- promocja
W jednej chwili - ebook
W jednej chwili - ebook
Przejmująca opowieść o tym, jak kruche jest życie, ale też o tym, jak silne potrafią być nasze więzi i wola przetrwania.
Bestseller rankingu Amazon Chart.
Bestseller Amazona w 10 kategoriach, w tym „literatura” i „beletrystyka”
To miała być wspaniała weekendowa wyprawa na narty z rodziną i przyjaciółmi. Los jednak zrządził inaczej.
W jednej chwili kończy się życie szesnastoletniej Finn, gdy samochód jej rodziców wypada z ośnieżonej drogi i stacza się po zboczu góry. Zawieszona między światami dziewczyna patrzy bezsilnie, jak jej najbliżsi walczą o przetrwanie.
Podjęte wtedy decyzje i dokonane wybory będą prześladować wszystkich uczestników wypadku. Nie potrafiąc opuścić bliskich, Finn wciąż czuwa. Tymczasem jej rodzina i przyjaciele zmagają się z rozpaczą i wyrzutami sumienia. Ojciec szuka zemsty na jedynej osobie, którą może obwiniać – poza sobą. Najlepsza przyjaciółka Finn, Mo, odważnie docieka prawdy, kiedy historia ich wypadku zostaje cynicznie przekłamana. Siostra, Chloe, jest gotowa dołączyć do Finn, a matka, która uratowała ich wszystkich, zmaga się z konsekwencjami swoich decyzji. Finn musi odejść, ale jak ma zostawić rodzinę w rozsypce?
„Sportretowane z ogromną wrażliwością postaci, ich wewnętrzne zmagania i proces przemiany, realistyczne i dające nadzieję zakończenie – ten dramat rodzinny chwyta za serce” - Booklist.
„Najnowsza powieść Suzanne Redfearn wzbudza czysty zachwyt. Uważna kontemplacja życia, śmierci i tego, co pomiędzy nimi, sprawia, że W jednej chwili to wzruszająca i mocna książka” - Mary Kubica, autorka bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”, m.in. Tamta kobieta i Zajmę się tobą.
„[To historia] opowiedziana z perspektywy nastolatki, której życie nagle się kończy. Jej determinacja, by wciąż trwać przy rodzinie, przypomina nam, jak kruche jest to wszystko, czego zupełnie nie doceniamy. W jednej chwili sprawi, że poczujesz wdzięczność za każdy oddech” - Kristin Fields, autorka A Lily in the Light.
„Redfearn zręcznie analizuje decyzje, które – choć podejmowane w ułamku sekundy – mogą odmienić nasz los, i wyrzuty sumienia, których nie potrafimy uciszyć. W jednej chwili przypomina nam, co to znaczy być człowiekiem: słabym, omylnym, ale przecież także wytrwałym i zwycięskim, jeśli tylko mierzymy się z wyzwaniami solidarni i pełni miłości” - Janis Thomas, autorka bestsellerów What Remains True oraz All That’s Left of Me.
„W jednej chwili to prawdziwy triumf życia! Kiedy następuje tragedia, dwie rodziny pogrążają się w chaosie i zacierają się granice moralne. Redfearn opisuje szok i rozpacz bliskich sobie ludzi z tak idealnym wyczuciem, empatią i nadzieją, że zaczniesz się zastanawiać, co tak naprawdę się kryje pod lśniącą fasadą najbliższych ci osób” - Liz Fenton i Lisa Steinke, autorki bestselleru Girls’ Night Out.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-815-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pani Kaminski wiedziała.
Na długo przedtem.
Kiedyś mieliśmy ją za matkę psychopatkę, kobietę neurotyczną, paranoiczkę. Za jej plecami mówiliśmy o niej „klawisz” i współczuliśmy Mo, że musi się użerać z taką obsesyjną, wiecznie zalęknioną matką. Powiedzieć, że pani Kaminski wychowywała córkę pod kloszem, to mało. Przyjęcia urodzinowe na plaży czy przy basenie w ogóle nie wchodziły w grę, chyba że zaproszono także panią Kaminski – czterdziestoparoletni cień czający się na piasku lub na skraju wody, zawsze czuwający nad rozbrykanymi dwunastolatkami. Disneyland był wykluczony. Ta cicha, niska kobieta – nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu – o łagodnym uśmiechu i nadmiernej uprzejmości, strzegła Mo z zaskakującą, wręcz imponującą zaciętością.
Po cichu się zastanawialiśmy, czy może pani Kaminski przeżyła w dzieciństwie jakąś traumę i stąd brała się jej nadopiekuńczość, ale Mo twierdziła, że to nie to. Mówiła, że jej mama po prostu uważa, że nikt nie opiekuje się cudzymi dziećmi tak jak swoimi. W ogóle Mo była ogromnie wyrozumiała. Znosiła zachowanie matki z o wiele większą cierpliwością, niż my byśmy okazywali naszym mamom, gdyby wtrącały się w nasze życie tak jak pani Kaminski w życie Mo.
Zmiękła, dopiero gdy w szóstej klasie pojawił się temat obozu naukowego. Z fazy granitu przeszła w fazę stali, czyli materiału, który da się kuć, choć nadal trzeba się przy tym nieźle natrudzić. Na obóz jechali wszyscy z naszej klasy – poza Mo. Nauczyciel zadzwonił najpierw do pani Kaminski, potem do dyrektorki, później do mojej mamy. I to ona ją przekonała. Mój tata miał jechać z nami jako jeden z opiekunów i obiecał osobiście dopilnować bezpieczeństwa Mo. Może pani Kaminski tak ufała mojej mamie, a może tacie, a może po prostu dotarło do niej, że nie może bez końca trzymać córki w żelaznym uścisku, a może wynikało to z tego, że obóz stanowił bardzo ważny element programu nauczania w klasie szóstej. W każdym razie po raz pierwszy w jej dwunastoletnim życiu Mo pozwolono wyfrunąć z gniazda bez mamy u boku.
Od tego czasu pani Kaminski często powierzała nam córkę, przy czym za każdym razem rodzice zdobywali jej zaufanie za pomocą beztrosko rzucanych słów: „Będziemy jej pilnować jak własnego dziecka”, „Jest w dobrych rękach”, „Mo jest dla nas niczym córka”. Dużo myślę teraz o tych frazesach, bo czy to możliwe, że te utarte słowa i lekkomyślne obietnice wpłynęły jakoś na bieg wydarzeń, czy też zupełnie nie miały znaczenia i bez nich wszystko potoczyłoby się w ten sam sposób?
Przez wszystkie te lata mnie także nieraz powierzano pani Kaminski, ale moi rodzice nigdy nie wymagali od niej żadnych gwarancji bezpieczeństwa. Mo jest jedynaczką, więc jej rodzina zabierała mnie ze sobą do towarzystwa na wszystkie wakacje. Byłam z nimi w Afryce, Hiszpanii, Tajlandii i na Alasce. Moi rodzice chętnie przyjmowali wszystkie te zaproszenia i nigdy nie żądali od pani Kaminski obietnic podobnych do tych, które my składaliśmy, gdy braliśmy ze sobą Mo. Być może wychodzono z założenia, że to działa w obie strony. A może w głębi duszy moi rodzice wiedzieli, że im takiej obietnicy nikt nie złoży, przez co decyzja o puszczaniu mnie z rodziną Mo byłaby nieco dziwna. Wyobrażam sobie, że moi rodzice domyślali się, iż niepokoje pani Kaminski wynikają z głębokiej autorefleksji. Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że w obliczu trzęsienia ziemi, wybuchu wulkanu lub ryzyka utonięcia statku, jeśli los postawi ją przed tak poważnym wyborem, zadba przede wszystkim o swoje dziecko, a choć byłyśmy z Mo jak siostry, pani Kaminski bynajmniej nie zaliczała mnie do swoich dzieci.
Już w moich najwcześniejszych wspomnieniach pamiętam, jak moje siostry, koleżanki i ja sama przewracamy oczami na każdą wzmiankę o pani Kaminski. Wszyscy mieli ją za wariatkę.
Teraz nikt już tak nie myśli.
Pani Kaminski wiedziała. Na długo przedtem. I zastanawiam się, jakim cudem. Czy była wieszczką, wizjonerką z nadprzyrodzonym darem jasnowidztwa? A może było po prostu tak, jak mówiła Mo – była to jedynie racjonalna, zdroworozsądkowa postawa oparta na prostym założeniu, że nikt nie zaopiekuje się twoim dzieckiem tak, jak ty byś się nim zajęła? Może pani Kaminski wiedziała, że jeśli będzie trzeba podjąć taką decyzję, jej dziecko zostanie uratowane dopiero w drugiej kolejności?
Nad tym właśnie się zastanawiam. Teraz. Już potem.1
Jeszcze jedna debata nad tym, czy wstążka ma być różowa czy złota, i przysięgam, że nie wytrzymam! KOGO TO OBCHODZI? Dlaczego oni nie wzięli tego ślubu potajemnie? Mam już dość. ZDYCHAM TU!!!
Esemes od Mo przychodzi niemal natychmiast: Znaczy dobrze się bawisz?
Wyrywanie zęba byłoby mniej bolesne. Znoszę tę torturę już od pięciu miesięcy. Odkąd tylko moja siostra ogłosiła zaręczyny, każdy najmniejszy szczegół jej ślubu został dosłownie rozłożony na czynniki pierwsze i przemielony _ad nauseam,_ a tymczasem do wielkiego dnia wciąż pozostały jeszcze trzy miesiące. _Ad nauseam._ Oto słowo, którego o wiele za rzadko się używa (a może dwa słowa?), w tym kontekście jest bardzo adekwatne – od tego wszystkiego naprawdę robi mi się już niedobrze.
Jest piątek, cudowne popołudnie, błękitne niebo i w ogóle idealny dzień, żeby być na plaży ze skimboardem lub deską do surfowania albo po prostu spędzać czas z przyjaciółmi. Ale zamiast tego siedzę na podłodze przymierzalni w salonie sukien ślubnych, bo moja siostra musi zaprezentować suknię mamie, cioci i mnie, swojej mało entuzjastycznej druhnie. Mojej drugiej siostry, Chloe, nie ma z nami. Jakiś tydzień po ogłoszeniu zaręczyn palnęła coś o tym, że instytucja małżeństwa jest archaicznym patriarchalnym konstruktem mającym na celu podporządkowywanie sobie kobiet, co sprawiło, że w trybie natychmiastowym została zwolniona z całej tej szopki, ja natomiast błyskawicznie awansowałam w ślubnej hierarchii.
Teraz rozmyślam, gdzie się podziewa Chloe. Pewnie szlaja się po mieście z Vance’em, nie odrywają od siebie ust albo rąk, rozkoszując się niesamowitą pogodą. O mało nie jęczę z zazdrości i nie po raz pierwszy zastanawiam się, czy ten komentarz nie został rzucony z pełną premedytacją. Chloe ma do takich rzeczy talent. Wie, co zrobić, żeby wszystko szło po jej myśli, a osiem miesięcy ścisłej współpracy z mamą z pewnością jest czymś, co jej zdaniem nie powinno się wydarzyć.
Podziwiam wręcz genialność tego kroku. Moja siostra zdołała wymigać się z tego wszystkiego, mimo że przecież wcale oficjalnie tego nie zrobiła. Zgrabnie zepchnęła na mnie całą odpowiedzialność wynikającą z pozostawania prawą ręką Aubrey. Wyobrażam sobie, jak Chloe uśmiechała się chytrze, knując ten plan. Dobrze wiedziała, że nie znoszę takich cyrków, a osiem miesięcy niekończących się rozmów o pierdołach i zmuszania się do entuzjastycznego, wspierającego uśmiechu zdecydowanie nadwyręży moje zwykle pogodne usposobienie osoby, która chodzi na zakupy tylko wtedy, gdy już naprawdę skończy jej się porządna bielizna.
– Co o tym myślisz, Finn? – pyta Aubrey, więc podnoszę wzrok znad telefonu, który właśnie pokazuje ciąg najzabawniejszych na świecie memów o zwierzętach.
Na ekranie mam kota jadącego na psie husky z uniesioną łapą i podpisem: „Za tą myszą!”.
Mrugam i uśmiech zamiera mi na ustach, bo nagle czuję nieoczekiwany ucisk w gardle. Mimo że nie znoszę niczego, co koronkowe, ślubne i dziewczyńskie, moje serce ściska się w zaskakująco dziewczyński sposób. Aubrey już od dwóch tygodni nie mówi o niczym innym, tylko o tym, jak doskonała jest jej suknia. Większość tego puszczałam zupełnie mimo uszu – coś tam jest satynowe, coś innego jedwabne, jakieś perły, wstążki i dekolt typu łódka, cokolwiek to znaczy. Ale nagle staje przede mną – przez te buty na bardzo wysokich obcasach niemal nade mną – w odmętach idealnie gładkiej satyny w kolorze kości słoniowej, która spływa z jej nieprawdopodobnie wąskiej talii. Wokół dekoltu, który, jak się domyślam, jest dekoltem typu łódka, wiją się maleńkie perełki i w ogóle wygląda jak księżniczka wróżek, najpiękniejsza kobieta na świecie, a mnie zatyka na widok jej urody i może jestem nawet trochę zazdrosna.
Za nią mama składa ręce z zachwytu, a ciocia Karen otacza mamę ramieniem. Urzeczone nieświadomie pochylają ku sobie głowy, ich popielate blond włosy niemal się stykają.
– Ładna – rzucam, jakby to nie było nic takiego, i z powrotem skupiam wzrok na komórce. Czarny pies mruży oczy, przed nim leżą rozpływające się żółte lody. Podpis: „Zmroziło mnie”. Uśmiecham się i przeglądam dalej memy, a mama z ciocią zachwycają się i krążą wokół wdzięczącej się Aubrey, przyglądając się sukience z każdej strony.
Ciocia Karen przystaje tuż przy mnie.
– Zróbmy zdjęcie – piszczy. – Z Finn. One obie, razem.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, że wyląduję na Facebooku cioci z jakimś debilnym tagiem w rodzaju: „Boska panna młoda Aubrey i przyszła uciekająca panna młoda Finn Miller”.
– Mowy nie ma – mówi mama, ratując mnie z opresji. – Zdjęcia będziemy robić dopiero na ślubie. Przedtem nie wolno fotografować panny młodej w sukni. To przynosi pecha.
Oddycham z ulgą i odsuwam się trochę dalej od Aubrey, bojąc się, że nawet moja bliskość jakoś ją splami. Uśmiecha się do mnie ze swych wyżyn i bezgłośnie szepcze: „dziękuję”, a potem wraca do tych rozgdakanych kwok, które już przeszły z fazy zachwytów do fazy jojczenia na temat koniecznych poprawek.
Czuję ciepło na policzkach i upominam się szybko. Aubrey już mi dziękowała jakiś bilion razy, choć to wcale nie było nic wielkiego. Moja rozmowa z jej przyszłą teściową zajęła mniej niż pięć minut, a pani Kinsell przyjęła to zupełnie spokojnie.
W ogóle bym do niej nie dzwoniła, gdyby nie to, że Aubrey strasznie się tym przejęła. Jak dla mnie suknia pani Kinsell z opisu wydawała się zupełnie spoko i uznałam, że to naprawdę fajnie, że Aubrey będzie przedstawicielką czwartego pokolenia, która ją włoży – „klasyczny krój, koraliki w stylu vintage, wiktoriański koronkowy kołnierzyk, satynowe guziczki na plecach”. Ale Aubrey praktycznie płakała, gdy recytowała te słowa, a że tak ogólnie jestem beznadziejną druhną, stwierdziłam, że chociaż tyle mogę dla niej zrobić. Mo mówi, że mój sposób radzenia sobie z takimi rzeczami to prawdziwy dar – bezpośredniość, która jakimś cudem nigdy nikogo nie uraża. Moim zdaniem to raczej inni mają talent do komplikowania spraw. Jeśli się po prostu powie, jak jest, tak naprawdę nie okazuje się to ani dobre, ani złe. Pani Kinsell była z początku zaskoczona, ale szybko doszła do siebie. Nawet wyznała, że ona też chciała sobie sama kupić suknię ślubną.
Widać zaraz po tym, jak się ze mną rozłączyła, zadzwoniła do swojej przyszłej synowej, bo pół godziny później zadryndała do mnie Aubrey i dziękowała mi bez końca. A teraz, pięć miesięcy później, stoi tu przede mną, kręcąc się, wdzięcząc i uśmiechając, więc bardzo się cieszę, że wpadłam na pomysł, żeby wykonać tamten telefon.
Ciocia Karen podnosi rękami swój obfity biust, podwójne D, sugerując większy dekolt, a mama kręci głową, widząc, że Aubrey potakuje, twierdząc, że Ben byłby zachwycony. Właśnie wtedy udaje mi się strzelić im fotkę, ciche cyknięcie mojej komórki zostaje skutecznie zagłuszone przez ich chichot.
Spoglądam na mały ekran, wszystkie trzy się śmieją, ich twarze rozmazane z radości, odbicie sukni w lustrze, Aubrey uśmiechnięta od ucha do ucha, mama i ciocia Karen promienieją. Przesyłam zdjęcie do Mo z komentarzem: WYGLĄDA BOSKO! i dodaję jeszcze mnóstwo serduszek i uśmiechniętych emotikonów.
Ekran przesuwa się, gdy pojawia się odpowiedź od Mo: Przyznaj się, w głębi serca jesteś romantyczką. À propos, już się zdecydowałaś?
Mimowolnie układam usta w dzióbek, który przesuwa się w lewo, potem w prawo, gdy gapię się na to pytanie, jakbym miała nadzieję, że lśniące piksele zaoferują mi jakieś oświecenie – odpowiedź albo odwagę, której brakuje mi od chwili, gdy zwierzyłam się Mo, że zastanawiam się, czy nie zaprosić Charliego McCoya na szkolny bal. Co roku to dziewczyny mają zapraszać chłopców na tę imprezę. W zeszłym roku poszłam bez chłopaka, z grupą innych dziewczyn zbyt nieśmiałych, zbyt dumnych lub zbyt brzydkich, żeby kogokolwiek zaprosić. Włożyłyśmy trampki do sukienek, podbiłyśmy parkiet naszymi szalonymi pląsami i pochłonęłyśmy wszystkie słodkości, nabijając się ze sztywniar, które męczyły się na obcasach, uśmiechały nerwowo do swoich chłopców i z utęsknieniem spoglądały na piętrzące się na stołach zakazane kalorie.
Przez długi czas byłam przekonana, że w tym roku zrobię tak samo, ale to było, zanim pojawił się Charlie. Zupełnie jakbym go sobie wyśniła. _Dobry Boże, ześlij mi, proszę, wysokiego, oszałamiającego, nieco niezdarnego piłkarza o zielonych oczach._ I ta-dam: oto był pierwszego dnia szkoły na mojej pierwszej lekcji.
– Ziemia do Finn. – Aubrey rzuca mi bluzę i nagle uświadamiam sobie, że już się przebrała z powrotem w zwykłe ciuchy i wychodzimy z przymierzalni.
Drepczę za nią. Mama i ciocia zatrzymują się jeszcze przy kasie, żeby porozmawiać z właścicielką sklepu, a my z Aubrey wychodzimy na dwór. Siostra natychmiast wyciąga komórkę i dzwoni do Bena. Chichocze do słuchawki, z przejęciem opowiadając mu o sukni i o tym, co powinna włożyć na spotkanie z jego rodzicami. W ten weekend lecą z Benem do Ohio, żeby mogła lepiej poznać przyszłych teściów.
– Kocham cię – rzuca na pożegnanie i się rozłącza.
Jej wypielęgnowana dłoń unosi się do ust, Aubrey obgryza skórki.
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Stresuję się.
Odsuwam jej dłoń od ust, zanim zacznie krwawić.
– No, znienawidzą cię. Ciebie po prostu nie da się lubić. – Przewracam oczami, a ona marszczy nos.
– Przynajmniej mamy z Benem wymówkę, żeby nie jechać z wami na ten taty eksperymentalny rodzinny biwak integracyjny.
– Znaczy chcesz powiedzieć, że jesteście totalnie załamani, iż nie spędzicie trzech dni w samotnej chacie w środku lasu, bez telewizora, radia i Internetu, za to we wspaniałym towarzystwie naszej rodziny?
– Wierzyć mi się nie chce, że jemu się wydaje, że to dobry pomysł.
– Znasz tatę, jest optymistą.
– Raczej samobójcą. Przecież to nie pomoże.
Wzruszam ramionami i odwracam wzrok. Mam nadzieję, że się myli, choć obawiam się, że ma rację. Nie da się już powiedzieć, że nasza rodzina przechodzi burzliwy okres. To regularny sztorm. Rodzice nieustannie się kłócą, z moim bratem Ozem są coraz większe kłopoty, Chloe buntuje się jakoś tak, jakby głównie chodziło jej o to, żeby wkurzyć mamę, a do tego ja też zawaliłam parę razy. W rezultacie ostatnio spędzam chyba więcej czasu w domu Mo niż we własnym. Jesteśmy jak czynny wulkan, każde pięć minut razem grozi eksplozją. Trzy dni to istne kuszenie Wezuwiusza.
– Przynajmniej Mo będzie z wami – rzuca mi na pocieszenie Aubrey. Moja siostra ją uwielbia zupełnie tak jak ja.
– I Natalie – dodaję.
– Co? – jęczy z niedowierzaniem Aubrey, a jej mina wyraża już tylko czyste współczucie.
Idealistyczny plan taty wywołał bierno-agresywny odwet mojej mamy: zaprosiła na wyjazd ciocię Karen, wujka Boba i ich nieznośną córkę, Natalie, co oznacza, że Mo i ja będziemy musiały zawsze wszystko robić z nią.
– A Chloe zabiera Vance’a – dorzucam na dobitkę, żeby Aubrey miała pełen obraz tego debilnego planu.
Chloe zresztą zgodziła się jechać z nami tylko dlatego, że Vance uwielbia jeździć na snowboardzie, a jest spłukany. Pokój za darmo, deska i jeszcze karnety na wyciąg były ofertą zbyt kuszącą, żeby ją odrzucić, nawet jeśli w zamian Vance będzie musiał przez cały weekend użerać się z moją rodziną. Myślę, że trudno byłoby znaleźć jakiś inny powód, by namówić Chloe do spędzenia z mamą choćby minuty, a co dopiero trzech dni. Jej oddanie dla Vance’a jest jednak bezgraniczne, choć zarazem zupełnie niezrozumiałe dla reszty naszej rodziny. Ten facet to totalny nierób, a w dodatku zadufany w sobie. Ubzdurało mu się, że zostanie zawodowym tenisistą.
– No to rzeczywiście ubaw po pachy – podsumowuje Aubrey i widzę, że już zupełnie inaczej patrzy teraz na perspektywę spędzenia weekendu z przyszłymi teściami.
Ze sklepu wychodzą ciocia Karen i mama. Mama otwiera swojego nowego mercedesa, białego SUV-a, którego kupiła sobie miesiąc temu na urodziny.
– Niech Finn prowadzi – mówi ciocia niewinnym tonem, choć oczywiście te słowa bynajmniej nie są niewinne. Ciocia Karen jest według mojego taty genialną mącicielką. Uwielbia kłopoty niczym _leprechaun_, mały, złośliwy skrzat o diabelskich mocach. Zawsze jest z nią wesoło, to znaczy z wyjątkiem tych chwil, kiedy zamierza pośmiać się z ciebie. Teraz jej starannie wydepilowane brwi unoszą się lekko. – Przecież masz już pozwolenie, prawda, Finn?
Widzę, jak mama się spina, całe jej ciało wzdraga się na myśl o tym, że ktoś miałby usiąść za kierownicą jej pięknego, nowiutkiego samochodu.
– Wolałabym dożyć własnego ślubu – dorzuca swoje Aubrey.
– Finn jest z pewnością doskonałym kierowcą – mówi ciocia, wyrywając mamie pilota z ręki.
– Może kiedy indziej – bąka mama, usiłując odzyskać kluczyki.
– Bzdura – ofukuje ją ciocia, odsuwając się od niej i biorąc mnie pod ramię, żeby uciec razem ze mną. – Jeśli nie dziś, to kiedy? – Puszcza do mnie oko i uśmiecha się zawadiacko.
Kiedy indziej byłabym zachwycona. Mało jest rzeczy, które sprawiają mi taką radość jak męki mojej mamy, a poza tym uważam, że jestem niezrównana, jeśli chodzi o odwagę i sportową sprawność, więc pomysł, żeby wskoczyć za kółko i popędzić przez ulice niczym Danica Patrick, a przy okazji przerazić mamę na śmierć i zachwycić ciocię, jest jak najbardziej w moim stylu.
Jest tylko jeden malutki problem.
– No już, wsiadaj – rozkazuje mi ciocia, otwierając drzwi kierowcy.
Przełykam ślinę. Mój instruktor jazdy, łysy mężczyzna z poważną halitozą i nerwami ze stali, określił to fachowo jako „dysleksję pedałową”, drobny problem polegający na tym, że nieustannie mylą mi się pedały gazu i hamulca – problem, którego dotychczas nie udało mi się wyeliminować, choć wydaje się to takie proste.
– Nigdy nie jechałam takim dużym samochodem – bąkam. – Więc może będzie lepiej, jeśli…
– Nie gadaj głupot – przerywa mi ciocia. – To bułka z masłem. Mercedesy właściwie same się prowadzą – nawija z szerokim uśmiechem. Widać, że postanowiła się dobrze bawić, i nic jej od tego nie odwiedzie.
Aubrey już siedzi na tylnym siedzeniu, a mama zapina pas na miejscu pasażera. Nie wie o moim problemie. Kiedy rodzice spytali, jak mi idzie na lekcjach jazdy, odpowiedziałam wymijająco, że spoko.
– Pamiętam, jak zrobiłam tak z tobą – mówi mama, oglądając się na Aubrey. – Byłaś takim nerwuskiem. Minęły długie tygodnie, nim odważyłaś się wyjechać z naszej dzielnicy.
– Po prostu byłam ostrożna – odpowiada Aubrey, wystawiając język. – Nie ma w tym nic złego. Nadal mam zupełnie czystą kartę: żadnych wypadków, żadnych mandatów. Czego nie można powiedzieć o tobie.
Mama słynie w rodzinie z mandatów za przekroczenie prędkości. Dostaje co najmniej dwa w roku, i to nie licząc tych, z których uda się jej wymigać.
– Chloe była za to genialna – ciągnie mama. – Zupełnie jakby całe życie siedziała za kierownicą. Jedna lekcja i była gotowa objechać cały kraj.
To mi wjeżdża na ambicję. Na tym polega problem z posiadaniem dwóch starszych sióstr: do czegokolwiek się wezmę, zawsze już wcześniej to zrobiły, więc czuję, że muszę zrobić to lepiej.
Spoglądam na pedały na podłodze. Ten po prawej jest wąski i pionowy, ten po lewej – szeroki i poziomy. Prawy – gaz. Lewy – hamulec. To żadna filozofia. Jeden oznacza: jechać. Drugi – stop. Każdy to potrafi. Serio, połowa mojej klasy ma już prawo jazdy, a większość z nich to idioci.
– Finn? – odzywa się ciocia, przechylając głowę. Chyba zaskoczyło ją moje milczenie.
Uśmiecham się i wsiadam. Ciocia klaszcze w dłonie z zachwytu, a potem zamyka za mną drzwi.
– Tu z tyłu jest jeszcze mnóstwo miejsca – zapewnia mnie, więc przesuwam fotel, żeby zmieściły się moje długie nogi.
Ustawiam sobie lusterka i kierownicę, poprawiam i jeszcze raz poprawiam, aż wszystko jest idealnie, ale mam mętlik w głowie. Prawy – gaz. Lewy – hamulec. Prawy – jechać. Lewy – stop. No już, weź się w garść. Prawy. Lewy. Jechać. Stop.
– Niewykluczone, że jednak umrę ze starości – stwierdza Aubrey.
Obracam się i posyłam jej przez ramię złośliwy uśmiech. Potem znów skupiam się na pedałach. Ostrożnie kładę nogę na hamulcu, następnie naciskam guzik zapłonu i włącza się silnik. Ponownie patrzę w lusterka, żeby się upewnić, że nikogo za nami nie ma, a potem jeszcze na wszelki wypadek kręcę głową we wszystkie strony.
– Serio? – jęczy Aubrey. – Mam samolot o świcie. Myślicie, że zdążę?
Mama się śmieje.
– Świetnie sobie radzisz, Finn – mówi wspierająco ciocia, ale chyba czuję w jej głosie lekkie poczucie winy.
Tak, lubi mącić, ale ma dobre serce. Należy do tych osób, które zawsze zachwycają się dziećmi i ratują pisklęta, gdy wypadną z gniazda. Nie wyskoczyłaby z taką propozycją, gdyby miała choć cień podejrzenia, że mnie tym zestresuje.
Włączam wsteczny i zaczynam się wycofywać z miejsca parkingowego. Samochód szarpie.
– Dobra robota – chwali ciocia.
– I oto rodzina Millerów wraz z ciocią Karen opuszczają parking – ogłasza Aubrey.
Mama znów chichocze.
Wyjeżdżam na Coast Highway i jedziemy w stronę domu, jedna przecznica, druga, nikt nic nie mówi, a ja wiem, że choć bardzo staram się wyglądać na pewną siebie, pasażerki czują mój strach.
Widzę pierwsze światła, teraz jest czerwone, więc bardzo starannie – lewy, lewy, lewy – przesuwam stopę z gazu na hamulec.
Zatrzymujemy się łagodnie, a ja robię wydech przez nos i mentalnie klepię się po plecach.
Światło zmienia się na zielone, przesuwam stopę na gaz i ruszamy.
Po pokonaniu dwóch kolejnych przecznic i po dwóch niczym niezakłóconych postojach na światłach odważam się poluzować uścisk palców na kierownicy i zaczynam się uspokajać. Dam radę. Muszę się tylko skupić. Pomyśl o tym, a potem to zrób, zupełnie jak w sporcie.
Moje pasażerki też oddychają z ulgą. Aubrey sięga, żeby włączyć radio, a mama się odwraca, żeby powiedzieć coś o jakimś szczególe, o którym musi koniecznie wspomnieć florystce.
I wtedy to się staje. Mama mówi coś o liliach, że nie mają pyłku czy coś takiego, kiedy nagle jakiś samochód za nami trąbi. Ryk, od którego zamiera mi serce. Stopa natychmiast przesuwa się na bok i wali po hamulcu tak ostro, że mama musi chwycić się deski rozdzielczej.
Jej głowa się odwraca, moja skóra staje w płomieniach. Nie mam odwagi nawet na nią spojrzeć, poczucie winy dosłownie promieniuje z mojej usianej irlandzkimi piegami twarzy. Wiem, że wie. Tak już jest z moją mamą: zawsze wie.
Aubrey i ciocia Karen nie mają o niczym pojęcia. Trębacz mija nas, Aubrey pokazuje mu środkowy palec, a ciocia mówi:
– Dupek. Niektórym to się zawsze spieszy nie wiadomo dokąd. Świetnie sobie radzisz, Finn.
Cała się trzęsę, gdy znów ruszamy. Moja uwaga skupia się niczym laser tylko na tym, żeby przejechać resztę drogi do domu bez żadnych incydentów. Wzrok mam skupiony na ulicy i staram się nie myśleć o siedzącej tuż obok mamie i o tym, co o mnie sądzi.
Obietnicę złożyłam niecały tydzień temu, a ona wybaczyła mi z niesłychaną wyrozumiałością, szczególnie że moja ostatnia przygoda skończyła się na policji. Niewinne wyzwanie, które nie poszło po mojej myśli – kamień, który wystrzeliłam z huśtawki, poleciał o wiele dalej, niż to oszacowałam, o mało nie zabijając jednego dzieciaka i łamiąc znak drogowy. Mama po mistrzowsku załatwiła to tak, jak tylko doskonały prawnik potrafi. Zagadała z policjantem, który mnie aresztował, i tak długo żartowała z nim i chichotała, aż naprawdę uwierzył, że nie popełniono żadnego przestępstwa. Po prostu ciekawy świata młody umysł próbował zrozumieć prawa fizyki. Gdy dotarłyśmy do domu, powiedziała tylko: „Wiesz, Finn, przeprosiny są coś warte tylko wtedy, kiedy wypowiada się je naprawdę szczerze”. Te słowa zabolały. Ostatnio ciągle przepraszam.
Dałam jej wówczas słowo skauta, że naprawdę obiecuję poprawę i że odtąd trzy razy się zastanowię, zanim skoczę, co ją nieco rozśmieszyło, bo moje ostatnie przestępstwo polegało w zasadzie na skakaniu z huśtawki.
Teraz jednak się nie uśmiecha. Siedzi nieruchomo jak posąg, patrząc przez przednią szybę, a ja czuję się gorzej niż okropnie. Pięć dni. Tyle tylko zajęło mi złamanie obietnicy. Znów ją zawiodłam.
W końcu widzę ostatnie światła i niemal wiwatuję z radości. Jeszcze jedna przecznica, w prawo, potem w lewo i będziemy w domu. Kiedy światło zmienia się na żółte, jestem gotowa zrobić, co w mojej mocy, żeby samochód znów nie szarpnął. Dotykam hamulca tak, jak nauczył mnie instruktor, żeby powoli zmniejszyć prędkość.
Już prawie stoimy, koła ledwie się toczą, a ja mam wzrok utkwiony w zderzaku samochodu przed nami, kiedy wibruje mój telefon. Esemes. Dwa mocne drgnięcia, które zaczynają się w tylnej kieszeni, ale wędrują dalej po mojej nodze aż do stopy i samochód nagle szarpie do przodu.
– Hamulec! – wrzeszczy mama, jej głos łączy się z okropnym chrzęstem metalu, gdy wbijamy się w wóz przed nami. – Hamulec! – powtarza, a ja staram się w niego trafić, ale nie wiedzieć czemu wciąż przemy naprzód, wciskając samochodzik przed nami w stojącego przed nim pick-upa.
– Nie ten pedał – mówi mama, a moja stopa przeskakuje na bok.
Mama wyskakuje z samochodu, zanim nawet zdążę przesunąć drążek do pozycji postoju.
– O cholera – wyrywa się siedzącej za mną Aubrey.
– Ojoj – jęczy ciocia Karen.
Wytaczam się zza kierownicy, moje ciało znowu stoi w ogniu.
Mama już rozmawia z kierowcą samochodu, w który uderzyłyśmy. Pochyla się nad otwartym oknem. W środku siedzi kobieta – ciemne włosy do ramion, czerwony sweter. Na lusterku wstecznym dynda krzyżyk z paciorków. Kiwa głową na coś, co mówi mama. Potem jej głowa zmienia kierunek i nie jestem pewna, ale po drżeniu jej ramion domyślam się, że płacze.
Ruszam w ich stronę, potem się cofam, moje mięśnie się spinają, rozluźniają, nie wiem, co robić.
Podchodzi do nich kierowca pick-upa, starszy facet w koszuli w kratę i luźnych dżinsach. Wygląda jak robotnik albo handlowiec. Pyta, czy nikomu nic się nie stało, ogląda się na mnie, a potem, stwierdziwszy, że nie ma rannych, macha ręką na maminą propozycję ubezpieczenia, siada z powrotem za kierownicą i odjeżdża.
Wpatruję się w jego zderzak. Jest wygięty, ale trzyma się mocno i trudno powiedzieć, czy to wklęśnięcie nastąpiło kilka minut czy kilka dziesięcioleci temu.
Samochód kobiety prezentuje się zdecydowanie gorzej. To stara honda i wygląda, jakby ktoś ją złożył na pół, maska i bagażnik wygięte są ku sobie, a środek się zapadł. Kobieta ma w ręku komórkę, moja mama też. Stoję i patrzę.
– Finn, kochanie, może wsiądziesz do samochodu? – radzi ciocia przez otwarte okno.
Sięgam do drzwi.
– Może lepiej będzie, jeśli twoja mama poprowadzi przez resztę drogi.
Obchodzę samochód i siadam na miejscu pasażera.
Dwadzieścia minut później pojawia się wóz pomocy drogowej. Mama nie odstępuje kobiety na krok, gdy zabierają jej samochód. Kobieta już nie płacze, a ja czuję ogromną wdzięczność. Mama jest właśnie taka niesamowita. To dlatego jest takim dobrym prawnikiem – w każdej sytuacji zachowuje zupełny spokój i każdego człowieka przekona, że jest po jego stronie. Kiedy kobieta wsiada do samochodu pomocy drogowej, dosłownie dziękuje mojej mamie, jakby wjechanie w jej hondę było wręcz przysługą, którą jej wyświadczyłyśmy.
Chwilę później mama jest z powrotem w naszym samochodzie i przejeżdżamy pozostałe dwie przecznice.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki