- W empik go
W jak tungsten - ebook
W jak tungsten - ebook
W “W jak tungsten” autor zabiera nas w podróż przez historię Portugalii w czasach II Wojny Światowej. To nie tylko powieść sensacyjna, ale również opowieść o przyjaźni, zdradzie i namiętności. Wciągająca historia polskiej emigracji i portugalskiej wojny wolframowej. Przygotuj się na wartką akcję i fascynującą historię dziejącą się równocześnie współcześnie i w przeszłości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788395014338 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Apartament składał się z łazienki, kuchni, sypialni i saloniku. Wiktor był zbyt zmęczony, aby wszystko dokładnie obejrzeć. Dopiero teraz, gdy spędził dobre dziesięć minut w fotelu, siedząc z przymkniętymi oczami, poczuł się odrobinę lepiej. Kilkugodzinny lot bardzo go zmęczył. Do tego doszło rozdrażnienie. W samolocie pokłócił się ze stewardesą, a potem zwymyślał taksówkarza, który nie miał wydać z pięćdziesięciu euro. Jeszcze na lotnisku w Krakowie zauważył, że trzęsą mu się ręce. Wyprostował dłonie i uważnie im się przyjrzał. W miarę spokojne. Jedynie srebrnoszara wolframowa obrączka rozbłysła wpadającym promieniem słońca. Może to był tylko stres. Wstał z fotela i podszedł do walizki. Z bocznej kieszeni wyjął złożoną kartkę papieru. Dwie linijki tekstu napisanego znanym mu charakterem pisma. Tak bardzo chciał wtedy, gdy otworzył kopertę, zignorować wiadomość, zmiąć ją w papierową kulkę i wrzucić do kosza pełnego odpadków. Udawać, że to, co stało się przed laty, nigdy się nie wydarzyło. Wydawało mu się, że po tak długim czasie są bezpieczni, że nikt nie będzie wracał do tamtych dni. A jednak! Teraz wszystko się zmieniło. Jedno zdanie, napisane niebieskim atramentem, przywołało upiory przeszłości. Kilka niewinnych słów.
„T. odszedł, śpiewając fado. 10 listopada g. 17”.
Nic więcej, a tak wiele. Wezwanie na spotkanie, krzyk ostrzegający o zagrożeniu, jak ustalili wtedy, tu, w tym mieście. T. nie żyje. To zostało napisane. Odszedł, śpiewając fado. Więc jego śmierć miała związek z ich wspólną przeszłością. Pozostało ich dwóch. Złączonych wolframowymi obrączkami. I ponurą tajemnicą.
Wiktor dopiero teraz podarł starannie kartkę na drobne kawałki. Poszedł do łazienki, patrzył, jak prąd wody porywa je, wciągając w miejską kloakę.
‒ Płyń do gówna ‒ powiedział cicho. Spojrzał w lustro.
Dystyngowany starszy pan wykrzywiony w uśmiechu klauna. Ciągle dawał radę odgrywać swoją rolę. Poprawił przerzedzone siwe włosy. Wyszczerzył równe i białe zęby. Kosztowały fortunę, ale przynajmniej się nie zestarzały. Chrząknął głośno, jakby szykował się do przemowy.
‒ Na zdrowie! Choć tobie już ono niepotrzebne, bardziej potrzebujesz wizy do nieba ‒ powiedział do swojego odbicia, podnosząc wyimaginowany kieliszek. ‒ Drogi przyjacielu! Załatw nam tam dobre miejsce! Miejscówkę na wieczność.
Poprawił kołnierzyk szarej koszuli, jeszcze raz spojrzał na siebie, splunął do umywalki i wrócił do pokoju.
Usiadł w fotelu, aby po chwili wstać. Nie mógł znaleźć sobie miejsca.
‒ Cholera ‒ cicho powiedział do siebie.
Otworzył walizkę. Torebka wypełniona pudełkami leków leżała na wierzchu. Wyjął jedno z nich, wyłuskał z aluminiowej blaszki podłużną tabletkę. Połknął bez popijania. Przełknął ślinę. Z bocznej kieszeni walizki wyciągnął plastikowe pudełko, którego przegródki wypełniał zestaw ratujący życie. Schował je do kieszeni spodni. Przyleciał do Porto z jednodniowym wyprzedzeniem. Potrzebował wyciszenia. Nie mógł tak z marszu wrócić do przeszłości. Wyjrzał przez okno. Pogoda była ładna. Popołudniowe, nisko zawieszone słońce rozświetlało ciepłym światłem nabrzeże, stalowa konstrukcja słynnego mostu wyglądała jak z filmu fantasy... Zamknął okno, włożył marynarkę i sportową kurtkę. Postanowił pospacerować.2
Było, jak na listopad, bardzo ciepło. Zwykle w sezonie bulwary Porto wypełniał wielobarwny tłum. Nie to, żeby dzisiaj nikogo nie było. Po prostu niespotykanie spora wolna przestrzeń. Douro, rzeka, której nazwa powtarzała się na etykietach win, tak chętnie wybieranych przez niego, była dzisiaj niespokojna, szarpana krótkimi falami. Wciągnął w płuca wilgotne powietrze i przymknął oczy. Gdzieś tu był kiedyś port. Duchy pijanych marynarzy unosiły się wraz z bryzą, wiatr szeptał imiona dawno spełnionych miłości. Powracający z wypraw odkrywcy opowiadali niestworzone historie, popijając je stawianymi im kolejkami porto. Usłyszał dźwięk stukających się szklanic... Spojrzał w bok. To służby oczyszczania miasta wrzuciły do śmieciarki wypełniony butelkami worek z miejskiego śmietnika. Ruszył dalej. Rozkrzyczana mewa przefrunęła tuż nad jego głową. Patrzył, jak leci nad wodą i szerokim łukiem wraca na brzeg. Usiadła na stoliku barowym, patrzyła na niego, przekrzywiając dziób. Nic dla niej nie miał, więc zawiedziona odleciała do kilku innych unoszących się na wodzie. Szedł powoli, delektując się rześkim powietrzem. Wiatr przynosił zapach oceanu. Zachęcał do odkrywania nieznanego. Mamił, obiecywał, kusił. Dotknął kieszeni spodni. Nie, nie zapomniał pojemnika z lekami. Znalazł ławkę. Usiadł. Spojrzał na drugi brzeg. Na składy i wytwórnie alkoholu. Kiedyś wolałby tam spędzać czas, degustując różne gatunki trunków, podrywając młode dziewczyny podniecone atmosferą miasta, dziś zostały mu już tylko wspomnienia.
Jak ona tańczyła! Wirowała w radosnym, beztroskim uniesieniu. Niespodziewanie zwalniając tempo, celowo, wbrew rytmowi, drażniąc się z widzem, wyciągała ręce w jego stronę, aby unieść je natychmiast do góry, wspiąć się na palce i znowu płynąć rzeką muzyki, jej niespokojnym nurtem. Patrzył na nią z absolutnym zachwytem. Inni tancerze zrobili jej miejsce. Szalała. Jej chwilowy partner, który nieopatrznie zaprosił ją do tańca, miał dość. Nie rozumiał, nie nadążał, pocił się. Więc tańczyła praktycznie sama. Wiktor widział w niej wolnego ptaka unoszącego się pod chmurami i chłopca zbierającego zabawki, widział lamparta szykującego się do skoku i gołębicę karmiącą pisklęta. Widział w jej tańcu cały świat. A gdy skończyła i usiadła koło niego zdyszana i spocona, cieszył się jej szczęściem. Tatiana, a właściwie Rebeka, choć tylko on o tym wiedział. Jego dziewczyna. Jak bardzo był z niej dumny!
‒ Zatańcz ze mną ‒ poprosiła sekundę po tym, jak wypiła łapczywie szklankę wody.
Roześmiał się.
‒ Taniu kochana, wiesz dobrze, że nie tańczę. Nie lubię i nie umiem.
‒ Boisz się! Nawet nie chcesz spróbować ‒ powiedziała z wyrzutem.
‒ Jak widzę tego gościa... ‒ Wskazał jej partnera do tańca, który usiadł w grupie swoich znajomych. Pił duszkiem piwo odwrócony do nich plecami.
Tatiana wybuchła śmiechem.
‒ Cienki Bolek. Nie to, co ty. Chodź! Proszę!
Wziął jej dłonie w swoje.
‒ Nie męcz mnie. Miałem tak wielką przyjemność, patrząc na ciebie. Lepiej napijmy się porto.
Podał jej kieliszek, a ona, udając obrażoną, zamoczyła usta.
Kochała się tak samo. Całą sobą. Gdy drżąc z podniecenia, rzucali się na siebie, po pierwszych, namiętnych pocałunkach odpychała go. Ściągała z niego ubranie rozedrganymi z podniecenia rękami. Dopiero gdy stał przed nią całkiem nagi i bezbronny, zrzucała swoje i trzymając mocno jego ręce, patrzyła mu w oczy. Zaczynała swój taniec, każąc mu pozostać bez ruchu. Ciężko dysząc, obchodziła go dookoła, lekko pieszcząc dłońmi. A potem stawała przed nim, nawet się o niego nie ocierając, całowała go w usta, ssała jego sutki... Pozwalała mu przejąć inicjatywę dopiero, gdy żądze wypełniły go do bólu, jak czuła, że on traci panowanie nad sobą. Dopiero wtedy, z jękiem rozkoszy, zatracała się, poddawała jego woli, choć nie bez pewnego oporu. Lubieżnego, wyrafinowanego, piekielnie podniecającego. Gdy potem, ciężko dysząc, leżeli obok siebie, gdy serce jeszcze chciało wyskoczyć mu z piersi, ale już znowu był na ziemi i czuł pot spływający po twarzy, patrzył na jej przymknięte oczy. Zastanawiał się, kto ją tego nauczył. Nigdy nie spytał. Bał się odpowiedzi.
Zabijała szybko i pewnie. Jednym strzałem w głowę z odległości kilku kroków. Pierwszy raz zobaczył ją w hotelu w Reyno. Weszła do przestronnego holu w dużym niebieskoszarym kapeluszu, ciemnych okularach, trzymając w lewej ręce ozdobioną perłami torebkę, a w prawej kolorową parasolkę. W eleganckiej długiej sukience i czerwonych butach. Wyglądała nieziemsko. Wszyscy faceci, mniej lub bardziej dyskretnie, patrzyli w jej stronę. Wszystkie kobiety zerkały zaniepokojone. A ona podeszła do rosnącej w wielkiej donicy palmy i, z szelmowskim uśmiechem, podała parasol stojącemu tam uzbrojonemu strażnikowi. Wziął, choć nie powinien. Potem zbliżyła się do grupy mężczyzn stojących przy wystawie sklepu ze słodyczami. Byli zajęci ożywioną dyskusją. Chyba jako jedyni w holu nie zwrócili na nią uwagi. Spokojnie wyjęła z torebki pistolet, wycelowała w głowę jednego z nich, nacisnęła spust... Było to tak abstrakcyjne, tak nierzeczywiste... Pocisk przeszedł przez mózg nieszczęśnika, przebił się przez szkło witryny sklepowej i utkwił w marcepanowym panu młodym, stojącym na wielkim ozdobnym torcie. A ona spokojnie wyszła z hotelu. Dopiero po kilku sekundach strażnik odrzucił parasolkę i wybiegł, wyciągając z kabury broń. Na próżno. Tania vel Rebeka rozpłynęła się w tłumie. Jedynie boy hotelowy stał przed drzwiami, z głupim uśmieszkiem, trzymając w rękach jej wielki kapelusz. Tam, wtedy, Wiktor czekał w kolejce do recepcji. I wiedział, że musi ją odnaleźć.
Na drugi dzień gazety napisały, że zawiedziona kochanka zastrzeliła swojego byłego partnera i uciekła w nieznane. Ofiarą okazał się trzydziestopięcioletni żonaty mężczyzna. Media kilka dni żywiły się tą historią, aby zapomnieć po kolejnym skandalu obyczajowym dotykającym urzędników kancelarii premiera tego skorumpowanego kraju.
Wiktor miał tu wielu wpływowych znajomych. Dość łatwo zauważył panikę, gdy wspominał o morderstwie. Zawsze ściszali głos i dyskretnie rozglądali się dookoła. Zawsze po krótkiej chwili zmieniali temat. Sprawę z ramienia policji prowadziła utajniona sekcja, rozpoznano bowiem w morderczyni płatną zabójczynię, wysokiej klasy profesjonalistkę. Tak jak przypuszczał, była to egzekucja wykonana na czyjeś zlecenie. Aby nie wzbudzać podejrzeń opinii publicznej, rozpuszczono pogłoski o zawiedzionej miłości. Ofiara była wpływowym lobbystą i jej mętne interesy wiązały się z rządowymi inwestycjami.
Wiktor zaczął więc szukać poprzez swoje znajomości w CIA i Mossadzie. Bez skutku, chociaż coś było na rzeczy, bo jego izraelski kontakt ostrzegł go, aby przestał się nią interesować. Od tej pory rozpytywał się jeszcze dyskretniej. Jedyna konkretna informacja dotyczyła jej ksywy. Nazywano ją Tarantulą. Powoli tracił nadzieję.
Słońce miło łaskotało go po twarzy. Czuł powiewy wiatru, lecz nie było mu zimno. Miał tyle wspomnień! Kilkanaście miesięcy życia, cóż to jest! Te lata, gdy był już bogaty, obfitowały w negocjacje, podróże, bankiety. Ile było kobiet, z którymi spędzał upojne noce... Jego życie było wypełnione co do sekundy. Tak niewiele z nich pamiętał. Jakieś fragmenty, pojedyncze głosy, zamazane czasem twarze, nieszczere uśmiechy... Ale miesiące spędzone z Tatianą były inne. Ważniejsze. Liczyły się poczwórnie. Jak to się zaczęło?
Do Brukseli przyjechał kilka miesięcy po morderstwie w Reyno. Roberto, tak nazywał się ten handlarz. Był bardzo gruby. Gdy zrobił więcej niż dziesięć kroków, stawał zasapany, obcierając spływające mu po owalnej, wielkiej twarzy strumyki potu. Ile razy Wiktor go widział, tyle razy nachodziła go głupia ochota, aby zapytać, czy zdarzyło mu się, aby pękła pod jego ciężarem deska klozetowa. Nie lubił go, choć Roberto zawsze witał go szczerym uśmiechem. Musiał go zapraszać na kolacje, był on bowiem świetnym biznesmenem, dzięki któremu szybko pomnażał swój majątek. Odpowiadał więc mu na powitanie równie radosnym uśmiechem, brał w swoje dłonie jego tłuste łapska, znosił kropelki śliny, które spadały na jego twarz podczas kwiecistej mowy powitalnej. Człowiek jest skłonny ponosić wielką ofiarę, gdy w zasięgu pożądania widzi stosik banknotów. Tego wieczoru poszli do bardzo drogiej, bardzo modnej restauracji. Wiktor wybrał to miejsce bynajmniej nie ze względu na pierwszorzędne jedzenie. Tu spotykali się dziennikarze i celebryci. Można było zostać zauważonym. Chciał, by konkurencja miała o czym plotkować. Zawsze ich wspólny publiczny posiłek wieńczył jakiś smakowity kontrakt. Wszyscy to wiedzieli. Tamtego wieczoru dogadali się na dostawy rur stalowych z Indii. Był to bardzo dobry powód do świętowania. Niestety po dość miłym posiłku Roberto nabrał ochoty na seks. Nie było wyjścia. Kazał taksówkarzowi pojechać do Trzech Róż, ekskluzywnego burdelu na skraju miasta. Podczas gdy Roberto poszedł z Cristiną do pokoju, Wiktor wypijał kolejne drinki, słuchając szczebiotliwego głosu Nani, topowej prostytutki, z której usług czasami korzystał. Jednak nie tego wieczoru. Nie miał nastroju. Około północy Cristina wbiegła do sali całkowicie naga, przeraźliwie krzycząc. Ponieważ wrzeszczała w swoim rodzimym języku, którego nikt z obecnych w lokalu nie znał, nie było wiadomo, o co chodzi. Andriej, szef burdelu, wybiegł ze swojego kantorka i chwycił roztrzęsioną Cristinę w swoje szympansie ramiona. Powiedziała coś do niego, przewracając oczami i osuwając się na podłogę. Andriej przesunął jej bezwładne ciało tak, by nie przeszkadzało, chwycił pijanego Wiktora za rękę i zmusił, aby z nim poszedł. W oświetlonym na czerwono pokoju, na wielkim łożu, leżało nagie ciało Roberto. Wywalony język, wyłupiaste oczy i brak erekcji nie pozostawiały żadnej wątpliwości.
‒ Jasna cholera, jak ja się teraz pozbędę tej kupy mięsa? ‒ spytał Andriej.
Wiktor szybko trzeźwiał.
‒ Mnie tu nie było ‒ powiedział całkiem już przytomnym głosem i wyszedł przez nikogo niezatrzymywany. Kiedy wrócił do hotelu, wziął prysznic i postanowił wyjechać jak najwcześniej, gdy tylko trochę odpocznie. Jak najdalej od Brukseli. Położył się do łóżka pewien, że nie zaśnie. W końcu stracił wyjątkowo tłusty kontrakt. I tu się pomylił. Spał bardzo smacznie. Było już całkiem jasno, kiedy powoli zaczął wracać do rzeczywistości. Miał jeszcze zamknięte oczy, gdy poczuł niepokój. Gwałtownie usiadł na łóżku. Przy sekretarzyku, na tapicerowanym foteliku, siedziała jakaś kobieta. Bezczelnie z zainteresowaniem mu się przyglądała...
‒ Cześć ‒ powiedziała lekko chrapliwym głosem. ‒ Trochę głupio wyglądasz. ‒ Spojrzała znacząco na jego podbrzusze.
Dotarło do niego, że położył się spać całkiem goły. Gwałtownym ruchem podciągnął kołdrę, zasłaniając swoje genitalia.
‒ Kim pani jest? ‒ spytał i sekundę potem odpowiedź rozbłysła pełnym blaskiem w jego głowie. ‒ Tarantula? Chcesz mnie zabić?
Westchnęła.
‒ Jakbym chciała, to resztki twojej głowy zabarwiałyby wodę w tamtym wazonie.
Odwrócił się i spojrzał na stół.
‒ Tak, tam. ‒ Znowu westchnęła. ‒ Mówią, że jesteś rekinem i szują w jednym, a wyglądasz na niedorozwiniętego.
Wiktor zakaszlał. To było tak bezczelne, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Nikt nie odważyłby się tak do niego mówić! Normalnie to teraz by wstał i uderzył ją w twarz. Ale nie mógł wstać.
‒ Dobra, mądralo, czemu mnie szukałeś?
To był początek ich pełnej namiętności znajomości. Uśmiechnął się. Tania była niesamowita. Wtedy wyglądał faktycznie bardzo głupio. Po dramatycznej nocy, skacowany, goły... Teraz roześmiał się całkiem głośno. Chyba nikt go nie słyszał. A zresztą! Co za różnica?
Poprawił się na ławce, patrzył na ciemny nurt Douro. Jak dawno to było! Jak wiele się zmieniło! Spojrzał na zegarek. Była dopiero siódma wieczorem. W restauracjach zbierali się weseli konsumenci papki turystycznej. Po polizaniu sztuki i zachłyśnięciu się widokami miasta, po zapłaceniu za wejście do księgarni, gdzie zamiast książek oglądali schody, podobno będące inspiracją dla Rowling i jej cyklu o Harrym Potterze, przyszli wypełnić wygłodniałe brzuchy. Potem wrócą do swoich biurek wklepywać dane i walczyć o uśmiech szefa. On, dzięki ojcu, przyjaciołom i zdolnościom zabijania Tatiany, ominął etap robienia „kariery”. To z jego dowcipów wszyscy się śmiali, to jego przepuszczali pierwszego w drzwiach, to na niego kobiety patrzyły z pożądaniem. Przynajmniej większość. Ale on sam pragnął tylko tej jednej. Czy była piękna? Tak. Choć trafniejsze byłoby określenie „fascynująca”. Przyciągała swoją kobiecością, mocą yin. Wysportowana, co czuło się w jej ruchach. Zdecydowanych, szybkich. Zgrabne nogi, akuratne piersi. Metr siedemdziesiąt dwa. Ciemne włosy, brązowe oczy. Wzbudzała zaufanie. Na nieszczęście dla jej ofiar. Miała cudowny, dziewczęcy uśmiech... I naturę zabójcy.
Wrócił myślami do tamtego poranka. Powiedział jej wtedy, o kogo chodzi.
‒ Nie znam gościa, muszę go sobie najpierw sprawdzić. Nigdy nie biorę roboty bez analizy celu i oceny zleceniodawcy. ‒ Splotła ręce na kolanach. Zamyśliła się.
‒ Rozumiem ‒ odpowiedział. ‒ Tarantulo, jak się będziemy kontaktować?
‒ Mów mi Tatiana ‒ roześmiała się. ‒ Kto wymyślił tę Tarantulę?! Chyba Amerykanie! Strasznie kiczowate przezwisko!
Teraz zupełnie nie wyglądała na zawodową zabójczynię. Ot, zwyczajna ładna dziewczyna. Ot, zwyczajna biznesowa rozmowa. Żadnego dramatyzmu.
‒ Sama cię znajdę, jak będę gotowa. Jeśli się nie zdecyduję, też jakoś dam znać.
‒ Tatiano, jedna drobna prośba: mój pokój to moja twierdza i bardzo nie lubię...
‒ Tak, rozumiem. Tak robię tylko za pierwszym razem. Dla własnego bezpieczeństwa. To tyle na dzisiaj.
Wstała i pomachała mu na pożegnanie. Trzasnęły drzwi. Wiktor został sam.
Popatrzył na swoją dłoń. Wypielęgnowaną rękę bogatego emeryta. Nagle poczuł gładkość jej skóry, przyjemne ciepło, podniecającą miękkość i sprężystość. Pamiętał dotyk jej ciała, tak jak pamięta się zapachy dzieciństwa. Dopiero teraz dotarło do niego, że ona jest od niego dużo starsza. Struktura jej skóry, zapach ciała, smak ‒ to wszystko z pewnością się zmieniło. Czy chciałby patrzeć na jej obwisłe piersi? Pomarszczone ciało? Głaskać papierową skórę jej brzucha? Wyblakłe, rzadkie włosy? Tak! Po trzykroć! Osiągnął w życiu tak wiele. Praktycznie mógł zaspokoić każdą swoją zachciankę. Stać go było na układ łóżkowo-sponsorski z jakąś piękną trzydziestolatką, zaspokajającą jego męską dumę udawanymi orgazmami. Wielu jego kolegom to wystarczało. Ale oni nie spotkali jej... Tatiana jest poza zasięgiem. Miał ją i pozwolił, aby odeszła. Głupiec! Uwielbiał jej ciało, nienawidził tego, co robiła, kochał jej duszę. To nieuchwytne coś. Ciągle, bez przerwy i bez żadnych warunków. Czym był starszy, tym bardziej to rozumiał.
Kopnął z wściekłością gałązkę, która zaplątała się koło ławki. Jakiś młody mężczyzna, który zszedł ze swojego roweru i zaczął poprawiać łańcuch, spojrzał na niego z zaniepokojeniem. Dzieliło ich kilka metrów i kilkadziesiąt lat. Z jaką chęcią zamieniłby się z nim ciałem i wiekiem! Dałby wszystko, by przeżyć jeszcze raz tamte dni. Wrócić do przeszłości. Zmienić tamte decyzje. Bogactwo zaspokoiło jego chciwe ego, ale pozostawiło też niezagojone rany. Niesamowity paradoks. Mógł mieć prawie każdą kobietę, lecz on pożądał tej jednej, niedostępnej. Pozostały mu jedynie wspomnienia zwariowanej miłości. Utraconej, bo tak musiało się stać. Ich drogi spotkały się jedynie na pewnym odcinku życia, aby rozejść się w zupełnie różnych kierunkach. Los wytyczył je zgodnie z własną, pokręconą logiką. Czy mógł mu się przeciwstawić? Dzisiaj, z perspektywy lat, wiedział, że wtedy popełnił błąd.
Śmiała się prosto, spontanicznie. Jak była szczęśliwa, to bardzo głośno. Bo dawał jej szczęście, tak jak ona mu je oddawała. Z nawiązką. Musiał powiedzieć wtedy coś bardzo zabawnego. Szli brzegiem morza. Gdzie to było? Lazurowe Wybrzeże? Chyba. Pamięta palmy, szum fal, ciepło słońca. Trzymali się za ręce, jak para nastolatków. On: bezwzględny gracz, ona: płatna zabójczyni. Mijała ich jakaś starsza para. Uśmiechnęli się na ich widok. Pewnie pomyśleli o nich jak o niewinnej parze zakochanych. Z pewnością im zazdrościli. Słusznie.
‒ Tania? ‒ spytał poważnym głosem. ‒ Bardzo bym chciał…
‒ Ejże! Ciesz się chwilą! ‒ Chwyciła jego dłonie i pociągnęła, obracając gwałtownie.
‒ Przestań! ‒ krzyknął. ‒ Przewrócisz mnie!
‒ No i dobrze, mięczaku! ‒ Zaśmiała się, ale przestała.
‒ Pójdziesz ze mną na kolację w hotelu? Będzie kilku nudziarzy, ale też świetne wino i doskonała muzyka.
‒ Dzisiaj wyjeżdżam. Mam robotę. Wrócę za kilka dni.
‒ Nie musisz tego robić… ‒ zaskomlał.
‒ Nie muszę. Moje konto jest już wystarczająco pokaźne. Ale chcę.
‒ Dlaczego? Tak lubisz zabijać?
Wtedy pociągnęła go na ławkę. Usiedli.
‒ Tak, lubię zabijać. Tak jak zabito moją mamę, tatę, dziadka i ciotkę. Za nic. Wszystko im wcześniej zabrano, poniżono ich, opluto. I zamordowano.
‒ Nie wiedziałem. Przepraszam.
‒ Nie, nie przepraszaj. Mama miała dziewiętnaście lat, tato dwadzieścia jeden. Z całej mojej rodziny przeżył wujek. I ja. On mi opowiadał o wielkiej miłości moich rodziców. Jak uciekli z domu, bo jej rodzina nie akceptowała tego związku. Jak wrócili już jako małżeństwo, błagając moich dziadków o przebaczenie. Jak byli szczęśliwi, gdy im darowano. Mieli w nosie wojnę i wszystkich nazistów. Byli Żydami, więc ich zabito. Ja żyję, bo moja matka wyrzuciła swoje czternastomiesięczne dziecko z wagonu jadącego do obozu zagłady. Czy to rozumiesz? Wyrzucić swoje dziecko z miłości? Co czuła wtedy moja mama? Mój ojciec? Ktoś mnie znalazł. W kieszonce sukienki miałam karteczkę z prawdziwym nazwiskiem i imieniem. Oraz jedno słowo: „błagam”. Ten ktoś okazał się człowiekiem. Ludzie, którzy wtedy mnie przygarnęli, ryzykowali życiem. Okazali mi dużo miłości. Bardzo dużo, jak na obcych ludzi. Nigdy nie poznałam swoich prawdziwych rodziców, choć czasami, jak się budzę, wydaje mi się, że słyszałam we śnie płacz mojej mamy. Jak chce mnie przytulić i nie może. Woła do mnie: „Rebeko, kochane dziecko”… ‒ Dwie łzy, jedna za drugą, popłynęły po jej policzku. ‒ Ludzie nie zasługują na litość. A ja wolę należeć do tych, co zabijają, niż do ofiar. I tyle.
Zerwała się z ławki.
‒ Chodź! ‒ krzyknęła ponaglająco. ‒ Dość tych wynurzeń. Pójdźmy do portu!
Tak się dowiedział, jak naprawdę miała na imię. Rebeka.
Gdy siedział nad brzegiem rzeki i patrzył w jej nurt, dotarło do niego, jak jest samotny. Owszem, ostatnio zwiększyła się liczba telefonów, ale tylko tych z biur podróży i klinik medycznych. Wyczuli padlinę. Kiedyś był apodyktyczny, rządził, wymagał, zmuszał... Teraz był już tylko upierdliwy. Westchnął ciężko. Jeszcze raz obejrzał swoje dłonie. Powąchał. Przecież musiał zakodować się w nich jej zapach, tak często jej dotykał... Ale poczuł jedynie woń drogiego mydła.
Wiatr nagle stał się zimny, przenikliwy. Wstał i ruszył spacerem w kierunku labiryntu uliczek. Tam było spokojniej, nie wiało. Wiadomość o śmierci T. musiała być dla S. szokiem, ale stało się coś jeszcze... Coś, co wymagało pilnego omówienia. Z drugiej strony, czy to tak wiele zmieniało? Mają dobrych prawników, po tylu latach bez trudu podważą każdy dowód... Może jednak nie warto się martwić? Może lepiej pomyśleć o spotkaniu z Tatianą? W końcu mieszka w Lizbonie... Poczuł, jak serce zaczyna bić przyspieszonym tempem. Ulica pięła się, miał prawo się zmęczyć. Stanął i oparł się o elewację domu.
‒ Źle się pan czuje? Zadzwonić po pomoc? ‒ Stanęły przy nim dwie ubrane na sportowo kobiety. Wyglądały na typowe turystki, mówiły po angielsku z wyczuwalnym francuskim akcentem.
‒ Nie, nie, wszystko dobrze, proszę się nie martwić. ‒ Uśmiechnął się do nich. ‒ Za dużo wspomnień.
Stały, bacznie mu się przyglądając, a on oderwał się od budynku i zaczął schodzić. Nie obejrzał się. Nie lubił, jak ktoś obcy się nim interesował. Wrócił do hotelu.3
Spał do jedenastej. Zbyt długo, by zdążyć na śniadanie. Zresztą wolał zjeść w jakiejś małej kafeterii. W hotelowych restauracjach czuł się źle. Nie lubił głośno podawać kelnerowi numeru swojego pokoju. Miał do tego uraz. Wszystko przez Tatianę.
Niewielką kafejkę znalazł w podniszczonej kamienicy stojącej tu od dziewiętnastego wieku. Zjadł słodką bułkę i popił mocną kawą. Tak, jak lubił. Siedząc w tej niewielkiej knajpce zagubionej w krętych uliczkach miasta, uśmiechnął się na wspomnienie tamtego poranka.
Obudził się wtedy, w Paryżu, w apartamencie hotelu Le Tsuba. Ból głowy nie był tak silny, jak się spodziewał. Poprzedniego wieczoru trochę zabalował. Spojrzał na posłanie obok. Odetchnął z ulgą. Nikogo nie przyprowadził. Nie wszystko pamiętał, ale chyba przystawiał się do żony tego inżyniera. Tego, co musiał wyjść wcześniej. Wezwali go do jakiejś awarii. Anna. Chyba tak się nazywała. Nie była jakaś szczególnie piękna, ale on czuł się samotny. Miał ochotę na seks, ona chyba też. Potem coś się stało... Coś powiedział nie tak? Chyba było zbyt dużo alkoholu. Tak! Ona pierwsza się upiła. Już wszystko sobie przypomniał. Zawołał taksówkę i zawiózł ją do jej domu. Otworzył jej mąż, a ona położyła się w przedpokoju całkowicie bezwładna. Biedny człowiek, pewnie nie przespał tej nocy.
Wszedł do łazienki i stanął pod prysznicem. Szum wody zagłuszał dźwięki z zewnątrz, a jednak usłyszał pukanie do drzwi. Może to był szósty zmysł? Owinął się ręcznikiem i mokry nacisnął klamkę. Tatiana. Patrzył zaskoczony.
‒ Wpuścisz mnie?
‒ Właśnie brałem prysznic...
‒ To i tak postęp. Masz ręcznik na sobie ‒ powiedziała i odsunęła go od drzwi. Weszła do pokoju, a on podreptał za nią.
‒ Nie zajmę ci wiele czasu. Chciałam tylko potwierdzić. Przyjmuję zlecenie.
‒ Podpiszemy jakiś kontrakt? Jak to wygląda od strony formalnej? ‒ spytał, wycierając włosy drugim ręcznikiem. Nigdy wcześniej nie zlecał zabójstwa.
‒ Nic nie będziemy podpisywać. Przygotuj dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. To zaliczka na pokrycie kosztów. Bezzwrotna, niezależnie od wyniku. Za tydzień weź je ze sobą i przyjdź do FNAC-a na Champs Élysées.
‒ To ten sklep z elektroniką?
‒ Raczej książkami. ‒ Zastanowiła się. ‒ Elektroniką też, masz rację. Bądź w części z płytami. O siedemnastej.
‒ Skąd mam pewność, że zrealizujesz zadanie? Albo zrobisz wszystko, by je wykonać?
‒ Jak nie masz do mnie zaufania, to spadam.
‒ Nie, nie. Mam. Ile chcesz za całość?
‒ Sto tysięcy.
Przełknął głośno ślinę.
‒ Trochę drogo.
‒ Ja nie negocjuję. To jest moja stawka. Cena to moja ocena ryzyka i koszty, a te nie są małe.
Przytrzymując ręcznik, podszedł do okna. Sto tysięcy!
‒ No i jak? Nie mam całego dnia… ‒ naciskała.
‒ Moment. ‒ Obrócił się w jej stronę. ‒ To sporo pieniędzy, zastanawiam się, czy nie powinienem porozmawiać z moimi kolegami.
‒ Myślałam, że rozmawiam z poważną osobą. ‒ Odwróciła się na pięcie i podeszła do drzwi.
‒ Czekaj! ‒ krzyknął. ‒ Dobrze. Zgadzam się.
Podeszła do niego. Bardzo blisko. Poczuł zapach jej perfum. Delikatny, z ledwie wyczuwalną kwiatową nutą, odświeżający. Zbliżyła usta do jego ucha i wyszeptała:
‒ I pamiętaj, jak nie zapłacisz całości w ciągu dwóch tygodni od wykonania zadania, zabiję cię w gratisie. Moja strata.
‒ Rozumiem ‒ odpowiedział. Czuł, że ma erekcję. Miał wielką ochotę ją przytulić, stał jednak jak sparaliżowany. Może dlatego nazywano ją Tarantulą? Zbyt długo zastanawiał się, co zrobić. Bo ona po prostu odwróciła się i wyszła. Stał chwilę skołowany. Swędziała go wysychająca skóra. Piekła urażona męska duma. Pierwszy raz od lat zgodził się na cenę bez negocjacji. Bardzo go to zaskoczyło. Co prawda zysk z tej operacji był na tyle duży, że koszt stu tysięcy był jedynie ułamkiem oczekiwanego dochodu, niemniej złamał swoją żelazną zasadę. Z drugiej strony, jak tu negocjować cenę czyjegoś życia?
Potem, we FNAC-u, pojawiła się jak zjawa. Wzięła od niego reklamówkę zawierającą wypchaną kopertę i wyszła. Wszystko trwało kilka sekund. Tak szybko, że aby nie wzbudzać podejrzeń, postanowił chwilę zostać. Kręcił się bez sensu po sklepie. Oglądał okładki płyt, brał je do ręki, udając zainteresowanie. W końcu kupił płytę Deep Purple. Dobry prezent. Wieczorem był umówiony na imprezę do prezesa pewnej firmy odlewniczej.
Mieli tu świetny sok pomarańczowy. Zamówił jeszcze jedną szklankę i ciastko z migdałami. Stolik był przy samym oknie, więc rozparł się wygodnie i patrzył na pojedyncze grupki turystów szukających wyjścia z labiryntu uliczek.
Westchnął. Jego myśli znów wróciły do tamtych dni.
Jakieś dwa tygodnie później przeczytał w gazecie wzmiankę o morderstwie w hotelowym pokoju w Londynie. Harry zginął tuż po śniadaniu. Jeden strzał w głowę. Dziennikarz sugerował, że morderca mógł namierzyć numer pokoju w restauracji. Wielu gości zostawiało klucze z wybitym numerem na stoliku, obok sztućców, rezerwując sobie w ten sposób miejsce, gdy szli po jedzenie. Ktoś z obsługi zauważył młodego mężczyznę, który kręcił się po sali, ale nie usiadł do posiłku. Młodego mężczyznę! Uśmiechnął się do siebie. Ciekawe, że nikt nie szukał kobiety.
Później, zgodnie z instrukcją, przekazał jej pieniądze w tym samym miejscu. Z uśmiechem podeszła do niego i zabrała reklamówkę. Szepnął jedynie: „Dziękuję! Dobra robota!”. Ona zniknęła w tłumie. Był pewien, że już jej więcej nie zobaczy.
Wspomnienia! „Wystarczy” ‒ powiedział głośno, przesunął niedopity sok na środek stolika i poderwał się z krzesła. Natychmiast tego pożałował. Jego zwapniałe stawy jęknęły głośnym bólem. Z trudem się wyprostował. Zrobił kilka kontrolnych kroków. Nie było tak źle, jak początkowo myślał. Tylko nie mógł robić gwałtownych ruchów. Właściciel kafejki pokiwał głową ze zrozumieniem. Wyszedł na ulicę i podszedł do skrzyżowania. W sklepie na rogu kupił sobie butelkę wody mineralnej. Miał dużo czasu. Chciał przejść się po mieście. Po atomach przeszłości. Spojrzał na budynek dawnej giełdy i połączony z nim kościół św. Franciszka. Pamiętał, że w środku kapał od złotych ozdób. Idea ubóstwa kłóciła się tu z bogactwem i biznesem. Teoria i praktyka połączone w całość. Trochę jak jego życie. Uchodził za filantropa. W końcu był współwłaścicielem znanej fundacji charytatywnej. Pomagali dzieciom w Afryce, wysyłając im przeterminowane środki higieniczne czy finansując budowę studni na obszarach pustynnych. Nawet ufundowali szkołę. Chyba. Nigdy tam nie był. Uśmiechnął się. Cicho jęcząc, poszedł w stronę katedry. Chciał się rozruszać i sprawdzić się, wchodząc pod górę.
Tuż przed siedemnastą znów wyszedł z hotelu. Zdążył odpocząć i wziąć popołudniową dawkę leków. Do miejsca spotkania nie było daleko. Bar stylizowany na angielski pub. Wszedł do ciemnego pomieszczenia. Musiał uważać na rozstawione stoliki. Tłoku nie było, więc szybko dostrzegł S. Zresztą on też już go zobaczył. Machał radośnie ręką. Siedział dość daleko, w kącie. Nie chciał, by ktoś ich widział z ulicy. Wiktor minął wysokie stołki stojące przy barze. Podwieszone na stelażu kieliszki błysnęły zachęcająco. S. wstał i wyciągnął ręce.
‒ Witaj, przyjacielu! ‒ wykrzyknął.
‒ Witaj! ‒ odpowiedział mniej entuzjastycznie. Widok S. go zszokował. Jakim on był starym człowiekiem! Fakt, nie widzieli się piętnaście lat, ale czy i on sam aż tak się zmienił? Przerzedzone siwe włosy, pomarszczona twarz, wychudzona figura... W oczach S. zobaczył smutny błysk. Chyba on podobnie odbierał jego. Usiedli. Długo milcząc, patrzyli na siebie.
Wiktor splótł ręce na stole. Podszedł kelner.
‒ Dwa razy wytrawne porto. Jedzenie zamówimy za chwilę. ‒ S. nie spytał go o zdanie, ale Wiktor szybko skinął głową.
‒ Powiesz mi, co się stało z T.? Czemu wysłałeś wiadomość z kodem zagrożenia?
‒ Ktoś chce nas pozabijać.
Wiktor parsknął śmiechem.
‒ To musi się śpieszyć! Kostucha już za nami biegnie, drogi kolego! Weszliśmy w strefę cienia!
S. nie wyglądał na rozbawionego jego dowcipem. Bez słowa wyciągnął z teczki tablet, uruchomił go i otworzył skrzynkę pocztową. Na jego palcu zabłysła szarosrebrna obrączka. Taka sama jak jego. Wiktor uśmiechnął się do siebie. Ciągle więc byli złączeni tajemnicą.
‒ Zobacz, dostałem to jakiś miesiąc temu. Najpierw zignorowałem, zawsze dostawaliśmy pogróżki, ale teraz...
Wiktor spojrzał na treść maila.
Czytał: „Przyszedł wasz kres, T.S.W. i Tarantula. Szaleństwo was zabije, Anubis was rozliczy”. Podpisano „Ba”. Wysłano od: [email protected], data sprzed miesiąca. Spojrzał pytająco na S.
‒ Znaliśmy dobrze T. ‒ zaczął S. ‒ Typ ostrożnego księgowego. Całe życie. Pamiętasz, jak kiedyś chcieliśmy wypożyczyć jacht? Nikt z nas nie miał uprawnień...
‒ Tak, T. chciał dzwonić po żandarmów. ‒ Wiktor zaśmiał się na samo wspomnienie. ‒ Skończyło się popijawą na pokładzie i seksem z tymi dziewczynami z plaży, bez wypływania na głębokie wody… Choć ryzyko było chyba nawet większe.
‒ No właśnie.
Kelner postawił przed nimi po szklaneczce porto. Unieśli naczynia i lekko się stuknęli.
‒ A jakiś miesiąc temu T. kupił sobie motocykl.
‒ Co?! ‒ Wiktor patrzył zaskoczony. ‒ T. i motocykl?
‒ Nie byle jaki. Suzuki Hayabusa. Moc: 197 KM. Prędkość maksymalna: 299 km/h. Do 100 km/h przyspiesza w 2,7 sekundy...
‒ Nie gadaj... To niemożliwe! Nie on! Do tego w naszym wieku...
‒ Dokładnie! Nawet swoim RR jeździł bez przekraczania dozwolonych prędkości...
‒ Wiem. ‒ Wiktor był zszokowany.
‒ Jechał M11, z Londynu. To stało się na wysokości Newport. Jakaś ciężarówka z lodówkami postanowiła zmienić pas... Nie miał szans. Nie było co zbierać. We krwi nie znaleziono śladów narkotyków czy alkoholu...
Chwilę obracali swoje szklanki w rękach.
‒ Szaleństwo was zabije... ‒ Wiktor pociągnął spory łyk porto.
‒ No właśnie. ‒ S. spuścił wzrok. ‒ Wiadomość alarmową wysłałem tuż po śmierci T. Nie byłem pewny, czy robię właściwie, ale pomyślałem, że powinniśmy to przedyskutować. Zostaliśmy już tylko dwaj. Poza tym dawno się nie widzieliśmy.
‒ I Tarantula, Tatiana... ‒ Wiktor postawił szklankę na blacie stołu. ‒ Muszę ją ostrzec.
‒ Przyjacielu, przecież wiesz, że nawet nie otworzy ci drzwi. Zresztą nie wiemy nawet, gdzie mieszka...
‒ Ja wiem. I powinienem do niej pojechać.
‒ Nie boisz się, że cię zabije? ‒ S. uśmiechnął się, uznając to za dobry dowcip.
‒ Możesz sobie żartować, choć powiem ci, że czasami tak sobie myślę... czy nie byłoby to dobre rozwiązanie. Może lepsze niż ryzyko Alzheimera?
Roześmiali się i stuknęli szklaneczkami.
‒ Nie wiem, kto to robi i jak. ‒ S. postanowił wrócić do zasadniczego tematu spotkania. ‒ Pewnie nie mamy zbyt dużo czasu. Wynająłem detektywa. Robert Jason. Podobno bardzo dobry. Czeka w samochodzie na zewnątrz, będzie chciał z tobą porozmawiać. Może on ostrzeże Tatianę? Zanim zlecisz jej zabicie samego siebie.
‒ Miałbym zrezygnować z okazji spotkania się z dawną miłością? Chyba oszalałeś! ‒ Podniósł teatralnie ręce. ‒ O! Przepraszam. Tak mi się tylko powiedziało. Zaraz pogadam z tym Jasonem. Czy Robertem? Które to nazwisko?
‒ Jason. Robert to imię.
S. położył ręce na stole, spojrzał na przyjaciela.
‒ Nie jestem pewny, czy chce mi się jeść…
‒ Mnie chyba też nie. ‒ Wiktor opróżnił szklaneczkę. ‒ Ale napijemy się jeszcze?
‒ Bez tego pewnie nie będziemy twórczo myśleć. Musimy. Tradycja to tradycja.
Zamówili butelkę porto i migdały.
Wiktor popatrzył na pobłyskującego rolexa S., na jego markową koszulę, złote spinki. Na te wszystkie ozdoby, które mają dać poczucie, że jest się kimś wyjątkowym, niezasługującym na coś tak pospolitego jak starość.
‒ Zastanawiam się, czy jednak nie przesadzasz. Mail mógł zupełnie przypadkiem zbiec się w czasie z sekwencją wypadków. W naszym wieku wszystko jest szaleństwem, nawet picie porto w Porto.
‒ Masz rację. ‒ S. obracał szklaneczkę w dłoniach. ‒ To mógł być czysty przypadek. Ale moja intuicja mówi coś innego. Mamy wielu wrogów, wiesz o tym dobrze. Mają powody do zemsty. Choć jest też faktem, że jesteśmy w wieku, w którym czasami podejmuje się nierozsądne decyzje. Jednak pewne zachowania są w nas głęboko zakodowane. Zbyt głęboko. Utarte schematy wydrążyły w naszych mózgach głębokie kaniony. Jak ktoś całe życie bał się jazdy motocyklem, to raczej tak mu pozostało.
‒ Nie wiem, muszę to sobie przemyśleć. Może jak porozmawiam z tym Jasonem... ‒ Wiktor zamyślił się. ‒ Pozytywne w tej sytuacji jest to, że miałbym pretekst, by odwiedzić Tatianę.
‒ Ciągle o niej myślisz?
Gdzieś w oddali słychać było syrenę karetki pogotowia. W kuchni posypały się sztućce. Ktoś zaklął po ukraińsku. Wiktor spuścił głowę.
‒ Nieustannie.
‒ Tak się musiało stać. I chyba lepiej…
‒ Lepiej? Ja tak nie uważam.
‒ Współczuję ci teraz, patrząc na twój romantyczny stan, ale tu się z tobą nie zgodzę.
‒ Bo ty zyskałeś, ja straciłem.
‒ Choć też trochę jednak zyskałeś. Stajesz się sentymentalny, staruszku. Teraz patrzysz przez swoje emocje. Tatiana była bezwzględną zabójczynią, to nie była kandydatka na miłą, oddaną żonę, która urodziłaby ci gromadkę dzieci. Twoje dzisiejsze wyobrażenia to skutek urojeń. Fatamorgana. Fakty, W.! Fakty się liczą. Zawsze to nam mówiłeś. Poza tym nigdy nie poznałbyś Tatiany, gdyby nie tamto zlecenie. Przyjmij, że była to przygoda życia. Chyba teraz możesz już robić takie podsumowania.
Wiktor westchnął ciężko.
‒ Oczywiście masz rację. Ale serce patrzy na to inaczej.
Podniósł swoją szklaneczkę.
‒ Wypijmy za T. Gdziekolwiek jest. I za wszystkie kobiety, które kochaliśmy.
‒ I za to, że jeszcze możemy pić alkohol ‒ dodał.
‒ Nie przesadzaj, ludzie dopiero zaczynają kariery w tym wieku.
‒ Niby kto? ‒ Wiktor był ciekawy, co S. mógł znowu wymyślić.
‒ Taki papież? Albo prezydent USA?
Roześmiali się. Stuknęli się i wypili do dna.
‒ Za dawne czasy, gdy byliśmy młodzi ‒ powiedział S. Nagle zaległa cisza. Szklanka, trącona jego ręką, bezgłośnie przewróciła się na stół. Wiktorowi pociemniało w oczach. Wiedział, co to znaczy. Nie był pewien, czy da radę sięgnąć. Skupił się, ręka zaczęła drżeć, zmusił ją do posłuszeństwa. Z bocznej kieszeni spodni wyciągnął pudełko z tabletkami. Otworzył. Rozsypały się na blacie. W ostatniej chwili chwycił najmniejszą z nich, gdy ta już miała stoczyć się z krawędzi. Niepewnie wrzucił ją do ust. Nie miał czym popić. S. nalał mu resztkę porto z butelki. Patrzył na niego z rosnącym niepokojem. Jednak nic nie mówił. Pewnie zastanawiał się, czy wybrać numer alarmowy. S. był bardzo opanowany. Jak zawsze zimno oceniał sytuację. Wiktor popił. Poczuł przyjemne łaskotanie. Odchylił głowę do tyłu. Gdzieś tam w środku odbijało się echem „byliśmy młodzi, młodzi, młodzi...”. Przymknął oczy. Oddech powoli się uspokajał. Wyprostował się i spojrzał na S.
‒ Nic nie mów, W., posiedź chwilę spokojnie.
Wiktor kiwnął głową. Ręce nie przestawały drżeć. Opuścił je więc szybko na kolana. Przymknął oczy, wyrównał oddech. Nie, jeszcze nie teraz. Nie podda się.
Robert Jason wszedł do lokalu dokładnie 45 sekund po odebraniu telefonu od S. Nad barem wisiał zegar z sekundnikiem, więc Wiktor mógł zmierzyć mu czas reakcji. Jason był postawnym mężczyzną w średnim wieku, ubranym w dżinsową kurtkę. Lekko szpakowate włosy i schludny wygląd dodawały mu wiarygodności. Zdecydowanym krokiem podszedł do ich stolika.
‒ Jason jestem. ‒ Wyciągnął opaloną rękę w kierunku Wiktora. ‒ Robert Jason. Do usług.
Wiktor wstał, aby się przywitać. Po szybkiej wymianie uprzejmości S. zostawił ich samych i podszedł ze swoją szklaneczką do baru, by zająć jeden z wysokich stołków. Wiktor i Jason usiedli naprzeciwko siebie.
‒ Co pan o tym sądzi? ‒ Jason zadawał pytania, patrząc w oczy, tak jak robił to Wiktor w czasie negocjacji handlowych. Poczuł więc przypływ adrenaliny. To był jego żywioł. Oczy najlepiej odzwierciedlały stan rozmówcy, pozwalały odgadnąć, gdy ktoś kłamał. Zdradzały też pobudzone emocje, jak temat stawał się niewygodny.
‒ Niewiele wiemy. To mogą być jedynie lęki mojego przyjaciela. ‒ Wiktor, znając tę technikę, automatycznie włączał mechanizm obronny. Nie unikał wzroku, choć jego oczy stały się bardzo łagodne, niewinne. Koncentrował się na oddechu, by się wewnętrznie wyciszyć. Miał to wyćwiczone do perfekcji. Tę technikę zdradził mu kiedyś pewien zapalony gracz w pokera.
‒ S. wiele mi opowiedział. Pewnie nie wszystko. Aby skutecznie szukać źródła problemu, muszę zacząć od zbudowania dokładnej mapy. Chciałbym odwzorować na niej istotne punkty, ważne informacje umieszczone w historycznym kontekście. Czy jest pan gotowy odpowiedzieć szczerze na moje pytania? Zaznaczam, że jestem prawnie zobowiązany do zachowania tajemnicy. Nie wolno mi wykorzystać żadnej informacji, którą pozyskam, przeciwko panom.
‒ Tak, wiem, rozumiem. Oczywiście chętnie odpowiem na wszystkie pytania, o ile będą się merytorycznie wiązały z rozpoznaniem i eliminacją zagrożenia.
Wiktor zdawał sobie sprawę, że jego deklaracja współpracy nie zadowoli Jasona. Nie miał jednak żadnych powodów, aby mu ufać, przynajmniej na tak wstępnym etapie.
‒ OK. Proszę jednak pamiętać, że jak moja mapa będzie nieprecyzyjna, to zamiast do domu, zaprowadzę panów do lasu. Będę się starał wykonać swoją pracę jak najlepiej, lecz bardzo dużo zależy od tego, czy mi zaufacie. ‒ Jason spodziewał się oporu i sprytnie wykorzystał go do ograniczenia swojej odpowiedzialności. Wiktor uśmiechnął się z uznaniem.
‒ Dostanie pan najlepsze możliwe informacje. Proszę się nie martwić. Skoro S. pana wybrał, to z pewnością mogę panu zaufać. W granicach rozsądku.
Jason zmarszczył brwi, ale nie skomentował.
‒ Mam listę pytań. ‒ Detektyw wyciągnął z teczki iPada. ‒ Wiem, jak cenny jest pana czas. Możemy zaczynać?
Wiktor nalał sobie do szklanki wody. Wypił połowę. Nie chciał zbyt wiele mówić, będąc pod wpływem alkoholu. Postanowił trochę opóźnić wywiad.
‒ Zanim zaczniemy, chciałbym, aby szczerze mi pan powiedział, co pan o tym sądzi. Czy jest możliwe doprowadzenie kogoś do obłędu w krótkim czasie? I na odległość? ‒ spytał spokojnym głosem.
Jason podparł głowę na splecionych rękach. Chwilę myślał. Albo tylko tak udawał. W końcu było to w tej sytuacji oczywiste pytanie i musiał się nad nim wcześniej sam zastanawiać.
‒ Widziałem w życiu różne dziwne rzeczy. Odpowiadając wprost na pana pytanie, nie wiem. Podejmując się tego zadania, przyjmuję, że istnieje racjonalne wytłumaczenie. Skoro różne sekty potrafią przeciętnego człowieka ubezwłasnowolnić, spowodować, aby wykonywał polecenia swojego guru i oddał mu cały majątek, skoro drogą perswazji można namówić kogoś, aby kupił odkurzacz za dwa tysiące euro, skoro można całe grupy ludzi przekonać, że ziemia jest płaska, szczepionki są do dupy, a program polityczny pozbawiający ich podstawowych praw to kwintesencja sprawiedliwości... ‒ zawiesił głos. ‒ Panie W., oczywiście, że można kogoś doprowadzić do obłędu na odległość. Jak, dowiem się, gdy ustalę, kto i po co.
Wiktor uśmiechnął się. Gdy będzie wiedział kto, to odpowiedź na pytanie jak nie będzie już taka istotna. Już on sam się o to postara.
‒ Ma pan rację, panie Jason. Technika to rzecz drugorzędna. Znajdźmy gnoja, jeśli oczywiście on istnieje. Jeśli to nie są nasze fantasmagorie.
‒ Od tego jestem detektywem, aby i te wątpliwości rozwiać. Przedstawię panom rozwiązanie zagadki i zupełnie mnie nie interesuje, czy będzie to rozwiązanie wygodne dla was. Proszę wziąć to pod uwagę. Czasami prawda może zaboleć.
S. rozmawiał z barmanem, gwałtownie machając rękami. Z gry gestów i strzępów słów Wiktor odgadł, że omawiają jakiś mecz. S. nawet nie spoglądał w ich stronę.
‒ Chyba to jest oczywiste. Prawda zawsze boli. ‒ Wiktor pozwolił sobie na uśmiech. ‒ Czy ustalił już pan, co znaczy ten podpis? Ba? I kto to ten Anubis?
‒ Ktoś czerpał z wierzeń starożytnych Egipcjan. Ba, to jedna z pięciu dusz człowieka, nasza osobowość. Po śmierci, przez pewien czas, kręciła się przy grobie nieszczęśnika. To dla niej Egipcjanie pozostawiali przy zmarłych kosztowności. Anubis to bóg podziemi. Brał serce denata i ważył. Jeśli serce było lekkie, bo było czyste, dusza szła do krainy szczęśliwości. Lecz gdy było ciężkie, pojawiał się potwór... ‒ Jason zawiesił głos, a Wiktora oblał zimny pot. Przełknął głośno ślinę. Zemsta. Niby oczywiste, ale...
‒ Zaczynamy? ‒ Jason stuknął palcem w ekran i światło tabletu dziwnie pogrubiło mu nos i zmieniło kolor twarzy. Detektyw przypominał teraz postać z filmu „Mumia powraca” Stephena Sommersa. Wiktor wzdrygnął się.
‒ Tak, niech pan pyta. ‒ Choć nie czuł się w pełni gotowy, chciał jak najszybciej skończyć. Poczuł ogarniające go znużenie.
‒ Dobrze, to pierwsze pytanie. Kto wie, że pan tu przyjechał?
‒ Jedynie moja asystentka, Monika. Nie zna celu podróży. Wie, że jestem w Portugalii. Ma mówić, że pojechałem na południe Europy do jakiegoś emeryckiego spa. Jesteśmy w kontakcie mailowym i telefonicznym. Jest jedyną osobą, od której odbieram telefony.
‒ Jak rozumiem, ma pan do niej pełne zaufanie?
‒ Tak. Jest moim asystentem od ponad dwudziestu lat.
Jason spojrzał na niego z powątpiewaniem.
‒ Z Katheriną byliśmy małżeństwem dwadzieścia trzy lata. W zeszłym roku wzięliśmy rozwód. Niedługo potem wyszła za mąż za swojego trenera fitness. Proszę wybaczyć, ale czas znajomości z kobietą nie może być podstawą zaufania.
Wiktor nie wiedział, czy może się roześmiać. Nie chciał go urazić, uciszył więc wewnętrzny chichot.
‒ To co innego ‒ odpowiedział. ‒ Mnie i Monikę nigdy nie łączyły kontakty... hm... intymne. Nasze relacje były i są czysto przyjacielskie. Jest między nami chemia, lecz nie damsko-męska. Zwyczajnie świetnie się rozumiemy. ‒ Spojrzał na niego zdecydowanym wzrokiem. ‒ Tak, mam do niej pełne zaufanie.
Jason jeszcze przez chwilę mu się przyglądał. A potem wrócił do notatek na tablecie.
‒ Dobrze. Zadam teraz kilka pytań dotyczących przeszłości...