- W empik go
W judodze na rowerze. Japońsko - koreańska przygoda na dwóch kółkach - ebook
W judodze na rowerze. Japońsko - koreańska przygoda na dwóch kółkach - ebook
„W judodze na rowerze. Japońsko-koreańska przygoda na dwóch kółkach” to cudowna historia powstania nieprzeciętnego pomysłu oraz przebiegu fantastycznej przygody, którą przeżył autor podczas swojej podróży rowerem po Japonii i Korei, połączonej z treningami judo w lokalnych salach treningowych na trasie.
Znakomita i jednocześnie niezwykła pozycja dla sportowców, podróżników, poszukiwaczy przygód. Wspólnie z autorem przeżywamy kolejne etapy podróży, od przygotowań, przez ciężkie górskie podjazdy czy wymianę dętki, aż po transport roweru. W ciekawy sposób ujęte wątki podróżnicze pozwalają nam poczuć smak ramenu czy kimchi, poznając jednocześnie uroki tego, co ciężko osiągalne dla zwykłego podróżnika.
To również wspaniała opowieść o tym, w jaki sposób judo, łączy ludzi na całym świecie, stając się nie tylko dyscypliną sportową, ale także elementem kształtującym osobowość i pozwalającym na przeżycie czegoś niezwykłego.
Książka, napisana w bardzo przyjemny sposób, niepozbawiona jest wątków humorystycznych, jak i elementów dramaturgii. Autor zdecydowanie zaraża swoją pozytywną, niekończącą się energią, pasją, nieustającym dobrym humorem i chęcią poznawania świata w ciekawy sposób. A jeśli jeszcze nie ćwiczysz judo, to po przeczytaniu „W judodze na rowerze” na pewno będziesz chciał zacząć!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-950111-0-8 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedostatni tydzień sierpnia był dla mnie bardzo gorący. Nie pamiętam, jaka panowała wtedy temperatura, ale miałem naprawdę dużo zadań w pracy. Dodatkowo to był ostatni tydzień przed moim wyjazdem do Japonii.
Spałem bardzo niewiele. Codziennie miałem jakieś zadanie do wykonania: wymianę waluty, kupno ubezpieczenia, pranie, ostatnie zakupy przed wyjazdem, kwestie związane z organizacją pierwszych dni wyprawy. Największym wyzwaniem było jednak spakowanie roweru do transportu lotniczego – nigdy wcześniej tego nie robiłem.
Najprostszym rozwiązaniem byłoby wynajęcie lub kupienie (co wiąże się ze sporymi kosztami) walizki transportowej na rower. To niby rozsądne, ale niekoniecznie w przypadku takiego typu wyjazdu jak mój, gdy kończę podróż kilka tysięcy kilometrów od miejsca, z którego startowałem. Musiałbym wysłać walizkę z Sapporo do Seulu pocztą i następnie zorganizować przechowanie jej przez kolejne sześć tygodni. Zdecydowałem, że trzeba wymyślić coś bardziej prowizorycznego. Coś, czego będzie można się pozbyć w Sapporo – w punkcie startu wyprawy.
Z poprzednich wizyt w Japonii wiedziałem, że Japończycy podchodzą bardzo restrykcyjnie do kwestii śmieci. W polskich miastach śmietniki są na każdym kroku. W Japonii trzeba przejść pół miasta z butelką po napoju, żeby znaleźć śmietnik, a najlepiej zabrać ją ze sobą do domu. Każdy musi sam dbać o swoje śmieci. Śmieci to koszt. Żywiłem pewne obawy, jak pozbędę się opakowania na rower (mającego całkiem spore rozmiary), skoro często miałem kłopoty ze zwykłą butelką po napoju.
Skonsultowałem kwestię pakowania roweru z tatą. Tata – inżynier i „złota rączka” – stwierdził, że skonstruuje mi walizkę z lekkiej płyty pilśniowej. Oczywiście byłem zachwycony, że jeden z obowiązków spada z moich barków. Wykonaliśmy pomiary roweru (musieliśmy się zmieścić w konkretnych wymiarach narzuconych przez linie lotnicze: 145 × 90 × 40 cm). Tata dwa dni konstruował „pancerną” skrzynię. Nadszedł dzień próby. Postanowiliśmy, że wykonamy tę próbę z pewnym marginesem czasowym, tak na wszelki wypadek. Zabraliśmy się więc za pakowanie roweru dwa dni przed wyjazdem. Jak się wkrótce przekonaliśmy, to była dobra decyzja.
Opakowanie było świetne: wytrzymałe, solidne. Rower się zmieścił. Uzupełniliśmy całość gazetami i folią bąbelkową, po czym zadowoleni z siebie, z uśmiechami na twarzach spięliśmy skrzynię zszywkami. Cały proces zajął nam prawie dwie godziny. Upociliśmy się, ale byliśmy szczęśliwi, że udało nam się zakończyć tę skomplikowaną procedurę – rower był zabezpieczony na czas podróży. Zrobiliśmy (a w zasadzie to tata zrobił) kawał dobrej roboty. Kiedy opakowanie było już zbite, oklejone folią i stretchem, tata zadał jedno pytanie:
– Chyba na lotnisku nie będą chcieli zajrzeć do środka skrzyni?
Obaj puściliśmy to pytanie mimo uszu. To byłby lekki „przypał”. Nie mam pojęcia, w jaki sposób miałbym sam bez sprzętu otworzyć, a potem złożyć coś takiego na lotnisku. Wróciliśmy do przygotowywania skrzyni do transportu. Tata stwierdził, że przypnie do niej szelki, żeby łatwiej mi było przenosić rower na lotnisku w Warszawie i Sapporo. Po założeniu szelek zdecydowaliśmy, że przewieziemy skrzynię do mojego mieszkania, z którego miałem ruszać z bagażami na warszawskie lotnisko. Tata podjechał samochodem pod klatkę, a ja miałem przenieść rower. I tu pojawił się kolejny problem. Myślę, że nie należę do najsłabszych fizycznie, ale podniesienie skrzyni stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie. Gdybym nie wiedział, co jest w środku, dałbym sobie rękę uciąć, że jest po brzegi wypełniona kamieniami. Zważyliśmy pakunek. To, co pokazała waga, kilkukrotnie przerosło nasze przypuszczenia. Sam rower ważył około 15 kg, a skrzynia z rowerem ponad 30 kg!
Szybko skontaktowałem się z przewoźnikiem i okazało się, że waga takiego bagażu może wynosić maksymalnie 25 kg. Za nadwagę bagażu musiałbym zapłacić 200 euro. O tej kwocie dowiedziałem się w piątek 25 sierpnia – na dzień (konkretnie 15 godzin) przed odlotem, kiedy byłem w biurze ostatni dzień przed urlopem. Z pomocą przyszedł mi mój przyjaciel. Dzień wcześniej oferował mi pudełko kartonowe, które zostało mu po zakupie roweru. Dostarczył mi je po pracy w piątek. Wspólnie z tatą przepakowaliśmy rower do kartonu i dodatkowo zabezpieczyliśmy newralgiczne elementy roweru, takie jak przerzutka czy hamulce. Tym sposobem udało nam się odchudzić bagaż o 10 kg. O 22 rower był spakowany.
Na lotnisku musiałem być o 4 nad ranem następnego dnia. Do 1 w nocy pakowałem pozostałe rzeczy, które wcześniej rozłożyłem na stołach, tak aby o niczym nie zapomnieć. Zrobiłem listę i po kolei wkładałem do bagażu poszczególne przedmioty, wykreślając je z listy. Po około dwóch godzinach snu ruszyłem na lotnisko, żeby odbyć trwający ponad 23 godziny przelot do Sapporo (cała podróż od drzwi mojego mieszkania do pierwszego punktu docelowego w Japonii zajęła ponad 27 godzin).
Przed wyjściem z mieszkania wykonałem 20 razy double check swojego bagażu – czyli łącznie sprawdziłem wszystko 40 razy. Wyjeżdżając, zazwyczaj zwracam szczególną uwagę na trzy rzeczy: paszport, portfel (pieniądze), telefon. Mając te trzy artykuły pierwszej potrzeby, jestem w stanie przetrwać w każdych warunkach. Na krótszych wyjazdach w razie pominięcia jakiegoś ważnego elementu bagażu jestem w stanie dokupić brakujące rzeczy. Ten wyjazd nieco bardziej mnie ograniczał. Brałem ze sobą raczej sprawdzony w boju sprzęt, który mi pasował i który bez problemu potrafiłem obsługiwać. Zakup nowych rzeczy w Japonii lub Korei wywołałby u mnie, poza wyrwą w budżecie, spory dyskomfort. Na szczęście zabrałem wszystko, co zaplanowałem.
Na lotnisko odwiozła mnie moja dziewczyna Judyta. Wszystko przebiegało sprawnie i zgodnie z planem. Do czasu nadania bagażu! „No i pojawiły się schody” – pomyślałem. Obsługa lotniska Chopina poinformowała mnie, że mogę nadać bagaż sportowy (mój rower) wyłącznie do Osaki (czyli do drugiego lotniska przesiadkowego)! Po dwóch godzinach snu byłem chyba lekko nieuprzejmy w stosunku do osoby, która mi to oznajmiła. Wykłócanie się nic by jednak nie dało. Zostałem wprowadzony w błąd przez pośrednika, który sprzedał mi bilety lotnicze. Konkludując, z Warszawy ruszałem z ciężkim sercem – wiedziałem, że na lotnisku w Osace będę musiał opuścić strefę transferową, odebrać bagaż i nadać go do Sapporo. Na te wszystkie czynności miałem dwie godziny. Niby czasu było dość, ale nigdy nic nie wiadomo. Opuściłem Warszawę z lekkim poczuciem niepewności, czy aby mój postój w Osace nie zostanie niespodziewanie wydłużony. Byłbym bardzo niepocieszony takim obrotem sprawy, zwłaszcza że pierwsze dni wyprawy miałem zaplanowane w najmniejszym szczególe. Problemy na lotnisku w Osace mogły doprowadzić do fiaska tych planów.
DOBA LOTU I DWIE PRZESIADKI
Sam lot na trasie Warszawa–Paryż, Paryż–Osaka nie odznaczał się niczym specjalnym. No, może poza jednym przypadkowym, miłym akcentem, który zwiastował, że cały mój wyjazd będzie pod znakiem judo. Na pokładzie samolotu w czasopiśmie linii Air France, pełnym reklam perfum i alkoholu, mogłem przeczytać wywiad z Teddym Rinerem – supergwiazdą, multimedalistą olimpijskim i wielokrotnym mistrzem świata w judo. Wywiad dotyczył jego przygotowań do zbliżających się igrzysk w Tokio w 2020 roku.
Na lotnisko KIX (międzynarodowy port lotniczy Kansai w Osace, zbudowany na sztucznie usypanej wyspie) dotarłem 15 minut przed określonym w planie czasem. Na tym lotnisku lądowałem już kilka razy wcześniej podczas moich poprzednich podróży do Japonii. Dosyć sprawnie przeszedłem odprawę celną, standardowo musiałem zostawić swoje odciski palców, wysoce wyspecjalizowana maszyna zbadała, czy moje ciało nie ma temperatury, która wskazywałaby, że przylatuję na wyspę chory, a celnik zrobił zdjęcie mojej twarzy przy przekraczaniu granicy. W moim paszporcie pojawiła się naklejka 90-dniowej wizy turystycznej.
Czym prędzej pobiegłem, żeby odebrać swój bagaż rejestrowany (trzy ofoliowane sakwy) i rower. Zapakowałem wszystko na wózek i udałem się do hali odlotów, żeby nadać bagaż na lot do Sapporo. Spodziewałem się kłopotów i faktycznie już gdy zacząłem podjeżdżać do stanowiska ze swoim gigantycznym pakunkiem rowerowym, widziałem zakłopotanie personelu obsługującego punkt ANA (All Nippon Airline). W takich sytuacjach możliwych jest kilka zagrywek. Wybrałem opcję: „pal Jana” i udawaj, że wszystko jest OK i że wcale nie masz dużego bagażu (ani dwóch sztuk bagażu). Przekazałem pani z obsługi paszport i kartę pokładową. Pani wezwała na pomoc koleżankę, a potem (chyba) przełożonego, po czym oznajmiła:
– You can’t take this. – I wskazała na paczkę z rowerem.
W mojej głowie zaświeciła się czerwona lampka. OK – czas na szybką zmianę taktyki. Z „pal Jana” przechodzimy do opcji numer dwa, czyli „zagadaj ich po angielsku”. Grzecznie wytłumaczyłem, że ta paczka musi jechać ze mną, a ja w razie potrzeby dopłacę za niestandardowy bagaż. W tak zwanym międzyczasie obsługująca mnie grupa rozrosła się z trzech osób do sześciu. Zrobiło się spore zamieszanie. Personel chyba chciał możliwie szybko pozbyć się problemu z przybyszem z Polski. Ostatecznie pani z obsługi oznajmiła:
– OK! It’s OK!
Okazało się, że nawet nie musiałem płacić dodatkowo za bagaż! Tego akurat się nie spodziewałem. Zauważyłem, że karton zabezpieczający rower przedarł się w miejscu, gdzie były zlokalizowane pedały. Obsługa stanowiska ANA okazała się na tyle uprzejma, że przygotowała specjalny materiał izolująco-zabezpieczający i z własnej inicjatywy okleiła wskazane miejsce. Rower musiałem zawieźć do stanowiska z bagażem ponadwymiarowym. Drobna Japonka z obsługi powiedziała, że zrobi to sama. Przyprowadziła wózek, ale ja, jak przystało na dżentelmena z Polski, oczywiście sam się tym zająłem, choć pani przez cały czas mi asystowała i podprowadziła mnie do miejsca, gdzie zdeponowałem paczkę. Wtedy poczułem, że jestem w Japonii! Z taką życzliwością i pomocą spotykałem się wielokrotnie podczas wyprawy. Chciałbym doczekać czasów, kiedy u nas w kraju będziemy chociaż w połowie tak życzliwi dla siebie.
Po nadaniu roweru kamień spadł mi z serca. Poczułem, że jestem już blisko osiągnięcia linii startu. Kupiłem pierwszą butelkę zimnej zielonej herbaty, którą ostudziłem emocje, i udałem się do swojej bramki. Lot do Sapporo przebiegł bez zakłóceń.
PRZYWITANIE W JAPONII TRENINGIEM JUDO
Po prawie 27 godzinach podróży (od opuszczenia mieszkania w Warszawie) wylądowałem na lotnisku w Sapporo. Cały i zdrowy, z pełnym i nieuszkodzonym bagażem. Od razu narzuciłem sobie megatempo. „Odpocznę po powrocie” – mówiłem sobie. Przed wyjazdem zastanawiałem się, czy będę zmuszony składać rower na lotnisku, żeby dojechać do centrum Sapporo (to kilkadziesiąt kilometrów), ale miałem ten komfort, że zostałem odebrany z lotniska przez jednego z trenerów judo – Toshiakiego Sasayę9, który zaprosił mnie na trening do dojo (sali treningowej) Uniwersytetu Hokkaido. Na lotnisku odebrałem na poczcie jeszcze jeden bardzo ważny pakunek – wspomniany już wcześniej router wi-fi. Od tego momentu byłem stale on-line w Japonii.
Toshiaki zabrał mnie swoim dużym jak na japońskie standardy samochodem (vanem). Pojechaliśmy najpierw do hostelu, gdzie zostawiłem rower i bagaż, wziąłem prysznic i przepakowałem torbę, biorąc ze sobą judogę oraz rzeczy na zmianę. Trener czekał w samochodzie przed hostelem. Szybko zbiegłem na dół i pojechaliśmy wspólnie w okolice jego domu, gdzie razem wsiedliśmy w tramwaj (atrakcję turystyczną) i pojechaliśmy na trening. W Japonii metro nie jest rzadkością. Tokio, Osaka, Nagoja, Sapporo, Sendai, Kioto, Fukuoka, Jokohama, Kobe – to miasta, które mają własne sieci metra. Tramwaj jest rzeczywiście czymś nietypowym.
Zrobiłem pełen trening judo, ale walczyłem co drugą walkę. Przyznam, że po pierwszej walce miałem już mroczki przed oczami – to chyba nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że byłem po całym tygodniu pracy, nieprzespanej nocy, długiej podróży i całkiem sporej dawce emocji. W dojo Uniwersytetu Hokkaido zauważyłem pewne ciekawe elementy wystroju, których dotychczas nie widziałem na salach treningowych: religijny, czego naturalnie nie ma w polskich salach treningowych – ołtarzyk buddyjski, oraz bardziej dekoracyjno-pamiątkowy – umieszczone na ścianie drewniane tabliczki z nazwiskami najbardziej utytułowanych zawodników Hokkaido Judo Club z każdego roku jego istnienia. Drugi element wystroju zajmował całkiem spory fragment ściany – ten klub judo miał ponad 100 lat! Powstał w 1908 roku. To prestiżowy klub – uczestniczy w tzw. Nanateisen. Taką nazwę nosi rywalizacja pomiędzy najwięk-szymi i najsilniejszymi japońskimi uniwersytetami. W obszarze judo rywalizują uniwersytety: Hokkaido, Tohoku, Tokio, Nagoja, Osaka, Kioto i Kiusiu.
Po zakończeniu treningu z sakwy, w której umieściłem judogę, wyciągnąłem także maskotkę – niedźwiedzia „Kazka” w judodze. Wyraz twarzy moich kolegów na macie wskazywał, że nie zrozumieli, że to maskotka mojego klubu Judo Legia Warszawa, należącego do Krzyśka Wiłkomirskiego10. Patrzyli na mnie z politowaniem. Dopiero, gdy im pokazałem logotyp swojego klubu sportowego i zdjęcia z wydarzeń sportowych z jego udziałem, zorientowali się, o co chodzi. Miś Kazek był współtowarzyszem całego przedsięwzięcia. Kilkukrotnie realizowałem z nim sesję fotograficzną, która następnie była prezentowana na stronie mojego klubu jako dokumentacja postępów mojej wyprawy.
Po zakończonej sesji fotograficznej doświadczyłem bardzo miłego gestu. Cała grupa treningowa zaprosiła mnie na przyjęcie powitalne. To był bardzo miły czas. Studenci na rozpoczęcie kolacji odśpiewali hymn uniwersytetu. Podczas kolacji rozmawialiśmy o mojej podróży. Byłem także egzaminowany z wiedzy o Japonii. W ramach prezentu otrzymałem od studentów zestaw komiksów. Nie były to jednak zwykłe komiksy, ale komiksy o ich klubie judo, których bohaterami są prawdziwe osoby. Głównym bohaterem komiksu jest jego twórca Toshinari Masuda. Historia zawarta w książkach bazuje na jego osobistych doświadczeniach w Hokkaido Judo Club. Fabuła opisuje przygotowania i ciężkie treningi autora oraz innych zawodników przygotowujących się do corocznej prestiżowej rywalizacji w judo pomiędzy najsilniejszymi uniwersytetami w Japonii. Tytuł publikowany jest raz do roku.
Bardzo mi się spodobał ten prezent, ale uśmiechnąłem się w duchu. Przed wyjazdem starałem się tak dobierać bagaż, żeby był jak najlżejszy – rezygnowałem z wielu części garderoby, a już pierwszego dnia (jeszcze przed początkiem jazdy na rowerze) mój bagaż stał się cięższy o około 1,5 kg komiksów.
Na koniec tego bardzo miłego przywitania poprosiłem uczestników spotkania o złożenie podpisów na fladze Polski – podczas całej podróży prosiłem spotkanych judoków o zostawienie pamiątki po sobie na przywiezionej przeze mnie fladze. To zawsze był też dobry moment na przekazanie chociaż w pigułce informacji o Polsce. Z tej możliwości skrupulatnie korzystałem przy każdej okazji. Pod koniec kolacji moje oczy same się zamykały. Studenci zaprosili mnie na kontynuację spotkania w innym lokalu, ale musiałem odmówić – byłem absolutnie nieprzytomny. Myślę, że niewiele brakowało, a usnąłbym na stojąco. Toshiaki odprowadził mnie bezpiecznie do hostelu i miałem czas na pierwszą regenerację po tym niezwykle długim dniu, który w zasadzie trwał dwie doby.
PIERWSZY DZIEŃ NA ROWERZE. MAYDAY! MAYDAY! GPS NIE DZIAŁA
Kolejnego dnia obudziłem się około 6 rano – jet lag dał o sobie znać. To mało przyjemne uczucie, gdy budzisz się zmęczony, ale wiesz, że już nie zaśniesz. Do śniadania w hostelu miałem jeszcze dwie godziny, więc chciałem wykorzystać czas możliwie efektywnie. Poszedłem na dwugodzinny spacer po Sapporo, żeby odwiedzić miejsca, w których byłem rok wcześniej podczas mojej trzeciej wizyty w Japonii.
Po porannym rozruchu i śniadaniu przepakowałem sakwy i wymeldowałem się z hostelu. Do wyruszenia w trasę pozostał jeden kluczowy element – montaż roweru po podróży lotniczej. Założyłem gumowe rękawiczki i zabrałem się do tego niczym chirurg do operacji. Poszło całkiem sprawnie, nic nie było uszkodzone. Po 15 minutach „zabiegu” byłem gotowy do startu. Karton i inne śmieci – pozostałości po zabezpieczeniu roweru – udało mi się zostawić w recepcji hostelu.
Na początku stwierdziłem, że pojadę pod wieżę telewizyjną w Sapporo oraz na targ rybny – do tych dwóch punktów trafiłem bez trudu, nie korzystając z map. Okolice wieży telewizyjnej w największym mieście na wyspie Hokkaido uznałem za linię startu – oficjalne miejsce rozpoczęcia wyprawy. Pod samą wieżą spotkałem Amerykanina, który również jeździł po Hokkaido na rowerze z sakwami. Widząc mnie w pełnym rynsztunku, postanowił mnie zagadnąć. Dowiedziałem się, iż był w trasie już ponad dwa tygodnie. Zdradził mi, że dziennie przejeżdża około 60–70 km. Szybko i pochopnie oceniając, pomyślałem: „No jasne, pewnie jest słaby i jeździ sobie rekreacyjnie”. Gdy mu powiedziałem, że dziś (a była mniej więcej 10 rano) chcę dotrzeć do miejscowości Toyako, oddalonej o nieco ponad 130 km, uśmiechnął się i powiedział, żebym szykował się na rajdy nocą. Trochę dało mi to do myślenia, ale cóż – wystartowałem.
Z mojej ostatniej wizyty w Sapporo z ubiegłego roku pamiętałem, która droga prowadzi w wyznaczonym przeze mnie kierunku (na południe), więc póki co nie zdecydowałem się na korzystanie z GPS-a. Gdy dojechałem do granic Sapporo, wyciągnąłem jeden ze swoich najcenniejszych sprzętów, który miał mi wskazywać drogę podczas wyprawy. Uruchomiłem mój rowerowy GPS. Dziwne, ale przez kilka minut nie był w stanie wyszukać wskazanej drogi. Czynność powtórzyłem kilkukrotnie, restartując urządzenie (tak poradziłby przecież każdy informatyk z korporacyjnego help desku!). To zabrało mi chwilę. Jeszcze spokojny wyciągnąłem swój backup – w komórce również miałem wgrane mapy Japonii i Korei. Ten sam błąd – mapy nie działały. Nie miałem wyjścia, musiałem złapać się ostatniej deski ratunku – trio: telefon, mapy Google i Internet. Postanowiłem, że będę jechał, korzystając z tego najprostszego rozwiązania, przynajmniej tymczasowo (do czasu, aż wyjaśnię, dlaczego dwie pierwsze opcje nie działają). Jak wiadomo, tymczasowe opcje często są tymi najbardziej trwałymi – ostatecznie w ten sposób przejechałem całą Japonię.
Może wyrażę się nieco nieskromnie, ale mam dobrą orientację w terenie, wyczucie stron świata i łatwo odnajduję się na mapach. Rok przed rozpoczęciem wyprawy rowerowej byłem w Sapporo i wspólnie ze znajomymi zrobiliśmy jednodniowy wypad na kajaki nad wspaniałe jezioro Shikotsu. Jezioro leżało w połowie drogi, którą chciałem pokonać tego dnia. Wiedziałem zatem, którędy jechać, i rozpoznawałem otoczenie. Z wcześniejszej wyprawy kojarzyłem też restaurację, w której zaplanowałem pierwszy ciepły posiłek na trasie.
Dojazd do restauracji zabrał mi dużo więcej czasu, niż się spodziewałem. Na trasie odnotowałem mnóstwo podjazdów. Ten aspekt drogi nie został mi w pamięci z ubiegłorocznej wyprawy. Tłumaczyłem sobie, że na pewno druga część trasy tego dnia będzie lżejsza. W trakcie przerwy obiadowej we wspomnianej restauracji zagadnął mnie Japończyk z rodziną i zaczął wypytywać o szczegóły mojej wycieczki. Zapytał też, jaki jest cel mojej dzisiejszej wyprawy. Powiedziałem, że to słynna pośród turystów i malowniczo położona miejscowość Toyako. Zrobił wielkie oczy. Było chwilę po 14. Powiedział, że to nawet nie jest ambitny plan – to po prostu niemożliwe, żebym dotarł do celu przed zmrokiem. Trochę się zestresowałem. To już druga osoba spotkana na trasie, która ostrzegała mnie przed dystansem, jaki miałem do pokonania. Bez zbędnej zwłoki i wypoczynku pożegnałem się z poznaną rodziną i ruszyłem z kopyta dalej.
Na tym fragmencie trasy towarzyszyły mi wspaniałe krajobrazy. Przejeżdżałem przez środek Parku Narodowego Shikotsu-Toya. Jadąc kilkanaście kilometrów brzegiem (a więc po względnie płaskim terenie) jeziora Shikotsu, odzyskałem nadzieję, że uda mi się osiągnąć cel tego samego dnia. Niestety szczęście nie trwało zbyt długo – znowu zaczęły się solidne wzniesienia. Nie spotykałem już żadnych rowerzystów – o ile w pierwszej części dnia widziałem kolarzy, którzy organizowali sobie jednodniowe wypady z Sapporo, o tyle na tej drodze nie minąłem już nikogo. Jeździło także dużo mniej samochodów. Mogłem swobodnie kontemplować piękną przyrodę i podjazdy (a potem zjazdy – te dawały mi dużo więcej radości). Widziałem całe mnóstwo saren, jeleni i zajęcy, przebiegających przez drogę lub biegających wzdłuż mojej trasy. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej ilości dzikiej zwierzyny.
Mocno zapadł mi w pamięć jeden moment. To było już sporo po przejechaniu 80 km. Byłem zmęczony, a przede mną rysował się kolejny solidny podjazd. Moje mięśnie jeszcze nie były przygotowane do takiego wysiłku. Pot lał się ze mnie strumieniami. Wzrok skierowałem na jezdnię. Co jakiś czas podnosiłem głowę i sprawdzałem, ile jeszcze czeka mnie podjazdów. Za którymś razem poczułem, że ktoś mnie obserwuje. To było dosyć dziwne uczucie, bo nie słyszałem samochodów ani rozmów, ani też odgłosów jadących rowerzystów. W oddali zobaczyłem parę wpatrzonych we mnie oczu. Może to moje niewyspanie? Może to zmęczenie? Może zjadłem coś dziwnego w tej restauracji? Na poboczu (przy prawym pasie – ja jechałem lewym) siedział – powtórzę: siedział – wielki jeleń z dużym porożem i wpatrywał się w moje zmagania. Wiem, że teraz fantazjuję, ale trochę przypominał mi jelenia z filmu Księżniczka Mononoke studia Ghibli11. Zdębiałem. Boję się zwierząt – nie wiedziałem, co robić. „Może mnie zaatakuje, lepiej przejadę bez zbędnych ruchów” – myślałem. Gdy już go minąłem, doszedłem do wniosku, że nikt nie uwierzy, że zobaczyłem coś takiego. Postanowiłem wrócić i zrobić mu zdjęcie. Zacząłem zjeżdżać w dół – przy takim poziomie zmęczenia to już była odważna decyzja. Niestety to spłoszyło jelenia. Podniósł się i zaczął leniwie odchodzić. Udało mi się jedynie uchwycić moment, kiedy niespiesznie się ode mnie oddalał.
O 18 ktoś jakby za pstryknięciem palców wyłączył światło słoneczne. To był niesamowicie szybki zachód słońca. W całej Japonii (a na pewno w jej północnej części) nastały egipskie ciemności. Serio. Japonia powszechnie kojarzona jest z wielkimi miastami i ich centrami, od których biją łuny świateł, reklam itd. I to jest prawdziwy obraz. Ale jest jeszcze inny. Ulice przedmieść oraz lokalne drogi są praktycznie nieoświetlone. Dla mnie jazda w takich warunkach była na tyle traumautyczna, że od tego momentu starałem się nie jechać po zmroku. Pokonałem wtedy po zmroku około 40 km. Były jednak także ciekawe aspekty takiej jazdy. Mijałem przykładowo domy z małymi onsenami12 – w powietrzu czuć było zapach siarki, a znad niektórych dachów unosiła się biała para wodna, dobrze widoczna po zmroku.
Tego dnia dotarłem do hostelu w okolicach godziny 21. Byłem zmęczony, ale też miałem już na koncie kilka cennych doświadczeń na kolejne dni. Od jednego z moich współlokatorów w pokoju hostelowym, przybyłego z Hong Kongu, dowiedziałem się, że tej nocy nad jeziorem Toya (nad którym nocowałem) odbywa się pokaz fajerwerków. Nie pierwszy raz okazało się, że jestem sporym farciarzem – wziąłem szybki prysznic i poleciałem oglądać pokaz słynnych japońskich sztucznych ogni. Część sztucznych ogni puszczana była z łodzi, która pływała pośrodku jeziora. To faktycznie robiło wrażenie, kiedy fajerwerki odbijały się w tafli wody. Po pokazie moim absolutnie jedynym celem stało się łóżko w hostelu.
W tym dniu przejechałem 130 km i nocowałem w miejscowości Toyako.
KIM DZONG UN NIE DAJE SPAĆ
Drugiego dnia wyprawy chwilę po 6 rano obudziły mnie syreny i głośne komunikaty po japońsku puszczane z głośników (w Japonii głośniki na ulicach są czymś powszechnym). Nie znając japońskiego, mogłem się tylko domyślać ich treści. Byłem prawie pewien, że to ostrzeżenie przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi. Tsunami się nie bałem, bo znajdowałem się zbyt daleko od oceanu. Otworzyłem drzwi i okna mojego pokoju. Tak nakazują instrukcje dotyczące postępowania podczas trzęsienia ziemi. To ma uchronić przed ewentualnym obsunięciem się okien, wysunięciem się drzwi z futryn czy ram i uwięzieniem w pomieszczeniu. Po tych czynnościach położyłem się dalej spać. Gdy po kilkudziesięciu minutach się zbudziłem, zobaczyłem, że mój hostel jest nadal w jednym kawałku, a woda nie zalała pomieszczenia. Zacząłem więc szperać w Internecie w poszukiwaniu informacji o sile trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło Hokkaido. Wszystkie serwisy pełne były jednak innych doniesień. A właściwie jednego – Korea Północna wystrzeliła pocisk balistyczny, który przeleciał nad wyspą Hokkaido (czyli centralnie nad moją głową!), a następnie spadł do morza. Poranny komunikat miał ostrzec Japończyków o kolejnym pokazie siły Korei. Stwierdziłem, że w takim razie chyba byłoby sensownie jak najszybciej uciekać z zasięgu pocisków Korei Północnej.
W tym dniu widoki na trasie były równie malownicze jak w poprzednim. Miałem wszystkiego po trochu: jezioro, góry, a na koniec pierwszy raz dojechałem do brzegu oceanu i widziałem mnóstwo przetwórni owoców morza. Czytałem wcześniej o tym, że południowa część Hokkaido żyje przede wszystkim z rybołóstwa. Najwięcej przychodu rybakom przynoszą tutaj przegrzebki i gigantyczne kraby. Jadąc nad oceanem, od czasu do czasu mijałem przetwórnie ryb. Tym razem, zanim poczułem woń ryb niosącą się z mocnym wiatrem od oceanu, na drodze, po której jechałem, zobaczyłem rozbite duże muszle przegrzebków. Z początku myślałem, że może to wypadek podczas transportu – przykładowo kontener ciężarówki okazał się nieszczelny i część połowu spadła na ulicę. Wzbudziło to moją ciekawość, zwłaszcza że rozbitych muszli było naprawdę całe mnóstwo. Po jakimś czasie dojechałem do przetwórni specjalizującej się w produkcji mięsa z przegrzebków. Za halą produkcyjną zlokalizowane było wielkie cmentarzysko przegrzebków – cała góra muszli opróżnionych z mięsa. Ponad nią krążyły wielkie chmary mew oraz kruków, wyszukując pozostawione kawałki mięsa. Wtedy zaobserwowałem coś, co pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego jezdnia była zasypana szczątkami muszli przegrzebków. Ptaki, które nie mogły się dostać do upragnionego mięsa, łapały muszle w dziób, latały nad ulicą i zrzucały muszle na jezdnię, aby roztrzaskały się w drobny mak, co dawało im dostęp do smakowitych kąsków. Sprytnie!
Teren południowego Hokkaido nie odpowiadał mojemu dotychczasowemu wizerunkowi Japonii. Budowle nie miały typowego dla centralnej Japonii charakteru – przypominały raczej naszą część Europy. Panował tu spory bałagan, zwłaszcza w okolicach przetwórni ryb. Plaże były pełne śmieci oraz sprzętu przeznaczonego do połowu ryb i owoców morza. Poczułem, że nie jest to miejsce turystyczne. Takie miejsca w Japonii chciałem odwiedzić tak samo mocno jak największe atrakcje turystyczne Kraju Kwitnącej Wiśni.
W tym dniu zrozumiałem również, że moja trasa po Japonii będzie obfitowała w przejazdy tunelami. Według informacji, które znalazłem w Internecie, w Japonii jest około 10 000 tuneli. Dla porównania w Polsce tuneli drogowych mamy zaledwie kilkanaście. Przejechanie pierwszych kilku było ciekawym doświadczeniem. Problemy pojawiały się zazwyczaj na ruchliwych lokalnych drogach, gdzie tunel nie miał pobocza i dodatkowo był słabo doświetlony. Po kilku takich sytuacjach, gdy tir minął mnie w tunelu o kilkadziesiąt, a czasem nawet o kilkanaście centymetrów, przed wjazdem do tunelu zacząłem się zatrzymywać – puszczałem samochody ciężarowe i dopiero przy mniejszym ruchu ruszałem z kopyta. To była chyba największa bolączka drogowa i największy stres. Po przejechaniu takich tuneli czasem musiałem się zatrzymać, aby złapać oddech i trochę ochłonąć. Zawsze chciałem je pokonać możliwie szybko – uznajmy, że to był element treningu interwałowego.
Takie przejazdy znacząco podwyższały moje tętno. Brak pobocza w nieoświetlonych tunelach stanowił standard. Nie można było sobie pozwolić nawet na chwilową dekoncentrację. Po pewnym incydencie postanowiłem też, że nie będę zbytnio kombinował. Przejeżdżając przez jeden z tuneli, zobaczyłem, że po jego bokach poprowadzono ścieżki – nie można było jednak nazwać ich chodnikami, bo miały może pół metra szerokości. Ledwo co się mieściłem na tym, nazwijmy to, awaryjnym chodniku. Na samym końcu tunelu wykonałem niepewny ruch kierownicą roweru i zacząłem spadać z wysokiego krawężnika na jezdnię. Nie wiem, jak to się stało – w odruchu bezwarunkowym wypiąłem pedał SPD z zamka i szczęśliwie udało mi się nie wywrócić. Utrzymałem równowagę, ale wytoczyłem się na środek ruchliwej ulicy. Miałem wielkie szczęście, że akurat w tym momencie nic nie jechało. Po tym incydencie zatrzymałem się na poboczu i długo zbierałem siły i motywację, żeby ruszyć dalej. Od tego wydarzenia wjeżdżałem w kolejne tunele, które musiałem pokonywać na swojej trasie, z niepokojem i pewną dozą niepewności. Tego dnia pokonałem nieco ponad 90 km i spałem w miejscowości Yakumo.
ANGIELSKI, MIGOWY, A MOŻE KALAMBURY?
Trzeci dzień zacząłem śniadaniem w hotelu w Yakumo – śniadaniem w stylu europejskim. Uwielbiam wszystko, co japońskie: kulturę, architekturę, porządek, krajobrazy, roślinność, dbałość o szczegóły. Długo by wymieniać. Są jednak trzy rzeczy, które w moim przekonaniu Japończykom wychodzą względnie średnio, żeby nie powiedzieć słabo: śniadania, kawa i pomniki. Wszystkie te rzeczy zdecydowanie kwalifikują się do poprawy (albo po prostu uznajmy, że każdy ma jakieś wady). Śniadanie w Yakumo dało mi popalić: oprócz tego, że było zwyczajnie niesmaczne, to zwiastowało następne kłopoty, z którymi musiałem się zmagać podczas wyprawy. Na tydzień przed wyjazdem założyłem aparat ortodontyczny na dolną szczękę. Okazał się niestety wątpliwej jakości i sprawiał mi sporo problemów podczas podróży. Tego dnia przy spożywaniu tosta (a przyznacie chyba, że tosty z reguły nie należą do specjalnie twardych produktów, co dodatkowo mnie zaniepokoiło) odpadł mi pierwszy zamek aparatu. Póki co nie przeszkadzało mi to w niczym, ale w duchu powiedziałem sobie: „Acha – trzeci dzień i takie niespodzianki… Ciekawe, co będzie dalej…”.
Ten dzień zdecydowanie zapadł mi w pamięć pod kątem krajobrazowym. Jechałem na wzniesieniu – widziałem zatokę Uchiura, a w oddali góry. Widoczność była na wiele kilometrów i do tego pięknie świeciło słońce. Kumulacja pięknych widoków miała nastąpić jednak dopiero wieczorem. Po przejechaniu 40 km stwierdziłem, że czas na obiad. Dotarłem do największej miejscowości na trasie tego dnia – miasta Mori. W Tripadvisorze dzień wcześniej znalazłem informację, że w tym mieście jest bardzo polecana restauracja z moim ulubionym tanim japońskim posiłkiem – ramenem13 – najpopularniejszą japońską zupą. Ramen to podwójne zwycięstwo: można się nim najeść (zawiera mnóstwo makaronu i mięsa) i napić (jest w nim sporo tłustego rosołu). To przysłowiowe dwie pieczenie przy jednym ogniu. Idealny posiłek dla rowerzysty.
Okazało się, że przybyłem nieco za wcześnie – do otwarcia restauracji Ramen Mori pozostało 20 minut. Wykorzystałem ten czas najlepiej, jak mogłem, i udałem się w kierunku budynku poczty. Zamierzałem wysłać do Polski komiksy o klubie judo z Sapporo, które dostałem pierwszego dnia wyprawy, a które stanowiłyby zbędny balast podczas 3000-kilometrowej podróży rowerowej. Oczywiście stałem się lokalną atrakcją – do obsługi mnie oddelegowano trzy osoby. Przybył także pracownik, który znał dwa sformułowania po angielsku i był z tego bardzo dumny. Pierwsze brzmiało: OK. Było używane jako pytanie, ale też jako potwierdzenie. Drugie sformułowanie nie było nazbyt rozbudowane względem pierwszego i brzmiało: No OK. Służyło jako pytanie i zaprzeczenie. Oczywiście nie miałem na co narzekać – to ja byłem przybyszem i to ja zgłosiłem się tam w roli petenta nieznającego języka japońskiego. Pan z poczty był bardzo sympatyczny. Próbowaliśmy się porozumieć językiem werbalnym i trochę na migi. Wreszcie doszliśmy do kluczowej kwestii, czyli tego, w jaki sposób chcę wysłać przesyłkę. Z pomocą przyszły kalambury oraz talent plastyczny pana z obsługi. Pan wyjął białą kartkę A4 i zaczął produkcję obrazów. Naszkicował samolot i statek, po czym wskazał na statek i zapytał:
– OK?
Następnie pobiegł szybko do ściany, zdjął z niej gigantyczny kalendarz – taki, że zza niego nie byłem w stanie zobaczyć jego sylwetki – i pokazał na połowę października. Zrozumiałem, że w ten sposób wskazuje mi datę, kiedy przesyłka zostanie dostarczona drogą morską. Wybrałem oczywiście statek – była to opcja dużo tańsza niż samolot, a tym sposobem komiksy dotrą do domu w podobnym czasie co ja.
Po zakończonym sukcesem nadaniu paczki udałem się wreszcie na upragniony ramen. Byłem pierwszym klientem lokalu – właściciele otwierali restaurację w południe. Niemniej kilka minut po 12 lokal był już pełen gości. To kolejna z moich obserwacji – Japończycy bardzo wcześnie jedzą obiad. Tu chyba ma zastosowanie jedno ze starych japońskich przysłów: „Kto dużo i szybko je, szybko i dużo pracuje”. Po zjedzeniu opłaciłem rachunek. W większości restauracji kelner przynosi rachunek wraz z jedzeniem. Po spożyciu posiłku klient udaje się do kasy i płaci za posiłek. Nie ma zatem niezręcznego przyciągania kelnera wzrokiem i oczekiwania, aż będzie miał czas przyjąć płatność. Uwielbiam ten praktycyzm obsługi gastronomicznej w tym kraju.
Wyszedłem przed restaurację i zacząłem przygotowywać się do odjazdu. Wtedy z lokalu wybiegła sympatyczna starsza pani z obsługi i przekazała mi GPS-a, którego zapomniałem – zostawiłem go na stoliku obok. Może to nazbyt sceptyczne, ale w Polsce chyba mógłbym się pożegnać z tym sprzętem, zwłaszcza że takie dobro łatwo upłynnić.
KRAB I MAKRELA W HAKODATE
Późnym popołudniem dotarłem do Hakodate – pięknego miasta na południowym końcu wyspy Hokkaido. Wiedziałem, że jest tu sporo rzeczy wartych zobaczenia, więc nie było mowy o wypoczynku. Przy zameldowaniu w hotelu spotkała mnie przyjemna niespodzianka. Pani z recepcji hotelowej była przygotowana na przyjazd Polaka (przy rezerwacji na stronie internetowej musiałem wpisać obywatelstwo) i postanowiła, korzystając z tłumacza Google na swoim tablecie, przywitać mnie po polsku hasłem: „Witam. Proszę, pozwól mi skopiować paszport”. To był bardzo miły akcent. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu pojechałem na rowerze (ale już bez sakw) do informacji turystycznej w centrum miasta, gdzie doradzono mi, co mogę zobaczyć i zrobić jako turysta dysponujący zaledwie kilkoma wieczornymi godzinami.
Hakodate znane jest przede wszystkim z tego, że oferuje najświeższe owoce morza, a także piękną panoramę miasta. Zbliżał się wieczór, więc stwierdziłem, że zwiedzanie rozpocznę od panoramy – o zachodzie słońca mogłem spodziewać się spektakularnych widoków. Skorzystałem z kolejki na szczyt góry, z której można było podziwiać cudowny pejzaż. Na górze spędziłem ponad 30 minut, obserwując piękny zachód słońca nad Hakodate. To jak na mój styl zwiedzania stosunkowo dużo – należę do turystów szybko zmieniających obiekt zainteresowania. To był jednak widok, który długo zostanie mi w pamięci. Zdążyłem na ten fragment dnia, gdy słońce miało się już ku zachodowi, ale dawało jeszcze mocne światło. Przez to pół godziny byłem obserwatorem fantastycznego spektaklu – przejścia od kompletnego oświetlenia, przez niskie i ostro świecące słońce i moment, gdy niebo stało się niemalże purpurowe, po chwilę, gdy zapadł zmrok, a portowe miasto rozświetliły tysiące świateł. Świeże, morskie powietrze oraz kontemplowanie pięknych widoków zaostrzyły mój apetyt. Przyszedł czas na doświadczenie drugiej atrakcji miasta!
Udałem się w pobliże targu rybnego, gdzie mieściły się wciąż otwarte restauracje z owocami morza. Zjadłem pyszną zupę krabową i mięso kraba z ryżem, a także grillowaną makrelę. Swoją drogą, to chyba najpopularniejsza ryba na polskich stołach – ale u nas zazwyczaj podawana jest w formie wędzonej. W Japonii często serwuje się ją w wersji grillowanej. Polecam – palce lizać!
Nazajutrz miałem opuścić Hokkaido, więc po posiłku udałem się do portu, aby się dowiedzieć, jak kupić bilet na prom na wyspę Honsiu, do miejscowości Aomori. Zarezerwowałem bilet na wczesne godziny poranne. W drodze powrotnej do hotelu znowu zgłodniałem. Nie miałem ochoty i siły na poszukiwanie restauracji. Z drugiej strony chwilowo „przejadły mi się” produkty z tzw. convenience shopów. To takie nasze Żabki czy Freshmarkety, z tą różnicą, że te japońskie są otwarte 24 godziny na dobę. Jest kilka marek tego typu sklepów w Japonii: 7-Eleven, Lawson, FamilyMart, Ministop i inne. Sklepy są dosyć drogie i wszystkie sprzedają niemalże jednakowe artykuły. Niezależnie od tego, czy to mała wioska na Sikoku, czy centrum Tokio, wszystkie są też zaaranżowane w ten sam sposób. Pod koniec wyprawy mógłbym dotrzeć z zamkniętymi oczami do półki z moją ulubioną zieloną herbatą i onigiri14 z tuńczykiem. Taki zestaw był moim najczęstszym posiłkiem na trasie rowerowej.
Tego wieczoru wyciągnąłem jednak szczęśliwy los. Obok swojego hotelu zauważyłem coś, co wyglądało na supermarket. W Japonii nie ma takich marek supermarketów jak w Europie, więc z zewnątrz byłem w stanie jedynie stwierdzić, że to sklep wielkopowierzchniowy. Nie wiedziałem jednak, co oferuje – cegły i szpachle malarskie czy poszukiwane przeze mnie jedzenie. Trafiłem w dziesiątkę – to była moja pierwsza wizyta w wielkopowierzchniowym markecie w Japonii. Podczas moich poprzednich pobytów w Kraju Kwitnącej Wiśni nie miałem takich możliwości, bo zazwyczaj tego typu sklepy są położone na obrzeżach miast. W trakcie tej wyprawy skrupulatnie korzystałem z faktu, że często znajdowałem się na takich terenach.
Odwiedziłem ów supermarket. Nazywał się Don Quijote (swoją drogą, nie wiem dlaczego, ale logotypem tego sklepu jest wielki pingwin w czapce Świętego Mikołaja). Wewnątrz oniemiałem. Najpierw moje zmysły zaatakował hałas stanowiący kombinację głośnej muzyki i odtwarzanych reklamówek różnych produktów. Na to nakładało się intensywne światło jarzeniówek oraz błyskające lampy ledowe umieszczone przy niektórych półkach sklepowych. Dodatkowo zobaczyłem obfity wybór bardzo różnorodnych produktów, w tym przekąski, których dotychczas nie widziałem. Co więcej, wszystkie produkty były tańsze o około 30% w stosunku do cen z convenience shopu. To fantastyczne odkrycie pozwoliło mi w przyszłości na poczynienie oszczędności przy zakupach. Inna rzecz, że odwiedziny i zakupy w tej sieci sklepów w Tokio były znamienne w skutki, ale o tym w dalszej części książki.
Tego dnia przejechałem 85 km. To dzień, w którym sumaryczna odległość na moim liczniku rowerowym przekroczyła 300 km.
DO ABORDAŻU!
W kolejny dzień wstałem przed świtem. Miałem już zarezerwowany bilet na prom, ale dzień wcześniej zostałem poinformowany, że powinienem pojawić się w porcie około półtorej godziny przed wypłynięciem statku. Okazało się, że ten bufor czasowy był nieco na wyrost, więc po zameldowaniu się w punkcie obsługi pasażera udałem się do sklepu po śniadanie. Gdy wróciłem do portu, obsługa skierowała mnie do kolejki dla rowerów i motocykli. Ładowanie promu przebiegło bardzo szybko i sprawnie. Obsługa skrupulatnie zabezpieczyła mój rower z sakwami przed przewróceniem się. Został przywiązany kilkoma linami, a pod koła podstawiono klocki.
Spokojny o rower udałem się na górny pokład promu. Tam spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Prom był jeszcze pusty i znalazłem wielkie pomieszczenie sypialne dla pasażerów. Pomieszczenie wyłożone było wykładziną, na której ułożono materace do spania. Japończycy bardzo dbają o higienę i o to, by pod tym względem zapewnić każdemu komfort. Zobaczyłem, iż przy wejściu do pomieszczenia każdy mógł pobrać papierowy jednorazowy pokrowiec na materac, który poprawiał komfort snu. Tuż po wypłynięciu statku skorzystałem z tego udogodnienia i zasnąłem snem sprawiedliwego. Gdy się obudziłem, całe pomieszczenie było wypełnione współpasażerami śpiącymi i wypoczywającymi na materacach. Tak się składa, że włączono tam telewizor i to prawdopodobnie jego dźwięk wyrwał mnie ze snu. Popatrzyłem na ekran telewizora – akurat prezentowano relację z Mistrzostw Świata Judo w Budapeszcie – tego dnia Soichi Hashimoto zdobył tytuł mistrza świata w kategorii 73 kg! Bardzo mnie to ucieszyło – wiedziałem, że na początku października tego roku ten zawodnik odwiedzi mój klub judo, aby poprowadzić w nim obóz szkoleniowy.
Dalsza część podróży przebiegła bardzo spokojnie. Od czasu do czasu wychodziłem na pokład, aby przyjrzeć się, z jaką gracją nasz gigantyczny statek przecina fale oceanu, oraz zobaczyć, jak daleko mamy jeszcze do lądu. Po zejściu na brzeg zatrzymałem się na kilka chwil w porcie. Byłem tam umówiony. Może zabrzmi to trochę absurdalnie, ale kilka dni przed moim wyjazdem do Japonii za pośrednictwem mojego fanpage’a odezwał się do mnie chłopak, który napisał, że zainspirowałem go swoim pomysłem i właśnie rusza do Japonii w podróż rowerową. To był wielki fascynat jazdy na rowerze z dużo bardziej profesjonalnym sprzętem od mojego. Tak się składało, że tego dnia nasze trasy się przecinały i postanowiliśmy się spotkać w Aomori. Tak też się stało. Wymieniliśmy się dotychczasowymi doświadczeniami w jeździe rowerowej po Japonii, ciekawostkami i radami.
Następnie udałem się do centrum Aomori, gdzie miałem zarezerwowany hotel. Niestety (jak w zasadzie podczas całej wyprawy) ponownie miałem niewiele czasu na pobyt w hotelu. Na 14 byłem umówiony na trening w największym liceum sportowym w Aomori. Liceum było gigantyczne! Bardzo dobrze wyposażone w boiska, hale, basen i sale treningowe. Poszukując dojo, w którym miałem trenować judo, chwilę przyglądałem się treningowi najpopularniejszego w Japonii sportu drużynowego – baseballa. Nie znam do końca zasad tego sportu, ale stwierdziłem, że to najlepsza okazja, żeby zobaczyć mecz baseballowy na poziomie.
Na swój trening dotarłem trochę spóźniony. Zostałem jak zawsze przedstawiony ćwiczącej grupie i zaczęliśmy rozgrzewkę. Nie spodziewałem się tego, ale połowa treningu była techniczno-rozgrzewkowa. Potem trener zarządził zadaniowe randori (walki zmierzające do osiągnięcia konkretnego celu) – np. wyjścia z trzymań w parterze czy walki w tachi waza (w tzw. stójce) z wykorzystaniem wyłącznie podcięć. Drugą część treningu stanowiło zwykłe, regularne randori (czyli walki szkoleniowe). Zajęcia bardzo mi się podobały. Po treningu standardowo zebrałem podpisy od uczestników na swojej fladze.
Sympatyczna trenerka Yuko Amanai15, która zorganizowała mi trening w tym liceum, zaprosiła mnie także wieczorem na trening dzieci odbywający się w pobliskim gimnazjum. Wróciłem na chwilę do hotelu, żeby zjeść posiłek i nieco odsapnąć, a potem już po zmroku pojechałem w umówione miejsce. Spóźniłem się około 30 minut (co absolutnie nie jest moim standardem, ale jakoś w Aomori wyjątkowo mi się zdarzało). Okazało się, że przed gimnazjum stał komitet powitalny – dwóch szkrabów judoków, którzy mieli mnie zaprowadzić do miejsca, gdzie mieściło się dojo. Zrobiło mi się głupio z powodu spóźnienia. W treningu uczestniczyłem biernie (jako obserwator), podobnie jak rodzice dzieci spokojnie siedzący na karimacie. Trenujące dzieci były w wieku 8–10 lat.
Z dużą satysfakcją mogę powiedzieć, że zdecydowana większość treningu judo w Japonii wygląda tak jak w Polsce. Obserwowałem znane mi ćwiczenia rozgrzewkowe, podobne gry i zabawy, a także zbliżone ćwiczenia mające na celu poprawę wydolności, techniki i równowagi. Jedyną znaczącą różnicą, jaką zaobserwowałem, był fakt, że dużą część treningu stanowiły randori. Niewątpliwie w Japonii główny nacisk był położony na ten aspekt treningu. Z ciekawostek, rodzice (zwłaszcza mamy) żywo uczestniczą w treningach i wkraczają na maty, by asekurować walczące dzieci, gdy podczas walk zbytnio zbliżają się do siebie. Na początku myślałem, że to reakcja jakiejś nadopiekuńczej mamy, ale po jakimś czasie zorientowałem się, że w ten sposób postępował każdy rodzic, a było ich całkiem sporo.
Po treningu zostałem poproszony o wzięcie udziału w sesji fotograficznej z uczestnikami treningu. Od znajomej trenerki otrzymałem na pamiątkę mały ręcznik z festiwalu, który odbywał się ostatnio w Aomori. Zostałem także zaproszony na kolację, ale zwyczajnie nie miałem już siły. Chyba skumulowało się we mnie zmęczenie z kilku dni. Wróciłem do hotelu i padłem na łóżko.Przypisy
1 Wszystkie organizacje w podziękowaniach zbiorczych wymieniono w kolejności alfabetycznej.
2 Informacja dla młodszych czytelników: w 1995 r. w Polsce wymieniono banknoty – obcięto cztery zera.
3 W ciągu dwóch lat ukończyłem pięć maratonów: w Warszawie, Poznaniu, Dębnie, Kra-kowie i Wrocławiu.
4 Akademickie radio Uniwersytetu Warszawskiego.
5 Maraton to bieg na dystansie 42,195 km; inne biegi, np. na 5, 10 km, to po prostu biegi.
6 W judo nie ma ciosów. To tak, jakby poprosić koszykarza, żeby rzucił jakieś punkty z woleja albo życzyć tenisiście nokautu przeciwnika.
7 Po dłuższej konwersacji i zadaniu kilku pytań pomocniczych dowiedziałem się, że pytanie dotyczyło sumo…
8 Tatami to mata służąca m.in. do treningów judo. Tatami wyłożone są też mieszkania Japończyków.
9 Więcej o Toshiakim Sasayi można przeczytać w ostatniej części książki: Ankiety.
10 Więcej o Krzysztofie Wiłkomirskim można przeczytać w ostatniej części książki: Ankiety.
11 To jeden z najbardziej znanych japońskich filmów produkcji studia Ghibli – japońskiego studia animacyjnego, które zasłynęło produkcją filmu anime Mój sąsiad Totoro, a także zdobywcy Oscara – filmu Spirited Away.
12 Onseny – gorące źródła w Japonii, na których budowane są łaźnie i baseny. Częstokroć mają właściwości lecznicze.
13 Ramen to rodzaj makaronu z mąki pszennej, pochodzącego z Chin. Słowo la mien to po chińsku „naprężony makaron”. Ramen jest w Japonii dużo bardziej popularny niż tradycyjne japońskie makarony udon czy soba. Zazwyczaj podawany jest z rosołem i dodatkowymi składnikami: warzywami oraz mięsem.
14 Onigiri to kanapka ryżowa uformowana w trójkąty. Nadziewana jest m.in. krewetkami, tuńczykiem, kurczakiem, ikrą, marynowanymi śliwkami czy morelami. Zazwy-czaj całość zawinięta jest w płaty nori – sprasowane wodorosty, które znamy z produkcji sushi. To najpopularniejsza i najtańsza przekąska w Japonii. Cena takiej kanapki to mniej więcej równowartość 4 zł.
15 Więcej o Yuko Amanai można przeczytać w ostatniej części książki: Ankiety.