- promocja
- W empik go
W głuszy - ebook
W głuszy - ebook
Życie w malowniczej Trzebieży toczy się niespiesznie. Dla trójki przyjaciół jednak czas płynie w zupełnie innym tempie. Annę Jankowską po trudnych życiowych doświadczeniach trafia strzała amora. Mieczysława Zarzycka i Kamil Kier próbują rozwiązać sprawy, które ktoś usiłuje zamieść pod dywan. Zaangażowani w nową zagadkę szukają powiązań męża Mieci z tajemniczą Osadą. Im bardziej się w to zagłębiają, tym większy mrok ich otacza. Czy Osada naprawdę istnieje? Jakie sekrety skrywają lasy Trzebieży? I czy faktycznie zło czai się w głuszy?
Kontynuacja powieści „Sąsiadka” i „Zdążyć przed śmiercią”, bardzo dobrze przyjętych przez czytelników.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-412-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr poruszał koronami drzew, które wykonywały niepokojący taniec. Ptaki z donośnym krzykiem opuściły swe domostwa, skryte pośród gałęzi. Stare dęby i sosny, niewzruszone ucieczką lokatorów, kołysały się, pojękując.
Widziały tak wiele. Gdyby tylko mogły mówić, gdyby mogły szepnąć choć słowo…
Okolica i przyroda ukrywają zło, które czai się w głuszy, chronią tajemnice i oprawców.
Kłamstwo i mrok idą ze sobą w parze, przemierzając ramię w ramię trzebieskie uliczki, rozstaje i nieuczęszczane dukty. I choć fotografie są prawdziwe, skrywają tajemnicę, której nie wolno wyjawić. Jak ciemne, skłębione chmury, które przed groźną burzą spowijają niebo, pomrukując złowrogo, budząc lęk i niepokój.
Śmierć… Była o krok, wyczuwali jej oddech na karkach, a delikatne włoski unosiły się na skórze, tworząc wątły i łaskoczący szpaler.
Krew, która płynęła po okolicy jak rwący strumień wiosną, powoli wsiąkała w gliniastą glebę, która co roku rodzi zagadkowe przedmioty i kości.
Strach, który zamykał usta mieszkańcom, gdy chcieli ochronić kogoś swoimi wspomnieniami. A dokoła one.
Gdyby tylko stare dęby i sosny mówiły…Rozdział pierwszy
Powiatowe Centrum Zdrowia w Otwocku, południe
Rozgrzane powietrze wpadało do jasnej sali, której kolor przyprawiał Mieczysławę o mdłości. Rozglądała się wokół. Wstała z niewygodnego krzesełka, które stało przysunięte do szpitalnego łóżka. Wyjrzała przez okno, a jej wzrok padł na czarny worek, spoczywający na noszach niesionych przez dwóch rosłych mężczyzn. Wzdrygnęła się i pospiesznie przysiadła z powrotem na krześle.
– Niezłe masz towarzystwo, nie ma co! Takie ciche, nieco sztywne… Wytrzymujesz tu jakoś? – spytała Annę, która w otwockim szpitalu dochodziła do zdrowia po czerwcowych wydarzeniach.
Jankowska kolejny raz była bliska utraty życia. Młoda kobieta z czarnymi włosami, które zdążyły odrosnąć i sięgnęły obojczyków, po raz drugi oszukała przeznaczenie, wyrwawszy się ze szponów śmierci. Te delikatnie musnęły jej bladą skórę, pozostawiając krwawe wybroczyny niemal na całym ciele. Kolejna bolesna pamiątka, druga obok odciętego serdecznego palca prawej dłoni.
– Nie mam wyjścia… – szepnęła, by po chwili dodać nieco bardziej wesoło: – Zobacz, zaczęłam nawet stawiać sobie kreski w krzyżówce jak jakiś więzień! Odliczam dni do wyjścia.
Miecia zerknęła na margines „200 Panoramicznych”, po czym parsknęła śmiechem, wprawiając w ruch swój dorodny biust.
– Mam wrażenie, że w więzieniu lepiej dobraliby kolor ścian. Ten wygląda, jakby tu ktoś nasrał… I z nudów rozmazał, bo się złotówki na telewizor skończyły, a jakąś rozrywkę zapewnić sobie trzeba! – wskazała głową w kierunku starego kineskopu, pod którym widniała karta z wypłowiałym cennikiem. Koński ogon w kolorze blond musnął jej kark. – Masz bilon? Mogę ci sypnąć złotem. Sklepowa stawia, więc się nie krępuj!
– Powiedz to tym pijaczkom pod sklepem!
– Sama miałabym na siebie bat ukręcić? Od razu mogłabym się zacząć pakować. A tak całkiem serio: potrzebujesz czegoś? Coś ci załatwić?
Anna uniosła się na przedramionach, a jej twarz przeszył grymas bólu. Ciało pamiętało bolesne uderzenia mimo upływającego czasu.
– Po prostu chciałabym już wyjść i żyć spokojnie. Chociaż obawiam się, że spokój nie jest mi pisany.
Mieczysława położyła dłoń na ręce przyjaciółki. Mimo panującego zaduchu skóra Anny była zimna jak lód.
– Co ty pleciesz, Anka… To wszystko jest za nami! Te pojeby albo nie żyją, albo gniją w pierdlu. Już nic ci nie grozi. Jesteś bezpieczna! – kłamstwo lekko spłynęło z ust Mieci.
Nie wszyscy zostali schwytani. Pozostała jedna osoba. Gabriela. Tej sklepowa nienawidziła z całego serca. Do tej pory Gabrysia chodzi wolna, zgrabnie unikając policjantów i wymiaru sprawiedliwości. Mieczysława nie chciała martwić przyjaciółki, którą los doświadczył w wystarczająco brutalny sposób. Widziała w oczach Jankowskiej strach przed powrotem do rzeczywistości. Gdyby pisnęła choć słówko, że ta wywłoka chadza sobie spokojnie po świecie, Anka nie zmrużyłaby oka w obawie o swoje życie. Zarzycka podjęła decyzję: znajdzie Gabrielę i wsadzi ją za kratki, nim Anna dowie się o tym, że wstrętna brunetka zaszyła się w jakimś bezpiecznym miejscu.
– Niby tak, ale… – Anna urwała, składając myśli w logiczną całość. Zniżyła głos do szeptu. – To, co się stało, odcisnęło piętno. Chyba nie potrafię żyć spokojnie. Czasami myślę, że zwariowałam. Gdy tylko usłyszę w nocy jakiś szmer, mam wrażenie, że ktoś z nich jednak pozostał na wolności i chce mnie skrzywdzić.
Miecia westchnęła, próbując odwrócić uwagę Anny od swego zdenerwowania.
– Ania, ja to wszystko rozumiem, serio. Uważam jednak, że nie należy zatracać się w przeszłości. Spójrz na to z innej strony. Przeżyłaś. Masz więcej żyć niż pieprzony kot! Spadasz na cztery łapy, chociaż brakuje ci pazurka – wskazała głową na kikut po palcu serdecznym przyjaciółki. – Zaczniesz żyć pełną piersią. A co do piersi, to wiesz, z doświadczenia mówię! – Miecia uśmiechnęła się szeroko, potrząsając biustem.
Jankowska, widząc popisy sklepowej, ryknęła śmiechem.
– Miecia… Ty nawet z emocjonalnego szamba człowieka wyciągniesz!
– Od tego są przyjaciele!
Ania mimo uśmiechu poruszyła się niespokojnie.
Zarzycka czuła, że dziewczynę coś trapi. Znała ją na tyle dobrze, że potrafiła z jej ruchów i gestów wyczytać o wiele więcej niż inni. Czekała. Czuła, że prędzej czy później Anka zacznie wreszcie mówić. Trwało to dłuższą chwilę, aż w końcu rekonwalescentka się odezwała.
– Nie wiem, czy powrót do Trzebieży będzie dobrym pomysłem. Pomyślałam sobie, że może odsprzedam ci swój dom… Twoje małżeństwo z Januszem chyba nie ma szans na to, żeby zostało odbudowane…? O, albo dom Stasia Rębicha! Przepisał mi go, pamiętasz? Miałam tam dojść do siebie, ale sama już nie wiem, czy w Trzebieży będę umiała żyć… Może zamiast sprzedawać mój dom, przepiszę ci Stasiową chałupinę, tak jak on to zrobił dla mnie?
– Anka, do jasnej cholery! – krzyknęła Mieczysława.
Jankowska skrzywiła się. Nie cierpiała wulgaryzmów. Nawet słowo „cholera”, choć wulgarne nie było, wprawiało dziewczynę w dyskomfort. Wolała dobierać słowa, unikając szpetnych wyrazów z łaciny podwórkowej.
– Ten wybuch to dlatego, że chcę stąd uciec, czy dlatego, że zapytałam o tego frajera?
– To, że chcesz stąd spieprzyć! Nie bądź głupia, błagam! Tu nic ci nie grozi!
– Myślałam tak, gdy pierwszy raz przekraczałam próg domku na Jaśminowców trzynaście. A tu taka fajna niespodzianka. Od problemów w Warszawie uciekłam wprost do piekła, jakie zgotowano mi w Trzebieży.
– Ania, ja wiem… Każdy by się obawiał powrotu. Ale teraz naprawdę wszystko jest pod kontrolą. Nikt cię nie skrzywdzi. Masz moje słowo. Sama widziałam, jak wynosili sztywnego Marcela. A reszta siedzi w pierdlu i prędko stamtąd nie wyjdą. Chcesz uciekać do końca życia? To żadne wyjście. Wszędzie będziesz oglądać się za siebie, szukając potencjalnego zagrożenia. Tu wszystkie zostały wyeliminowane. Jankowska, no… Ogarnijże się wreszcie i przestań chrzanić. Żebyś miała świadomość: nigdzie cię z Trzebieży nie wypuszczę, zapomnij!
– Po prostu się boję. Ale masz rację… Pewnie gdzie indziej też będę się wszystkiego bać. Nawet własnego cienia… – Anka opadła zrezygnowana na poduszki.
– Więc zostań. Przestań uciekać. A co do domu… Przeniosę swoje graty do Stanisława, a tobie udostępnię twoją chatę. Będziemy mieszkały naprzeciwko siebie. Będę na wyciągnięcie ręki. I niczego mi nie przepisuj, taka była i jest wola Stanisława. Jego chatka jest twoja, ja z niej tylko chwilowo skorzystam.
Jankowska uśmiechnęła się niepewnie, po czym kiwnęła głową.
*
– Szlag by to – syknęła, kopiąc kamyk, który potoczył się po parkingu. Rozejrzała się.
Lipcowe promienie przypiekały jej nagie ramiona. Wyciągnęła z kieszeni kluczyki. Ruszyła w kierunku swojej czarnej fiesty, która wcześniej postawiona w cieniu, teraz nagrzewała się w pełnym słońcu. Otworzyła samochód, a w twarz uderzyło ją parne powietrze, które skumulowało się w ciemnym wnętrzu. Pospiesznie uchyliła resztę drzwi z nadzieją, że gorąc czym prędzej ulotni się z pojazdu.
Mieczysława oparła się o karoserię, zapominając o tym, że ta również nagrzała się od lipcowego słońca.
– Cholera jasna! – odskoczyła.
Czuła się fatalnie. Kłamstwo, którym karmiła przyjaciółkę, uciskało ją jak pętla na szyi wisielca. Choć Miecia tłumaczyła sobie, że ostatnim, czego potrzebuje teraz Anna, jest stres i strach, mimo to jej samopoczucie drastycznie się pogorszyło.
Brzydziła się kłamstwem, a sama się do niego posunęła. Zamknęła uchylone drzwi od strony pasażera.
– Zarzycka, jesteś beznadziejną kumpelą – rzekła pod nosem, wsiadając do wciąż rozgrzanego wnętrza. Czuła, jak po plecach spływa strużka potu.
Włożyła kluczyk do stacyjki, odpaliła silnik i już miała ruszać, gdy rozdzwonił się telefon. Rzuciła okiem na pulsujący ekran.
– Co tam się urodziło, gwiazdo internetów? – zażartowała.
– Bardzo zabawne, Mieciu, doprawdy. Żart tak suchy, że muszę wodą przepijać – Kamil po drugiej stronie zaczął chrząkać. – Słyszysz? Aż się dusić zacząłem. Gdzie ta woda, do cholery?!
– Dobra, nie piernicz. Coś się stało?
– Przeglądałem po raz kolejny zdjęcia, które znalazłaś. Janusz pojawia się też na innych fotach. Nie zwróciliśmy na to uwagi, bo nie stał na pierwszym planie. Tyle że ten Janusz z reszty zdjęć jest w podobnym wieku, co obecnie. Trochę to śmierdzi, nie uważasz?
Wiadomość zbiła ją z tropu.
– Czekaj, to… To przecież niemożliwe. Wszędzie poznałabym mojego męża. Zresztą te fotografie wyglądają jak robione wiele lat temu.
– Magia programów graficznych – przerwał jej Kier. – Miecia, Janusz siedzi w czymś po uszy. Nie znikał gdzieś na jakiś czas? Nie zachowywał się dziwnie?
– Zachowywał… I znikał, ale byłam przekonana, że pochłania go praca. Właściwie to nawet sam tak mówił. Twierdził, że w stolarni ma dużo roboty – przyznała.
Żyła z Januszem tyle lat, a dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zupełnie nie zna swojego męża. Jak to robił, że ukrywał przed nią swoje drugie życie? Myślała, że wie o nim wszystko, a tymczasem mąż ją zawiódł, wycierając sobie usta słowami przysięgi niczym chustką, która chwilę później wylądowała w koszu. Koszu pełnym kłamstw i niedomówień. Mieczysława wielokrotnie próbowała zrozumieć, dlaczego ich małżeństwo zakończyło się pewnego dnia. Ta druga, jakież to przewidywalne… Wystarczyło, by inna kobieta zainteresowała się nim, a mąż, urzeczony atencją Gabrieli, postanowił wejść w to miękko, jak w rozpuszczające się w maselnicy masło.
Zarzycka rozłożyła swoje małżeństwo na czynniki pierwsze. Czasem usprawiedliwiała siebie, czasem męża, jednak wszelkie próby kończyły się jednym: złością, której nie potrafiła pohamować. Waliła wówczas pięścią w stół, jęcząc żałośnie. Bo czegóż chcieć więcej, skoro ma się wszystko? Ta myśl nie dawała jej spokoju, powracała jak bumerang. Ona, zamiast złapać go i schować do szafy, rzucała tym bumerangiem raz za razem.
– Wpadłem na pewien pomysł… – Kamil zaczął niepewnie, w słuchawce wciąż panowała cisza. Nie zwiastowała niczego dobrego.
– Chcesz sprawdzić, w co wpieprzył się mój były mąż idiota? – wyrzuciła z siebie.
– Nie mylisz się!
– Kamil, myślisz, że to jest nam teraz potrzebne? Brodzenie po kolana w gównie? Dopiero z jednego się wygrzebaliśmy, a już mamy włazić w drugie?
– Powinniśmy to sprawdzić. I nie daj się prosić.
Jego upór nieco ją drażnił. Postanowiła skapitulować, choć cichutki głosik w jej głowie dawał sygnały, że to bardzo głupi pomysł.
– To co proponujesz?
– Pogadaj z kimś, kto zna Trzebież i jej stare tajemnice. Z kimś, kto mieszkał tu od samego początku.
Zastanawiała się przez moment, kto mógłby mieć najwięcej informacji o ich tajemniczej miejscowości. Kiedyś pierwszą osobą, która przyszłaby jej na myśl, byłaby Wilczyca, ekscentryczna zielarka, która swym zachowaniem niejednokrotnie napędziła Ani Jankowskiej stracha. Klementyna Wilk swoją aparycją przypominała zjawę. Ubrana w powłóczyste suknie, wyglądała, jakby sunęła kilka centymetrów nad ziemią. Zarzycka pamiętała przerażenie warszawianki, gdy Klementyna wystawała pod oknami jej domostwa, odprawiała swe dziwaczne rytuały i mówiła półsłówkami, jakby szeptała pod nosem straszliwe klątwy. Mieci było nawet żal tej kobieciny, której życie dało do wiwatu.
Rozstanie z mężem, który nie potrafił znieść myśli o cierpieniu w obliczu nadchodzącej śmierci wśród najbliższych, i kłamstwo, którym karmiła swoją dorastającą i zbaczającą na złe tory córkę, sprawiły, że Wilczyca w okrutny sposób odeszła z tego świata. Krąg życia zatoczył koło, córka zamknęła oczy matki, pełna złości i nienawiści do Mieczysławy i jej przyjaciółki. Trzebież skrywa wiele tajemnic, lecz ci, którzy znali choć ich ułamek, niechętnie wyjawiali prawdę. Społeczność wolała zabrać swoją wiedzę do grobu, niż przypadkowym słowem ujawnić i uwolnić tym samym zło. Ściany miały uszy, las obserwował, a diabeł zacierał ręce, gdy kolejna dusza próbowała wyjść przed szereg.
– Stanisław Rębich! – Mieczysława wreszcie wydała z siebie głośny krzyk, a po drugiej stronie słuchawki dało się słyszeć radosny śmiech.
– Tak jeeest, Mieczysława wraca do akcji!
– Pieprz się, Kamil – odparła ze śmiechem.
Ruszyła z parkingu, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Miała plan. Stukała w kierownicę, kierując się do miejsca, w którym przebywał Stasio. Upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. _O tak, Mieczysława wraca do gry_, pomyślała, przełączając na rockową stację. Już po chwili wyśpiewywała na całe gardło _Sweet Child O’ Mine_.
Stanisław swoimi starczymi i nieco mętnymi oczami widział rzeczy tak dziwne i niepokojące, że większość trzebieżan chciałaby zamieść je pod dywan, byle tylko nie wyszły na jaw.Rozdział drugi
Dom spokojnej starości Szczęśliwy Dworek, popołudnie
Wielka kuta brama swym wyglądem przypominała wjazd do pilnie strzeżonej rezydencji. Miecia opuściła okno i starała się objąć wzrokiem gigantyczną posesję. Jasne kamyki chrzęściły pod kołami, gdy ostrożnie wjeżdżała na parking dla gości. Zaparkowała niebyt zgrabnie, zajmując dwa miejsca. Mimo to nie przeparkowała samochodu. Wyskoczyła z auta i nagle poczuła się bardzo mała w stosunku do okazałej budowli.
Ogromny budynek w stylu pałacowym robił wrażenie. Tynk, chociaż gdzieniegdzie pozieleniał, wciąż prezentował się nienagannie. Zdobiony fronton, roślinne płaskorzeźby, okalające masywne drewniane okna ze szprosami, rzędy kolumn i kolumienek. Bryła nie przypominała klasycznego domu spokojnej starości. Wyglądała nazbyt elegancko. Miecia zdziwiła się, skąd Stanisław Rębich miał tyle szmalu, by zapewnić sobie takie warunki na stare lata. Dodatkowo zdziwienie potęgował fakt, że Stasio hojnie przepisał swój dom…
Szczęśliwy Dworek stał pośród wysokich, starych drzew. Dominowały tu sosny i brzozy, których gałęzie owego dnia nie poruszały się nawet o milimetr. Duszne, rozgrzane powietrze stało w miejscu. Zewsząd dało się słyszeć ptasie trele i cykanie świerszczy. Parcela oddalona była od głównej drogi, dzięki czemu nie dobiegał tu hałas przejeżdżających samochodów. Cisza, spokój. Miejsce idealne do spędzenia w nim ostatnich lat życia.
Pobyt tutaj musi kosztować krocie. Czym więc zajmował się staruszek? Mieczysława coraz częściej myślała o tym, że mieszkańcy skrywają swoje grzechy i tajemnice. Wiedziała, że Rębich nie piśnie ani słówka o tym, skąd ma taką fortunę, lecz ciekawość sklepikarki była silniejsza. Miecię korciło, by poruszyć ten temat podczas spotkania. Zarzycka nieraz urabiała sobie ręce po łokcie, jednak wątpliwe było, że kiedykolwiek zarobiłaby tyle, by odłożyć na spokojne życie w tak ekskluzywnym miejscu. Stanisław natomiast zdawał się leżeć na żyle złota, której pokłady wyglądały na niewyczerpane. Kobieta, tak jak większość społeczności, uwielbiała zastanawiać się, w jaki sposób ktoś doszedł do swojego majątku. Ot, zaglądanie do czyjegoś łóżka czy portfela jest na porządku dziennym. Któż tego nie robi? Niech pierwszy rzuci kamieniem.
Mieczysława wzięła głęboki wdech i raźnym krokiem przeszła przez szeroki parking i podjazd. Kamyki pod stopami wydawały przyjemny i kojący dźwięk, który współgrał z ptasim śpiewem. Tłuściutki kos, ukryty w cieniu dzikiej róży, urządzał wspaniały koncert. Przeskoczyła zgrabnie dwa schodki, po czym chwyciła dużą, niezbyt wygodną klamkę. Musiała użyć nieco siły, by skrzydło masywnych drzwi otworzyło się na tyle, aby mogła swobodnie wejść do środka.
W holu rozświetlonym lampami panowała cisza. Mieczysławę początkowo zadziwił fakt, że pomieszczenie jest sztucznie doświetlone, mimo że promienie słońca zaglądały przez duże okna od frontu. Ściany, pokryte bladoniebieską tapetą w białe pasy, zdobiło malarstwo: obrazy jakichś lokalnych artystów. Niektóre z nich przedstawiały pejzaże, inne zaś wiejską faunę domową: konie, krowy, kury, gęsi i kaczki.
Duże donice, poustawiane tu i ówdzie, wypełnione były dorodnymi roślinami. Nietypowa mieszanka zapachowa drażniła sklepową w nosie. Aromat znany jej z pralni chemicznej mieszał się z pastowaną podłogą, świeżo zmieloną kawą, wilgotną ziemią i czymś, co przypominało słodkawe i ciężkie damskie perfumy. Te ostatnie nuty zapachowe kompletnie nie przypadły Mieci do gustu. Wolała zapachy, które w odbiorze są bardziej rześkie. Od słodkich i ciężkich ulepków robiło jej się niedobrze, a skronie rozsadzał nieprzyjemny ból. W miarę jak Miecia zbliżała się do wysokiej recepcyjnej lady, perfumeryjna, duszna woń była coraz silniejsza.
Dopiero przy tym kontuarze dostrzegła, że za wysokim jasnym meblem siedzi młoda kobieta. Szczupła szatynka z fioletowymi końcówkami włosów wspierała brodę dłonią, patrząc w ekran dużego i nieco zakrzywionego monitora. Żuła gumę w tak obsceniczny sposób, że sklepowa miała ochotę złapać dziewczynę za kark, byleby tylko przestała mlaskać wymalowaną paszczą. Powstrzymała się jednak i głośno chrząknęła, dając o sobie znać.
Kobieta leniwie uniosła głowę i oderwała wzrok od komputera. Wymuszony i wyuczony uśmiech nawet przez krótką chwilę nie wyglądał przyjaźnie. Była to raczej karykaturalna mina, która przypominała grymas.
– Pani do kogo?
_Do Misia Gogo, psia twoja mać_, Miecia rzuciła w myślach. Szatynka działała jej na nerwy. Starała się nie oceniać książki po okładce, jednak z góry skreśliła dziewczynę, nie widząc w niej niczego, co mogłoby wzbudzić sympatię. Ona ją irytowała, począwszy od naburmuszonej i znudzonej postawy, przez wstrętne żucie gumy, a na tembrze głosu skończywszy. Choćby miały zostać jedynymi ludźmi na ziemi, Mieczysława nie potrafiłaby wzbudzić w sobie żadnych przyjaznych uczuć.
– Do Stanisława Rębicha – odpowiedziała krótko, opierając się o wysoką ladę. Zrobiła to z trudem, bowiem pokaźny biust nie ułatwiał zajęcia wygodnej pozycji.
– To pani nie wie, że odwiedziny naszych podopiecznych odbywają się w konkretne dni i godziny? – szatynka z fioletowymi końcówkami przewróciła oczami.
_Ty durna bździągwo… Trzymajcie mnie, bo zaraz rozszarpię dziewuchę,_ jęknęła w myślach i wzięła głęboki oddech, by uniknąć słownego spięcia, nieuchronnego niczym nadciągająca letnia burza.
Rzuciła dziewczynie nieszczery uśmiech.
– A skąd niby mam wiedzieć? Jestem tu pierwszy raz i…
– Informacje na tabliczkach są, internet jest. Dowiedzieć się można wcześniej, jeśli się tylko chce – odparła recepcjonistka i dobitnie podkreśliła ostatnie słowa, posyłając na koniec uśmieszek przepełniony tryumfem.
W środku Mieczysława aż zawrzała. Nikomu nie pozwoli na takie traktowanie, a zwłaszcza dziewusze, która ledwie skończyła szkołę.
– Posłuchaj no, dziewczynko – wycedziła. – Nie zgrywaj mi tu takiego chojraka, bo jeszcze nie wiesz, z kim tańczysz. Szybko zetrę ci ten uśmieszek z buźki, jeśli będziesz traktować mnie jak śmiecia. Gdybyś tylko odrobiła pracę domową przed przyjściem do tej pracy, wiedziałabyś, z kim rozmawiasz… – Miecia blefowała, udając ważną personę.
Szatynka niespokojnie poruszyła się w dizajnerskim fotelu obrotowym.
– Co, strach obleciał, że za swoją niewyparzoną gębę możesz stracić pracę? – Miecia wzięła się pod boki.
Dziewczyna za kontuarem chrząknęła, jej głos drżał lekko, gdy powiedziała:
– Pan Stanisław Rębich jest w pokoju numer dziewiętnaście. Po schodach na drugie piętro i w prawo.
Recepcjonistka, skuliwszy się na fotelu, utkwiła wzrok w swoich pomalowanych na czarno paznokciach i usłyszała:
– Nie można było tak od razu?
Miecia dumna z siebie ruszyła we wskazanym kierunku.
*
Mieczysława Zarzycka sterczała dłuższą chwilę przed drzwiami z jasnego drewna. Nie była pewna, czy ma zapukać, czy wejść bez tych wszystkich ceregieli. Nigdy wcześniej nie musiała pukać do Rębicha. Gdy mieszkał w Trzebieży, każdy do staruszka wchodził jak do siebie. Każdy też czuł się swobodnie w jego towarzystwie. Mieczysława traktowała krajana jak równego sobie. Miała dla niego mnóstwo szacunku i empatii. Czasem śmiała się, że Stasio jest dla niej jak ojciec, któremu może powierzyć wszelkie troski i radości. Rębich jak nikt inny potrafił słuchać i nie raz, nie dwa ratował sąsiadów mądrym słowem, które rozjaśniało ciemność i było niczym drogowskaz.
Chwyciła delikatnie klamkę, po czym nacisnęła ją i pchnęła drzwi. Uchyliły się z głuchym skrzypnięciem. Zarzycka wsunęła się do środka.
Stanisław stał twarzą do okna, wspierając się dłońmi o szeroki parapet, który przypominał marmur. Mieczysława wciągnęła głośno powietrze. Rębich nikł w oczach. Z mężczyzny o słusznej posturze stał się wychudzonym i zgarbionym starcem, który nie przypominał już dawnego siebie.
– Stasio? – spytała niepewnie.
Kobieta, zamiast zrobić krok do przodu, nieznacznie się cofała, zapierając się o framugę. Niepewność, która ją ogarnęła, była widoczna jak na dłoni.
Stanisław odwrócił się mozolnie, jakby każdy ruch sprawiał mu trudność. Wychudzona twarz, poorana siecią zmarszczek, upstrzona była licznymi plamami wątrobowymi.
Nie przypominał mężczyzny, którego pamiętała. Odniosła wrażenie, że w pokoju numer dziewiętnaście widzi kogoś obcego. Spojrzała w oczy staruszka. To były jego oczy; mądre, ciepłe, lekko mętne, teraz przepełnione radością ze spotkania. I chociaż reszta jego wyglądu nijak się Mieczysławie nie zgadzała, kobieta posłała mu zatroskany uśmiech.
– Stasiu! Co oni ci tutaj zrobili? – jęknęła i ruszyła w jego stronę, by zamknąć jego kruche ciało w swoim uścisku.
– Trzymają mnie przy życiu. Niewiele mi już go zostało, Mieciu – starzec objął ją trzęsącymi się dłońmi.
Czuła chłód jego lekkiego dotyku, mimo iż na zewnątrz panował niewyobrażalny skwar. Przeniosła wzrok na jego ręce. Skóra cienka niczym papier, pomarszczona do granic możliwości, a plamy zdobiły niemal całe dłonie. Wyglądało to tak, jakby malarz nabrał za dużo brunatnej farby i zaczął ją rozchlapywać na rękach modela.
– Co ty mówisz, Stachu! Ty nas wszystkich przeżyjesz – próbowała żartować.
Również ona nie przypominała samej siebie. Odkąd przekroczyła próg pokoju, zmieniła się w mgnieniu oka. Przed chwilą wyprostowana, sklepowa skuliła się w sobie.
– Miło mi, że wciąż we mnie wierzysz. Wiesz, Mieciu, na każdego przychodzi pora. Widać przyszedł czas i na mnie – pokiwał głową z uśmiechem.
Mieczysława patrzyła z uznaniem. Sąsiad potrafił z radością mówić o śmierci. _Pogodził się z tym_, pomyślała.
– Wiem, wiem. Chociaż nadal nie jestem z tym pogodzona…
– Będziesz, w moim wieku będziesz, przekonasz się o tym. Każda minuta będzie darem, gdy zegar zacznie odliczać dni do śmierci. A gdy już kukułka zacznie swoje trele w ostatniej godzinie, pożegnasz życie z uniesioną głową.
Starszy pan z trudem usiadł w bordowym uszaku. Sapnął donośnie, jakby w jednej chwili spożytkował całą swoją energię życiową.
– Stanisławie, mam do ciebie pytanie – zaczęła nieśmiało, przysuwając sobie krzesło jak najbliżej Rębicha. Położyła swoją dłoń na jego ręku.
– Powiem ci wszystko, o ile pamięć nie spłata mi figla. Ostatnio moja głowa szwankuje. Wszystko mi się kiełbasi! Kury chciałem iść karmić, wyobrażasz sobie? Mojej Jarosławy po korytarzach szukałem – Stanisław zaśmiał się, jakby opowiedział dobry żart.
Miecia posłała starcowi uśmiech, raz jeszcze przypatrując się człowiekowi, który zmienił się nie do poznania. Ogarnął ją smutek. Musiała jednak wziąć się w garść.
– Stasiu, znalazłam pewne zdjęcia… Fotografie dziwnych osadników. Wyglądają, jak gdyby zostały wykonane w innej epoce, ale coś nie zgadza się w tym wszystkim. Na tych zdjęciach jest Janusz.
Pożałowała, że nie wzięła ze sobą odbitek. Mogłaby pokazać wszystko, co ją niepokoi. Miejsce, które uwieczniła lustrzanka, było nietypowe. Gęsty las w tle wyglądał tak, jakby swymi ramionami obejmował małe betonowe budynki, przypominające szerokie zejścia do piwnic. Ziemianki, tak nazywała je jej babka, która sama miała podobną na swoim podwórzu. Zdjęcia w kolorze wyblakłej sepii nadgryzł ząb czasu. Połamane rogi sprawiały wrażenie, że kruchy papier rozpadnie się w dłoniach. I oni… Osadnicy, zamknięci w tajemniczej enklawie, z twarzami porośniętymi gęstymi i długimi brodami. Wyglądali jak sekta.
Rębich skrzywił się i zadrżał.
Mieczysława zaczęła zastanawiać się, czy Stanisław ma jakieś informacje, na których tak bardzo jej zależy. Czekała, aż staruszek coś powie. Niestety, na razie milczał jak zaklęty.
– Proszę cię, przecież widzę, że coś wiesz. Muszę dowiedzieć się, co mój mąż robił wśród tych cudaków. Chcę mieć pewność, że to, co odkryłam na zdjęciach, nie zagraża ani mnie, ani Annie. Ona już swoje wycierpiała. Musisz coś wiedzieć, ja to wiem!
– Podasz mi wodę? To nie będzie krótka opowieść… – Stanisław wskazał trzęsącą się dłonią niewielki stół z okrągłym blatem. Nóżki nowoczesnego mebla wydawały się toporne w stosunku do cienkiej płyty, która na nich spoczywała.
Miecia posłusznie chwyciła ciężką szklankę, która wyglądała jak stary kryształ.
Kobieta pamiętała, jak przed świętami mama dawała jej bardzo ważne zadanie: wyczyścić domowe kryształy, które w szklanej witrynie cały rok zbierały kurz.
Podała szklankę Rębichowi. Mężczyzna upił łapczywie kilka łyków, roniąc strużkę, która spłynęła mu po brodzie.
*
– Miejsce, które widziałaś na zdjęciach, było kiedyś przekleństwem Trzebieży, lecz wciąż uważam, że wszystko to jest tworem wyobraźni. Ponoć ci ludzie zamieszkiwali wiele lat temu osadę. Była dobrze schowana pośród naszej głuszy. Niewidoczna dla ludzkich oczu, była czymś, co przyprawiało nas o dreszcze.
Siedząca na krześle Miecia pochyliła się w stronę Stanisława. Jej oczy przypominały dwa wielkie spodki.
– Osada?! U nas, w Trzebieży?!
– Tak, tak mówiono, ale wiesz, jak to jest. To jak _Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie_. Moja wiedza bazuje tylko na zasłyszanych opowieściach. No więc ci osadnicy… Mówiono, że zajmowali się przemytem. O ile pamięć mnie nie myli, chodziło głównie o alkohol, ale wieść gminna niesie, że również o handel żywym towarem. Plotkowano, że rodzina Zarzyckich była w to zamieszana. Brat dziadka Janusza był bardzo związany z osadą, ale po prawdzie nigdy niczego mu nie udowodniono. Stąd myślę, moja droga, że to wszystko plotki. Tak jak i ta cała osada i jej dziwni mieszkańcy. Ot, jak wymyślanie czarownicy, by móc nią straszyć dzieci. Nie zaprzątaj sobie tym głowy… Szkoda czasu, Mieciu.
– Plotka plotką, ale, Stasiu, ja znalazłam dowody. Fotografie nie mogą kłamać.
– Czasem kłamią… Pokazują to, co nasze oko chce zobaczyć – Rębich rozłożył ręce. – Tak i tu. Chcesz się czegoś doszukać, to i znajdziesz. Kłamstwo to normalna rzecz… Choć tego nie pochwalam, czasem kłamię. Wiesz, co mówią? Kłamstewka są lepsze niż bolesna prawda. A to naginanie rzeczywistości na fotografiach, w telewizji. Choćby te wszystkie kobitki, co to się wyszczuplają i powiększają w innych miejscach. Kłamią? Kłamią! Na ulicy spotkasz taką i nie poznasz, bo na zdjęciach to inne stwory! – Staruszek zaśmiał się ze swojego żartu, jakby odwracając uwagę Mieci od wcześniejszych słów.
– Żarty się ciebie trzymają, Staszku!
– A cóż mi pozostało? Tylko śmiać się, ot co. Mieciu, ty się od tych kryminalnych zagadek z daleka trzymaj. Małoś nacierpiała, dziecko? Zostaw to, zacznij żyć bez mieszania się w cudze sprawy.
– Ankę chcę chronić, zrozum! Powiedziałam, że już nic jej nie grozi! Skłamałam jak ostatnia frajerka… A tymczasem okazuje się, że mój mąż i jego rodzinka mogli być umoczeni w handel żywym towarem! – Miecia, poderwawszy się z krzesła, zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.
Zazwyczaj tak właśnie próbowała zebrać do kupy myśli. Tego dnia ów sposób nie działał tak, jak powinien. Słowa Stanisława nie dawały jej spokoju.
Zastanawiała się, jakichż to kłamstw dopuszczał się wychudzony starzec.
– Mieciu, wszystko rozumiem… Ale grzebanie w tej sprawie nikomu nie pomoże. Jak już mówiłem, to plotki. Sam nieraz się po naszych lasach szwendałem, gdy byłem młodszy i miałem więcej sił. Żadnej osady nigdy nie znalazłem. A nasze lasy znam jak własną kieszeń. Nie szukaj i nie węsz, dobrze radzę.
Mieczysława spojrzała badawczo na Stanisława. Jego twarz zmieniała się z sekundy na sekundę. Raz usta zaciskały się, tworząc cieniusieńką linię, innym razem brwi i czoło marszczyły się, przybierając złowrogi wygląd.
– Skoro to niby, jak mówisz, plotka, to dlaczego niby mam nie węszyć i nie szukać? Bo co? Bo w każdej plotce jest ziarenko prawdy? Stasiek, nie jestem głupia. Wiesz coś jeszcze, ale ukrywasz to przede mną, jak ukrywaliśmy wszystko przed Anką, gdy wprowadziła się do Trzebieży. I dokąd to milczenie doprowadziło? Dlaczego kłamiesz? – spochmurniała. – Wiesz, co sobie pomyślałam? Ty jesteś jak ta fotografia. Ukrywasz coś, nie jesteś szczery. Nie chcesz mówić? Nie mów. Ale możesz mieć przez to kogoś na sumieniu…
Rębich pokiwał smutno głową. Mętne oczy zaszkliły się przez chwilę. Słowa bolały, lecz nie mógł kłócić się z prawdą.
– Najlepiej będzie, gdy po prostu będziesz miała oko na Aneczkę. Bez mieszania się w dziwne sprawy, które ciebie nie dotyczą.
Mieczysława kucnęła przy Stanisławie, wgapiając się w niego wielkimi oczami. Widziała, jaką walkę toczy z sobą.
– Jeśli faktycznie Zarzyccy mają coś z tym wspólnego, to sprawa jak najbardziej mnie dotyczy. Noszę to samo nazwisko. A na Anię tak czy siak będę mieć oko. Mam w związku z tym pewną prośbę. Oczywiście nie za darmo!
Stanisław uśmiechnął się porozumiewawczo. Znów jego twarz w ułamku sekundy się zmieniła: po zaciętości i złowrogim wyglądzie nie było śladu, a oczy nabrały radosnego wyrazu. Poczuł ulgę, że temat osadników zszedł na boczny tor.
– Chcesz zamieszkać w moim domu, mam rację?
– Masz, masz. Jak ty to robisz, że potrafisz czytać we mnie jak w otwartej księdze, stary pierdzielu? – Mieczysława roześmiała się, wystawiając język, i próbowała udobruchać Rębicha.
– Chałupę Aneczce zapisałem, żeby do zdrowia wróciła. Ale myślę, że się razem dogadacie i jak trzeba, zapis się zmieni. A co do pieniędzy, to nic za to nie chcę. Oszczędności mam, a i tego do trumny nie zabiorę. Niech ci się dobrze mieszka.
Oszczędności. Mieczysławie zaświeciła się ostrzegawcza lampka. Skąd Rębich ma pieniądze? Jego tajemnicze zachowanie, próby wmówienia jej, że osada jest jedynie wytworem wyobraźni trzebieskiej społeczności, pobyt w ekskluzywnym domu spokojnej starości… Te myśli nie dawały jej spokoju. Starzec coś ukrywa. Coś, czego broni, trzymając to kurczowo.
– Dzięki, Stasiu. Anioł, nie człowiek – powiedziała, wymuszając delikatny uśmiech.
– A jeszcze przed chwilą był stary pierdziel! – zaśmiał się, a Mieczysława go uściskała.
Przytulił ją. Pomarszczone dłonie drżały, gdy swym wątłym ciałem zamykał ją w uścisku. Był wdzięczny za szacunek, jaki okazywali mu mieszkańcy. W jego świecie zabrakło najbliższych, którzy wybrali złą drogę. Mimo to wciąż mógł liczyć na trzebieskich krajan. Zabłąkana łza potoczyła się po pooranym bruzdami policzku. Smutek i wstyd wypływały na twarz starca. Do końca swoich dni będzie żyć ze świadomością, że okłamał przyjaciół, by bronić swoich bliskich.
Niebo za oknem pociemniało, a schludne pomieszczenie w domu spokojnej starości w jednej chwili zrobiło się chłodne i nieprzyjemne.
Nie tylko fotografie kłamią. Ludzie będą, są i byli w tym o wiele lepsi.Rozdział trzeci
Domek Jaszczaka, wieczór
Przez Trzebież przetaczała się burza. Grube krople deszczu bębniły o dach, błyskawice raz za razem rozrywały niebo. Ptaki ucichły. Dudniące grzmoty raz trzaskały znienacka, by po chwili złowrogo pomrukiwać między odgłosami ulewy. Powietrze, choć wciąż parne, pachniało teraz deszczem i odrobiną świeżości.
Kamil pochylał się nad fotografią, którą ostrożnie trzymał w palcach, jakby obawiał się, że mocniejszy chwyt zniszczy jedyne dowody na to, że osada istniała naprawdę.
Pozaginane rogi dodawały odbitce lat. Las, który otaczał osadników, zdawał się wiedzieć więcej. Mężczyźni z długimi brodami i zaplecionymi włosami byli jednakowo ubrani. Kraciaste koszule wybijały się na tle drzew. Nieduże betonowe zejścia przywodziły na myśl bunkry z zamierzchłych czasów. W tle majaczyło coś, co swym kształtem przypominało krzyż.
– Spójrz. Widzisz? – wskazał palcem.
Miecia bez ceregieli wyrwała mu zdjęcie z rąk. Chłopak wciągnął głośno powietrze.
– Uspokój się, chłopie… To tylko zdjęcie! Nie sap tak!
Trzepnęła go delikatnie w ramię. Wciąż rozpamiętywała rozmowę z Rębichem.
– To aż zdjęcie. Jedyny trop, rozumiesz? Nie zniszczmy tego!
– Dobra, pokaż mi lepiej, gdzie zauważyłeś tę gnidę? – spytała, próbując wypatrzeć męża wśród tłumu.
Kamil postukał palcem w postać, która stała tyłem, lecz twarz profilem zwrócona była w stronę obiektywu. Zarzycka przyglądała się dłuższą chwilę, po czym odrzuciła gwałtownie fotografię, jakby ta parzyła.
Dłoń Mieci bezwiednie powędrowała do rozszerzonych ust.
– O kurwa mać! To on! To naprawdę on!
– Mówiłem… Ja wiem, Mieciu, że te zdjęcia to jakby cię kąsały, ale możesz wziąć do ręki tę fotkę? Chcę pokazać ci coś jeszcze.
Sklepowa przetarła twarz dłońmi. Czuła bolesne pulsowanie w skroniach. Nie chciała znów patrzeć na męża, który wyglądał niemal identycznie jak miesiąc temu. Ciekawość jednak wzięła górę. Miecia chwyciła z obrzydzeniem zdjęcie i spojrzała pytająco na Kamila.
– Zobacz. Porównaj te dwa zdjęcia. Jedno z młodym Januszem i to z Januszem z lat teraźniejszych.
– No patrzę. I co?
Kamil westchnął głośno, wznosząc oczy ku górze.
– Kto i dlaczego podmienił mi Mieczysławę? Skup się, do cholery! Nie widzisz, że te zdjęcia się różnią?
Miecia wzięła obydwie fotografie. Czuła się, jakby ważyły kilka kilogramów.
Ciążyły jej nieprzyjemnie w dłoniach.
– No widzę. Mały frajer, a tu duży frajer – położyła odbitki obok siebie, wskazując palcem męża.
– Ja pieprzę, laska! Ogarnij się, no! Pracować się z tobą nie da! – Kamil wstał od stołu, głośno odsuwając krzesło.
Na jednej z odbitek widoczny był z lekka rozmyty budynek, którego wcześniej żadne z nich nie zauważyło. Schowany za ścianą gęstego lasu, wtapiał się w tło, jakby ktoś próbował go ukryć.
– Kamil, ja ciebie bardzo przepraszam… Jakoś tak dzisiaj nie jestem sobą. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień. Ale obiecuję, że teraz się skupię.
– Miecia, zanim przystąpimy do pracy, powiesz mi, co się dzieje? Wiesz, że ze mną możesz pogadać o wszystkim. Ulży ci, jak spuścisz parę.
Zerknęła na niego. Stał pochylony, wspierając się na wyprostowanych dłoniach. Wyrzeźbione przedramiona i ramiona wyglądały, jakby wykuto je w skale. Na głowie, której włosy były ścięte niemal do minimum, jak zawsze tkwiła czapka. Dziś miał na sobie czerwoną bejsbolówkę, która dodawała mu drapieżności. Miecia gapiła się na niego, chłonąc jego zatroskane spojrzenie, nijak niepasujące do takiego faceta.
– To wszystko zaczyna mnie przerastać. Gabriela wciąż jest gdzieś na wolności, okłamuję Ankę, że zagrożenie już minęło… Mój jeszcze mąż jest w coś wplątany. To chyba nawet mnie zbyt mocno przytłacza, chociaż doskonale wiesz, że potrafię znieść wiele. Zabawne, co? Przerasta to mnie, babkę z jajami, która bierze wszystko na klatę. Zaczynam myśleć, że to za dużo, nawet jak dla mnie. Gubię się. Mam wrażenie, że otaczają mnie kłamstwo, bagno i obłuda.
Kamil pokiwał głową ze zrozumieniem. Oparł się pośladkami o stół i splótł umięśnione ręce na piersi.
Sklepowa zapadła się w sobie. Mężczyzna spoglądał na smętną i zatroskaną kobietę.
– Zawsze twierdziłem, że jesteś zbudowana z innej gliny. Silna, niezależna, nieustraszona. Opierająca się każdej burzy. Ale nawet twardej, jak skała, zdarza się ukruszyć. To nie czyni jej słabszą. Wręcz przeciwnie… Każda rysa pokazuje, jak wiele ta skała przeszła. To uszlachetnia. Tak jest też z tobą.
– Zawsze w takich sytuacjach masz mądrą sentencję? – spytała, uśmiechając się delikatnie. Wyprostowała się nieznacznie, jakby tymi słowami poklepał ją po plecach.
– Nie – zaśmiał się. – Sam jestem zdziwiony, że powiedziałem coś mądrego.
Pokręciła głową i po przyjacielsku trzepnęła go w ramię.
Kolejny grzmot przetoczył się z donośnym dudnieniem. Brzmiał tak, jakby niebo rozrywało się tuż nad ich głowami. To była pierwsza taka burza, która w tym roku nawiedziła Trzebież. Tuż przed pierwszą błyskawicą dało się słyszeć nieśmiałe pomruki, zwiastujące załamanie pogody. Powietrze stało się cięższe, a na drzewach nie poruszał się ani jeden listek. Od zachodu po niebie ciągnęły granatowe chmury, które swym wyglądem przeraziły niejednego mieszkańca podwarszawskiej wsi, ci wyjątkowo nie lubią burz. Gdy już jakaś przetaczała się przez trzebieskie ziemie, zostawiała po sobie pobojowisko. Brak prądu, powalone stare drzewa, palące się stodoły, zalane łąki i pola, gnijące uprawy i baloty, których rolnicy nie zdążyli zabrać na czas. Burza nigdy nie jest dla nich jak _katharsis_. Wręcz przeciwnie. To jedna z plag.
Gdy ciemne chmury zasnuwały błękitne niebo, nie trzeba było długo czekać, aż pogoda weźmie się do roboty. Mieszkańcy, ustawiając w oknach tlące się gromnice, zatracali się w modlitwie, by żywioł oszczędził ich domostwa. Ich twarze i złożone dłonie oświetlało ciepłe światełko, które tańczyło na pociemniałym knocie.
– Kamil, jest jeszcze coś. I to musimy załatwić szybko i sprawnie.
Chłopak zerknął na nią podejrzliwie. Jego czoło zmarszczyło się mocno.
– Musimy się stąd wynieść. Anka niebawem wychodzi ze szpitala. Wiesz, to jej dom. My pomieszkujemy tu tylko chwilowo. Właściwie to ja, bo ty wpieprzyłeś się na krzywy ryj – zażartowała, unosząc znacząco brwi, gdy wypowiadała ostatnie zdanie. Lubiła się z nim przekomarzać i cieszyło ją to, że chłopak miał do siebie ogromny dystans i niezły refleks w grze słownej. Szybko odbijał piłeczkę, rzucając ciętymi jak brzytwa ripostami.
– Właśnie widzę, jak ci ze mną źle. Kamil, podaj, Kamil, przynieś, Kamil, przytul! – parodiował jej rozkazy piskliwym głosikiem.
– A tobie jaja ktoś obciął, że tak piejesz? – odcięła się Zarzycka, śmiejąc się na całe gardło.
Śmiech nie trwał jednak długo. Nagły błysk rozświetlił pomieszczenie, a idący w parze głośny trzask grzmotu zamknął jej na moment buzię. Pomruk trwał dłuższą chwilę.
– Przekonaj się sama, jeśli jesteś gotowa na prawdziwego mężczyznę! – dodał, gdy dźwięk ucichł.
– Prawdziwego mężczyznę? – Miecia aż prychnęła. – A gdzie taki jest? Bo ja tu żadnego nie widzę…
– Ty mnie nie prowokuj, bo później będziesz żałować…
– A tam, pierdu, pierdu… Najpierw rozochocą i obiecują, a później kota ogonem odwracają. Mężczyźni, psia jego mać! Dobra, Kier! Mamy trochę rzeczy do ogarnięcia. Jutro się przeprowadzamy. Później pogadam z Anką, żeby przepisała mi dom Staśka.
Mieczysława zmieniała zręcznie temat, gdy poczuła, że ich potyczki słowne zaczynały niebezpiecznie zmierzać w kierunku, którego faktycznie mogła później żałować.
W końcu wciąż jest żoną Janusza Zarzyckiego. _Wstrętnej kanalii_, dodała w myślach, ilekroć myślała o swoim mężu, który stracił dużo w jej oczach, gdy pogrywał z jej zaufaniem i uczuciami. Podjęła nawet decyzję o rozwodzie. Postanowiła jednak zająć się tym dopiero wtedy, gdy uporządkuje sprawy, które spadły jej na głowę.
– Jutro? Mieciu, po co ten pośpiech?
– Jaja podcięli i przy okazji uszy ci upieprzyli, co? No jutro, jutro. Anka może wyjść lada dzień, więc czasu jest naprawdę mało. Zacznij się pakować, jutro przeniesiemy nasze graty do domu Staśka i posprzątamy dom Ani przed jej powrotem. Jak już wróci, podejmie decyzję o tym, czy sprzedaje swój dom, czy nie. Wiesz, ile tam wycierpiała. Wspominała coś o sprzedaży swojej chaty, więc dajmy jej chwilę, by mogła zadecydować, czy opuszcza Trzebież, czy spróbuje zapuścić tu korzenie.
– Aj, Miećka, Miećka… Czasem to mam ochotę zatkać ci tę jadaczkę…
Miecia uśmiechnęła się szeroko na te słowa, po czym udając, że czegoś szuka, schyliła się, wyciągnęła spod stołu dłoń i pokazała Kamilowi środkowy palec.
– Jak dziecko… – pokręcił głową i ruszył, by się pakować.
Mieczysława została sama, zamyślona nad sepiowymi odbitkami.
*
Kamil ustawiał w salonie zapełnione kartony. W większości były w nich sprzęty do nagrywania materiałów na YouTubie oraz ubrania. Mieczysława, która poganiała go jeszcze kilkadziesiąt minut temu, wciąż siedziała przy stole. Z radia stojącego na kuchennym blacie płynęła spokojna muzyka, która melodyjnie zapełniała ciążącą w powietrzu ciszę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki