Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

W głuszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W głuszy - ebook

Życie w malowniczej Trzebieży toczy się niespiesznie. Dla trójki przyjaciół jednak czas płynie w zupełnie innym tempie. Annę Jankowską po trudnych życiowych doświadczeniach trafia strzała amora. Mieczysława Zarzycka i Kamil Kier próbują rozwiązać sprawy, które ktoś usiłuje zamieść pod dywan. Zaangażowani w nową zagadkę szukają powiązań męża Mieci z tajemniczą Osadą. Im bardziej się w to zagłębiają, tym większy mrok ich otacza. Czy Osada naprawdę istnieje? Jakie sekrety skrywają lasy Trzebieży? I czy faktycznie zło czai się w głuszy?

Kontynuacja powieści „Sąsiadka” i „Zdążyć przed śmiercią”, bardzo dobrze przyjętych przez czytelników.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-412-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wiatr poru­szał koro­nami drzew, które wyko­ny­wały nie­po­ko­jący taniec. Ptaki z dono­śnym krzy­kiem opu­ściły swe domo­stwa, skryte pośród gałęzi. Stare dęby i sosny, nie­wzru­szone ucieczką loka­to­rów, koły­sały się, poję­ku­jąc.

Widziały tak wiele. Gdyby tylko mogły mówić, gdyby mogły szep­nąć choć słowo…

Oko­lica i przy­roda ukry­wają zło, które czai się w głu­szy, chro­nią tajem­nice i opraw­ców.

Kłam­stwo i mrok idą ze sobą w parze, prze­mie­rza­jąc ramię w ramię trze­bie­skie uliczki, roz­staje i nie­uczęsz­czane dukty. I choć foto­gra­fie są praw­dziwe, skry­wają tajem­nicę, któ­rej nie wolno wyja­wić. Jak ciemne, skłę­bione chmury, które przed groźną burzą spo­wi­jają niebo, pomru­ku­jąc zło­wrogo, budząc lęk i nie­po­kój.

Śmierć… Była o krok, wyczu­wali jej oddech na kar­kach, a deli­katne wło­ski uno­siły się na skó­rze, two­rząc wątły i łasko­czący szpa­ler.

Krew, która pły­nęła po oko­licy jak rwący stru­mień wio­sną, powoli wsią­kała w gli­nia­stą glebę, która co roku rodzi zagad­kowe przed­mioty i kości.

Strach, który zamy­kał usta miesz­kań­com, gdy chcieli ochro­nić kogoś swo­imi wspo­mnie­niami. A dokoła one.

Gdyby tylko stare dęby i sosny mówiły…Rozdział pierwszy

Powia­towe Cen­trum Zdro­wia w Otwocku, połu­dnie

Roz­grzane powie­trze wpa­dało do jasnej sali, któ­rej kolor przy­pra­wiał Mie­czy­sławę o mdło­ści. Roz­glą­dała się wokół. Wstała z nie­wy­god­nego krze­sełka, które stało przy­su­nięte do szpi­tal­nego łóżka. Wyj­rzała przez okno, a jej wzrok padł na czarny worek, spo­czy­wa­jący na noszach nie­sio­nych przez dwóch rosłych męż­czyzn. Wzdry­gnęła się i pospiesz­nie przy­sia­dła z powro­tem na krze­śle.

– Nie­złe masz towa­rzy­stwo, nie ma co! Takie ciche, nieco sztywne… Wytrzy­mu­jesz tu jakoś? – spy­tała Annę, która w otwoc­kim szpi­talu docho­dziła do zdro­wia po czerw­co­wych wyda­rze­niach.

Jan­kow­ska kolejny raz była bli­ska utraty życia. Młoda kobieta z czar­nymi wło­sami, które zdą­żyły odro­snąć i się­gnęły oboj­czy­ków, po raz drugi oszu­kała prze­zna­cze­nie, wyrwaw­szy się ze szpo­nów śmierci. Te deli­kat­nie musnęły jej bladą skórę, pozo­sta­wia­jąc krwawe wybro­czyny nie­mal na całym ciele. Kolejna bole­sna pamiątka, druga obok odcię­tego ser­decz­nego palca pra­wej dłoni.

– Nie mam wyj­ścia… – szep­nęła, by po chwili dodać nieco bar­dziej wesoło: – Zobacz, zaczę­łam nawet sta­wiać sobie kre­ski w krzy­żówce jak jakiś wię­zień! Odli­czam dni do wyj­ścia.

Mie­cia zer­k­nęła na mar­gi­nes „200 Pano­ra­micz­nych”, po czym par­sk­nęła śmie­chem, wpra­wia­jąc w ruch swój dorodny biust.

– Mam wra­że­nie, że w wię­zie­niu lepiej dobra­liby kolor ścian. Ten wygląda, jakby tu ktoś nasrał… I z nudów roz­ma­zał, bo się zło­tówki na tele­wi­zor skoń­czyły, a jakąś roz­rywkę zapew­nić sobie trzeba! – wska­zała głową w kie­runku sta­rego kine­skopu, pod któ­rym wid­niała karta z wypło­wia­łym cen­ni­kiem. Koń­ski ogon w kolo­rze blond musnął jej kark. – Masz bilon? Mogę ci syp­nąć zło­tem. Skle­powa sta­wia, więc się nie krę­puj!

– Powiedz to tym pijacz­kom pod skle­pem!

– Sama mia­ła­bym na sie­bie bat ukrę­cić? Od razu mogła­bym się zacząć pako­wać. A tak cał­kiem serio: potrze­bu­jesz cze­goś? Coś ci zała­twić?

Anna unio­sła się na przed­ra­mio­nach, a jej twarz prze­szył gry­mas bólu. Ciało pamię­tało bole­sne ude­rze­nia mimo upły­wa­ją­cego czasu.

– Po pro­stu chcia­ła­bym już wyjść i żyć spo­koj­nie. Cho­ciaż oba­wiam się, że spo­kój nie jest mi pisany.

Mie­czy­sława poło­żyła dłoń na ręce przy­ja­ciółki. Mimo panu­ją­cego zadu­chu skóra Anny była zimna jak lód.

– Co ty ple­ciesz, Anka… To wszystko jest za nami! Te pojeby albo nie żyją, albo gniją w pier­dlu. Już nic ci nie grozi. Jesteś bez­pieczna! – kłam­stwo lekko spły­nęło z ust Mieci.

Nie wszy­scy zostali schwy­tani. Pozo­stała jedna osoba. Gabriela. Tej skle­powa nie­na­wi­dziła z całego serca. Do tej pory Gabry­sia cho­dzi wolna, zgrab­nie uni­ka­jąc poli­cjan­tów i wymiaru spra­wie­dli­wo­ści. Mie­czy­sława nie chciała mar­twić przy­ja­ciółki, którą los doświad­czył w wystar­cza­jąco bru­talny spo­sób. Widziała w oczach Jan­kow­skiej strach przed powro­tem do rze­czy­wi­sto­ści. Gdyby pisnęła choć słówko, że ta wywłoka cha­dza sobie spo­koj­nie po świe­cie, Anka nie zmru­ży­łaby oka w oba­wie o swoje życie. Zarzycka pod­jęła decy­zję: znaj­dzie Gabrielę i wsa­dzi ją za kratki, nim Anna dowie się o tym, że wstrętna bru­netka zaszyła się w jakimś bez­piecz­nym miej­scu.

– Niby tak, ale… – Anna urwała, skła­da­jąc myśli w logiczną całość. Zni­żyła głos do szeptu. – To, co się stało, odci­snęło piętno. Chyba nie potra­fię żyć spo­koj­nie. Cza­sami myślę, że zwa­rio­wa­łam. Gdy tylko usły­szę w nocy jakiś szmer, mam wra­że­nie, że ktoś z nich jed­nak pozo­stał na wol­no­ści i chce mnie skrzyw­dzić.

Mie­cia wes­tchnęła, pró­bu­jąc odwró­cić uwagę Anny od swego zde­ner­wo­wa­nia.

– Ania, ja to wszystko rozu­miem, serio. Uwa­żam jed­nak, że nie należy zatra­cać się w prze­szło­ści. Spójrz na to z innej strony. Prze­ży­łaś. Masz wię­cej żyć niż pie­przony kot! Spa­dasz na cztery łapy, cho­ciaż bra­kuje ci pazurka – wska­zała głową na kikut po palcu ser­decz­nym przy­ja­ciółki. – Zaczniesz żyć pełną pier­sią. A co do piersi, to wiesz, z doświad­cze­nia mówię! – Mie­cia uśmiech­nęła się sze­roko, potrzą­sa­jąc biu­stem.

Jan­kow­ska, widząc popisy skle­po­wej, ryk­nęła śmie­chem.

– Mie­cia… Ty nawet z emo­cjo­nal­nego szamba czło­wieka wycią­gniesz!

– Od tego są przy­ja­ciele!

Ania mimo uśmie­chu poru­szyła się nie­spo­koj­nie.

Zarzycka czuła, że dziew­czynę coś trapi. Znała ją na tyle dobrze, że potra­fiła z jej ruchów i gestów wyczy­tać o wiele wię­cej niż inni. Cze­kała. Czuła, że prę­dzej czy póź­niej Anka zacznie wresz­cie mówić. Trwało to dłuż­szą chwilę, aż w końcu rekon­wa­le­scentka się ode­zwała.

– Nie wiem, czy powrót do Trze­bieży będzie dobrym pomy­słem. Pomy­śla­łam sobie, że może odsprze­dam ci swój dom… Twoje mał­żeń­stwo z Janu­szem chyba nie ma szans na to, żeby zostało odbu­do­wane…? O, albo dom Sta­sia Rębi­cha! Prze­pi­sał mi go, pamię­tasz? Mia­łam tam dojść do sie­bie, ale sama już nie wiem, czy w Trze­bieży będę umiała żyć… Może zamiast sprze­da­wać mój dom, prze­pi­szę ci Sta­siową cha­łu­pinę, tak jak on to zro­bił dla mnie?

– Anka, do jasnej cho­lery! – krzyk­nęła Mie­czy­sława.

Jan­kow­ska skrzy­wiła się. Nie cier­piała wul­ga­ry­zmów. Nawet słowo „cho­lera”, choć wul­garne nie było, wpra­wiało dziew­czynę w dys­kom­fort. Wolała dobie­rać słowa, uni­ka­jąc szpet­nych wyra­zów z łaciny podwór­ko­wej.

– Ten wybuch to dla­tego, że chcę stąd uciec, czy dla­tego, że zapy­ta­łam o tego fra­jera?

– To, że chcesz stąd spie­przyć! Nie bądź głu­pia, bła­gam! Tu nic ci nie grozi!

– Myśla­łam tak, gdy pierw­szy raz prze­kra­cza­łam próg domku na Jaśmi­now­ców trzy­na­ście. A tu taka fajna nie­spo­dzianka. Od pro­ble­mów w War­sza­wie ucie­kłam wprost do pie­kła, jakie zgo­to­wano mi w Trze­bieży.

– Ania, ja wiem… Każdy by się oba­wiał powrotu. Ale teraz naprawdę wszystko jest pod kon­trolą. Nikt cię nie skrzyw­dzi. Masz moje słowo. Sama widzia­łam, jak wyno­sili sztyw­nego Mar­cela. A reszta sie­dzi w pier­dlu i prędko stam­tąd nie wyjdą. Chcesz ucie­kać do końca życia? To żadne wyj­ście. Wszę­dzie będziesz oglą­dać się za sie­bie, szu­ka­jąc poten­cjal­nego zagro­że­nia. Tu wszyst­kie zostały wyeli­mi­no­wane. Jan­kow­ska, no… Ogar­nijże się wresz­cie i prze­stań chrza­nić. Żebyś miała świa­do­mość: ni­gdzie cię z Trze­bieży nie wypusz­czę, zapo­mnij!

– Po pro­stu się boję. Ale masz rację… Pew­nie gdzie indziej też będę się wszyst­kiego bać. Nawet wła­snego cie­nia… – Anka opa­dła zre­zy­gno­wana na poduszki.

– Więc zostań. Prze­stań ucie­kać. A co do domu… Prze­niosę swoje graty do Sta­ni­sława, a tobie udo­stęp­nię twoją chatę. Będziemy miesz­kały naprze­ciwko sie­bie. Będę na wycią­gnię­cie ręki. I niczego mi nie prze­pi­suj, taka była i jest wola Sta­ni­sława. Jego chatka jest twoja, ja z niej tylko chwi­lowo sko­rzy­stam.

Jan­kow­ska uśmiech­nęła się nie­pew­nie, po czym kiw­nęła głową.

*

– Szlag by to – syk­nęła, kopiąc kamyk, który poto­czył się po par­kingu. Rozej­rzała się.

Lip­cowe pro­mie­nie przy­pie­kały jej nagie ramiona. Wycią­gnęła z kie­szeni klu­czyki. Ruszyła w kie­runku swo­jej czar­nej fie­sty, która wcze­śniej posta­wiona w cie­niu, teraz nagrze­wała się w peł­nym słońcu. Otwo­rzyła samo­chód, a w twarz ude­rzyło ją parne powie­trze, które sku­mu­lo­wało się w ciem­nym wnę­trzu. Pospiesz­nie uchy­liła resztę drzwi z nadzieją, że gorąc czym prę­dzej ulotni się z pojazdu.

Mie­czy­sława oparła się o karo­se­rię, zapo­mi­na­jąc o tym, że ta rów­nież nagrzała się od lip­co­wego słońca.

– Cho­lera jasna! – odsko­czyła.

Czuła się fatal­nie. Kłam­stwo, któ­rym kar­miła przy­ja­ciółkę, uci­skało ją jak pętla na szyi wisielca. Choć Mie­cia tłu­ma­czyła sobie, że ostat­nim, czego potrze­buje teraz Anna, jest stres i strach, mimo to jej samo­po­czu­cie dra­stycz­nie się pogor­szyło.

Brzy­dziła się kłam­stwem, a sama się do niego posu­nęła. Zamknęła uchy­lone drzwi od strony pasa­żera.

– Zarzycka, jesteś bez­na­dziejną kum­pelą – rze­kła pod nosem, wsia­da­jąc do wciąż roz­grza­nego wnę­trza. Czuła, jak po ple­cach spływa strużka potu.

Wło­żyła klu­czyk do sta­cyjki, odpa­liła sil­nik i już miała ruszać, gdy roz­dzwo­nił się tele­fon. Rzu­ciła okiem na pul­su­jący ekran.

– Co tam się uro­dziło, gwiazdo inter­ne­tów? – zażar­to­wała.

– Bar­dzo zabawne, Mie­ciu, doprawdy. Żart tak suchy, że muszę wodą prze­pi­jać – Kamil po dru­giej stro­nie zaczął chrzą­kać. – Sły­szysz? Aż się dusić zaczą­łem. Gdzie ta woda, do cho­lery?!

– Dobra, nie pier­nicz. Coś się stało?

– Prze­glą­da­łem po raz kolejny zdję­cia, które zna­la­złaś. Janusz poja­wia się też na innych fotach. Nie zwró­ci­li­śmy na to uwagi, bo nie stał na pierw­szym pla­nie. Tyle że ten Janusz z reszty zdjęć jest w podob­nym wieku, co obec­nie. Tro­chę to śmier­dzi, nie uwa­żasz?

Wia­do­mość zbiła ją z tropu.

– Cze­kaj, to… To prze­cież nie­moż­liwe. Wszę­dzie pozna­ła­bym mojego męża. Zresztą te foto­gra­fie wyglą­dają jak robione wiele lat temu.

– Magia pro­gra­mów gra­ficz­nych – prze­rwał jej Kier. – Mie­cia, Janusz sie­dzi w czymś po uszy. Nie zni­kał gdzieś na jakiś czas? Nie zacho­wy­wał się dziw­nie?

– Zacho­wy­wał… I zni­kał, ale byłam prze­ko­nana, że pochła­nia go praca. Wła­ści­wie to nawet sam tak mówił. Twier­dził, że w sto­larni ma dużo roboty – przy­znała.

Żyła z Janu­szem tyle lat, a dopiero teraz uzmy­sło­wiła sobie, że zupeł­nie nie zna swo­jego męża. Jak to robił, że ukry­wał przed nią swoje dru­gie życie? Myślała, że wie o nim wszystko, a tym­cza­sem mąż ją zawiódł, wycie­ra­jąc sobie usta sło­wami przy­sięgi niczym chustką, która chwilę póź­niej wylą­do­wała w koszu. Koszu peł­nym kłamstw i nie­do­mó­wień. Mie­czy­sława wie­lo­krot­nie pró­bo­wała zro­zu­mieć, dla­czego ich mał­żeń­stwo zakoń­czyło się pew­nego dnia. Ta druga, jakież to prze­wi­dy­walne… Wystar­czyło, by inna kobieta zain­te­re­so­wała się nim, a mąż, urze­czony aten­cją Gabrieli, posta­no­wił wejść w to miękko, jak w roz­pusz­cza­jące się w masel­nicy masło.

Zarzycka roz­ło­żyła swoje mał­żeń­stwo na czyn­niki pierw­sze. Cza­sem uspra­wie­dli­wiała sie­bie, cza­sem męża, jed­nak wszel­kie próby koń­czyły się jed­nym: zło­ścią, któ­rej nie potra­fiła poha­mo­wać. Waliła wów­czas pię­ścią w stół, jęcząc żało­śnie. Bo cze­góż chcieć wię­cej, skoro ma się wszystko? Ta myśl nie dawała jej spo­koju, powra­cała jak bume­rang. Ona, zamiast zła­pać go i scho­wać do szafy, rzu­cała tym bume­rangiem raz za razem.

– Wpa­dłem na pewien pomysł… – Kamil zaczął nie­pew­nie, w słu­chawce wciąż pano­wała cisza. Nie zwia­sto­wała niczego dobrego.

– Chcesz spraw­dzić, w co wpie­przył się mój były mąż idiota? – wyrzu­ciła z sie­bie.

– Nie mylisz się!

– Kamil, myślisz, że to jest nam teraz potrzebne? Bro­dze­nie po kolana w gów­nie? Dopiero z jed­nego się wygrze­ba­li­śmy, a już mamy wła­zić w dru­gie?

– Powin­ni­śmy to spraw­dzić. I nie daj się pro­sić.

Jego upór nieco ją draż­nił. Posta­no­wiła ska­pi­tu­lo­wać, choć cichutki gło­sik w jej gło­wie dawał sygnały, że to bar­dzo głupi pomysł.

– To co pro­po­nu­jesz?

– Poga­daj z kimś, kto zna Trze­bież i jej stare tajem­nice. Z kimś, kto miesz­kał tu od samego początku.

Zasta­na­wiała się przez moment, kto mógłby mieć naj­wię­cej infor­ma­cji o ich tajem­ni­czej miej­sco­wo­ści. Kie­dyś pierw­szą osobą, która przy­szłaby jej na myśl, byłaby Wil­czyca, eks­cen­tryczna zie­larka, która swym zacho­wa­niem nie­jed­no­krot­nie napę­dziła Ani Jan­kow­skiej stra­cha. Kle­men­tyna Wilk swoją apa­ry­cją przy­po­mi­nała zjawę. Ubrana w powłó­czy­ste suk­nie, wyglą­dała, jakby sunęła kilka cen­ty­me­trów nad zie­mią. Zarzycka pamię­tała prze­ra­że­nie war­sza­wianki, gdy Kle­men­tyna wysta­wała pod oknami jej domo­stwa, odpra­wiała swe dzi­waczne rytu­ały i mówiła pół­słów­kami, jakby szep­tała pod nosem strasz­liwe klą­twy. Mieci było nawet żal tej kobie­ciny, któ­rej życie dało do wiwatu.

Roz­sta­nie z mężem, który nie potra­fił znieść myśli o cier­pie­niu w obli­czu nad­cho­dzą­cej śmierci wśród naj­bliż­szych, i kłam­stwo, któ­rym kar­miła swoją dora­sta­jącą i zba­cza­jącą na złe tory córkę, spra­wiły, że Wil­czyca w okrutny spo­sób ode­szła z tego świata. Krąg życia zato­czył koło, córka zamknęła oczy matki, pełna zło­ści i nie­na­wi­ści do Mie­czy­sławy i jej przy­ja­ciółki. Trze­bież skrywa wiele tajem­nic, lecz ci, któ­rzy znali choć ich uła­mek, nie­chęt­nie wyja­wiali prawdę. Spo­łecz­ność wolała zabrać swoją wie­dzę do grobu, niż przy­pad­ko­wym sło­wem ujaw­nić i uwol­nić tym samym zło. Ściany miały uszy, las obser­wo­wał, a dia­beł zacie­rał ręce, gdy kolejna dusza pró­bo­wała wyjść przed sze­reg.

– Sta­ni­sław Rębich! – Mie­czy­sława wresz­cie wydała z sie­bie gło­śny krzyk, a po dru­giej stro­nie słu­chawki dało się sły­szeć rado­sny śmiech.

– Tak jeeest, Mie­czy­sława wraca do akcji!

– Pieprz się, Kamil – odparła ze śmie­chem.

Ruszyła z par­kingu, wzbi­ja­jąc w powie­trze tumany kurzu. Miała plan. Stu­kała w kie­row­nicę, kie­ru­jąc się do miej­sca, w któ­rym prze­by­wał Sta­sio. Upie­cze dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu. _O tak, Mie­czy­sława wraca do gry_, pomy­ślała, prze­łą­cza­jąc na roc­kową sta­cję. Już po chwili wyśpie­wy­wała na całe gar­dło _Sweet Child O’ Mine_.

Sta­ni­sław swo­imi star­czymi i nieco męt­nymi oczami widział rze­czy tak dziwne i nie­po­ko­jące, że więk­szość trze­bie­żan chcia­łaby zamieść je pod dywan, byle tylko nie wyszły na jaw.Rozdział drugi

Dom spo­koj­nej sta­ro­ści Szczę­śliwy Dwo­rek, popo­łu­dnie

Wielka kuta brama swym wyglą­dem przy­po­mi­nała wjazd do pil­nie strze­żo­nej rezy­den­cji. Mie­cia opu­ściła okno i sta­rała się objąć wzro­kiem gigan­tyczną pose­sję. Jasne kamyki chrzę­ściły pod kołami, gdy ostroż­nie wjeż­dżała na par­king dla gości. Zapar­ko­wała nie­byt zgrab­nie, zaj­mu­jąc dwa miej­sca. Mimo to nie prze­par­ko­wała samo­chodu. Wysko­czyła z auta i nagle poczuła się bar­dzo mała w sto­sunku do oka­za­łej budowli.

Ogromny budy­nek w stylu pała­co­wym robił wra­że­nie. Tynk, cho­ciaż gdzie­nie­gdzie pozie­le­niał, wciąż pre­zen­to­wał się nie­na­gan­nie. Zdo­biony fron­ton, roślinne pła­sko­rzeźby, oka­la­jące masywne drew­niane okna ze szpro­sami, rzędy kolumn i kolu­mie­nek. Bryła nie przy­po­mi­nała kla­sycz­nego domu spo­koj­nej sta­ro­ści. Wyglą­dała nazbyt ele­gancko. Mie­cia zdzi­wiła się, skąd Sta­ni­sław Rębich miał tyle szmalu, by zapew­nić sobie takie warunki na stare lata. Dodat­kowo zdzi­wie­nie potę­go­wał fakt, że Sta­sio hoj­nie prze­pi­sał swój dom…

Szczę­śliwy Dwo­rek stał pośród wyso­kich, sta­rych drzew. Domi­no­wały tu sosny i brzozy, któ­rych gałę­zie owego dnia nie poru­szały się nawet o mili­metr. Duszne, roz­grzane powie­trze stało w miej­scu. Zewsząd dało się sły­szeć pta­sie trele i cyka­nie świersz­czy. Par­cela odda­lona była od głów­nej drogi, dzięki czemu nie dobie­gał tu hałas prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów. Cisza, spo­kój. Miej­sce ide­alne do spę­dze­nia w nim ostat­nich lat życia.

Pobyt tutaj musi kosz­to­wać kro­cie. Czym więc zaj­mo­wał się sta­ru­szek? Mie­czy­sława coraz czę­ściej myślała o tym, że miesz­kańcy skry­wają swoje grze­chy i tajem­nice. Wie­działa, że Rębich nie piśnie ani słówka o tym, skąd ma taką for­tunę, lecz cie­ka­wość skle­pi­karki była sil­niej­sza. Mie­cię kor­ciło, by poru­szyć ten temat pod­czas spo­tka­nia. Zarzycka nie­raz ura­biała sobie ręce po łok­cie, jed­nak wąt­pliwe było, że kie­dy­kol­wiek zaro­bi­łaby tyle, by odło­żyć na spo­kojne życie w tak eks­klu­zyw­nym miej­scu. Sta­ni­sław nato­miast zda­wał się leżeć na żyle złota, któ­rej pokłady wyglą­dały na nie­wy­czer­pane. Kobieta, tak jak więk­szość spo­łecz­no­ści, uwiel­biała zasta­na­wiać się, w jaki spo­sób ktoś doszedł do swo­jego majątku. Ot, zaglą­da­nie do czy­je­goś łóżka czy port­fela jest na porządku dzien­nym. Któż tego nie robi? Niech pierw­szy rzuci kamie­niem.

Mie­czy­sława wzięła głę­boki wdech i raź­nym kro­kiem prze­szła przez sze­roki par­king i pod­jazd. Kamyki pod sto­pami wyda­wały przy­jemny i kojący dźwięk, który współ­grał z pta­sim śpie­wem. Tłu­ściutki kos, ukryty w cie­niu dzi­kiej róży, urzą­dzał wspa­niały kon­cert. Prze­sko­czyła zgrab­nie dwa schodki, po czym chwy­ciła dużą, nie­zbyt wygodną klamkę. Musiała użyć nieco siły, by skrzy­dło masyw­nych drzwi otwo­rzyło się na tyle, aby mogła swo­bod­nie wejść do środka.

W holu roz­świe­tlo­nym lam­pami pano­wała cisza. Mie­czy­sławę począt­kowo zadzi­wił fakt, że pomiesz­cze­nie jest sztucz­nie doświe­tlone, mimo że pro­mie­nie słońca zaglą­dały przez duże okna od frontu. Ściany, pokryte bla­do­nie­bie­ską tapetą w białe pasy, zdo­biło malar­stwo: obrazy jakichś lokal­nych arty­stów. Nie­które z nich przed­sta­wiały pej­zaże, inne zaś wiej­ską faunę domową: konie, krowy, kury, gęsi i kaczki.

Duże donice, pousta­wiane tu i ówdzie, wypeł­nione były dorod­nymi rośli­nami. Nie­ty­powa mie­szanka zapa­chowa draż­niła skle­pową w nosie. Aro­mat znany jej z pralni che­micz­nej mie­szał się z pasto­waną pod­łogą, świeżo zmie­loną kawą, wil­gotną zie­mią i czymś, co przy­po­mi­nało słod­kawe i cięż­kie dam­skie per­fumy. Te ostat­nie nuty zapa­chowe kom­plet­nie nie przy­pa­dły Mieci do gustu. Wolała zapa­chy, które w odbio­rze są bar­dziej rześ­kie. Od słod­kich i cięż­kich ulep­ków robiło jej się nie­do­brze, a skro­nie roz­sa­dzał nie­przy­jemny ból. W miarę jak Mie­cia zbli­żała się do wyso­kiej recep­cyj­nej lady, per­fu­me­ryjna, duszna woń była coraz sil­niej­sza.

Dopiero przy tym kon­tu­arze dostrze­gła, że za wyso­kim jasnym meblem sie­dzi młoda kobieta. Szczu­pła sza­tynka z fio­le­to­wymi koń­ców­kami wło­sów wspie­rała brodę dło­nią, patrząc w ekran dużego i nieco zakrzy­wio­nego moni­tora. Żuła gumę w tak obsce­niczny spo­sób, że skle­powa miała ochotę zła­pać dziew­czynę za kark, byleby tylko prze­stała mla­skać wyma­lo­waną pasz­czą. Powstrzy­mała się jed­nak i gło­śno chrząk­nęła, dając o sobie znać.

Kobieta leni­wie unio­sła głowę i ode­rwała wzrok od kom­pu­tera. Wymu­szony i wyuczony uśmiech nawet przez krótką chwilę nie wyglą­dał przy­jaź­nie. Była to raczej kary­ka­tu­ralna mina, która przy­po­mi­nała gry­mas.

– Pani do kogo?

_Do Misia Gogo, psia twoja mać_, Mie­cia rzu­ciła w myślach. Sza­tynka dzia­łała jej na nerwy. Sta­rała się nie oce­niać książki po okładce, jed­nak z góry skre­śliła dziew­czynę, nie widząc w niej niczego, co mogłoby wzbu­dzić sym­pa­tię. Ona ją iry­to­wała, począw­szy od nabur­mu­szo­nej i znu­dzo­nej postawy, przez wstrętne żucie gumy, a na tem­brze głosu skoń­czyw­szy. Choćby miały zostać jedy­nymi ludźmi na ziemi, Mie­czy­sława nie potra­fi­łaby wzbu­dzić w sobie żad­nych przy­ja­znych uczuć.

– Do Sta­ni­sława Rębi­cha – odpo­wie­działa krótko, opie­ra­jąc się o wysoką ladę. Zro­biła to z tru­dem, bowiem pokaźny biust nie uła­twiał zaję­cia wygod­nej pozy­cji.

– To pani nie wie, że odwie­dziny naszych pod­opiecz­nych odby­wają się w kon­kretne dni i godziny? – sza­tynka z fio­le­to­wymi koń­ców­kami prze­wró­ciła oczami.

_Ty durna bździą­gwo… Trzy­maj­cie mnie, bo zaraz roz­szar­pię dzie­wu­chę,_ jęk­nęła w myślach i wzięła głę­boki oddech, by unik­nąć słow­nego spię­cia, nie­uchron­nego niczym nad­cią­ga­jąca let­nia burza.

Rzu­ciła dziew­czy­nie nie­szczery uśmiech.

– A skąd niby mam wie­dzieć? Jestem tu pierw­szy raz i…

– Infor­ma­cje na tablicz­kach są, inter­net jest. Dowie­dzieć się można wcze­śniej, jeśli się tylko chce – odparła recep­cjo­nistka i dobit­nie pod­kre­śliła ostat­nie słowa, posy­ła­jąc na koniec uśmie­szek prze­peł­niony try­um­fem.

W środku Mie­czy­sława aż zawrzała. Nikomu nie pozwoli na takie trak­to­wa­nie, a zwłasz­cza dzie­wu­sze, która led­wie skoń­czyła szkołę.

– Posłu­chaj no, dziew­czynko – wyce­dziła. – Nie zgry­waj mi tu takiego choj­raka, bo jesz­cze nie wiesz, z kim tań­czysz. Szybko zetrę ci ten uśmie­szek z buźki, jeśli będziesz trak­to­wać mnie jak śmie­cia. Gdy­byś tylko odro­biła pracę domową przed przyj­ściem do tej pracy, wie­dzia­ła­byś, z kim roz­ma­wiasz… – Mie­cia ble­fo­wała, uda­jąc ważną per­sonę.

Sza­tynka nie­spo­koj­nie poru­szyła się w dizaj­ner­skim fotelu obro­to­wym.

– Co, strach oble­ciał, że za swoją nie­wy­pa­rzoną gębę możesz stra­cić pracę? – Mie­cia wzięła się pod boki.

Dziew­czyna za kon­tu­arem chrząk­nęła, jej głos drżał lekko, gdy powie­działa:

– Pan Sta­ni­sław Rębich jest w pokoju numer dzie­więt­na­ście. Po scho­dach na dru­gie pię­tro i w prawo.

Recep­cjo­nistka, sku­liw­szy się na fotelu, utkwiła wzrok w swo­ich poma­lo­wa­nych na czarno paznok­ciach i usły­szała:

– Nie można było tak od razu?

Mie­cia dumna z sie­bie ruszyła we wska­za­nym kie­runku.

*

Mie­czy­sława Zarzycka ster­czała dłuż­szą chwilę przed drzwiami z jasnego drewna. Nie była pewna, czy ma zapu­kać, czy wejść bez tych wszyst­kich cere­gieli. Ni­gdy wcze­śniej nie musiała pukać do Rębi­cha. Gdy miesz­kał w Trze­bieży, każdy do sta­ruszka wcho­dził jak do sie­bie. Każdy też czuł się swo­bod­nie w jego towa­rzy­stwie. Mie­czy­sława trak­to­wała kra­jana jak rów­nego sobie. Miała dla niego mnó­stwo sza­cunku i empa­tii. Cza­sem śmiała się, że Sta­sio jest dla niej jak ojciec, któ­remu może powie­rzyć wszel­kie tro­ski i rado­ści. Rębich jak nikt inny potra­fił słu­chać i nie raz, nie dwa rato­wał sąsia­dów mądrym sło­wem, które roz­ja­śniało ciem­ność i było niczym dro­go­wskaz.

Chwy­ciła deli­kat­nie klamkę, po czym naci­snęła ją i pchnęła drzwi. Uchy­liły się z głu­chym skrzyp­nię­ciem. Zarzycka wsu­nęła się do środka.

Sta­ni­sław stał twa­rzą do okna, wspie­ra­jąc się dłońmi o sze­roki para­pet, który przy­po­mi­nał mar­mur. Mie­czy­sława wcią­gnęła gło­śno powie­trze. Rębich nikł w oczach. Z męż­czy­zny o słusz­nej postu­rze stał się wychu­dzo­nym i zgar­bio­nym star­cem, który nie przy­po­mi­nał już daw­nego sie­bie.

– Sta­sio? – spy­tała nie­pew­nie.

Kobieta, zamiast zro­bić krok do przodu, nie­znacz­nie się cofała, zapie­ra­jąc się o fra­mugę. Nie­pew­ność, która ją ogar­nęła, była widoczna jak na dłoni.

Sta­ni­sław odwró­cił się mozol­nie, jakby każdy ruch spra­wiał mu trud­ność. Wychu­dzona twarz, poorana sie­cią zmarsz­czek, upstrzona była licz­nymi pla­mami wątro­bo­wymi.

Nie przy­po­mi­nał męż­czy­zny, któ­rego pamię­tała. Odnio­sła wra­że­nie, że w pokoju numer dzie­więt­na­ście widzi kogoś obcego. Spoj­rzała w oczy sta­ruszka. To były jego oczy; mądre, cie­płe, lekko mętne, teraz prze­peł­nione rado­ścią ze spo­tka­nia. I cho­ciaż reszta jego wyglądu nijak się Mie­czy­sła­wie nie zga­dzała, kobieta posłała mu zatro­skany uśmiech.

– Sta­siu! Co oni ci tutaj zro­bili? – jęk­nęła i ruszyła w jego stronę, by zamknąć jego kru­che ciało w swoim uści­sku.

– Trzy­mają mnie przy życiu. Nie­wiele mi już go zostało, Mie­ciu – sta­rzec objął ją trzę­są­cymi się dłońmi.

Czuła chłód jego lek­kiego dotyku, mimo iż na zewnątrz pano­wał nie­wy­obra­żalny skwar. Prze­nio­sła wzrok na jego ręce. Skóra cienka niczym papier, pomarsz­czona do gra­nic moż­li­wo­ści, a plamy zdo­biły nie­mal całe dło­nie. Wyglą­dało to tak, jakby malarz nabrał za dużo bru­nat­nej farby i zaczął ją roz­chla­py­wać na rękach modela.

– Co ty mówisz, Sta­chu! Ty nas wszyst­kich prze­ży­jesz – pró­bo­wała żar­to­wać.

Rów­nież ona nie przy­po­mi­nała samej sie­bie. Odkąd prze­kro­czyła próg pokoju, zmie­niła się w mgnie­niu oka. Przed chwilą wypro­sto­wana, skle­powa sku­liła się w sobie.

– Miło mi, że wciąż we mnie wie­rzysz. Wiesz, Mie­ciu, na każ­dego przy­cho­dzi pora. Widać przy­szedł czas i na mnie – poki­wał głową z uśmie­chem.

Mie­czy­sława patrzyła z uzna­niem. Sąsiad potra­fił z rado­ścią mówić o śmierci. _Pogo­dził się z tym_, pomy­ślała.

– Wiem, wiem. Cho­ciaż na­dal nie jestem z tym pogo­dzona…

– Będziesz, w moim wieku będziesz, prze­ko­nasz się o tym. Każda minuta będzie darem, gdy zegar zacznie odli­czać dni do śmierci. A gdy już kukułka zacznie swoje trele w ostat­niej godzi­nie, poże­gnasz życie z unie­sioną głową.

Star­szy pan z tru­dem usiadł w bor­do­wym uszaku. Sap­nął dono­śnie, jakby w jed­nej chwili spo­żyt­ko­wał całą swoją ener­gię życiową.

– Sta­ni­sła­wie, mam do cie­bie pyta­nie – zaczęła nie­śmiało, przy­su­wa­jąc sobie krze­sło jak naj­bli­żej Rębi­cha. Poło­żyła swoją dłoń na jego ręku.

– Powiem ci wszystko, o ile pamięć nie spłata mi figla. Ostat­nio moja głowa szwan­kuje. Wszystko mi się kieł­basi! Kury chcia­łem iść kar­mić, wyobra­żasz sobie? Mojej Jaro­sławy po kory­ta­rzach szu­ka­łem – Sta­ni­sław zaśmiał się, jakby opo­wie­dział dobry żart.

Mie­cia posłała star­cowi uśmiech, raz jesz­cze przy­pa­tru­jąc się czło­wie­kowi, który zmie­nił się nie do pozna­nia. Ogar­nął ją smu­tek. Musiała jed­nak wziąć się w garść.

– Sta­siu, zna­la­złam pewne zdję­cia… Foto­gra­fie dziw­nych osad­ni­ków. Wyglą­dają, jak gdyby zostały wyko­nane w innej epoce, ale coś nie zga­dza się w tym wszyst­kim. Na tych zdję­ciach jest Janusz.

Poża­ło­wała, że nie wzięła ze sobą odbi­tek. Mogłaby poka­zać wszystko, co ją nie­po­koi. Miej­sce, które uwiecz­niła lustrzanka, było nie­ty­powe. Gęsty las w tle wyglą­dał tak, jakby swymi ramio­nami obej­mo­wał małe beto­nowe budynki, przy­po­mi­na­jące sze­ro­kie zej­ścia do piw­nic. Zie­mianki, tak nazy­wała je jej babka, która sama miała podobną na swoim podwó­rzu. Zdję­cia w kolo­rze wybla­kłej sepii nad­gryzł ząb czasu. Poła­mane rogi spra­wiały wra­że­nie, że kru­chy papier roz­pad­nie się w dło­niach. I oni… Osad­nicy, zamknięci w tajem­ni­czej enkla­wie, z twa­rzami poro­śnię­tymi gęstymi i dłu­gimi bro­dami. Wyglą­dali jak sekta.

Rębich skrzy­wił się i zadrżał.

Mie­czy­sława zaczęła zasta­na­wiać się, czy Sta­ni­sław ma jakieś infor­ma­cje, na któ­rych tak bar­dzo jej zależy. Cze­kała, aż sta­ru­szek coś powie. Nie­stety, na razie mil­czał jak zaklęty.

– Pro­szę cię, prze­cież widzę, że coś wiesz. Muszę dowie­dzieć się, co mój mąż robił wśród tych cuda­ków. Chcę mieć pew­ność, że to, co odkry­łam na zdję­ciach, nie zagraża ani mnie, ani Annie. Ona już swoje wycier­piała. Musisz coś wie­dzieć, ja to wiem!

– Podasz mi wodę? To nie będzie krótka opo­wieść… – Sta­ni­sław wska­zał trzę­sącą się dło­nią nie­wielki stół z okrą­głym bla­tem. Nóżki nowo­cze­snego mebla wyda­wały się toporne w sto­sunku do cien­kiej płyty, która na nich spo­czy­wała.

Mie­cia posłusz­nie chwy­ciła ciężką szklankę, która wyglą­dała jak stary krysz­tał.

Kobieta pamię­tała, jak przed świę­tami mama dawała jej bar­dzo ważne zada­nie: wyczy­ścić domowe krysz­tały, które w szkla­nej witry­nie cały rok zbie­rały kurz.

Podała szklankę Rębi­chowi. Męż­czy­zna upił łap­czy­wie kilka łyków, roniąc strużkę, która spły­nęła mu po bro­dzie.

*

– Miej­sce, które widzia­łaś na zdję­ciach, było kie­dyś prze­kleń­stwem Trze­bieży, lecz wciąż uwa­żam, że wszystko to jest two­rem wyobraźni. Ponoć ci ludzie zamiesz­ki­wali wiele lat temu osadę. Była dobrze scho­wana pośród naszej głu­szy. Nie­wi­doczna dla ludz­kich oczu, była czymś, co przy­pra­wiało nas o dresz­cze.

Sie­dząca na krze­śle Mie­cia pochy­liła się w stronę Sta­ni­sława. Jej oczy przy­po­mi­nały dwa wiel­kie spodki.

– Osada?! U nas, w Trze­bieży?!

– Tak, tak mówiono, ale wiesz, jak to jest. To jak _Kto­kol­wiek widział, kto­kol­wiek wie_. Moja wie­dza bazuje tylko na zasły­sza­nych opo­wie­ściach. No więc ci osad­nicy… Mówiono, że zaj­mo­wali się prze­my­tem. O ile pamięć mnie nie myli, cho­dziło głów­nie o alko­hol, ale wieść gminna nie­sie, że rów­nież o han­del żywym towa­rem. Plot­ko­wano, że rodzina Zarzyc­kich była w to zamie­szana. Brat dziadka Janu­sza był bar­dzo zwią­zany z osadą, ale po praw­dzie ni­gdy niczego mu nie udo­wod­niono. Stąd myślę, moja droga, że to wszystko plotki. Tak jak i ta cała osada i jej dziwni miesz­kańcy. Ot, jak wymy­śla­nie cza­row­nicy, by móc nią stra­szyć dzieci. Nie zaprzą­taj sobie tym głowy… Szkoda czasu, Mie­ciu.

– Plotka plotką, ale, Sta­siu, ja zna­la­złam dowody. Foto­gra­fie nie mogą kła­mać.

– Cza­sem kła­mią… Poka­zują to, co nasze oko chce zoba­czyć – Rębich roz­ło­żył ręce. – Tak i tu. Chcesz się cze­goś doszu­kać, to i znaj­dziesz. Kłam­stwo to nor­malna rzecz… Choć tego nie pochwa­lam, cza­sem kła­mię. Wiesz, co mówią? Kłam­stewka są lep­sze niż bole­sna prawda. A to nagi­na­nie rze­czy­wi­sto­ści na foto­gra­fiach, w tele­wi­zji. Choćby te wszyst­kie kobitki, co to się wyszczu­plają i powięk­szają w innych miej­scach. Kła­mią? Kła­mią! Na ulicy spo­tkasz taką i nie poznasz, bo na zdję­ciach to inne stwory! – Sta­ru­szek zaśmiał się ze swo­jego żartu, jakby odwra­ca­jąc uwagę Mieci od wcze­śniej­szych słów.

– Żarty się cie­bie trzy­mają, Staszku!

– A cóż mi pozo­stało? Tylko śmiać się, ot co. Mie­ciu, ty się od tych kry­mi­nal­nych zaga­dek z daleka trzy­maj. Małoś nacier­piała, dziecko? Zostaw to, zacznij żyć bez mie­sza­nia się w cudze sprawy.

– Ankę chcę chro­nić, zro­zum! Powie­dzia­łam, że już nic jej nie grozi! Skła­ma­łam jak ostat­nia fra­jerka… A tym­cza­sem oka­zuje się, że mój mąż i jego rodzinka mogli być umo­czeni w han­del żywym towa­rem! – Mie­cia, pode­rwaw­szy się z krze­sła, zaczęła ner­wowo cho­dzić po pokoju.

Zazwy­czaj tak wła­śnie pró­bo­wała zebrać do kupy myśli. Tego dnia ów spo­sób nie dzia­łał tak, jak powi­nien. Słowa Sta­ni­sława nie dawały jej spo­koju.

Zasta­na­wiała się, jakichż to kłamstw dopusz­czał się wychu­dzony sta­rzec.

– Mie­ciu, wszystko rozu­miem… Ale grze­ba­nie w tej spra­wie nikomu nie pomoże. Jak już mówi­łem, to plotki. Sam nie­raz się po naszych lasach szwen­da­łem, gdy byłem młod­szy i mia­łem wię­cej sił. Żad­nej osady ni­gdy nie zna­la­złem. A nasze lasy znam jak wła­sną kie­szeń. Nie szu­kaj i nie węsz, dobrze radzę.

Mie­czy­sława spoj­rzała badaw­czo na Sta­ni­sława. Jego twarz zmie­niała się z sekundy na sekundę. Raz usta zaci­skały się, two­rząc cie­niu­sieńką linię, innym razem brwi i czoło marsz­czyły się, przy­bie­ra­jąc zło­wrogi wygląd.

– Skoro to niby, jak mówisz, plotka, to dla­czego niby mam nie węszyć i nie szu­kać? Bo co? Bo w każ­dej plotce jest zia­renko prawdy? Sta­siek, nie jestem głu­pia. Wiesz coś jesz­cze, ale ukry­wasz to przede mną, jak ukry­wa­li­śmy wszystko przed Anką, gdy wpro­wa­dziła się do Trze­bieży. I dokąd to mil­cze­nie dopro­wa­dziło? Dla­czego kła­miesz? – spo­chmur­niała. – Wiesz, co sobie pomy­śla­łam? Ty jesteś jak ta foto­gra­fia. Ukry­wasz coś, nie jesteś szczery. Nie chcesz mówić? Nie mów. Ale możesz mieć przez to kogoś na sumie­niu…

Rębich poki­wał smutno głową. Mętne oczy zaszkliły się przez chwilę. Słowa bolały, lecz nie mógł kłó­cić się z prawdą.

– Naj­le­piej będzie, gdy po pro­stu będziesz miała oko na Aneczkę. Bez mie­sza­nia się w dziwne sprawy, które cie­bie nie doty­czą.

Mie­czy­sława kuc­nęła przy Sta­ni­sła­wie, wga­pia­jąc się w niego wiel­kimi oczami. Widziała, jaką walkę toczy z sobą.

– Jeśli fak­tycz­nie Zarzyccy mają coś z tym wspól­nego, to sprawa jak naj­bar­dziej mnie doty­czy. Noszę to samo nazwi­sko. A na Anię tak czy siak będę mieć oko. Mam w związku z tym pewną prośbę. Oczy­wi­ście nie za darmo!

Sta­ni­sław uśmiech­nął się poro­zu­mie­waw­czo. Znów jego twarz w ułamku sekundy się zmie­niła: po zacię­to­ści i zło­wro­gim wyglą­dzie nie było śladu, a oczy nabrały rado­snego wyrazu. Poczuł ulgę, że temat osad­ni­ków zszedł na boczny tor.

– Chcesz zamiesz­kać w moim domu, mam rację?

– Masz, masz. Jak ty to robisz, że potra­fisz czy­tać we mnie jak w otwar­tej księ­dze, stary pier­dzielu? – Mie­czy­sława roze­śmiała się, wysta­wia­jąc język, i pró­bo­wała udo­bru­chać Rębi­cha.

– Cha­łupę Aneczce zapi­sa­łem, żeby do zdro­wia wró­ciła. Ale myślę, że się razem doga­da­cie i jak trzeba, zapis się zmieni. A co do pie­nię­dzy, to nic za to nie chcę. Oszczęd­no­ści mam, a i tego do trumny nie zabiorę. Niech ci się dobrze mieszka.

Oszczęd­no­ści. Mie­czy­sła­wie zaświe­ciła się ostrze­gaw­cza lampka. Skąd Rębich ma pie­nią­dze? Jego tajem­ni­cze zacho­wa­nie, próby wmó­wie­nia jej, że osada jest jedy­nie wytwo­rem wyobraźni trze­bie­skiej spo­łecz­no­ści, pobyt w eks­klu­zyw­nym domu spo­koj­nej sta­ro­ści… Te myśli nie dawały jej spo­koju. Sta­rzec coś ukrywa. Coś, czego broni, trzy­ma­jąc to kur­czowo.

– Dzięki, Sta­siu. Anioł, nie czło­wiek – powie­działa, wymu­sza­jąc deli­katny uśmiech.

– A jesz­cze przed chwilą był stary pier­dziel! – zaśmiał się, a Mie­czy­sława go uści­skała.

Przy­tu­lił ją. Pomarsz­czone dło­nie drżały, gdy swym wątłym cia­łem zamy­kał ją w uści­sku. Był wdzięczny za sza­cu­nek, jaki oka­zy­wali mu miesz­kańcy. W jego świe­cie zabra­kło naj­bliż­szych, któ­rzy wybrali złą drogę. Mimo to wciąż mógł liczyć na trze­bie­skich kra­jan. Zabłą­kana łza poto­czyła się po poora­nym bruz­dami policzku. Smu­tek i wstyd wypły­wały na twarz starca. Do końca swo­ich dni będzie żyć ze świa­do­mo­ścią, że okła­mał przy­ja­ciół, by bro­nić swo­ich bli­skich.

Niebo za oknem pociem­niało, a schludne pomiesz­cze­nie w domu spo­koj­nej sta­ro­ści w jed­nej chwili zro­biło się chłodne i nie­przy­jemne.

Nie tylko foto­gra­fie kła­mią. Ludzie będą, są i byli w tym o wiele lepsi.Rozdział trzeci

Domek Jasz­czaka, wie­czór

Przez Trze­bież prze­ta­czała się burza. Grube kro­ple desz­czu bęb­niły o dach, bły­ska­wice raz za razem roz­ry­wały niebo. Ptaki uci­chły. Dud­niące grzmoty raz trza­skały znie­nacka, by po chwili zło­wrogo pomru­ki­wać mię­dzy odgło­sami ulewy. Powie­trze, choć wciąż parne, pach­niało teraz desz­czem i odro­biną świe­żo­ści.

Kamil pochy­lał się nad foto­gra­fią, którą ostroż­nie trzy­mał w pal­cach, jakby oba­wiał się, że moc­niej­szy chwyt znisz­czy jedyne dowody na to, że osada ist­niała naprawdę.

Poza­gi­nane rogi doda­wały odbitce lat. Las, który ota­czał osad­ni­ków, zda­wał się wie­dzieć wię­cej. Męż­czyźni z dłu­gimi bro­dami i zaple­cio­nymi wło­sami byli jed­na­kowo ubrani. Kra­cia­ste koszule wybi­jały się na tle drzew. Nie­duże beto­nowe zej­ścia przy­wo­dziły na myśl bun­kry z zamierz­chłych cza­sów. W tle maja­czyło coś, co swym kształ­tem przy­po­mi­nało krzyż.

– Spójrz. Widzisz? – wska­zał pal­cem.

Mie­cia bez cere­gieli wyrwała mu zdję­cie z rąk. Chło­pak wcią­gnął gło­śno powie­trze.

– Uspo­kój się, chło­pie… To tylko zdję­cie! Nie sap tak!

Trzep­nęła go deli­kat­nie w ramię. Wciąż roz­pa­mię­ty­wała roz­mowę z Rębi­chem.

– To aż zdję­cie. Jedyny trop, rozu­miesz? Nie zniszczmy tego!

– Dobra, pokaż mi lepiej, gdzie zauwa­ży­łeś tę gnidę? – spy­tała, pró­bu­jąc wypa­trzeć męża wśród tłumu.

Kamil postu­kał pal­cem w postać, która stała tyłem, lecz twarz pro­fi­lem zwró­cona była w stronę obiek­tywu. Zarzycka przy­glą­dała się dłuż­szą chwilę, po czym odrzu­ciła gwał­tow­nie foto­gra­fię, jakby ta parzyła.

Dłoń Mieci bez­wied­nie powę­dro­wała do roz­sze­rzo­nych ust.

– O kurwa mać! To on! To naprawdę on!

– Mówi­łem… Ja wiem, Mie­ciu, że te zdję­cia to jakby cię kąsały, ale możesz wziąć do ręki tę fotkę? Chcę poka­zać ci coś jesz­cze.

Skle­powa prze­tarła twarz dłońmi. Czuła bole­sne pul­so­wa­nie w skro­niach. Nie chciała znów patrzeć na męża, który wyglą­dał nie­mal iden­tycz­nie jak mie­siąc temu. Cie­ka­wość jed­nak wzięła górę. Mie­cia chwy­ciła z obrzy­dze­niem zdję­cie i spoj­rzała pyta­jąco na Kamila.

– Zobacz. Porów­naj te dwa zdję­cia. Jedno z mło­dym Janu­szem i to z Janu­szem z lat teraź­niej­szych.

– No patrzę. I co?

Kamil wes­tchnął gło­śno, wzno­sząc oczy ku górze.

– Kto i dla­czego pod­mie­nił mi Mie­czy­sławę? Skup się, do cho­lery! Nie widzisz, że te zdję­cia się róż­nią?

Mie­cia wzięła oby­dwie foto­gra­fie. Czuła się, jakby ważyły kilka kilo­gra­mów.

Cią­żyły jej nie­przy­jem­nie w dło­niach.

– No widzę. Mały fra­jer, a tu duży fra­jer – poło­żyła odbitki obok sie­bie, wska­zu­jąc pal­cem męża.

– Ja pie­przę, laska! Ogar­nij się, no! Pra­co­wać się z tobą nie da! – Kamil wstał od stołu, gło­śno odsu­wa­jąc krze­sło.

Na jed­nej z odbi­tek widoczny był z lekka roz­myty budy­nek, któ­rego wcze­śniej żadne z nich nie zauwa­żyło. Scho­wany za ścianą gęstego lasu, wta­piał się w tło, jakby ktoś pró­bo­wał go ukryć.

– Kamil, ja cie­bie bar­dzo prze­pra­szam… Jakoś tak dzi­siaj nie jestem sobą. Za dużo wra­żeń jak na jeden dzień. Ale obie­cuję, że teraz się sku­pię.

– Mie­cia, zanim przy­stą­pimy do pracy, powiesz mi, co się dzieje? Wiesz, że ze mną możesz poga­dać o wszyst­kim. Ulży ci, jak spu­ścisz parę.

Zer­k­nęła na niego. Stał pochy­lony, wspie­ra­jąc się na wypro­sto­wa­nych dło­niach. Wyrzeź­bione przed­ra­miona i ramiona wyglą­dały, jakby wykuto je w skale. Na gło­wie, któ­rej włosy były ścięte nie­mal do mini­mum, jak zawsze tkwiła czapka. Dziś miał na sobie czer­woną bejs­bo­lówkę, która doda­wała mu dra­pież­no­ści. Mie­cia gapiła się na niego, chło­nąc jego zatro­skane spoj­rze­nie, nijak nie­pa­su­jące do takiego faceta.

– To wszystko zaczyna mnie prze­ra­stać. Gabriela wciąż jest gdzieś na wol­no­ści, okła­muję Ankę, że zagro­że­nie już minęło… Mój jesz­cze mąż jest w coś wplą­tany. To chyba nawet mnie zbyt mocno przy­tła­cza, cho­ciaż dosko­nale wiesz, że potra­fię znieść wiele. Zabawne, co? Prze­ra­sta to mnie, babkę z jajami, która bie­rze wszystko na klatę. Zaczy­nam myśleć, że to za dużo, nawet jak dla mnie. Gubię się. Mam wra­że­nie, że ota­czają mnie kłam­stwo, bagno i obłuda.

Kamil poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. Oparł się poślad­kami o stół i splótł umię­śnione ręce na piersi.

Skle­powa zapa­dła się w sobie. Męż­czy­zna spo­glą­dał na smętną i zatro­skaną kobietę.

– Zawsze twier­dzi­łem, że jesteś zbu­do­wana z innej gliny. Silna, nie­za­leżna, nie­ustra­szona. Opie­ra­jąca się każ­dej burzy. Ale nawet twar­dej, jak skała, zda­rza się ukru­szyć. To nie czyni jej słab­szą. Wręcz prze­ciw­nie… Każda rysa poka­zuje, jak wiele ta skała prze­szła. To uszla­chet­nia. Tak jest też z tobą.

– Zawsze w takich sytu­acjach masz mądrą sen­ten­cję? – spy­tała, uśmie­cha­jąc się deli­kat­nie. Wypro­sto­wała się nie­znacz­nie, jakby tymi sło­wami pokle­pał ją po ple­cach.

– Nie – zaśmiał się. – Sam jestem zdzi­wiony, że powie­dzia­łem coś mądrego.

Pokrę­ciła głową i po przy­ja­ciel­sku trzep­nęła go w ramię.

Kolejny grzmot prze­to­czył się z dono­śnym dud­nie­niem. Brzmiał tak, jakby niebo roz­ry­wało się tuż nad ich gło­wami. To była pierw­sza taka burza, która w tym roku nawie­dziła Trze­bież. Tuż przed pierw­szą bły­ska­wicą dało się sły­szeć nie­śmiałe pomruki, zwia­stu­jące zała­ma­nie pogody. Powie­trze stało się cięż­sze, a na drze­wach nie poru­szał się ani jeden listek. Od zachodu po nie­bie cią­gnęły gra­na­towe chmury, które swym wyglą­dem prze­ra­ziły nie­jed­nego miesz­kańca pod­war­szaw­skiej wsi, ci wyjąt­kowo nie lubią burz. Gdy już jakaś prze­ta­czała się przez trze­bie­skie zie­mie, zosta­wiała po sobie pobo­jo­wi­sko. Brak prądu, powa­lone stare drzewa, palące się sto­doły, zalane łąki i pola, gni­jące uprawy i baloty, któ­rych rol­nicy nie zdą­żyli zabrać na czas. Burza ni­gdy nie jest dla nich jak _kathar­sis_. Wręcz prze­ciw­nie. To jedna z plag.

Gdy ciemne chmury zasnu­wały błę­kitne niebo, nie trzeba było długo cze­kać, aż pogoda weź­mie się do roboty. Miesz­kańcy, usta­wia­jąc w oknach tlące się grom­nice, zatra­cali się w modli­twie, by żywioł oszczę­dził ich domo­stwa. Ich twa­rze i zło­żone dło­nie oświe­tlało cie­płe świa­tełko, które tań­czyło na pociem­nia­łym kno­cie.

– Kamil, jest jesz­cze coś. I to musimy zała­twić szybko i spraw­nie.

Chło­pak zer­k­nął na nią podejrz­li­wie. Jego czoło zmarsz­czyło się mocno.

– Musimy się stąd wynieść. Anka nie­ba­wem wycho­dzi ze szpi­tala. Wiesz, to jej dom. My pomiesz­ku­jemy tu tylko chwi­lowo. Wła­ści­wie to ja, bo ty wpie­przy­łeś się na krzywy ryj – zażar­to­wała, uno­sząc zna­cząco brwi, gdy wypo­wia­dała ostat­nie zda­nie. Lubiła się z nim prze­ko­ma­rzać i cie­szyło ją to, że chło­pak miał do sie­bie ogromny dystans i nie­zły refleks w grze słow­nej. Szybko odbi­jał piłeczkę, rzu­ca­jąc cię­tymi jak brzy­twa ripo­stami.

– Wła­śnie widzę, jak ci ze mną źle. Kamil, podaj, Kamil, przy­nieś, Kamil, przy­tul! – paro­dio­wał jej roz­kazy piskli­wym gło­si­kiem.

– A tobie jaja ktoś obciął, że tak pie­jesz? – odcięła się Zarzycka, śmie­jąc się na całe gar­dło.

Śmiech nie trwał jed­nak długo. Nagły błysk roz­świe­tlił pomiesz­cze­nie, a idący w parze gło­śny trzask grzmotu zamknął jej na moment buzię. Pomruk trwał dłuż­szą chwilę.

– Prze­ko­naj się sama, jeśli jesteś gotowa na praw­dzi­wego męż­czy­znę! – dodał, gdy dźwięk ucichł.

– Praw­dzi­wego męż­czy­znę? – Mie­cia aż prych­nęła. – A gdzie taki jest? Bo ja tu żad­nego nie widzę…

– Ty mnie nie pro­wo­kuj, bo póź­niej będziesz żało­wać…

– A tam, pierdu, pierdu… Naj­pierw roz­ochocą i obie­cują, a póź­niej kota ogo­nem odwra­cają. Męż­czyźni, psia jego mać! Dobra, Kier! Mamy tro­chę rze­czy do ogar­nię­cia. Jutro się prze­pro­wa­dzamy. Póź­niej poga­dam z Anką, żeby prze­pi­sała mi dom Staśka.

Mie­czy­sława zmie­niała zręcz­nie temat, gdy poczuła, że ich potyczki słowne zaczy­nały nie­bez­piecz­nie zmie­rzać w kie­runku, któ­rego fak­tycz­nie mogła póź­niej żało­wać.

W końcu wciąż jest żoną Janu­sza Zarzyc­kiego. _Wstręt­nej kana­lii_, dodała w myślach, ile­kroć myślała o swoim mężu, który stra­cił dużo w jej oczach, gdy pogry­wał z jej zaufa­niem i uczu­ciami. Pod­jęła nawet decy­zję o roz­wo­dzie. Posta­no­wiła jed­nak zająć się tym dopiero wtedy, gdy upo­rząd­kuje sprawy, które spa­dły jej na głowę.

– Jutro? Mie­ciu, po co ten pośpiech?

– Jaja pod­cięli i przy oka­zji uszy ci upie­przyli, co? No jutro, jutro. Anka może wyjść lada dzień, więc czasu jest naprawdę mało. Zacznij się pako­wać, jutro prze­nie­siemy nasze graty do domu Staśka i posprzą­tamy dom Ani przed jej powro­tem. Jak już wróci, podej­mie decy­zję o tym, czy sprze­daje swój dom, czy nie. Wiesz, ile tam wycier­piała. Wspo­mi­nała coś o sprze­daży swo­jej chaty, więc dajmy jej chwilę, by mogła zade­cy­do­wać, czy opusz­cza Trze­bież, czy spró­buje zapu­ścić tu korze­nie.

– Aj, Miećka, Miećka… Cza­sem to mam ochotę zatkać ci tę jadaczkę…

Mie­cia uśmiech­nęła się sze­roko na te słowa, po czym uda­jąc, że cze­goś szuka, schy­liła się, wycią­gnęła spod stołu dłoń i poka­zała Kami­lowi środ­kowy palec.

– Jak dziecko… – pokrę­cił głową i ruszył, by się pako­wać.

Mie­czy­sława została sama, zamy­ślona nad sepio­wymi odbit­kami.

*

Kamil usta­wiał w salo­nie zapeł­nione kar­tony. W więk­szo­ści były w nich sprzęty do nagry­wa­nia mate­ria­łów na YouTu­bie oraz ubra­nia. Mie­czy­sława, która poga­niała go jesz­cze kil­ka­dzie­siąt minut temu, wciąż sie­działa przy stole. Z radia sto­ją­cego na kuchen­nym bla­cie pły­nęła spo­kojna muzyka, która melo­dyj­nie zapeł­niała cią­żącą w powie­trzu ciszę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: