- W empik go
W dziewiczych lasach Ameryki - ebook
W dziewiczych lasach Ameryki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 353 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp. – Złoty motyl i królewiczyk. – Ptak Dziwo. – Projekt podróży. – Tasajo. – Hiszpańskie tortille i nasze baby. – Konfitury Józia.
W małej mieścinie, położonej o kilkanaście mil od Guatemali (w prowincyi tego nazwiska), mieszkał p. Walery Ruciński, właściciel rozległych obszarów dziewiczego lasu, złożonego po większej części z drzew mahoniowych, których ścinaniem i obrabianiem zajmował setki ludności miejscowej. Przed laty kilkunastu przybywszy z Europy, p, Walery ożenił się z Hiszpanką tutejszego pochodzenia, utracił ją po kilku latach szczęśliwego pożycia, i powierzywszy dwie najmłodsze dziewczynki rodzicom żony, którzy po jej śmierci przenieśli się do Guyany francuskiej, zatrzymał w domu dwoje starszych dzieci.
W chwili, w której się opowiadanie nasze rozpoczyna, Lucia miała lat piętnaście, młodszy od niej Józio zaczynał rok czternasty. Chociaż od lat kilku byli sierotami, nie brakło im przecie troskliwej opieki: natychmiast bowiem po śmierci żony wziął p. Walery do domu nauczycielkę, czuwającą troskliwie nad wychowaniem ślicznej Luci, której złote warkocze i płeć jasna taki budziły podziw w miejscowej ludności, że w malowniczej mowie tamtejszej nadano jej przydomek "złotego motyla."
Miss Oliwia była Angielką, posiadała wysokie wykształcenie i nieporównanej dobroci serce, przywiązała się więc szczerze nie tylko do Luci, ale nawet i do Józia, choć ją ten nieraz z cierpliwości wyprowadzał figlami, które płatać lubił. Służba, złożona wyłącznie z krajowców, Indyan (1), ubóstwiała "królewiczyka, " a do najwierniejszych jego poddanych należał Benito, ochrzczony Indyanin, wychowany w domu rodziców pani Rucińskiej, bałwochwalczo przywiązany do jej dzieci i pełnomocnik raczej niż sługa pana Walerego, który pokładał w nim nieograniczone zaufanie. Żona Benita, Juana, wspaniała czerwonoskóra niewiasta, była niegdyś piastunką Luci i nic nad nią nie znała doskonalszego; dziś zarządzała calem gospodarstwem i nie miała równej sobie w zaopatrywaniu spiżarni w różne miejscowe przysmaki.
Do rodziny należał jeszcze p. Tadeusz Mirowski, młody lekarz, rodem z Warszawy, którego losy zagnały aż na drugą półkulę świata, gdzie po wielu przygodach oparł się w domu p. Walerego jako nauczyciel Józia. O ile miss Oliwia biegłą była – (1) Chociaż krajowcy tak Meksyku i Guatemali, jak i wogóle całej Ameryki, nie są "Indyanami, " tak ich jednak zowią osiadli w Ameryce Europejczycy.
w językach starożytnych, historyi, literaturze, o tyle p. Tadeusz z zapałem oddawał się studyom przyrodniczym, do których miejscowa natura dostarczała mu obfitego materyału. Oboje z miss Oliwią, gorliwie się zajmowali powierzonemi sobie dziećmi, obojgu razem udzielając nauk i ciesząc się ich postępami.
Józio uczył się mniej dobrze od Luci, i jak ona miss Oliwię, tak on pana Tadeusza kochał i szanował, niby starszego brata; a chociaż czasami zdarzało mu się wykroić z tasajo (mięsa suszonego na słońcu) fantastyczne jakieś stworzenie i obdarzyć niem p. Tadeusza, utrzymując, że to owad, przed chwilą schwytany w lesie, – choć czasem napisał na korze drzewnej zdanie, barbarzyńską łaciną ułożone, i wmawiał w miss Oliwię, że to prastary zabytek, znaleziony w jednem z licznych teokalli (1), rozrzuconych w głębi puszczy – to jednak oboje wybaczali mu chłopięce figle, ze względu na złote jego serce i wielkie zalety charakteru, między któremi odwaga niepoślednie zajmowała miejsce.
Cała rodzina zgromadziła się właśnie na śniadanie. Czekano na pana Walerego, który, wbrew swemu zwyczajowi, spóźniał się dzisiaj, a tymczasem Józio, który zawsze wiedział wszystko, co się działo w obrębie obszernego gospodarstwa, opowiadał coś z wielkiem przejęciem.
–- (1) Starożytne zabytki budownictwa pierwobylców Meksyku, Guatemali, Yukatanu, zawojowanych przez Hiszpanów, przybyłych w XV w, z, Ferdynandem Kortezem.
– Pewien jestem – wyrzekł, – że ojciec znowu się wybiera na objazd porębu. Miał wczoraj z Benitem długą naradę, razem oglądali muły i siodła, Juana krząta się od rana na czele całego szwadronu kobiet, nasolili dwa woły na tasajo…
– Ach! te ciągłe objazdy! zawsze tylko wyciągają ojca z domu! – westchnęła Lucia.
– Bo już też pora, aby ojciec mną się wyręczał w podróżach – zawołał Józio.
– Zapewne! a lekcye kto za ciebie odbywać będzie? – spytała miss Oliwią.
– W głębi najdzikszej puszczy, zaufać mi pani może i być pewną, że potrafię pozostać wiernym boginiom mego serca: Iliadzie i… i…
– I geografii – podpowiedziała Lucia złośliwie.
– I geografii z algebrą – dokończył chłopak, z komiczną powagą kładąc rękę na piersi.
– Pewniejszą jestem twej wierności, gdy obcujesz z niemi w szkolnym pokoju. Prawda, panie Tadeuszu? – z uśmiechem odrzuciła miss Oliwią.
– Pan Tadeusz byłby właśnie najlepszym dla mnie stróżem, towarzyszyłby mi przecie w podróży! A jakby to powiększyły się zbiory pana!
– Szczególniej, gdybyś je zbogacał okazami swojej fabrykacyi, jak na przykład ten ptak wczorajszy…
– Jaki ptak? – zapytał p. Walery, który przed chwilą wszedł niepostrzeżony do pokoju i słuchał wesołego przekomarzania się Józia.
– Zabił najzwyczajniejszą papugę z rodzaju ara, oskubał ją jak najstaranniej, potem oblepił ją całą futerkiem małpy, nogi jej okleił piórkami kolibrów, przyprawił czub, bardzo misternie ułożony ze skrzydeł motylich, ogon z piór dzikiego indyka, dziób przypiłował i uczernił, posypawszy go gdzieniegdzie sproszkowaną czerwoną farbą, i przyniósł mi ten dziwotwór w dowód pamięci swojej o mnie.
– Jakto! mało jeszcze dałem jej dowodu? Przez trzy dni każdą wolną chwilę poświęcałem pracy nad tym wspaniałym okazem. A pan mię za to połajał, mówiąc: "szkara… dny ch… lop. cze… " bo wiem przecież, co znaczą te wyrazy.
I jąkając się, nie umiejąc dobrze wymówić ł ani cze, Józio powtórzył znów wyrazy, których wyuczył go p. Tadeusz, prosił go nieraz bowiem, aby go uczył języka ojca, który mu się podobał zresztą, zwłaszcza gdy p. Tadeusz deklamował ustępy z ulubionych sobie poezyi.
Uśmiechnął się teraz młody nauczyciel i wzruszył ramionami, na co zawsze ze zgorszeniem patrzyła miss Oliwią, uważająca wszelką gestykulacyę za rzecz nieprzyzwoitą.
– Cóż pani na to, miss Oliwio? – żartobliwie spytał ojciec. – Przecież Józio to faworyt pani, dzielny chłopiec. Prawda, jak pożytecznie czas spędza?
– I ojciec przeciw mnie występuje – z udaną rozpaczą zawołał Józio, – tego już zanadto! Żegnam państwa… i ruszam w świat, choć o głodzie…
I chciał wybiedz z pokoju, ale ojciec powstrzymał go, wołając:
– Poczekaj, ruszymy wszyscy razem i to niedługo.
– Jakto! wszyscy? gdzie? czy ojciec nie żartuje, na wyścigi wołali brat i siostra, zadziwieni niespodziewanem oznajmieniem. Nawet na spokojnej twarzy miss Oliwii odmalował się wyraz żywego zaciekawienia.
– Gdzie pojedziemy, ojcze, gdzie? – natarczywie dopytywał tymczasem Józio.
– Odbędziemy ogromną podróż. Mam nadzieję, że będzie ona zajmującą i nie bardzo niewygodną, że obfitować będzie we wrażenia i zostawi nam wszystkim na całe życie jak najmilsze wspomnienia. Plan mój bowiem jest taki: objedziemy jedne po drugiej wszystkie partyę robotników, porozrzucane w puszczy na przestrzeni mil kilkunastu; a że w puszczy, oprócz drzew i drwali Indyan, znajdują się jeszcze zwaliska starożytnych miast meksykańskich, pałace i świątynie pierwotnych mieszkańców tego kraju, obejrzymy więc te dziwy po drodze do Mexico, gdzie wypoczniemy po trudach podróży. Tam zabawiwszy czas jakiś, znowu ruszymy w drogę do Vera-Cruz, gdzie, jako w portowem mieście, sprzedam korzystnie gotowy już w lesie materyał, poczem wsiądziemy na okręt i morzem udamy się do Guyany. Dziadek i babka stęsknieni już za wami, dzieci drogie, również jak ja za mojemi dziewczynkami, których pięć lat nie widziałem.
– Inez i Marita muszą być już spore dziewczynki – wtrącił Józio. – Jestem pewien, że nie poznałbym ich wcale. Takie były maleńkie, gdy mama umarła…
– Tak, trzeci rok zaczynały – westchnął p. Walery, wzruszony wspomnieniem żony.
– O! ja wybornie pamiętam nasze bliźniaczki! – zawołała Lucia, ale nie dał jej dokończyć Józio, wyłącznie zajęty myślą o podróży.
– Kiedyż wyjeżdżamy, ojcze? – zapytał, zrywając się z krzesła, jakby w tej samej chwili ruszać miał w drogę. – Widziałem, że Benito pokazywał ci muły wierzchowe… Wszak prawda, że zdatne do drogi, choćby dzisiaj? Możemy jechać? -
– Trzeba pierwej, abyśmy mieli co jeść w drodze – odparł p. Walery, uśmiechając się z pośpiechu syna; – mam jednak nadzieję, że tak muły, jak żywność i ludzie, gotowi będą najdalej za dwa tygodnie.
Długo jeszcze rozmawiał p. Walery z miss Oliwią i p. Tadeuszem o wszystkich szczegółach podróży, która miała być formalną wyprawą, po części dla interesu, a po części w naukowym celu przedsięwziętą, ale dzieci nie mogły usiedzieć spokojnie. Oboje pobiegli podzielić się otrzymaną wiadomością z Benitem i Juaną, którzy, ma się rozumieć, towarzyszyć mieli rodzinie wraz z licznym orszakiem służby.
Pokazało się jednak, że Benito i Juana nie tylko wiedzą już o podróży, ale nawet rozpoczęli przedwstępne do niej przygotowania.
Józio miał słuszność, mówiąc, że Juana komenderuje całym szwadronem kobiet. O paręset kroków za rozległemi zabudowaniami gospodarskiemi rozniecono ogromny ogień, przy którym kilka Indyanek, biegłych w piekarskiej sztuce, piekło na glinianych blatach, zwanych comales, placki z kukuryzianej mąki: totopostle, będące tem dla podróżne – go, który przebywa dziewicze lasy Ameryki, czem jest suchar dla marynarza na okręcie.
Bliżej zabudowań, w szopach, na ten cel przeznaczonych, liczna służba kobieca krzątała się koło żaren, mieląc kukurydzę na mąkę, lub zsypując w wory ryż, sól, fasolę, soczewicę, kawę, suszone banany, oraz totopostle, pokruszone na drobne kawałki, aby mniej miejsca zabierały.
Na środku zaś ogromnego dziedzińca, do którego przypierały szopy, Benito wbić kazał kilka rzędów pali i połączyć je z sobą sznurami, na których schły długie, cienko krajane pasy mięsa z wołów, wczoraj zaledwie schwytanych na lasso. Mięso tak przyrządzone przechowywać się może przez czas nieograniczony. Upieczone na węglach więcej jest posilne niż smaczne, odgotowane zaś w wodzie z suszonemi jarzynami stanowi ulubioną potrawę miejscową, puchero, którą w podróży szczególniej pogardzać nie należy.
Juana pyszniła się z umiejętności obsuszania tasaja w samą miarę, to też teraz przystąpiwszy do rozwieszonego mięsa, pilnie oglądała każdy kawałek, przewracając jedne, zdejmując drugie, inne znowu przesuwając na niżej rozpięte sznury, gdzie dosychały już w cieniu wyżej wiszących kawałków.
– Niechno Nina ("Nina" – panieneczka) spojrzy, co to za pyszne tasajo! – z dumą mówiła Indyanka. – Będzie smakowało jak świeże mięso.
– Pewno! – potwierdziła Lucia. – Wiadomo, że od Meksyku po Panamę nigdzie niema lepszego tasajo, jak u nas.
– A niema! niema! A moje tortille? – (ciastka z kukuryzianej mąki na mleku i jajach). – Czy te sławne "baby, " o których opowiada Tadezm – Indyanka nie mogła wymówić sz, – mogą być pulchniejsze od nich?
– O, co to, to nie, Juano; bo choć twoje tortille doskonałe, ale te baby, które miss Oliwią upiekła podług przepisu, przysłanego p. Tadeuszowi z jego kraju, były wyborne.
– Otóż to! miss Oliwią lepiej zna się na kuchni ode mnie! – sarknęła gospodyni z niezadowoleniem. – Nowość zawsze dobra, a co stare, to w kąt!
– Nie gderaj, Juanito; wiesz dobrze, że żadne łakocie nie smakują mi tak, jak te, które ty nam przyrządzasz.
Udobruchana kobieta pogładziła złote włoski Luci, która, podskakując i śpiewając, pobiegła podzielić się z miss Oliwią wiadomością, że przygotowania do podróży rozpoczęte na dobre.
Ale nie dał jej przyjść do słowa hałas, sprawiony wtargnieniem Józia, który wpadł do pokoju jak bomba, otwierając drzwi łokciem i kolanem, w obu bowiem rękach trzymał coś w liście zawiniętego, i położywszy to na stole, czemprędzej przykrył kapeluszem.
– Miss Oliwio, Luciu! – tryumfująco zawołał – proszę zgadnąć, com przyniósł.
Ale miss Oliwią rzucała tylko pełne pogardy spojrzenie na tajemniczy przedmiot owinięty i dość sucho odparła:
– Nie potrafię zgadnąć.
– A ty,Luciu
– Ja? skądże ja mogę wiedzieć?
– A widzicie, jaki ze mnie skrzętny gospodarz! Konfitury przynoszę! Konfi-tury…
– Przez ciebie usmarzone? Dobre być muszą! – zrobiła uwagę miss Oliwią.
– Otóż właśnie, że nie przeze mnie, ale… przez mrówki!
– A! już wiem… wiem, co to jest! – zawołała Lucia, i ostrożnie wysunąwszy pakiet z pod kapelusza, wyjęła z pomiędzy rozchylonych liści przezroczystą kulkę, podobną do boule de gomme, i włożyła ją w usta z zadowoleniem.
– Doskonałe! Niech pani spróbuje, miss Oliwio! – zapraszał Józio, naśladując siostrę; ale nie potrafili jakoś przekonać miss Oliwii, spoglądającej z pewnem obrzydzeniem na ów przysmak, wielce przez krajowców ceniony.
Józio opowiadał tymczasem, że poszedłszy z p. Tadeuszem do lasu, dla wykopania rzadkiej jakiejś rośliny, trafili na mrowisko, które trochę naruszyli motyką. Rozjątrzone mrówki opadły ich tak, że nie mogli się ich pozbyć inaczej, jak rozkopując mrowisko i odrzucając daleko ziemię wraz z biednemi robotnicami. Na samem dnie mrowiska, w głębi ustronnej galeryi, znajdowało się schowanko, coś w rodzaju spiżarki, gdzie leżały stosy tych przezroczystych kulek, przylegających do wyschłego tułowia mrówki, nakształt dość dużych rozmiarów pęcherzyka, wypełnionego wonnym i czyściusieńkim, napół płynnym miodem.
Pan Tadeusz, nadszedłszy w tej chwili, objaśnił, że mrówka miododajna jest to Myrmecocitus meksykański, gatunek, który zwykł wybierać z pomiędzy siebie pewną ilość osobników, mających, jak się zdaje, obowiązki przerabiać przyjęte pożywienie na miód, a po zebraniu pewnego zapasu umierać i służyć na pożywienie pozostałym przy życiu. Każde mrowisko poświęca co roku pewną ilość towarzyszek na ołtarzu…
– Własnego łakomstwa – podchwyciła miss Oliwią…
– Wspólnego dobra – z powagą dokończył p. Tadeusz. – Nie one jedne tak czynią i… dobrze czynią, bo tak, nie inaczej być powinno. I pomiędzy ludźmi tak bywa…II.
Pierwszy dzień podróży. – Moril. – Józio w opalach. – Wąż koralowy. – Moril w niebezpieczeństwie. – Niespodziewani goicie. – Napad. – Jeniec. – Polityka Luci.
Dwa tygodnie wystarczyły na potrzebne do podróży przygotowania. Dwadzieścia kilka mułów i dwa silne, wytrwałe kuce stanęły przed werendą domu, który na zawsze opuszczali właściciele. Pan Walery i Tadeusz dosiedli kuców; miss Oliwią, Lucia, Józio i Juana mieli osiodłane dla siebie muły, reszta zaś mułów dźwigała juki, zawierające żywność podróżnych, oraz Indyan służących, którym przywodził Benito. Orszak rodziny i domowników powiększał Moril, ogromny pies, wychowaniec i ulubieniec Józia, rozumny i odważny jak rzadko, zajadły nieprzyjaciel małp, z któremi za każdem spotkaniem toczył walki, nie zawsze na korzyść jego wypadające.
Po serdecznych pożegnaniach z innymi mieszkańcami mieściny ruszono nareszcie "gęsiego, " bo tak podróżują Indyanie, zmuszeni nieraz torować sobie drogę w gęstwinie leśnej. Moril tylko, nie trzymając się szeregu, wysuwał się to na prawo, to na lewo, to na przód, radośnie oszczekując muły i skacząc im do nozdrzy.
Wązką drożyną w cieniu odwiecznych drzew, osnutych giętkiemi wiciami lian, jechali podróżni przez kilka godzin, aż wreszcie dotarli do polanki, gdzie dawał się słyszeć huk siekier, echem rozlegający się po borze.
– Tu popasać będziemy – rzekł p. Walery. – Panfil przyrządzi nam posiłek; a gdy odpoczniemy trochę, pojadę do rębaczy i drwali, którzy niedaleko stąd pracują.
– I ja z ojcem – dorzucił Józio.
– I owszem; ale nim pojedziemy, dopilnuj, aby twój muł miał wygodę, jaka mu się po zmęczeniu należy.
Chętnie wziął się do tego Józio; obaj z p. Tadeuszem nazbierawszy dla wierzchowców swoich liści ulubionego przez nich drzewa, z apetytem spożyli smaczny obiad, sporządzony przez Panfila, kucharza Indyanina, od wielu już lat służącego u pana Walerego.
– Dzisiejszy obiad nie gorszy od tych, jakieśmy jadali w domu – zauważył Józio, dokładając sobie po raz trzeci wybornej kapusty palmowej.
– Przygotuj się jednak na jadanie gorszych – przestrzegł p. Walery. – Może się zdarzyć, że nic nie będzie, prócz tasajo i kawy.
– Jabym też bardzo chętnie i teraz jeszcze zjadł tasajo-oświadczył Józio.
Roześmieli się wszyscy, bo zajadał właśnie w tej chwili ogromny kawał dzikiego indyka, na którego kości niecierpliwie oczekiwał Moril, wygłodzony ciągłą bieganiną po lesie.
– Siedźże spokojnie, Józiu – półgłosem zrobił mu uwagę ojciec; – kręcisz się tak, jakby cię mrówki oblazły.
– Bo tak jest, ojcze – odparł chłopiec. – I nie mnie jednego. Pan Tadeusz także ledwo siedzi.
– Nie spotkaliśmy przecie nigdzie mrówek, a tu niema ich także.
– Bo też to nie mrówki dokuczają królewiczykowi i panu "Tado" – wtrącił się do rozmowy Benito. – Panowie rwali dla mułów liście, a na drzewach pełno jest garrapate…
Zerwali się obaj jak oparzeni, bo "garrapate" (owad z gatunku świerzbów), choć nie niebezpieczny, jest jednak niezmiernie dokuczliwym. Żyje on wprawdzie na krzewach i drzewinach, ale gdy mu się uda dorwać człowieka lub zwierzęcia, wpija mu się w ciało główką w haczyki uzbrojoną i opija się krwią, sprawiając swojej ofierze nieznośne swędzenie.
Trzeba tedy było urządzić polowanie na napastników, którzy głównie czepili się Józia; nie mógł więc biedny chłopiec towarzyszyć ojcu do drwali, i zanim łowy ukończył, już p. Walery dał znak wsiadania. Słońce wysoko jeszcze było, ale, choć najbliższy poręb, na którym miano nocować, leżał zaledwie o kilkanaście mil angielskich, p. Walery chciał jednak wcześnie przybyć na nocleg i sam dopilnować rozpinania namiotów po raz pierwszy.
Szczęśliwie odbyto drogę i miss Oliwia ani Lucia wcale się nie czuły zmęczonemi, gdy przyszło zsiadać z mułów po raz drugi. Benito i p. Walery w mgnieniu oka rozpięli dwa namioty: jeden dla miss Oliwii i Luci, oraz Juany, która i pod sklepieniem leśnem nie chciała odstąpić "złotego motyla, " – drugi dla p. Walerego, Tadeusza i Józia. – Słyszałem, że miałeś sypiać podczas podróży w szałasie z liści palmowych razem z Benitem – żartował z niego Tadeusz.
– Dziękuję panu za tę przyjemność! Nie mam bynajmniej zamiaru darowywać swojej skóry garrapatom – mruknął rozespany Józio i w parę minut potem spał już kamiennym snem.
Nazajutrz, ledwie świtać zaczęło, wszyscy już byli na nogach, orzeźwieni nocnym spoczynkiem i miłym chłodem poranku. Pan Walery się lękał, że miss Oliwia i Lucia, nieprzywykłe do nocowania pod sklepieniem gałęzi, od których oddzielał je tylko dach namiotu, będą niewywczasowane, – ale obie oświadczyły, że nigdy w życiu nie spały tak smacznie.
Już Lucia wsiadała na muła, gdy uwijający się koło niej Moril gniewnie i bojaźliwie razem ujadać począł. Dziewczynka, jedną nogę włożywszy już w strzemię, drugą stała jeszcze na pieńku, do którego Moril to się zbliżał, to znowu odskakiwał, robiąc przy tem takie ruchy, jakby chciał coś przydusić łapą, a lękał się to uczynić.
– Co on tam znalazł? – spytała Lucia Józia; ale ten, zajęty w tej chwili poprawianiem popręgi swego muła, nie zwrócił na jej pytanie uwagi. Lu – cia, zaciekawiona zachowaniem się Morila, gotowała się zeskoczyć z pieńka, i już nóżkę ze strzemienia wyjąwszy, spuszczała ją ku ziemi, gdy wtem Juana, przyskoczywszy do niej, porwała ją w pół i rzuciła raczej niż posadziła na siodło; a potem nogą, obutą tylko w skórzany sandał, nadeptawszy coś z całej siły, krzyknęła na całe gardło:
– Coralillo! Coralillo! zabiłam go!
I w samej rzeczy, odważna Indyanka dla uratowania ukochanej "Niny" naraziła się na niebezpieczeństwo ukąszenia przez jednego z najjadowitszych wężów, jakimi roją się podrównikowe lasy. Mały, połyskujący, czerwonemi obrączkami nakrapiany wąż koralowy posiada jad tak zabójczy, że ukąszeni przez niego Indyanie nie próbują nawet żadnego na ranę lekarstwa. Wiedzą, że nic już nie pomoże.
Teraz dopiero zrozumiała Lucia, dlaczego tak szczekał Moril, i pojęła całą wielkość niebezpieczeństwa, jakie jej groziło.
– Ach, Juano! – zawołała, prosto z muła skoczywszy w objęcia piastunki – a gdyby cię był ukąsił w bosą nogę?
– Co ja, to nie "Nina" moja! Nie dla coralilla piastowała ciebie Juana, Złoty motylu!
I z bałwochwalczą prawie miłością poniosła do ust złote warkocze Luci, drżącej z przestrachu i wzruszenia.
P. Walery, Józio, miss Oliwia i Tadeusz, zbiegłszy się na miejsce wypadku, otoczyli Juanę, dziękując jej gorąco, ale ona wciąż swoje powtarzała: "Nie dla coralilla piastowałam ja Złotego motyla!"
i zdawała się nawet nie rozumieć, że dokonała czynu bohaterskiego poświęcenia.
– W drogę! w drogę! – naglił Benito, który także w postępku żony nie widział nic nadzwyczajnego.
– Siadaj na muła, kobieto! – szepnął Juanie. – Wiesz, jako białe twarze lubią długie gadanie, a czasu szkoda, bo do porębu daleko…
Ruszono więc nareszcie, ale "białe twarze" długo jeszcze rozmawiały pomiędzy sobą o doznanem wzruszeniu, które musiało nawet udzielić się Morilowi, bo ciągle coś wietrzył i ciągle się oglądał na jadących, jakby im chciał powiedzieć: "Poczekajcie, ja wam tu jeszcze coś wypatrzę! Nie darmo przecie jesteśmy w dziewiczym lesie. "
I w samej rzeczy, nie upłynęło i dwóch godzin, gdy Moril, wciąż przodem biegnący, przystanął nagle, i silnie się osadziwszy na tylnych łapach, wytężył wzrok w stronę, gdzie na kopcu jakby świeżo wzruszonej ziemi leżało nieruchomo wielkie, szarawe jakieś ciało.
– Panie Tadeuszu! okaz! – krzyknął Józio.
– Cicho! – szepnął wyraźnie Benito, złapawszy za obrożę wyrywającego się na przód Morila. – Cicho! Formi guero! – dodał, nachyliwszy się Józiowi do ucha, a chłopiec, obznajmiony z miejscowemi nazwami, podniósł się na strzemionach i rzucił Tadeuszowi w ucho: – Mrówkojad!
Był to w istocie wspaniały i ogromny "okaz" tego dziwnego zwierzęcia, które zamiast zębów ma na swoją obronę straszne pazury. Leżąc wśród mrowiska, które potężnymi szponami rozkopał, cienkim, lepkim, na dwie stopy długim językiem zgarniał raz po raz całe rzesze mrówek, które z widocznem zadowoleniem połykał. Przyglądali się temu wszyscy ciekawie, gdy Moril, nie mogąc już dłużej wytrzymać, wyrwał się z rąk Benita i poskoczył ku mrówkojadowi.
Z nienacka napadnięty, mrówkojad przysiadł na tylnych łapach, i zanim Tadeusz zdążył strzelić, wpił się pazurami w szyję biednego Morila, który, rozpaczliwie skowycząc, nadaremnie usiłował się wyrwać ze szpon strasznego przeciwnika.
– Moril! mój Moril! – wolał Józio nawpół z płaczem. – Rozszarpie mi psa ten potwór!
P. Tadeusz tymczasem strzelił tak trafnie, że położył zwierzę na miejscu. Józio zeskoczył z muła i wespół z Tadeuszem opatrywał psa, którego rana, choć głęboka, nie była jednak śmiertelną. Biedne psisko drżało całe ze strachu i ze skulonym ogonem wdzięcznie lizało ręce swego wybawcy.
Józio chciał koniecznie wsadzić Morila na swego muła, obawiając się, aby mu ruch nie zaszkodził, ale Benito opatrzył ranę po swojemu i zaręczył, że za parę dni zupełnie się zabliźni, – a że był dla Józia najwyższą powagą we wszystkiem, co się tyczyło obejścia ze zwierzętami, zgodził się na pieszą dalszą podróż ulubieńca swego.
Rana Morila goiła się szybko, dzięki umiejętnym staraniom Luci i miss Oliwii, i czwarty dzień podróży miał się ku schyłkowi, gdy jadąc brzegiem rzeki, las przerzynającej, posłyszano plusk, jakby uderzenia wioseł o wodę. Pan Ruciński kazał się mieć na baczności, gdyż do najbliższego porębu było jeszcze z półtora dnia drogi, należało więc przypuszczać, że zbliżająca się łódź niesie krajowców, a tym nie zawsze ufać można.
Po chwili z za gęstwiny drzew ukazało się leciutkie, wązkie czółenko, niesione prądem wody. Na przodzie stał z włócznią na ramieniu Indyanin olbrzymiego wzrostu, niezmiernie chudy; za całą odzież miał przepaskę z ciemnej tkaniny, naszyjnik z purpurowych nasion okręcał mu po kilkakroć szyję, a z głowy, owiniętej jaskrawą jakąś materyą, spływały mu na ramiona dwa długie tejże materyi strzępy, unoszące się w powietrzu za każdym powiewem wiatru.
W tej ciszy leśnej, na tle ciemnozielonej toni rzecznej, wyglądał na monarchę plemienia dzikich, lub na geniusza, opiekującego się okolicą swego kraju. Prócz włóczni nie zdawał się mieć innej broni przy sobie; p. Walery kazał więc orszakowi wstrzymać się nieco opodal, a sam z Benitem i kilku Indyanami podjechał do brzegu, gdzie po chwili przybiła i łódź Indyanina.
Miejscowem narzeczem, które nieźle rozumiał p. Ruciński, opowiadać wtedy zaczął Indyanin, że posłyszał w lesie strzały, których jego pokolenie się przelękło, ale on sam, on – wódz plemienia Lakondonów – słyszał już o "wielkim wodzu Bladychtwarzy? wie zatem, że nie potrzebuje się go obawiać.
– Przybyłem tu jedynie – mówił, – aby wodza Bladych-twarzy pozdrowić i ujrzeć Złotego-Motyla który ma przeplatane słońcem kosy, jakich oczy Lakondonów nie widziały nigdy na głowie kobiety,
Ale mówiąc to, rzucał chytre i pożądliwe spojrzenia na obciążone jukami muły, co nie uszło baczności Benita.
– Sam jeden tu jesteś? – pytał p. Walery.
– Pokolenie Lakondonów rozpaliło ognie hen! nad rzeką! – odparł, wskazując ręką w stronę, z której przybył.
– Jak wielu was jest?
– Z żonami i dziećmi jest nas dwadzieścioro – i podniósł dwa razy do góry obie ręce, szeroko rozstawiając chude, żółtymi paznogciami zakończone palce.
– Jak się zowiesz?
– Dziki-Kot.
W istocie, trudno było wynaleźć właściwszą dla niego nazwę, bo jak kot czaić się zdawał i za każdym ruchem zbierać do skoku; ale że był sam i prawie bezbronny, p. Walery nie widział potrzeby obawiania się go. Na wszelki jednak wypadek, chcąc go sobie ująć, przyjaźnie odezwał się do niego:
– Wódz Bladych-twarzy cieszy się z oglądania Dzikiego-Kota, wielkiego wodza Lakondonów. Wybierając się w drogę, przewidywał spotkanie z nim i ma z sobą coś, co wielkiemu wodzowi i jego pokoleniu przydać się może.
Oczy dzikiego zaiskrzyły się chciwością, przenikliwie obejrzał się wokoło, jakby chcąc zobaczyć, gdzie się znajduje przedmiot, dla niego przeznaczony. Na znak dany przez p. Walerego, przyniesiono zdjęty z muła wór, z którego wydobył p. Walery kawałki tkaniny, mogącej służyć na przepaski lub zawoje, kilka nożów i toporków, które z zadowoleniem oglądać począł Dziki-Kot, oraz różne inne drobiazgi, przeznaczone dla kobiet i dzieci: paciorki, lusterka, tanie wstążki i t… p.
Dziki-Kot zdawał się niezmiernie uradowanym z otrzymanych podarków; oczy jego przestały strzelać ukośnem wejrzeniem w stronę jucznych mułów, ale do odejścia nie zabierał się wcale, choć, jak wnosił p. Walery, rozmowa była już ukończoną.
– Wódz Lakondonów pragnie ujrzeć Złotego Motyla, o którym słyszał, że w kosy wplecione ma słońce jasne.
– Luciu! – zawołał ojciec po francusku – chodź! Indyanin ciekawy jest widzieć twoje warkocze.
Na głos ojca, zeskoczyła Lucia z muła i żywo podbiegła ku miejscu, gdzie ojciec i gromadka siedzących na mułach domowników rozmawiali z przybyłym.
– Nie potrzebnie zsiadłaś z muła, Luciu – przestrzegł ją ojciec, mimowolnym instynktem wiedziony.
– Ojczulku drogi, rada jestem, że się trochę przebiegnę i rozruszam – odparła dziewczynka, a tymczasem Dziki-Kot, jakby nie widząc jej zbliżania się, odwrócił się ku wodzie, i długiem swojem wiosłem przyciągnąwszy czółno do brzegu, rzucił w nie otrzymane podarunki.