W domu - ebook
W domu - ebook
Historia życia domowego nie jest wyłącznie historią łóżek, sof i pieców kuchennych, jak mgliście oczekiwałem, lecz dziejami szkorbutu, guana, wieży Eiffla, pluskiew, wykradania zwłok i prawie wszystkiego innego, co się kiedykolwiek wydarzyło. Domy nie są schronieniami przed historią, lecz miejscami, gdzie historia ostatecznie trafia…
„Fascynująca książka o odkrywaniu na nowo rzeczy zwyczajnych i znajdowaniu rzeczy niezwyczajnych w codziennej życiowej rutynie. W swojej genialnej Krótkiej historii prawie wszystkiego Bryson zajął się nauką. Nową książkę można by zatytułować Krótka historia prawie całej reszty".
„The Times”
Podczas gdy bestsellerowa Krótka historia prawie wszystkiego przedstawiała rozległą panoramę świata, uniwersum i w ogóle wszechrzeczy, W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku zagląda w życie prywatne przez mikroskop.
Billa Brysona pewnego dnia zafrapowała myśl, że znacznie więcej czasu poświęcamy studiowaniu historii bitew i wojen niż tego, z czego historia naprawdę się składa: stuleci spokojnego zajmowania się przez ludzi codziennymi sprawami – jedzeniem, spaniem i próbami osiągnięcia bardziej komfortowych warunków życia. Zafrapowało go również, że większość najważniejszych odkryć ludzkości można znaleźć w czterech ścianach domów, w których mieszkamy. Zainspirowało go to do podjęcia podróży po własnym domu, starej plebanii w Norfolk - wędrował od pokoju do pokoju i zastanawiał się, jak powstały zgromadzone tam przedmioty codziennego użytku.
Przy okazji przeprowadził gigantyczne badania absolutnie wszystkiego, od architektury po elektryczność, od przechowywania żywności po epidemie, od handlu przyprawami po Wieżę Eiffla, od krynolin po ubikacje. Spenetrował również genialne, twórcze i często ekscentryczne umysły, które stały za rozmaitymi wynalazkami z tych dziedzin. I odkrył, że chociaż z pozoru w naszym codziennym życiu nie ma niczego niezwykłego, w zakamarkach każdego domu kryje się mnóstwo historii, fascynujących ciekawostek, a nawet niebezpieczeństw.
Kategoria: | Encyklopedie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-195-0 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krótki czas po tym, jak wprowadziliśmy się do dawnej anglikańskiej plebanii w Grafschaft (hrabstwo Norfolk), wybrałem się na strych w poszukiwaniu źródeł powolnego, tajemniczego kapania. Ponieważ w naszym domu nie ma schodów tam prowadzących, nie pozostało mi nic innego, jak podstawić wysoką drabinę i przecisnąć się przez wąski właz — z tego właśnie powodu nigdy wcześniej nie byłem na strychu (i powracałem tam bez wielkiego entuzjazmu).
Kiedy wreszcie wypełzłem na górę i stanąłem w ciemnościach i kurzu, z zaskoczeniem zauważyłem drzwi, które nie były widoczne z zewnątrz. Dały się łatwo otworzyć i prowadziły na małą platformę na dachu, wielkości blatu stołu, pomiędzy przednią i tylną ścianą szczytową. Wiktoriańskie domy często są konglomeratami architektonicznych niespodzianek, ale to dziwo w żaden sposób nie dawało się wyjaśnić: zupełnie mnie przerastało, po co architekt miałby wstawić drzwi do miejsca, które nie spełniało żadnej widocznej funkcji, ale musiałem z radością przyznać, że roztaczał się stamtąd cudowny widok.
Zawsze mnie zachwyca, kiedy mogę spojrzeć na dobrze mi znany świat z nowej perspektywy. Znajdowałem się jakieś piętnaście metrów nad ziemią, co w środkowym Norfolku z reguły gwarantuje pełną panoramę. Na wprost mnie stał pradawny kościół z kamienia, w którym kiedyś odprawiał msze pastor mieszkający w naszym domu. Nieco dalej w dół niezbyt stromego zbocza znajdowała się wieś, trochę oddzielona od swojego kościoła. W kierunku na południe rysowała się w oddali sylwetka Wymondham Abbey, okazałego średniowiecznego opactwa. Na środkowym planie terkoczący traktor wycinał w ziemi proste bruzdy. Dokoła roztaczał się zaciszny, miły dla oka, ponadczasowy angielski krajobraz.
Widok ten był dla mnie tym ciekawszy, że poprzedniego dnia zwędrowałem znaczną część tego obszaru z moim przyjacielem, Brianem Ayersem. Brian, naczelny archeolog hrabstwa, który właśnie przeszedł na emeryturę, przypuszczalnie wie o historii i krajobrazie Norfolku więcej niż ktokolwiek inny. Nigdy nie był w naszym kościele i koniecznie chciał rzucić na niego okiem. Ta urodziwa świątynia jest starsza od paryskiej Notre Dame, pochodzi mniej więcej z tego samego okresu co katedry w Chartres i Salisbury. Ale w Norfolku roi się od średniowiecznych kościołów — jest ich tam 659, w przeliczeniu na kilometr kwadratowy najwięcej na świecie — więc nietrudno któryś przegapić.
— Zauważyłeś — spytał Brian, kiedy wchodziliśmy na przykościelny cmentarz — że prawie wszystkie prowincjonalne kościoły jakby zapadały się w ziemię? — I rzeczywiście, ten Dom Boży stał w niewielkim zagłębieniu, jak ciężarek na poduszce, a fundamenty znajdowały się około metra niżej od poziomu cmentarza. — Wiesz dlaczego?
Jak to często bywa, kiedy spaceruję z Brianem po okolicy, przyznałem, że nie mam pojęcia.
— Nie dlatego, że kościół się zapada — stwierdził z uśmiechem Brian. — Dlatego, że cmentarz się podnosi. Jak sądzisz, ile osób jest tutaj pochowanych?
Spróbowałem ocenić liczbę płyt nagrobnych i odparłem:
— Nie wiem. Osiemdziesiąt? Sto?
— Myślę, że jest to liczba mocno niedoszacowana — powiedział Brian z wyrozumiałą miną. — Zastanów się. W takiej wiejskiej parafii jak ta mieszka średnio dwieście pięćdziesiąt osób, co przekłada się na około tysiąca naturalnych zgonów na stulecie plus kilka tysięcy nieszczęśników, którzy nie dożyli wieku dorosłego. Przemnóż to przez liczbę stuleci istnienia tego kościoła, a przekonasz się, że pochowano tutaj nie osiemdziesiąt czy sto osób, lecz około dwudziestu tysięcy.
Pamiętajmy, że słowa te padły parę kroków od mojego domu.
— Dwadzieścia tysięcy? — powtórzyłem z niedowierzaniem.
Skinął głową bez emocji.
— A to oczywiście oznacza sporą łączną masę. Dlatego grunt podniósł się o metr. — Dał mi chwilę na przyswojenie sobie tej informacji i ciągnął dalej: — W Norfolku jest tysiąc parafii. Przemnóż wszystkie stulecia ludzkiej aktywności przez tysiąc parafii, a zrozumiesz, że patrzysz na ogrom kultury materialnej. — Zatoczył wzrokiem po wieżach kościelnych widocznych na horyzoncie. — Stąd widać dziesięć, może dwanaście parafii, czyli mamy w okolicy z grubsza ćwierć miliona pochówków, i to na spokojnych obszarach wiejskich, na których nigdy wiele się nie działo.
Brian próbował mi w ten sposób wyjaśnić, skąd w bukolicznym, słabo zaludnionym hrabstwie Norfolk dwadzieścia siedem tysięcy znalezisk archeologicznych rocznie — więcej niż w którymkolwiek innym hrabstwie angielskim.
— Ludzie upuszczali tutaj różne rzeczy od bardzo dawna, na długo zanim Anglia stała się Anglią.
Pokazał mi mapę wszystkich zarejestrowanych znalezisk archeologicznych w naszej parafii. Prawie na każdym polu coś odkryto lub wykopano — neolityczne narzędzia, rzymskie monety i garnki, saskie broszki, groby z epoki brązu, zagrody wikingów. W 1985 roku pewien rolnik szedł przez pole tu, za granicą naszej posesji, i znalazł rzadki, charakterystyczny rzymski wisiorek falliczny.
Nie przestaje mnie to zdumiewać: mężczyzna w todze zatrzymał się w miejscu, gdzie dzisiaj przebiega granica mojej posesji, obmacał się cały i stwierdził z konsternacją, że zgubił swoją cenną pamiątkę, która potem przeleżała w ziemi siedemnaście czy osiemnaście stuleci, przez niezliczone pokolenia ludzkiej aktywności, pośród wędrówek i przemarszów Sasów, wikingów i Normanów, w okresie kształtowania się języka angielskiego, powstania narodu angielskiego, monarchii brytyjskiej i tysiąca innych wydarzeń, aż wreszcie pod koniec XX wieku podniósł ją rolnik, prawdopodobnie również z wyrazem konsternacji na twarzy.
Teraz, kiedy stałem na dachu swojego domu i napawałem się tym niespodziewanym widokiem, nagle naszła mnie myśl, że jedyną rzeczą z tych dwóch tysięcy lat działalności człowieka, która na krótko zwróciła uwagę świata zewnętrznego, było znalezienie rzymskiego wisiorka fallicznego, a nie te wszystkie zwyczajne sprawy, którymi ludzie zajmowali się przez kolejne stulecia — jedli, spali, kochali się i cieszyli drobnymi radościami życia. A potem łuski spadły mi z oczu: historia w ogromnej mierze składa się właśnie z tego — wielkie rzesze ludzi zajmują się zwykłymi sprawami. Nawet Einstein poświęcił sporą część życia myśleniu o urlopie, nowym hamaku czy kształtności kostki młodej damy, która wysiadała z tramwaju po drugiej stronie ulicy. Takie właśnie rzeczy wypełniają nasze życie i nasz umysł, a jednak traktujemy je jako trzeciorzędne i niegodne poważnego zastanowienia. Nie wiem, ile godzin mojego szkolnego życia poświęciłem na uczenie się o kompromisie Mis-souri czy o wojnie dwóch róż, ale na pewno znacznie więcej, niż kazano mi lub pozwalano zajmować się historią jedzenia, spania, kochania się lub cieszenia drobnymi radościami życia.
Pomyślałem więc sobie, że może byłoby interesujące na czas pisania jednej książki zająć się codziennymi sprawami, zauważyć je i chociaż raz potraktować tak, jakby one również były ważne. Rozglądając się wokół swojego domu, z zaskoczeniem i lekkim przerażeniem skonstatowałem, że bardzo niewiele wiem o otaczającym mnie domowym świecie. Pewnego popołudnia, kiedy siedziałem przy stole kuchennym i z roztargnieniem bawiłem się solniczką i pieprzniczką, przyszło mi do głowy, że nie mam pojęcia, dlaczego ze wszystkich przypraw świata jesteśmy tak bardzo przywiązani akurat do tych dwóch. Dlaczego nie pieprz i kardamon czy sól i cynamon? Musi być jakiś powód.
Przy ubieraniu się zadałem sobie pytanie, dlaczego wszystkie moje marynarki mają rząd niepotrzebnych guzików na każdym rękawie. Usłyszałem w radiu, że ktoś płaci za wikt i opierunek, i uświadomiłem sobie, iż nie mam pojęcia, skąd pochodzi to wyrażenie. Nagle mój dom wydał mi się miejscem pełnym tajemnic.
Wpadłem więc na pomysł, aby odbyć podróż po domu, wędrować z pokoju do pokoju i spróbować znaleźć odpowiedź na pytanie, jaką rolę odegrał każdy z nich w ewolucji życia prywatnego. Łazienka — historia higieny, kuchnia — historia gotowania, sypialnia — historia seksu, umierania i spania itd. Napisałbym historię świata, nie wychodząc z domu.
Muszę powiedzieć, że pomysł ten był bardzo kuszący. Właśnie skończyłem książkę, w której próbowałem zrozumieć wszechświat i jego funkcjonowanie — przyznacie, że niemałe przedsięwzięcie. Zająć się skończonym i niewielkim obiektem o w miarę ściśle określonych granicach, czyli Starą Plebanią na angielskiej prowincji — bardzo pociągające. Pisząc tę książkę, nie musiałbym nawet zdejmować domowych pantofli.
Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Domy to niezwykle skomplikowane składnice. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że wszystko, co się dzieje w świecie — wszystko, co zostanie odkryte lub stworzone, wszystko, o co zażarcie się walczy — w ten czy inny sposób koniec końców ląduje w domu. Wojny, klęski głodu, rewolucja przemysłowa, oświecenie — wszystko to jest tutaj: ukryte w sofach i komodach, w fałdach zasłon, w miękkości poduszek, w farbie na ścianach i wodzie w rurach. Historia życia domowego nie jest zatem tylko historią łóżek, sof i pieców kuchennych, jak lekkomyślnie zakładałem, ale również historią szkorbutu, guana, wieży Eiffla, pluskiew, rabowania grobów i prawie wszystkiego innego, co kiedykolwiek się wydarzyło. Domy nie są schronieniami przed historią, lecz miejscami, gdzie ostatecznie trafia historia.
Nie muszę dodawać, że wszelkiego rodzaju historia ma tendencję do rozprzestrzeniania się. Od początku było dla mnie oczywiste, że aby zmieścić dzieje życia prywatnego w jednym tomie, będę zmuszony do bolesnej selektywności. Więc chociaż od czasu do czasu wypuszczam się w odległą przeszłość (nie sposób na przykład mówić o łaźniach, nie wspominając o Rzymianach), skupiam się na wydarzeniach z ostatnich stu pięćdziesięciu lat, kiedy tak naprawdę narodził się nowoczesny świat — przypadkiem jest to okres zbieżny z okresem istnienia domu, po którym będziemy razem wędrowali.
Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do rozmaitych wygód — jest nam ciepło, nie chodzimy brudni ani głodni — że zapominamy, iż większość tych luksusów jest całkiem świeżej daty. Osiągnięcie tego wszystkiego zajęło nam całą wieczność i nastąpiło w bardzo krótkim czasie. Jak do tego doszło i dlaczego trwało to tak długo — temu poświęcona jest niniejsza książka.
Nie podaję nazwy wsi, w której stoi Stara Plebania, ale winien jestem czytelnikom informację, że dom istnieje naprawdę, a ludzie, o których opowiadam w związku z nim, naprawdę tam mieszkali lub mieszkają. Dodam również, że fragment pierwszego rozdziału o pastorze Thomasie Bayesie ukazał się w nieco innej formie w moim wstępie do książki Seeing Further: The Story of Science and the Royal Society.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki2. MIEJSCE AKCJI
I
Gdyby jakimś cudem udało nam się przywrócić pastora Thomasa Marshama do życia i ulokować go na plebanii, prawdopodobnie najbardziej zaskoczony byłby faktem (oczywiście oprócz tego, że w ogóle tam się znalazł), że dom stał się w gruncie rzeczy niewidzialny. Stoi dzisiaj w gęstym prywatnym lesie, a zatem w całkowitym ukryciu, podczas gdy w 1851 roku, kiedy go zbudowano, rzucał się w oczy: bryła z czerwonych cegieł na otwartym polu.
Ale sam budynek, naturalnie nieco starszy, a także wzbogacony o trochę kabli telefonicznych i antenę telewizyjną, od 1851 roku niewiele się zmienił. Podobnie jak wtedy, jest wykorzystywany do celów mieszkalnych. Wygląda tak, jak powinien wyglądać dom. Ocieka domowością.
Ta natychmiastowa rozpoznawalność nie jest tak oczywista. Wszystko — drzwi, okna, kominy, schody — trzeba było wymyślić i jak się zaraz przekonamy, wymyślenie wielu z tych rzeczy wymagało więcej czasu i eksperymentowania, niż można by sądzić.
Domy to naprawdę dziwne zjawisko. Nie mają prawie żadnych uniwersalnych cech charakterystycznych: mogą przybierać właściwie dowolny kształt, być zbudowane prawie z każdego materiału i mieć dowolną wielkość. A przecież w którymkolwiek zakątku świata się znajdziemy, na pierwszy rzut oka rozpoznajemy domy mieszkalne. Jak się okazuje, ta aura domowości jest bardzo stara, a pierwsza poszlaka, która wskazywała na ten niezwykły fakt, przypadkowo pojawiła się zimą 1850 roku podczas budowy Starej Plebanii, kiedy nad Wielką Brytanią przeszła potężna burza, jedna z najgwałtowniejszych od dziesięcioleci, i zostawiła po sobie ogromne spustoszenia. Pod Goodwin Sands u wybrzeża Kentu rozbiło się pięć statków i wszyscy członkowie ich załóg ponieśli śmierć. Pod Worthing w Sussex jedenastu mężczyzn popłynęło szalupą ratunkową na pomoc zagrożonemu statkowi, lecz wszyscy utonęli, kiedy gigantyczna fala przewróciła łódź. Pod miejscowością Kilkee irlandzki statek „Edmund” zmierzający do Ameryki stracił ster, po czym pasażerowie i załoga patrzyli bezradnie, jak statek dryfuje w stronę skał i roztrzaskuje się o nie. Utonęło dziewięćdziesiąt sześć osób, lecz kilku udało się dotrzeć do brzegu, między innymi starszej pani, która uczepiła się pleców dzielnego kapitana Wilsona — Anglika, jak z makabryczną satysfakcją odnotowała gazeta „Illustrated London News”. Łącznie w wodach wokół Wysp Brytyjskich ponad dwieście osób straciło tej nocy życie.
W Crystal Palace, pracowicie wznoszonym w Londynie, świeżo zamontowane szyby dzwoniły, ale pozostały na swoim miejscu, a sama konstrukcja trochę postękała, ale przeżyła smagające wiatry, ku wielkiemu zadowoleniu Josepha Paxtona, który obiecał, że hala będzie wytrzymała na burze, i ucieszył się z tego potwierdzenia.
Tysiąc kilometrów na północ, na Orkadach u wybrzeży Szkocji, sztorm szalał przez dwa dni. W miejscowości Bay o’Skaill huragan zdarł trawiastą nawierzchnię z dużego, nieregularnego pagórka zwanego przez miejscowych howie, od niepamiętnych czasów stanowiącego punkt orientacyjny. Kiedy sztorm nareszcie ucichł i wyspiarze dotarli na swoją zrekonfigurowaną plażę, ze zdumieniem zobaczyli, że w miejscu po howie znajduje się niewielka, stara kamienna wioska, bez dachów, ale poza tym zaskakująco dobrze zachowana łącznie z wyposażeniem domostw. Wioska składa się z dziewięciu domów i pochodzi sprzed pięciu tysięcy lat. Jest starsza od Stonehenge i piramid egipskich, od prawie wszystkich konstrukcji na Ziemi. Ten niezwykle rzadki i ważny zabytek nazywa się Skara Brae.
Prastara wioska, w całości i dobrze zachowana, roztacza niesamowitą aurę domowości. Nigdzie nie można uzyskać tak namacalnego wyobrażenia o tym, jak wyglądało życie w epoce kamiennej. Jak wszyscy powtarzają, można odnieść wrażenie, że mieszkańcy wyszli stąd przed chwilą. Najbardziej zaskakuje poziom zaawansowania technicznego. Chociaż były to domostwa ludzi neolitycznych, miały zamykane drzwi, system kanalizacji, a nawet coś, co prawdopodobnie służyło jako prymitywne urządzenia sanitarne, czyli otwory w ścianach do usuwania płynnych odpadów. Wnętrza były obszerne. Ściany, które stoją do dzisiaj, miały do trzech metrów wysokości, czyli nawet największy olbrzym nie uderzał głową o powałę, a podłogi wyłożono kamieniem. W każdym domu są wbudowane kamienne komody, nisze magazynowe, odgrodzone części, które prawdopodobnie służyły jako łoża, zbiorniki na wodę z warstwą izolacyjną, dzięki której wnętrza były suche i przytulne. Domy są jednakowej wielkości i założone na tym samym rzucie poziomym, co skłania do przypuszczenia, że mieszkała tutaj egalitarna wspólnota bez plemiennej hierarchii. Między domami przebiegały zadaszone przejścia, które prowadziły na wykładany kamieniami plac — zwany przez pierwszych archeologów targowiskiem — gdzie toczyło się wspólnotowe życie.
Wydaje się, że mieszkańcy Skara Brae nie krzywdowali sobie. Mieli biżuterię i wyroby gliniane. Uprawiali pszenicę i jęczmień, poławiali skorupiaki i ryby, między innymi dorsze, które ważyły do trzydziestu kilogramów. Hodowali krowy, owce, świnie i psy. Jednego im brakowało: drewna. W celach grzewczych palili wodorosty, które nie są najlepszym paliwem, ale ten ich problem jest dla nas bardzo dobrą nowiną. Gdyby mieli możliwość budować domy z drewna, nic by z nich nie zostało i nie umielibyśmy sobie wyobrazić czegoś takiego jak Skara Brae.
Wyjątkowość i znaczenie Skara Brae trudno przecenić. Prahistoryczna Europa była prawie pustym kontynentem. Piętnaście tysięcy lat temu liczba mieszkańców całych Wysp Brytyjskich być może wynosiła nie więcej niż dwa tysiące. W czasach Skara Brae wzrosła do około dwudziestu tysięcy, ale to wciąż daje jedną osobę na 1,5 kilometra kwadratowego, więc natrafienie na jakikolwiek ślad neolitycznego życia zawsze jest bardzo ekscytujące. W tamtych czasach również było ekscytujące.
W Skara Brae pojawiają się pewne osobliwości. Jedno domostwo, nieco oddalone od pozostałych, dało się zaryglować tylko od zewnątrz, co wskazuje, że trzymano tam kogoś wbrew jego woli, co nieco psuje ogólnie sielankowy obraz. Dlaczego w tak małej społeczności pojawiła się konieczność izolowania kogoś? Po tak długim czasie oczywiście nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Trochę zagadkowe są również pojemniki znajdujące się w każdym domostwie. Większość naukowców uważa, że trzymano w nich brzuchonogi, występujące w tej okolicy ślimaki o twardych muszlach, ale nawet przy uwzględnieniu faktu, że tego rodzaju spekulacje możemy uprawiać bezkarnie, trudno sobie wyobrazić, dlaczego trzymano pod ręką świeże brzuchonogi, ponieważ jako pokarm są wyjątkowo niesmaczne i bezwartościowe: jedna sztuka daje tylko około jednej kalorii i są to stworzenia tak gumowate, że właściwie niejadalne. Ich przeżuwanie pochłaniało więcej energii niż energia w nich zawarta.
O mieszkańcach Skara Brae nie wiemy zupełnie nic — skąd pochodzili, jakim językiem mówili, co kazało im się osiedlić w tej odludnej okolicy na bezleśnym krańcu Europy — ale znaleziska archeo-logiczne wskazują, że wioska istniała w tym miejscu przez sześćset dostatnich i spokojnych lat. Lecz pewnego dnia, około 2500 roku p.n.e., mieszkańcy zniknęli — jak się wydaje, dosyć nagle. W przejściu przed jednym z domostw znaleziono rozsypane paciorki, z pewnością cenne dla właściciela/ki, co wskazuje, że naszyjnik się urwał, a właściciel/ka był/a za bardzo spanikowany/a albo za bardzo się śpieszył/a, żeby je pozbierać. Podobnie jak w wielu innych sprawach, nie sposób stwierdzić, dlaczego szczęśliwa idylla Skara Brae nagle dobiegła końca.
Co ciekawe, upłynęło prawie trzy czwarte stulecia od odkrycia wioski, zanim ktokolwiek dokładnie się jej przyjrzał. William Watt z pobliskiej miejscowości Skaill House uratował kilka obiektów, a w pewien weekend w 1913 roku uzbrojona w łopaty i inne narzędzia grupa ludzi wyruszyła ze Skaill House i beztrosko splądrowała wioskę, przywłaszczając sobie znalezione przedmioty. Przerażające!
W żadnym innym sensie nie zajmowano się Skara Brae, ale w 1924 roku, kiedy po kolejnym sztormie jeden z domów zapadł się do morza, uznano, że trzeba oficjalnie zbadać i zabezpieczyć to stanowisko. Zadanie przypadło w udziale ekscentrycznemu, ale wybitnemu marksiście z University of Edinburgh, który pochodził z Australii, nie znosił pracy w terenie i nigdzie nie wychodził, jeśli mógł tego uniknąć. Nazywał się Vere Gordon Childe.
Childe nie był archeologiem z wykształcenia. W latach dwudziestych ubiegłego wieku ta grupa zawodowa była bardzo nieliczna. Studiował filologię klasyczną w Sydney, gdzie został zagorzałym komunistą, co zaślepiło go na zbrodnie Stalina, ale jednocześnie zaskakująco twórczo zabarwiło jego teorie archeologiczne. W 1914 roku przyjechał na studia doktoranckie do Oksfordu. Jego lektury i przemyślenia z tego okresu uczyniły go największym w tamtych czasach autorytetem od życia dawnych ludów. W 1927 roku uniwersytet edynburski mianował go szefem nowo utworzonej katedry archeologii prahistorycznej. Tym samym stał się jedynym zatrudnionym na wyższej uczelni archeologiem w Szkocji, toteż kiedy pojawiła się konieczność zbadania takiego stanowiska jak Skara Brae, zwrócono się z tym właśnie do niego. Latem 1927 roku udał się więc pociągiem na północ i dalej statkiem na Orkady.
Prawie wszyscy, którzy o nim pisali, z sympatią wspominają o jego dziwactwach i osobliwym wyglądzie. Jego uniwersytecki znajomy, Max Mallowan (dzisiaj pamiętany, jeśli w ogóle ktoś o nim pamięta, jako drugi mąż Agathy Christie), powiedział, że Childe „był tak brzydki, że z przykrością się na niego patrzyło”. Inny znajomy wspominał Childe’a jako „zwalistego, nieporadnego i brzydkiego, ekscentrycznie się ubierającego, często porywczego i przejawiającego zachowania, które świadczyły o dziwnej i często niepokojącej osobowości”. Nieliczne zachowane fotografie Childe’a niewątpliwie potwierdzają, że nie zaliczał się do przystojnych — chudy i bez podbródka, ze świńskimi oczkami ukrytymi za sowimi okularami, z wąsem, który sprawiał wrażenie, jakby miał za chwilę zbudzić się do życia i odpełznąć — ale wnętrze tej mało urodziwej głowy było istną skarbnicą wiedzy. Childe był niezwykle inteligentny, miał wyjątkowo chłonny umysł i wybitną łatwość uczenia się języków. Potrafił czytać w kilkunastu żywych i martwych językach, co pozwalało mu poznawać starożytne i nowożytne teksty na każdy interesujący go temat, a niewiele było tematów, które by go nie interesowały. Połączenie dziwacznego wyglądu, bełkotliwego sposobu wyrażania się, nieśmiałości, nieporadności i potężnego intelektu wiele osób przerastało. Pewien student wspominał, że podczas jednego wieczornego spotkania towarzyskiego Childe zwrócił się do obecnych w kilkunastu językach, nauczył ich dzielenia pisemnego w zapisie rzymskim, dokonał krytycznej analizy podstaw chemicznych datowania obiektów z epoki brązu i zacytował z pamięci kilka długich fragmentów wielkich dzieł literackich w oryginale. Większość osób uważała jego towarzystwo za męczące.
Vere Gordon Childe w Skara Brae, 1930.
Vere Gordon Childe, Skara Brae, Orkady, 1930: © RCAHMS (Vere Gordon Childe Collection). Licensor praw www.rcahms.gov.uk.
Delikatnie mówiąc, nie był urodzonym archeologiem. Znajomy naukowiec, Stuart Piggott, ze zdumieniem skonstatował, że „Childe nie potrafi zrozumieć i docenić charakteru archeologicznych danych terenowych, a także procesu ich pozyskiwania, rozpoznawania i interpretacji. Prawie wszystkie jego liczne książki były oparte na lekturze, a nie na osobistych doświadczeniach. Nawet wspomniany poliglotyzm miał ograniczony charakter. Potrafił bez problemu czytać w tych wszystkich językach, ale stosował własną wymowę, której żaden rodzimy użytkownik nie rozumiał. W Norwegii, chcąc zaimponować kolegom, próbował zamówić maliny, a przyniesiono mu dwanaście piw”.
Ten niewątpliwy dziwak i maszkara niezaprzeczenie przysłużył się archeologii. Przez trzy i pół dekady opublikował sześćset artykułów i książek o popularnym i naukowym charakterze, w tym bestsellery Man Makes Himself (1936) i What Happened in History (1942, wyd. pol. O rozwoju w historii, 1963). Wielu późniejszych archeologów przyznało, że wybrali ten zawód pod wpływem lektury jego dzieł. Przede wszystkim zaś był oryginalnym myślicielem i w okresie, kiedy prowadził wykopaliska w Skara Brae, wpadł na bodaj najważniejszy i najbardziej nietuzinkowy pomysł w dziejach XX-wiecznej archeologii.
Przeszłość człowieka tradycyjnie dzieli się na trzy nierównej długości epoki — paleolit (inaczej stara epoka kamienna), który trwał od 2,5 miliona lat temu do mniej więcej 10 tysięcy lat temu, mezolit (środkowa epoka kamienna), od przejścia od zbieractwa i łowiectwa do rolnictwa, 10-6 tysięcy lat temu, i neolit (nowa epoka kamienna), obejmujący końcowe, lecz niezwykle produktywne 2 tysiące lat prahistorii, trwający do epoki brązu. W każdej z tych epok wyróżnia się podokresy — np. ordowik — i kultury — np. mustierska — które interesują jednak przede wszystkim specjalistów i nie ma potrzeby dłużej zaprzątać sobie nimi głowy.
Należy jednak zachować w pamięci fakt, że przez pierwsze 99% naszych dziejów zajmowały nas głównie reprodukcja i przetrwanie, ale potem ludzie na całym świecie wymyślili rolnictwo, irygację, pismo, architekturę, politykę i inne udoskonalenia, które składają się na to, co z dumą nazywamy cywilizacją. Wielokrotnie nazwano to najbardziej przełomowym wydarzeniem w dziejach ludzkości, a pierwszym człowiekiem, który ogarnął umysłem i opracował pojęciowo cały ten proces był Vere Gordon Childe. Nazwał go rewolucją neolityczną.
Do dzisiaj proces ten należy do największych zagadek rozwoju ludzkości. Naukowcy potrafią powiedzieć, gdzie i kiedy nastąpił, ale nie znają jego przyczyn. Prawie na pewno (w każdym razie tak nam się wydaje) miał coś wspólnego z wielkimi zmianami klimatycznymi. Około 12 tysięcy lat temu na Ziemi zaczęło się bardzo szybko ocieplać, a później z nieznanych przyczyn temperatura na około tysiąca lat gwałtownie spadła — swoiste ostatnie tchnienie epoki lodowcowej. Naukowcy nazywają ten okres młodszym triasem (od arktycznej rośliny, która jako jedna z pierwszych rekolonizuje ziemię po ustąpieniu powłoki lodowej). Był też starszy trias, ale nie odegrał znaczącej roli w rozwoju ludzkości. Po dziesięciu stuleciach mrozu znowu szybko się ociepliło i od tego czasu utrzymuje się stosunkowo wysoka średnia temperatura. Prawie wszystko, czego dokonaliśmy jako wysoko rozwinięte istoty, osiągnęliśmy w tym krótkim okresie klimatycznej pomyślności.
W rewolucji neolitycznej ciekawe jest to, że objęła prawie całą Ziemię, chociaż ludzie nie mogli wiedzieć, że w innych częściach świata ich bliźni robią dokładnie to samo. Rolnictwo wymyślono niezależnie od siebie co najmniej w siedmiu miejscach — w Chinach, na Bliskim Wschodzie, w Nowej Gwinei, w Andach, w Amazonii, w Meksyku i w Afryce Zachodniej. Z kolei miasta powstały w sześciu regionach świata — w Chinach, Egipcie, Indiach, Mezopotamii, Ameryce Środkowej i Andach. Jednoczesność tych procesów, często bez możliwości wzajemnych kontaktów, na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie nieprawdopodobna. Pewien historyk napisał: „Kiedy Cortés przybił do wybrzeży Meksyku, zastał tam drogi, kanały, miasta, pałace, szkoły, sądy, targi, urządzenia irygacyjne, królów, kapłanów, świątynie, chłopów, rzemieślników, armie, astronomów, kupców, sport, teatr, sztukę, muzykę i książki” — wszystko to wymyślone zupełnie niezależnie od podobnych osiągnięć na innych kontynentach. I rzeczywiście niektóre elementy tego procesu wydają się nieprawdopodobne. Na przykład psy udomowiono mniej więcej w tym samym okresie w tak odległych od siebie obszarach świata jak Anglia, Syberia i Ameryka Północna.
Wyobrażenie, że w tym samym momencie zapaliła się globalna żarówka, jest kuszące, ale naciągane. Większość tych procesów obejmowała bardzo długie — często liczące wiele tysięcy lat — okresy prób, błędów i dostosowań. Rolnictwo pojawiło się 11,5 tysiąca lat temu w krajach Lewantu, ale w Chinach 8 tysięcy lat temu, a w większości regionów obu Ameryk ponad 5 tysięcy lat temu. Ludzie żyli z udomowionymi zwierzętami przez 4 tysiące lat, zanim komukolwiek przyszło do głowy, żeby większe z nich zaprząc do pługa. Na terenach zachodniej Europy przez kolejne 2 tysiące lat używano topornych, ciężkich, bardzo niewydajnych pługów z prostym ostrzem, zanim zapoznano się z nieskomplikowanym zakrzywionym pługiem, który Chińczycy stosowali od niepamiętnych czasów. Mieszkańcy Mezopotamii wymyślili koło i posługiwali się nim, ale sąsiedni Egipt czekał 2 tysiące lat, zanim przyswoił sobie ten wynalazek. W Ameryce Środkowej niezależnie od innych koło wynaleźli Majowie, ale nie przyszły im do głowy żadne praktyczne zastosowania, więc używali go wyłącznie w zabawkach dla dzieci. Inkowie nie znali koła, pieniądza, żelaza ani pisma. Krótko mówiąc, marsz postępu bynajmniej nie był przewidywalny i rytmiczny.
Przez długi czas sądzono, że osiadły tryb życia i rolnictwo były współbieżne ze sobą. Przyjmowano za pewnik, że ludzie porzucili koczownictwo i zaczęli uprawiać rolę, aby zagwarantować sobie stałe dostawy żywności. Zabijanie dzikich zwierząt jest trudne i w znacznym stopniu zależne od szczęścia, toteż myśliwi z pewnością często wracali z pustymi rękami. Dużo lepiej przejąć kontrolę nad źródłami pożywienia i mieć je wygodnie pod ręką. Tymczasem naukowcy szybko uzmysłowili sobie, że osiadłość nie jest tak prostym zjawiskiem. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Childe kopał w Skara Brae, archeolożka z Cambridge University, Dorothy Garrod, która pracowała w Palestynie w miejscowości Szukba, odkryła pradawną kulturę, którą nazwała natufiańską, od pobliskiego wadi, czyli wyschniętego koryta rzeki. Natufianie zbudowali pierwsze wioski i założyli Jerycho, pierwsze na świecie miasto z prawdziwego zdarzenia. Byli zatem ludem bardzo osiadłym, ale nie uprawiali roli. Naukowców bardzo to zaskoczyło. Tymczasem inne wykopaliska na Bliskim Wschodzie pokazały, że wcale nie należało do rzadkości, aby ludzie prowadzili osiadły tryb życia na długo przed podjęciem uprawy roli — w niektórych wypadkach aż 8 tysięcy lat wcześniej.
Skoro jednak ludzie nie rezygnowali z koczownictwa w celu uprawy roli, to po co dokonali tej radykalnej zmiany sposobu życia? Powodu nie znamy — to znaczy potrafimy wymienić wiele możliwych powodów, ale nie wiemy, czy któryś z nich jest prawdziwy. Felipe Fernández-Armesto obliczył, że wysunięto co najmniej 38 teorii wyjaśniających, dlaczego ludzie zaczęli żyć we wspólnotach: zmusiły ich do tego zmiany klimatyczne, chcieli być bliżej swoich zmarłych, mieli silne pragnienie warzenia i picia piwa, na co mogli sobie pozwolić, tylko mieszkając w jednym miejscu. Jedna z teorii, najwyraźniej sformułowana z całą powagą (przytacza ją Jane Jacobs w swoim przełomowym dziele The Economy of Cities z 1969 roku), mówi, że „przypadkowe deszcze” kosmicznych promieni spowodowały mutacje traw, dzięki którym trawy stały się atrakcyjnym źródłem pożywienia. Krótka odpowiedź brzmi, że nikt nie wie, dlaczego rolnictwo rozwijało się tak a nie inaczej.
Pozyskiwanie żywności z roślin to ciężka praca. Przetwarzanie pszenicy, ryżu, prosa, owsa i innych traw w podstawowe źródła pożywienia to jedno z wielkich, a także zaskakujących osiągnięć ludzkości. Wystarczy spojrzeć na trawnik za oknem, aby zdać sobie sprawę, że w swoim naturalnym stanie trawa nie jest naturalną karmą dla nieprzeżuwaczy takich jak my. Uzdatnienie trawy do jedzenia wymaga wielkiej przemyślności i mnóstwa pracy. Weźmy pszenicę. Pszenica nie nadaje się do jedzenia, dopóki nie zrobimy z niej czegoś znacznie bardziej skomplikowanego i ambitnego, a to wymaga nie lada wysiłku. Najpierw trzeba oddzielić ziarna i zmielić je na mąkę, a potem zmieszać z takimi składnikami jak drożdże i sól, żeby powstało ciasto. Następnie ciasto trzeba ugnieść do określonej konsystencji i wreszcie stworzoną w ten sposób masę należy upiec w starannie dobranych warunkach i temperaturze. Margines błędu tylko w ostatnim kroku jest tak niewielki, że w każdym społeczeństwie żywiącym się chlebem jego pieczenie od najwcześniejszej fazy powierza się profesjonalistom.
Nie można również powiedzieć, że rolnictwo przyniosło wielką poprawę poziomu życia. Przeciętny przedstawiciel kultury zbieracko-łowieckiej miał bardziej zróżnicowaną dietę i spożywał więcej białka i kalorii niż ludzie osiadli, a także przyjmował pięć razy więcej witaminy C niż przeciętny mieszkaniec dzisiejszego świata. Jak wiemy, nawet w najmroźniejszych czasach epoki lodowcowej ludy koczownicze odżywiały się zaskakująco dobrze — i zaskakująco zdrowo. Z kolei ludzie osiadli dysponowali znacznie węższą ofertą żywieniową, co niemal gwarantowało dietetyczne niedobory. Trzy najważniejsze rośliny udomowione, które stanowiły podstawowe artykuły żywnościowe w epoce prahistorycznej, czyli ryż, pszenica i kukurydza, miały w tej roli istotne wady. John Lanchester wyjaśnia: „Ryż hamuje działanie witaminy A; w pszenicy jest związek chemiczny, który utrudnia działanie cynku i może upośledzać wzrost; kukurydza jest uboga w aminokwasy, zawiera natomiast fityniany, które uniemożliwiają przyswajanie żelaza”. We wczesnym okresie rolniczym przeciętny wzrost człowieka spadł na Bliskim Wschodzie prawie o 15 centymetrów. Nawet na Orkadach, gdzie w czasach prahistorycznych warunki życia prawdopodobnie były najlepsze z możliwych, analiza 340 szkieletów wykazała, że niewiele osób dożywało trzydziestki.
Ale mieszkańcy Orkadów nie umierali z niedożywienia, tylko na skutek chorób. Jeśli ludzie mieszkają razem, choroby znacznie łatwiej przenoszą się z domostwa do domostwa, a bliski kontakt ze zwierzętami na skutek ich udomowienia oznaczał, że stałym elementem ludzkiego doświadczenia stała się grypa (od świń i ptaków), ospa i odra (od krów i owiec) oraz wąglik (między innymi od koni i kóz). Wszystko wskazuje na to, że prawie wszystkie choroby zakaźne upowszechniły się dopiero od czasu, kiedy ludzie zaczęli mieszkać razem. Osadnictwo przyniosło ze sobą również gigantyczny wzrost liczby komensali — myszy, szczurów i innych zwierząt, które żyją z ludźmi i z ludzi i także służą jako rozsadniki choroby.
Osiadłość oznaczała zatem uboższą dietę, więcej chorób, częste bóle zębów, choroby dziąseł i wcześniejszą śmierć. Najbardziej zdumiewające jest jednak to, że wszystkie te czynniki do dzisiaj występują w naszym życiu. Spośród szacowanych 30 tysięcy roślin jadalnych zaledwie jedenaście — kukurydza, ryż, pszenica, ziemniaki, maniok, sorgo, proso, fasola, jęczmień, żyto i owies — stanowi 93% tego, co jedzą ludzie, a wszystkie te rośliny pierwsi zaczęli uprawiać nasi neolityczni przodkowie. Dokładnie to samo dotyczy hodowli zwierząt. Zwierzęta, które hodujemy dzisiaj na mięso, zjadamy nie dlatego, że są wyjątkowo smaczne czy pożywne bądź też szczególnie upodobaliśmy sobie ich towarzystwo, lecz dlatego, że pierwsze zostały udomowione w epoce kamiennej.
A zatem w gruncie rzeczy sami jesteśmy ludźmi neolitu. Z żywieniowego punktu widzenia epoka kamienna nadal się nie skończyła. Chociaż garnirujemy talerze listkami bobkowymi i posiekanym koprem, pod spodem kryje się neolityczne jedzenie. A kiedy chorujemy, cierpimy na neolityczne choroby.
II
Gdyby 10 tysięcy lat temu kazano komuś zgadnąć, na których obszarach rozwiną się największe cywilizacje, zapewne wybrałby któryś region Ameryki Środkowej lub Ameryki Południowej, ponieważ dokonywano tam żywieniowych cudów. Naukowcy nazywają tę część Nowego Świata Mezoameryką — wygodnie nieprecyzyjny termin, który obejmuje Amerykę Środkową oraz tę część Ameryki Północnej lub Południowej, która najlepiej pasuje do danej hipotezy.
Mezoamerykanie byli najwybitniejszymi rolnikami w historii, ale żadne z ich osiągnięć na tej niwie nie przebije udomowienia kukurydzy. Do tej pory nie mamy pojęcia, jak oni to zrobili. Jeśli spojrzymy na prymitywne odmiany jęczmienia, ryżu czy pszenicy, od razu dostrzeżemy pokrewieństwo ze współczesnymi. Tymczasem nic rosnącego w naturze w najmniejszym stopniu nie przypomina kukurydzy. Pod względem genetycznym jej najbliższym krewnym jest delikatna trawa o nazwie teosinte (Zea diploperennis), ale na podobieństwie chromosomowym sprawa się kończy. Kukurydza osiąga postać dużej kolby na pojedynczej łodydze, a nasiona chroni sztywna łuska. Tymczasem kolba teosinte ma zaledwie parę centymetrów, wyrasta z wielu łodyg i nie ochrania jej łuska. Z żywieniowego punktu widzenia jest w gruncie rzeczy bezwartościowa; jedno ziarno kukurydzy ma większą wartość odżywczą niż cała kolba teosinte.
Przekracza naszą wyobraźnię, jak z takiej wątłej i mało obiecującej rośliny udało się wyhodować kolby kukurydzy — ani nawet skąd przyszło tym ludziom do głowy, żeby podjąć taką próbę. Chcąc raz na zawsze rozstrzygnąć tę sprawę, w 1969 roku specjaliści od żywności z całego świata zwołali konferencję „Geneza kukurydzy”, ale debaty w sali University of Illinois miały tak agresywny, burzliwy, a czasem nawet osobisty charakter, że naukowcy rozjechali się do domów bez żadnych konkluzji i nie opublikowano nawet materiałów pokonferencyjnych. Później nie podjęto już podobnej próby. Naukowcy są jednak w miarę pewni, że kukurydzę po raz pierwszy udomowiono na równinach Meksyku, a dzięki wspaniałemu narzędziu, jakie dała im do ręki genetyka, mają graniczące z pewnością przekonanie, że kukurydzę jakimś cudem wyczarowano z teosinte, ale jak to zrobiono, do dzisiaj pozostaje tajemnicą.
A jednak im się udało! Uzyskali pierwszą na świecie roślinę będącą dziełem człowieka — tak gruntownie zmienioną, że dzisiaj nie jest w stanie przetrwać bez pomocy człowieka. Ziarna kukurydzy nie oddzielają się samoczynnie od kolby, więc jeśli nie zostaną wyłuskane i posiane, nie wyrośnie nowa kukurydza. Gdyby ludzie nie uprawiali jej bez przerwy przez tysiące lat, roślina ta by wymarła. Wynalazcy kukurydzy stworzyli nie tylko nową roślinę, ale również — najwyraźniej z niczego — nowy typ ekosystemu, który nie istniał nigdzie indziej na świecie. Mezopotamię już wcześniej porastały naturalne łąki, więc uprawa roli była w dużej mierze kwestią przekształcenia pól dziko rosnącego zboża w uprawy kontrolowane przez człowieka. Pośród buszu Ameryki Środkowej nie było łąk ani pól. Musieli je od zera stworzyć ludzie, którzy nigdy czegoś takiego nie widzieli. To tak, jakby człowiek znający wyłącznie pustynię wyobraził sobie trawnik.
Dzisiaj kukurydza jest bardziej niezastąpiona niż nam się wydaje. Skrobi kukurydzianej używa się do produkcji napojów gazowanych, gumy do żucia, lodów, masła orzechowego, keczupu, lakieru do samochodów, płynu do balsamowania zwłok, prochu strzelniczego, środków owadobójczych, dezodorantów, mydła, chipsów ziemniaczanych, bandaży, lakieru do paznokci, talku, dressingu do sałatek i stu innych rzeczy. Parafrazując Michaela Pollana, to nie my udomowiliśmy kukurydzę, to kukurydza udomowiła nas.
Problem w tym, że rośliny doprowadzone do jednolitej genetycznej perfekcji tracą swoją ochronną różnorodność. Przejeżdżając obok pola kukurydzy, zauważymy, że wszystkie łodygi są identyczne — nie bardzo podobne, lecz identyczne na poziomie molekularnym. Zatrważające! Klony żyją ze sobą w idealnej harmonii, ponieważ nie konkurują ze sobą. Ale towarzyszą temu różne słabości. W 1970 roku na Stany Zjednoczone spadła choroba zwana południową zarazą liści kukurydzy i w całym kraju siała spustoszenie, po czym uzmysłowiono sobie, że prawie wszystkie amerykańskie uprawy pochodzą z nasion o genetycznie identycznej cytoplazmie. Gdyby choroba bezpośrednio zaatakowała cytoplazmę lub okazała się bardziej zjadliwa, botanicy na całym świecie prawdopodobnie głowiliby się dzisiaj nad kolbami teosinte, a my jedlibyśmy chipsy ziemniaczane i lody, które nie smakowałyby tak, jak powinny.
Druga ważna roślina uprawna z Nowego Świata, ziemniak, również stawia nas przed wieloma intrygującymi zagadkami. Ziemniaki należą do rodziny psianek, które, jak wiadomo, są silnie trujące, i w stanie dzikim zawierają mnóstwo glikoalkaloidów, czyli związków, którym zawdzięczamy rausza po kofeinie i nikotynie — aczkolwiek w ziemniakach występują w mniejszych dawkach. Aby ziemniaki można było bezpiecznie jeść, należało zmniejszyć zawartość glikoalkaloidów do jednej piętnastej, dwudziestej normalnego poziomu. Rodzi to wiele pytań, poczynając od najbardziej oczywistego: Jak oni to zrobili? No i skąd wiedzieli, że to robią? Po czym poznać, że zawartość trucizny spadła o jakiś odsetek z przedziału, powiedzmy, 20-35%? A przede wszystkim skąd wiedzieli, że opłaca się podjąć taki wysiłek — że w końcu uzyskają nietoksyczny i pożywny pokarm?
Oczywiście nietoksyczny ziemniak mógł być efektem samoczynnych mutacji, oszczędzając ludziom wielu dziesięcioleci selektywnej hodowli. Ale nawet jeśli tak się stało, to skąd wiedzieli, że zmutował i że co najmniej jednego spośród otaczających ich dzikich ziemniaków można bezpiecznie zjeść?
Nie uciekniemy od konkluzji, że w pradawnych czasach ludzie robili rzeczy nie tylko zaskakujące, ale i niezgłębione.
III
Podczas gdy Mezoamerykanie uprawiali kukurydzę i ziemniaki (a także awokado, pomidory, fasolę i około setki innych roślin, bez których nasze życie byłoby smutne), po drugiej stronie planety ludzie budowali pierwsze miasta. Jest to zjawisko nie mniej tajemnicze i zagadkowe.
Poziom jego zagadkowości w pełni uzmysłowiło nam odkrycie dokonane w 1958 roku w Turcji. Pewnego dnia pod koniec roku brytyjski archeolog, James Mellaart, jechał z dwoma znajomymi przez odludny zakątek środkowej Anatolii i zauważył nienaturalnych kształtów kopiec ziemny — „porośnięty ostami garb” — pośrodku jałowej równiny. Miał kilkanaście metrów wysokości i pół kilometra długości. Jego powierzchnia wynosiła ponad 100 tysięcy metrów kwadratowych — tajemniczo wielki obszar. Mellaart wrócił tam rok później, żeby trochę pokopać i ze zdumieniem odsłonił ruiny pradawnego miasta.
W Anatolii to nie miało prawa się wydarzyć. Pradawne miasta były wyłączną domeną Mezopotamii i Lewantu. A tutaj archeolog miał przed oczyma jedno z najstarszych miast — być może najstarsze — w samym środku Turcji, a do tego bezprecedensowo wielkie. Çatalhöyük („rozdwojone wzgórze”) liczyło 9 tysięcy lat. Było zamieszkane w sposób ciągły przez ponad tysiąc lat i w szczytowym okresie miało 8 tysięcy ludności.
Mellaart nazwał Çatalhöyük pierwszym miastem świata. Teza ta, którą rozpropagowała Jane Jacobs w swojej wpływowej pracy The Economy of Cities, jest w dwóch aspektach niepoprawna. Przede wszystkim, nie było to miasto, lecz bardzo duża wieś. (Archeologowie opierają to rozróżnienie nie tylko na wielkości, ale również na dostrzegalnej strukturze administracyjnej). Co istotniejsze, dzisiaj wiemy, że inne miejscowości — Jerycho w Palestynie, Mallaha w Izraelu, Abu Hureyra w Syrii — są znacznie starsze. Ale żadna z nich nie jest tak dziwna jak Çatalhöyük.
Vere Gordon Childe, ojciec chrzestny rewolucji neolitycznej, nie dożył chwili odkrycia Çatalhöyük. Trochę wcześniej po raz pierwszy od 35 lat odwiedził Australię. Poza rodzinnym krajem spędził ponad połowę swego życia. Podczas wycieczki w Góry Błękitne spadł albo skoczył w przepaść i się zabił. Znaleziono go pod wierzchołkiem Govett’s Leap. Kilkaset metrów wyżej przechodzień znalazł jego równiutko złożoną kurtkę z okularami, kompasem i fajką na wierzchu.
Z pewnością byłby zafascynowany Çatalhöyük, ponieważ nic tam do siebie nie pasowało. Miasto zbudowano bez ulic czy dróg. Domy prawie opierały się o siebie, tworząc jedną nieprzerwaną całość. Do tych w środku można było dotrzeć tylko po nierównej wysokości dachach i wchodziło się do nich przez klapę — bulwersująco niewygodne rozwiązanie. Nie ma placów ani targowisk, nie ma budynków municypalnych czy administracyjnych — żadnych śladów organizacji społecznej. Każdy budowniczy stawiał cztery nowe ściany, nawet jeśli nie było odstępu między jego domem i sąsiednim. Można odnieść wrażenie, że nie zdążyli jeszcze wypracować zasad kolektywnego współistnienia. I być może rzeczywiście tak było. Çatalhöyük dobitnie nam przypomina, że układ urbanistyczny i charakter miejskiej zabudowy nie jest sprawą z góry przesądzoną. Wydaje nam się naturalne, że mamy drzwi na poziomie ulicy i domy oddzielone od siebie przejściami, ale mieszkańcy Çatalhöyük najwyraźniej zapatrywali się na to zupełnie inaczej.
Z ich miejscowości nie wychodziły żadne drogi ani trakty. Zbudowano ją na bagnistym terenie, na równinie zalewowej. Dokoła rozciągało się pustkowie, ale ludzie stłoczyli się w jednym miejscu, jakby przypływy morza osaczyły ich ze wszystkich stron. Nie dysponujemy żadną wskazówką, która by wyjaśniła, dlaczego ludzie całymi tysiącami zgromadzili się w tym miejscu, skoro mogli zasiedlić całą okolicę.
Uprawiali rolę — ale pola były oddalone od miasta co najmniej o 10 kilometrów. Ziemia wokół wsi nie nadawała się do wypasu zwierzyny, nie rosły tam żadne owoce, orzechy, nie było innych naturalnych źródeł pożywienia. Brakowało też drewna opałowego. Krótko mówiąc, nie było żadnego widocznego powodu, aby osiedlać się akurat tam, ale gromadnie to uczynili.
Mimo to Çatalhöyük bynajmniej nie było prymitywne, lecz wysoko rozwinięte i cywilizowane jak na owe czasy — z tkaczami, koszykarzami, stolarzami, cieślami, jubilerami, łuczarzami i wieloma innymi wyspecjalizowanymi rzemieślnikami. Mieszkańcy tworzyli wysokiej próby sztukę i znali nie tylko tkaniny, ale również różnorodne wzory tkackie. Umieli tkać pasiaste płótno, co nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Wskazuje to, że wygląd zewnętrzny odgrywał dla nich dużą rolę. Czy to nie zaskakujące, że pomyśleli o pasiastych tkaninach, zanim pomyśleli o drzwiach i oknach?
Wszystko to po raz kolejny przypomina, jak niewiele wiemy, czy choćby potrafimy się domyślić na temat trybu życia i zwyczajów pradawnych ludów. Mając to na uwadze, wejdźmy nareszcie do domu i przekonajmy się, jak niewiele wiemy również o nim.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki