Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W górach szaleństwa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

W górach szaleństwa - ebook

Może się wydawać, że nie ma nic bardziej niesamowitego, niż eksplorowanie Antarktydy na początku XX wieku. A to dopiero wierzchołek przygodowej góry lodowej.

Grupa geologów ma zbadać skute lodem połacie południowego bieguna. Wśród ciekawych okazów fauny i flory naukowcy odnajdują tajemnicze ślady obcej cywilizacji oraz szczątki jej przedstawicieli. Im głębiej eksplorują teren, tym większe towarzyszy im odczucie grozy.

Na 2023 r. zapowiedziano premierę ekranizacji powieści w reżyserii Guillermo del Toro.

Trzymająca w napięciu historia zadowoli miłośników Edgara Allana Poe czy Stefana Grabińskiego.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-3408-3
Rozmiar pliku: 439 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Zmuszony jestem przerwać milczenie, albowiem ludzie nauki postanowili nie iść za moją radą, nie poznawszy wprzódy powodów, które mną kierują. Postąpię zupełnie wbrew sobie, podając przyczyny mego sprzeciwu wobec planowanej inwazji na Antarktydę — wobec zakrojonego na szeroką skalę poszukiwania skamielin, wobec masowego rozwiercania i roztapiania pokrywy lodowej — zwłaszcza że moje przestrogi i tak mogą się okazać daremne. Fakty w takim kształcie, w jakim je muszę ujawnić, nieuchronnie zostaną podane w wątpliwość; a jednak gdybym zataił to, co wydać się może zbyt wyolbrzymione i niewiarygodne, nie zostałoby nic. Niepokazywane dotąd fotografie, robione tak z lądu jak i z powietrza, przemówią na moją korzyść swoją niespotykaną sugestywnością i wyrazistością, a jednak i one wzbudzą nieufność, fałszerze bowiem potrafią się wykazać niebywałym kunsztem. Wykonane tuszem rysunki, rzecz jasna, od razu zostaną wyszydzone i uznane za jawne oszustwo pomimo niezwykłości techniki, jaką przedstawiają, która to technika powinna rzucić się w oczy znawcom sztuki i wzbudzić ich zainteresowanie.

Koniec końców będę musiał polegać na osądzie i opinii garstki naukowych autorytetów cechujących się niezależnym myśleniem i zdolnych docenić moje informacje czy to ze względu na samą ich koszmarnie przekonującą treść, czy też w odniesieniu do pewnych pierwotnych, zdumiewających mitycznych cykli. Jednocześnie będę musiał liczyć, że uczeni ci są dostatecznie wpływowi, by odwieść całe środowisko badaczy od wszelkiej pochopności i realizacji nazbyt ambitnych projektów w owych górach szaleństwa. Z przykrością bowiem trzeba stwierdzić, że tam, gdzie w grę wchodzą sprawy nader osobliwej bądź wysoce kontrowersyjnej natury, stosunkowo nieznani ludzie, tacy jak ja i moi koledzy, związani tylko z małym uniwersytetem, mają niewielką szansę wywarcia jakiegokolwiek wrażenia.

Na naszą niekorzyść dodatkowo przemawia fakt, że nie jesteśmy w najdokładniejszym tych słów znaczeniu specjalistami w dziedzinie, która stała się przedmiotem naszej głównej troski. Jako geolog stanąłem na czele ekspedycji Uniwersytetu Miskatonic jedynie po to, by pobrać próbki głęboko położonych skał i ziemi z różnych części kontynentu antarktycznego za pomocą niezwykłej wiertnicy wynalezionej przez profesora Franka H. Pabodiego z wydziału inżynieryjnego naszej uczelni. Nie było moim życzeniem zostać pionierem w jakiejkolwiek innej dziedzinie poza tą właśnie, miałem jednak nadzieję, że wykorzystanie nowego urządzenia mechanicznego w różnych odkrytych wcześniej miejscach pozwoli wydobyć na światło dzienne materię jak dotąd niemożliwą do wydobycia przy użyciu zwyczajnych metod. Aparat wiertniczy Pabodiego, o czym opinia publiczna mogła się już dowiedzieć z naszych raportów, był niepowtarzalny i rewolucyjny ze względu na swoją lekkość, łatwość przenoszenia i połączenie zasady zwykłego odwiertu artezyjskiego z zasadą wiercenia małych okrągłych otworów w skale, co pozwalało szybko pokonywać warstwy o różnej twardości. Stalowa głowica, teleskopowe żerdzie, benzynowy silnik, składana drewniana wieża wiertnicza, akcesoria do podkładania ładunków wybuchowych, przewody, ślimak do usuwania urobku i segmentowe rury osłonowe do wykonywania otworów o średnicy pięciu cali sięgających do trzystu metrów w głąb, wszystko pomyślane tak, że z niezbędnymi dodatkami ważyło nie więcej, niż mogło udźwignąć troje sań ciągniętych przez zaprzęgi złożone z siedmiu psów. Było to możliwe dzięki zmyślnemu stopowi aluminium, z którego wykonano metalowe części. Cztery duże dorniery stworzone specjalnie do latania nad antarktycznym płaskowyżem na znacznej wysokości, wyposażone przez Pabodiego w urządzenia podgrzewające paliwo i umożliwiające szybki start, były w stanie przenieść całą naszą ekspedycję z bazy na skraju wielkiej bariery lodowej w różne dogodnie usytuowane miejsca w głębi lądu, z których dalej przemieszczaliśmy się saniami zaprzężonymi w stosowną liczbę psów.

W ciągu jednego letniego sezonu planowaliśmy przebadać jak największy obszar Antarktydy — przedłużając pobyt, gdyby okazało się to absolutnie konieczne — przy czym interesowały nas głównie masywy górskie i płaskowyż na południe od Morza Rossa, tereny poznane już w różnym stopniu przez Shackletona, Amundsena, Scotta i Byrda. Często zmieniając miejsca obozowania i pokonując samolotem znaczące pod względem geologicznym odległości, spodziewaliśmy się wydobyć niespotykaną dotąd ilość materii, zwłaszcza z warstw prekambryjskich, z których jak dotąd pozyskano bardzo niewiele antarktycznych próbek. Pragnęliśmy też zdobyć jak najwięcej fragmentów skał powierzchniowych zawierających skamieliny, jako że wiedza na temat pierwotnych form życia w tej posępnej krainie lodu i śmierci ma kluczowe znaczenie dla poznania przeszłości ziemi. Powszechnie wiadomo, że na kontynencie antarktycznym panował niegdyś umiarkowany czy wręcz tropikalny klimat obfitujący w bujną roślinność i rozmaite formy życia zwierzęcego, z czego do dziś przetrwały tylko porosty, fauna morska, pajęczaki i żyjące na północnych krańcach lądu pingwiny. Mieliśmy nadzieję uzupełnić naszą wiedzę, dbając o różnorodność, dokładność i szczegółowość zdobywanych informacji. Kiedy zwykły odwiert zdradził obecność skamielin, powiększaliśmy otwór za pomocą ładunków wybuchowych, by pozyskać próbki, których wielkość i stan pozwoliłyby na przeprowadzenie badań.

Odwierty różnej głębokości zależnej od tego, co znaleźliśmy w wierzchniej warstwie gleby bądź skał, miały być prowadzone tylko na powierzchni niepokrytej lodowcem albo pokrytej nim w znikomym stopniu, co ograniczyło zasięg naszego działania do górskich stoków i grzbietów ze względu na zalegającą na niżej położonych terenach warstwę litego lodu sięgającą dwóch albo i trzech tysięcy metrów w głąb. Nie mogliśmy sobie pozwolić na wiercenie w grubej lodowej pokrywie, mimo że Pabodie opracował metodę wpuszczania w gęsto nawiercone otwory miedzianych elektrod i roztapiania zamarzniętych połaci prądem wytwarzanym przez napędzane benzyną urządzenie. Właśnie tą metodą — a podczas naszej wyprawy wypróbowaliśmy ją tylko, nie wprowadzając do regularnego użytku — pomimo ostrzeżeń, jakie wygłaszam od naszego powrotu z Antarktydy, zamierza się posłużyć planowana ekspedycja Starkweathera i Moore’a.

Opinia publiczna wie o dokonaniach ekspedycji Uniwersytetu Miskatonic z relacji, jakie często wysyłaliśmy drogą radiową do gazety „Arkham Advertiser” i do Associated Press, jak również z późniejszych artykułów pisanych przeze mnie i przez Pabodiego. Naszą grupę badawczą tworzyło czterech pracowników Uniwersytetu: Pabodie, Lake z wydziału biologii, Atwood — fizyk i meteorolog — i ja, geolog i formalny kierownik wyprawy. Towarzyszyło nam szesnastu asystentów: siedmiu studentów ostatniego roku naszej uczelni i dziewięciu wykwalifikowanych mechaników. W tej szesnastce było dwunastu licencjonowanych pilotów, a wśród nich dziesięciu biegłych w swoim fachu radiooperatorów. Ośmiu z nich znało się na nawigacji za pomocą kompasu i sekstansu, podobnie zresztą jak Pabodie, Atwood i ja. Do tego, rzecz jasna, dochodziły pełne załogi naszych dwóch statków — wyposażonych w dodatkowy napęd parowy dawnych wielorybników o drewnianych kadłubach wzmocnionych tak, by radziły sobie z lodem. Wyprawę finansowała fundacja Nathaniela Derby’ego Pickmana, do której trafiło kilka specjalnie na ten cel przeznaczonych darowizn, dlatego przygotowaliśmy się do niej bardzo starannie, mimo że bez wielkiego szumu. Psy, sanie, urządzenia, sprzęt obozowy i elementy pięciu samolotów, które mieliśmy złożyć na miejscu, zostały dostarczone do Bostonu i tam załadowane na statki. Byliśmy doskonale wyposażeni we wszystko, co mogło służyć naszym konkretnym celom, a w kwestiach zaopatrzenia, zarządzania, transportu i budowy obozowisk mogliśmy korzystać z bogatego doświadczenia naszych jakże genialnych poprzedników, którzy byli na Antarktydzie krótko przed nami. To ich ogromna liczba i sława sprawiły, że nasza własna ekspedycja — choć też znacząca — nie zyskała w świecie szerszego rozgłosu.

Jak napisano w gazetach, wypłynęliśmy z bostońskiego portu drugiego września 1930 roku i ruszyliśmy niespiesznie na południe, mijając Kanał Panamski, a potem zatrzymując się na Samoa i w Hobart na Tasmanii, gdzie zrobiliśmy ostatnie zapasy. Nikt z naszej grupy badawczej nie był nigdy na obszarze podbiegunowym, dlatego wszyscy bardzo polegaliśmy na kapitanach — weteranach połowów na antarktycznych wodach — J.B. Douglasie, dowodzącym brygiem o nazwie _Arkham,_ i Georgu Thorfinnssenie, dowódcy barku _Miskatonic._ Gdy zostawiliśmy zamieszkany świat za sobą, widoczne na północy słońce zaczęło wędrować coraz niżej, jednocześnie z każdym dniem pozostając coraz dłużej nad horyzontem. W okolicy 62° szerokości południowej dostrzegliśmy pierwsze góry lodowe przypominające stoły o pionowych bokach, a tuż przed przekroczeniem koła podbiegunowego, co miało miejsce 20 października i zostało uczczone stosownie piękną ceremonią, wpłynęliśmy w pole lodowe, które nastręczyło nam niemałych trudności. Po długiej podróży przez tropiki zaczął mi mocno dokuczać spadek temperatury, ale starałem się wziąć w garść i przygotować na czekające nas jeszcze cięższe warunki. Moje zmysły co rusz czarowały przedziwne zjawiska atmosferyczne, a był wśród nich zaskakująco wyrazisty miraż, pierwszy, jaki w życiu widziałem: odległe góry ukazały mi się jako blanki trudnych do wyobrażenia kosmicznych zamków.

Przedarłszy się przez lodowe pole, na szczęście niezbyt rozległe i niezbyt gęsto wypełnione, na 67° szerokości południowej i na 170° długości wschodniej wypłynęliśmy znowu na otwarte wody. Rankiem 26 października na południu zajaśniał silny odblask lodowy, a przed południem wszystkich przeszedł dreszcz podniecenia, gdy naszym oczom ukazał się wielki, wyniosły, pokryty śniegiem łańcuch górski, który rozpościerał się w obie strony, zasłaniając cały horyzont. Wreszcie dotarliśmy do przyczółka wielkiego, niepoznanego kontynentu i jego tajemniczego świata lodowej śmierci. Widziane przez nas szczyty należały oczywiście do odkrytych przez Rossa Gór Admiralicji, a my musieliśmy teraz okrążyć Przylądek Adarę’a i pożeglować wzdłuż wschodniego brzegu Ziemi Wiktorii do miejsca nad Cieśniną McMurdo u stóp wulkanu Erebus na 77°9’ szerokości południowej, gdzie zamierzaliśmy założyć naszą bazę.

Ostatni etap podróży był niezwykle interesujący i mocno pobudzał wyobraźnię. Na tle zachodniego nieba stale majaczyły potężne nagie szczyty, podczas gdy słońce, za dnia wiszące nisko na północy, a nocą muskające południowy horyzont, słało czerwonawą poświatę na biały śnieg, niebieskawej barwy lód, na wodę i na odsłonięte gdzieniegdzie czarne plamy granitowych zboczy. Zza tych pozbawionych życia wierzchołków dolatywały z rzadka wściekłe podmuchy koszmarnego antarktycznego wiatru. Jego gwizdy przypominały chwilami dzikie piski szalonej melodii czerpiącej z szerokiej gamy dźwięków, melodii, która z jakiejś nieuświadomionej, ale tkwiącej głęboko w pamięci przyczyny, budziła mój niepokój, a nawet wydawała się nieco straszna. Coś w tej scenerii przywiodło mi na myśl dziwnie poruszające azjatyckie obrazy Nikołaja Roericha , a także jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej poruszające opisy osnutego złą sławą płaskowyżu Leng pojawiające się w budzącym grozę _Necronomiconie_ szalonego Araba Abdula Alhazreda. Z czasem zacząłem gorzko żałować, że w ogóle otworzyłem tę potworną księgę w naszej uczelnianej bibliotece.

Siódmego listopada zachodnie pasmo gór znikło nam chwilowo z oczu, przesłonięte przez mijaną właśnie Wyspę Franklina, nazajutrz zaś ukazały się stożki wulkanów Erebus i Terror na Wyspie Rossa, a za nimi długie pasmo Gór Parry’ego. Na wschód ciągnęła się teraz białą, grubą linią wielka bariera lodowa przypominającą skaliste klify Quebeku. Wznosiła się pionowo na wysokość sześćdziesięciu metrów, znacząc kres naszego rejsu. Po południu wpłynęliśmy na wody Cieśniny McMurdo i zarzuciliśmy kotwicę przy brzegu w cieniu kopcącego Erebusu. Pokryty żużlem szczyt wznosił się na tle wschodniego nieba na jakieś trzy tysiące osiemset metrów i przypominał świętą górę Fudżi widywaną na japońskich rycinach, a tuż za nim wyrastał niczym wielki biały duch nieczynny już, mierzący nieco ponad trzy tysiące metrów wulkan Terror.

Od czasu do czasu z krateru Erebusu dobywały się kłęby dymu, a jeden ze studentów naszego uniwersytetu — niezwykle bystry młodzieniec o nazwisku Danforth — wskazał na coś, co wyglądało jak lawa na zaśnieżonym zboczu, zauważając, że to ta góra, odkryta w 1840 roku, bez wątpienia zainspirowała Poego do napisania po siedmiu latach:

I jak lawą tryskało pożarną

Jak ów wulkan zwany Jenik gorzało

Co nad strefą wzniesiony polarną

Sieje ogniem i siarką stopniałą

Gdzieś nad strefą płonący połarną.

Danforth lubował się w literaturze niesamowitej i dużo mówił o Poem. Sam też się nim interesowałem ze względu na antarktyczną scenerię przedstawioną w jego jedynej powieści, w niepokojących i enigmatycznych _Przygodach Artura Gordona Pyma._ Na jałowym brzegu i na ciągnącej się nieco dalej wyniosłej lodowej barierze skrzeczały i klaskały płetwami o lód miriady cudacznych pingwinów, a w wodzie i na wodzie roiło się od tłustych fok, które pływały bądź wylegiwały się na dryfujących z wolna taflach lodu.

Krótko po północy 9 listopada, korzystając z małych łódek, dokonaliśmy trudnego lądowania na Wyspie Rossa. Z każdego ze statków przeciągnęliśmy linę i przygotowaliśmy się do rozładunku za pomocą przeciąganych po niej specjalnych pontonów. Naszym pierwszym krokom na antarktycznym lądzie towarzyszyły przejmujące, niejednoznaczne wrażenia, mimo że akurat w tym miejscu były już przed nami ekspedycje Scotta i Shackletona. Na pokrytym lodem brzegu u stóp wulkanu rozbiliśmy prowizoryczny obóz, kwaterę główną pozostawiając na pokładzie _Arkhama._ Przenieśliśmy na ląd wszystkie elementy naszej wiertnicy, psy, sanie, namioty, prowiant, zbiorniki z benzyną, eksperymentalny sprzęt do roztapiania pokrywy lodowej, aparaty fotograficzne, zarówno te zwyczajne, jak i służące do robienia zdjęć z powietrza, elementy samolotów i inne urządzenia, w tym trzy małe, przenośne radiostacje — oprócz tych, które miały się znaleźć w samolotach — zdolne łączyć się z potężnym aparatem zamontowanym na _Arkhamie_ z każdego miejsca na kontynencie, jakie tylko zdarzyłoby się nam odwiedzić. Aparat ze statku, służący do komunikacji ze światem zewnętrznym, miał przekazywać doniesienia prasowe do potężnej radiostacji „Arkham Advertisera” w Kingsport Head w Massachusetts. Mieliśmy nadzieję zakończyć nasze prace w ciągu tego jednego antarktycznego lata, ale gdyby się to okazało niemożliwe, zamierzaliśmy przezimować na _Arkhamie,_ wysyłając _Miskatonica_ na północ po zapasy na kolejne lato, zanim ocean wokół zacząłby zamarzać.

Nie muszę powtarzać tego, co pisały gazety o początkowym etapie naszej wyprawy: o wspinaczce na Erebus, o udanych odwiertach w poszukiwaniu minerałów w kilku miejscach Wyspy Rossa i o niespotykanej szybkości, z jaką wykonało je urządzenie Pabodiego, przebijając się nawet przez warstwy litych skał. Prasa donosiła też o naszym pierwszym teście sprzętu do roztapiania lodu, o niebezpiecznej wspinaczce z saniami i zapasami na wielką barierę i wreszcie o złożeniu pięciu potężnych samolotów w obozie na jej grzbiecie. Cała nasza lądowa ekipa — dwudziestu ludzi i pięćdziesiąt pięć alaskańskich psów zaprzęgowych — cieszyła się doskonałym zdrowiem, choć, rzecz jasna, nie zdążyły nam jeszcze dokuczyć trudne do zniesienia spadki temperatury ani wichry. Przez większość czasu termometr pokazywał od minus osiemnastu do minus siedmiu, czasem nawet minus czterech stopni, więc zimy przeżyte w Nowej Anglii przygotowały nas na tego rodzaju niedogodności. W obozie na barierze zamierzaliśmy pozostać tylko przez chwilę, ale przez cały czas miał on pełnić rolę magazynu paliwa, żywności, materiałów wybuchowych i innego zaopatrzenia. Do transportu sprzętu koniecznego do prowadzenia badań wystarczyły nam cztery samoloty, piąty miał zostać w obozie z pilotem i dwoma ludźmi ze statków, tak by przylecieć i zabrać nas z powrotem na _Arkham_, w razie gdybyśmy stracili pozostałe cztery maszyny. Później, gdy wszystkie cztery nie byłyby już potrzebne do transportowania aparatury, jeden albo dwa z nich miały kursować pomiędzy magazynem na barierze a stałą bazą na wielkim płaskowyżu jakieś tysiąc, tysiąc sto kilometrów na południe, za Lodowcem Beardmore’a. Pomimo jednoznacznych doniesień o przerażających wichrach i burzach śnieżnych szalejących na płaskowyżu, stawiając na oszczędność i sprawność działania, postanowiliśmy podjąć ryzyko i obejść się bez obozów przejściowych.

Doniesienia radiowe mówiły o zapierającym dech w piersiach czterogodzinnym locie, jaki nasza grupa odbyła 21 listopada nad potężnym lodowcem szelfowym. Na zachodzie rozciągało się pasmo górskich szczytów, a ryk samolotowych silników niósł się echem w niezgłębionej ciszy. Wiatr dokuczał umiarkowanie, za to w którymś momencie stanęła nam na drodze nieprzenikniona mgła, którą jednak udało się pokonać dzięki radiokompasom. Gdy pomiędzy 83° a 84° południowej szerokości geograficznej zamajaczyło potężne wzniesienie, było jasne, że dotarliśmy do Lodowca Beardmoore’a, największego lodowca dolinnego na świecie, a zamarznięte morze ustąpiło miejsca ponuremu, górzystemu lądowi. Nareszcie znaleźliśmy się w białym, od eonów martwym świecie południowego krańca świata, a w chwili gdy to sobie uświadomiliśmy, daleko na wschodzie ukazał się naszym oczom szczyt wysokiej na niemal cztery i pół tysiąca metrów Góry Nansena .

Założenie południowej bazy za lodowcem na 86°7’ szerokości południowej i 174°23’ długości wschodniej, a potem fenomenalnie szybkie i owocne wiercenia, a także prace prowadzone za pomocą ładunków wybuchowych w różnych miejscach, do których docieraliśmy naszymi zaprzęgami bądź samolotami, należą już do historii; podobnie jak mozolna, acz zakończona sukcesem wspinaczka na Górę Nanasena, jakiej w dniach 13-15 grudnia podjęli się Pabodie i dwaj nasi studenci, Gedney i Carroll. Znajdowaliśmy się mniej więcej dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, a gdy próbne odwierty wykazały, że pokrywa ze śniegu i lodu w wielu punktach ma grubość zaledwie trzech i pół metra, pod nią zaś znajduje się twardy grunt, zrobiliśmy użytek z małego urządzenia do roztapiania lodu, zapuszczając świdry i podkładając dynamit w wielu miejscach, gdzie wcześniejsi badacze nawet nie śnili o pobraniu mineralnych próbek. Pozyskane w ten sposób prekambryjskie granity i piaskowce potwierdziły nasze przekonanie, że tutejszy płaskowyż stanowi jednorodną całość z leżącą na zachodzie częścią kontynentu, ale różni się nieco od lądu znajdującego się na wschód od nas, poniżej Ameryki Południowej. Uważaliśmy wówczas, że ten drugi stanowi osobną wyspę oddzieloną od reszty kontynentu przez zamarznięty przesmyk pomiędzy Morzem Rossa a Morzem Weddella, jednak Byrd wykazał, że byliśmy w błędzie.

W części piaskowców — wysadzonych dynamitem i odłupanych dłutami po tym, jak wstępne odwierty zdradziły nam ich naturę — udało nam się znaleźć wielce interesujące ślady i fragmenty skamielin, głównie paproci, wodorostów, trylobitów, liliowców i mięczaków, takich jak lingule i brzuchonogi. Wszystkie one wydawały się mieć wielkie znaczenie dla pradawnych dziejów tego regionu. Znalazł się tam także ciekawy prążkowany odcisk mierzący mniej więcej trzydzieści centymetrów szerokości. Lake złożył go z trzech fragmentów łupku wydobytego z głębokiego otworu wykonanego za pomocą dynamitu w pewnym miejscu na zachodzie, w pobliżu Gór Królowej Aleksandry. Jako biolog uznał owe prążki za niezwykle zagadkowe i zastanawiające, choć na moje oko geologa wyglądały jak zwykłe pofałdowanie dosyć powszechnie występujące w skałach osadowych. Ponieważ łupek jest skałą metamorficzną, w którą niejako wprasowywana jest warstwa osadów, i ponieważ nacisk w procesie jej powstawania sam w sobie powoduje niezwykłe odkształcenia wszelkich istniejących odcisków, nie znalazłem powodu, by jakoś szczególnie się tym prążkowanym śladem ekscytować.

Szóstego stycznia 1931 roku Lake, Pabodie, Daniels, cała szóstka studentów, czterech mechaników i ja wsiedliśmy do dwóch naszych wspaniałych samolotów i przelecieliśmy dokładnie nad biegunem południowym. W pewnym momencie zmusił nas do lądowania bardzo silny wiatr, który zerwał się nagle, ale na szczęście nie przerodził się w typową tu śnieżną burzę. Był to, jak napisano w gazetach, pierwszy z kilku lotów obserwacyjnych; podczas kolejnych staraliśmy się rozpoznać nowe elementy krajobrazu na obszarach, do których nie dotarli poprzedni badacze. Najwcześniejsze loty były pod tym względem dość rozczarowujące, jednak dostarczyły nam niesamowitych wrażeń podczas podziwiania typowych dla okolic podbiegunowych niebywale bogatych w fantastyczne szczegóły, łudzących zmysły miraży, których zwiastuny dane nam było oglądać już podczas morskiej podróży. Odległe góry unosiły się na niebie jak zaczarowane miasta, a zdarzało się, i to wcale nierzadko, że muśnięty magią niskiego nocnego słońca, cały powleczony bielą świat tonął w złocie, srebrze i szkarłacie, przeobrażając się w senną krainę z opowieści Dunsany’ego, w której za każdym zakrętem zdawało się czaić coś niezwykłego. W pochmurne dni latanie sprawiało nam spore problemy, a to dlatego, że pokryta śniegiem ziemia i niebo zlewały się w jedną opalizującą tajemniczo próżnię bez horyzontu, który zaznaczyłby granicę pomiędzy jednym a drugim.

Z czasem postanowiliśmy zrealizować nasz pierwotny plan pokonania wszystkimi czterema samolotami ośmiuset kilometrów na wschód i założenia tam nowego obozu w miejscu, które znajdowało się na odrębnej wyspie, jak wtedy błędnie uważaliśmy. Pozyskane tam próbki geologiczne mogły nam się przydać jako materiał porównawczy. Zdrowie wciąż nam dopisywało, sok z limonki świetnie uzupełniał monotonną dietę złożoną z mocno słonych konserw, a temperatura raczej nie spadała poniżej minus dwudziestu stopni, dzięki czemu obywaliśmy się bez najcieplejszych futer. Była pełnia lata, co oznaczało, że spiesząc się, ale przy zachowaniu należytej ostrożności, do marca mogliśmy zakończyć prace i uniknąć trudnego zimowania przez całą długą polarną noc. Z zachodu natarło na nas kilka okrutnych nawałnic, ale obeszło się bez szkód dzięki zmyślności Atwooda, który zbudował prowizoryczne schronienia dla samolotów i zapory przeciwwiatrowe z ciężkich śnieżnych bloków, a także wzmocnił śniegiem najważniejsze z obozowych konstrukcji. Szczęście, jakie nam dopisywało, i sprawność naszego działania były wprost niewiarygodne.

Świat zewnętrzny, rzecz jasna, wiedział o naszych poczynaniach i dowiedział się także o niezwykłym, wręcz oślim uporze Lake’a, który przed ostatecznymi przenosinami do nowej bazy postanowił odbyć wyprawę poszukiwawczą na zachód, a dokładniej na północny zachód. Zdaje się, że tak długo myślał o tamtym trójkątnym, prążkowanym odcisku w łupku, aż zaczął w nim dostrzegać cechy stojące w sprzeczności z naturą i okresem geologicznym, z którego pochodził, co tym bardziej wzmogło jego ciekawość. Zapalił się do tego, by wykonać kolejne odwierty w ciągnących się na zachód formacjach skalnych, do których najwyraźniej przynależały wydobyte fragmenty. Żywił dziwne przekonanie, że ów ślad należy do jakiegoś pokaźnych rozmiarów nieznanego organizmu, którego w żaden sposób nie da się sklasyfikować. Był to jego zdaniem twór stosunkowo zaawansowany ewolucyjnie, a przecież skała, w której znalazła się skamielina, pochodziła z tak odległych czasów — z kambru, a może i prekambru — że wykluczało to możliwość istnienia wysoce rozwiniętych form. Co więcej, trudno było sobie wyobrazić, by istniało wówczas jakiekolwiek życie poza jednokomórkowcami, a w najlepszym razie trylobitami. Znalezione osobliwie prążkowane skalne odłamki musiały liczyć od pięciuset milionów do miliarda lat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: