W Kalabrii - ebook
W Kalabrii - ebook
Autor słynnego „Ostatniego jednorożca” powraca z nową, kunsztownie opowiedzianą współczesną baśnią o jednorożcach.
Claudio Bianchi od wielu lat mieszka samotnie na zboczu wzgórza w malowniczej Kalabrii w południowych Włoszech. Wierny swym przyzwyczajeniom i podejrzliwy wobec obcych, Claudio zawsze opierał się zmianom, preferując uprawę roli i pisanie wierszy. Ale pewnego chłodnego poranka w jego gospodarstwie zjawia się istota rodem ze snów. Kiedy Claudio przychodzi jej z pomocą, ten akt dobroci przewraca jego mały świat do góry nogami. Skromny rolnik nagle musi się mierzyć z wścibstwem gapiów, natarczywymi dziennikarzami i z kimś jeszcze bardziej złowrogim.
Liryczna, porywająca i mądra powieść „W Kalabrii” potwierdza renomę Petera S. Beagle'a jako jednego z najbardziej legendarnych autorów fantasy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-87-0 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Cały problem z twoim gospodarstwem polega na tym, że leży ono zbyt wysoko na stoku, żeby przyciągnąć Amerykanów, którzy chcą się poopalać, a za nisko dla niemieckich narciarzy – oznajmił Romano Muscari. – Lokalizacja ma kluczowe znaczenie.
– Problem z moim gospodarstwem polega na tym, że bez względu na jego lokalizację _postino_ jakimś sposobem dociera tutaj dwa razy w tygodniu – warknął Claudio Bianchi zza gęstych, wciąż jeszcze czarnych wąsów. – Czy świeci słońce, czy pada deszcz. Czy przyszła jakaś przesyłka, czy nie.
Romano uśmiechnął się szeroko.
– Od przyszłego miesiąca już trzy razy w tygodniu. Rząd się zmienił. – Był od Bianchiego prawie o połowę młodszy, ale przyjaźnili się już tak długo, że nie czuł się urażony niczym, co usłyszał od Kalabryjczyka. Sam Romano urodził się w Abruzji i ilekroć Bianchi miał zły humor, informował młodszego mężczyznę, że nadane imię pasuje doń jak ulał, bo mówi jak Rzymianin. Nie był to zamierzony komplement. Teraz Muscari oparł się o małą niebieską furgonetkę, która służyła mu do rozwożenia poczty, i podjął: – Nie, serio. Gdziekolwiek by spojrzeć, w dół w stronę Scilli i Tropei, czy w górę na Monte Sant’Elia, znajdujesz się po prostu w nieodpowiednim miejscu, żeby przyciągać turystów. Mówię to z żalem, ale jest mało prawdopodobne, by kiedykolwiek udało ci się zamienić to gospodarstwo w popularną atrakcję turystyczną. Żadnych bikini, żadnych wyciągów narciarskich i barwnych strojów zimowych. Wielka szkoda.
– Chwała Bogu. Na co mi turyści, skoro mam ciebie, żebyś mi dostarczał bezużyteczne ulotki reklamowe, i Domenica tam, na dole w _villaggio_, który sprzedaje mi stare kury, i tego złodzieja Falconego, który mnie oszukuje na moich warzywach, chociaż mógłbym dostać za nie dwa razy więcej w Reggio…
– Gdyby ta twoja półciężarówka mogła pokonać chociaż połowę dystansu do Reggio…
– To porządna półciężarówka. Studebaker amerykańskiej produkcji, klasyczny model. Wymaga tylko naprawy skrzyni biegów, a nie pozwolę, żeby zajął się tym Giorgio Malatesta, bo używa tanich części zamiennych z Albanii. Tymczasem zaś znoszę to, co muszę znosić. _Tych_, których muszę znosić. – Zmierzył młodego listonosza srogim spojrzeniem zza zmrużonych powiek. – Naprawdę nie powinieneś teraz przebywać gdzie indziej? Na pewno? W taki piękny dzień?
– No cóż… – Romano z namysłem przeciągnął te słowa. – Fakt, zapowiedziałem Giovannie, że udzielę jej dzisiaj lekcji jazdy. Wiesz, uczę ją, żeby mogła obsłużyć moją trasę w razie nieprzewidzianego wypadku. Na przykład gdybym potrzebował dla odmiany trochę pospać.
– Masz na myśli twoją siostrę? Ale ona przecież jest jeszcze za młoda, żeby jeździć motocyklem!
Romano powoli, z żalem pokręcił głową.
– Nie ma na świecie smutniejszej rzeczy niż obserwowanie, jak wielki niegdyś umysł traci bystrość. Już nawet nie pamiętasz, że Giovanna w przyszłym miesiącu skończy dwadzieścia trzy lata. – Przewrócił oczami, podnosząc oskarżycielski wzrok ku niebu. – Nie może wiecznie mieszkać ze mną. Ludzie zaczną gadać. Kiedy skończy studia, najprawdopodobniej wyprowadzi się do swojej przyjaciółki Silvany, do czasu, aż uda jej się znaleźć pracę i własny kąt. Jest to równie pewne jak to, że w przyszłości będziesz potrzebował cichego pokoju, gdzie mógłbyś przesiadywać całymi dniami i nie niepokojony przez nikogo pisać poezję. Jedzenie i leki uspokajające będą ci dostarczane w regularnych odstępach czasu. – Pogłaskał siwiejący pysk psa imieniem Garibaldi, który teoretycznie strzegł posiadłości Bianchiego, i czujnie zerknął spod oka na niskiego, mocno zbudowanego rolnika. – Swoją drogą, czy napisałeś ostatnio jakieś ładne wiersze?
– Nie pisuję wierszy. Dobrze o tym wiesz. Czasami… _czasami_… czytam wiersze moim krowom, bo chyba to lubią. Ale nie jest to _moja_ twórczość. Nigdy moja. Czytam im Leopardiego, Pavesego, Antonię Pozzi, Montalego: poetów o niejakiej renomie, znających naturę ludzką. Poetów, którzy być może byliby w stanie sprawić, żeby moje krowy pojęły, co to znaczy być mężczyzną czy kobietą. – Bianchi odchrząknął i splunął idealnie w kępę chwastów, płosząc Sofię, kotkę z trzema łapami i kikutem ogona, która właśnie zaczajała się na wróbla. – Rzecz w tym, że nawet gdybym _rzeczywiście_ pisał poezję, nie śniłoby mi się recytować jej krowom. Mają dobry gust, tak zostały wychowane. Wstydziłbym się.
– Godna pochwały skromność. Naprawdę godna pochwały. – Romano cmoknął z aprobatą. – No cóż, z żalem muszę opuścić to pełne spokoju królestwo, inaczej moje ulotki nie dotrą do adresatów, a biedna Giovanna nie doczeka się swojej lekcji. – Poklepał przedni zderzak z lewej strony. Zawsze to robił, zanim wsiadł do furgonetki. Bianchi wyśmiewał ten odruch przesądnego wieśniaka. Romano odpowiadał wtedy stoicko, że chce się tylko upewnić, czy zderzak się nie obluzował. Przekręciwszy kluczyk w stacyjce, wychylił się i dodał, przekrzykując urywane chrypienie silnika: – Pewnego dnia zobaczysz, jak ta dziewczyna wjeżdża moim wozem na wzgórze i zajeżdża przed twoje drzwi zupełnie jak ja. Bardzo szybko się uczy.
Bianchi prychnął. Zabrzmiało to jak wystrzał.
– Jest za młoda. Zawsze będzie za młoda. Ty jesteś za młody. – Cofnął się o krok, unosząc dłoń w geście, który można byłoby odczytać jako pożegnalny, ale równie dobrze mogącym wynikać z chęci odegnania natrętnego komara.
Romano i jego siostra dopiero zaczynali naukę w szkole, kiedy Bianchi odziedziczył rozległą posiadłość na zachód od Siderno, na północ od Reggio, po dalekim kuzynie ze strony dziadka, którego chyba nigdy nie poznał osobiście, a w każdym razie tego nie pamiętał. Rodzina Bianchich z południowej Kalabrii generalnie nie lubiła się nawzajem, ale obcych nie lubili jeszcze bardziej, więc sprzedaż gospodarstwa w ogóle nie wchodziła w grę, dopóki żył ktoś z ich drzewa genealogicznego, kto mógł przyjąć ten spadek. Miejscowi nadal nazywali tę posiadłość „domem Greka”, bo kilka pokoleń wcześniej jeden krewniak z Bovesii ponoć posługiwał się dialektem zawierającym trochę słów i fraz ze starożytnego języka griko. Claudio Bianchi powątpiewał w to, bo zwykł powątpiewać w większość spraw.
Miał czterdzieści siedem lat; był niski i barczysty, o baryłkowatej klatce piersiowej, podobnie jak większość jego krewnych i większość mężczyzn, których znał przez całe życie. W jego czarnych włosach szybko przybywało siwizny, ale pozostawały równie gęste jak zawsze, a skóra miała barwę roli, na której codziennie pracował w słonecznym blasku _mezzogiorno_. Zmarszczki wokół jego oczu były równie surowe jak otaczający krajobraz, wyryte raczej przez zmęczenie, gniew i głęboko zakorzeniony sceptycyzm niż przez śmiech, ale miał duże ciemnobrązowe oczy, a skryte w ich głębi ostrożne ciepło nie powinno się w ogóle ujawnić w grubokościstej twarzy kalabryjskiego rolnika, który nie żywił złudzeń, że Bóg i aniołowie kiedykolwiek zapuszczają się tak daleko na południe. Zdarzyło się parokrotnie, że Bianchi musiał się wstydzić za swoje oczy.
Popołudnie było słoneczne, ale wyjątkowo chłodne jak na ten region, nawet w listopadzie. Bianchi zdążył już odnotować, że zwierzęta, które widywał na co dzień – poczynając od jego trzech kotów i starego kozła Cherubino, poprzez okoliczne łasice i lisy, a skończywszy na królikach i gąsienicach – mają w tym roku gęstsze futra niż zwykle. Musiał już uruchamiać na noc ogrzewanie w oborze – o ponad miesiąc wcześniej niż normalnie – oraz zabezpieczać przed przymrozkami ulokowane na zewnątrz krany i węże, a nawet silnik studebakera. Często warczał do takich słuchaczy jak Romano, Domenico albo Michaelis, oberżysta z miasteczka, który naprawdę _był_ Grekiem, że równie dobrze człowiek mógłby mieszkać w Anglii albo w Danii. Albo choćby w Pedraces czy Bolzano. Bianchi darzył dezaprobatą tę część Włoch, która leżała na północ od Mediolanu.
Jednakże, prawdę mówiąc, w głębi serca całkiem pozytywnie odbierał to dziwne przejściowe ochłodzenie, zmianę klimatu, czy cokolwiek to było. Zimno nie mogło w żaden sposób zaszkodzić jego kapuście, jarmużowi, cebuli, szalotkom, bakłażanom ani ziemniakom, bo wszystko zostało już dawno zebrane i sprzedane „temu złodziejowi” nazwiskiem Falcone. Nie wpłynie też – pod warunkiem, że deszcze nie będą zbyt obfite – na coraz mizerniejszą winnicę na zboczu wzgórza, o którą Bianchi dbał z czystego uporu, choć dopuścił, by tyle innych rzeczy w jego życiu rozpadło się i rozwiało na wietrze, a jego bezlistnym już jabłonkom wręcz wyjdzie na zdrowie, gwarantując na wiosnę chrupki, kwaskowaty plon. Chociaż Gianetta, Martina i Lucia, trzy krowy Bianchiego, nie zostały zacielone od ponad roku – i mogły zakończyć życie w stanie równie dziewiczym jak Giovanna Muscari, jeśli ten bezwstydny pirat Cianelli będzie nadal domagał się tak wściekle wysokich opłat za wypożyczenie swojego rzekomo fryzyjskiego byka – nadal dawały mleko, uszczęśliwiając zarówno koty, jak i trudniących się serowarstwem braci Rosmini. Stary dom składał się w zasadzie tylko z kuchni, sypialni, łazienki, saloniku oraz strychu, który od dawna pozostawał nieużywany, zamknięty na kłódkę, ale tę skromną przestrzeń łatwiej było ogrzać piecem i kominkiem, niż gdyby pomieszczeń było więcej; a jeśli nawet noce były tu mroczne i ciche, tym lepiej nadawały się do tego, żeby rozmyślać i w spokoju pykać fajkę. Oraz pisać wiersze.
Romano bowiem nie mylił się w tej ostatniej kwestii. Claudio Bianchi istotnie pisywał wiersze. Były to nader nieregularne epizody w samotnej codziennej egzystencji rolnika na południowym krańcu Półwyspu Apenińskiego. Niewielu spośród jego znajomych wiedziało – Romano znów stanowił wyjątek – że Kalabryjczyk ukończył szkołę średnią, zanim poszedł do pracy; ani że – pomimo obu tych okoliczności – nigdy nie zatracił swojego dziecięcego uwielbienia dla poezji, przeciwnie, z czasem zapragnął ją tworzyć. Nie odczuwał w związku z tym żadnej próżności, nie fantazjował, że pewnego dnia zyska sławę jako literat; po prostu lubił układać słowa w schludnych rzędach niczym sadzonki na wiosnę, a później czuć na języku ich smak, tak jak kosztował świeżych szalotek czy dojrzałych pomidorów, albo wdychał zapach mięty i czosnku pozostający na skórze dłoni. Nigdy nie uważał, że jego wiersze są _o_ czymś; przychodziły, kiedy chciały. Niekiedy były zbliżone do tego, co widział, czego dotykał i o czym myślał przez cały dzień – czasem, ku jego zaskoczeniu, stawały się wizjami tego, jak mogły wyglądać dni i noce jego ojca albo młodego Muscariego, czy nawet dni i noce starzejącego się byka Cianellego. Bianchi zwykł po wielekroć powtarzać sobie nabierający kształtu wiersz, kiedy naprawiał studebakera albo traktor, malował stodołę lub dorzucał kawałki czerwonej papryki do duszonych bakłażanów, _melanzane_, które szykował na obiad. Wiersze przychodziły wtedy, kiedy przychodziły, a on wiedział, kiedy są gotowe. Nic innego – jak często sobie myślał – nigdy nie zostawało doprowadzone do ostatecznego końca; zawsze trzeba było coś jeszcze dodać, naprawiać lub korygować, żeby było dobrze. Ale wiersz od momentu ukończenia był już ukończony. Dostarczało to satysfakcji.
Podobnie jak zamieszkiwanie w starym domu na końcu nieutwardzonej drogi i prowadzenie życia, które – jak doskonale wiedział – równie dobrze mogłoby się toczyć w dziewiętnastym wieku, gdyby zignorować elektryczność, benzynę oraz telefon, którego często nie używał całymi tygodniami. Czasem, kiedy zakłócenia nie przeszkadzały zanadto, Bianchi oglądał serwisy informacyjne w małym telewizorze przyjętym kiedyś jako zapłata za to, że pomógł sąsiadowi wyłapać zbiegłe czarne świnie (które przybyły w odwiedziny do jego własnego stadka liczącego pół tuzina sztuk), a potem naprawił dziurę w płocie, przez którą uciekły. Już nie pamiętał ostatniego filmu, jaki zdarzyło mu się obejrzeć, ani ostatniego lekarza, u jakiego był, zaś przy pracy częściej gwizdał prastare neapolitańskie _canzone_ niż arie operowe. Zęby miał bez zarzutu, najczęściej strzygł się sam, sam sobie prał i cerował ubrania, jak również ze szczerą przyjemnością szykował proste potrawy. Wiedział coś niecoś o smutku, pamiętał radość i żywił głęboką nadzieję – o ile świadomie żywił nadzieję na cokolwiek innego niż odpowiednie dawki słońca i opadów – że już nigdy nie będzie musiał się mierzyć z żadnym z tych dwóch starych źródeł utrapienia. Zapytany odburknąłby: _„Sono contento”_, gdyby w ogóle zadał sobie trud odpowiedzenia na tak wścibskie pytanie.
Wszechświat i Claudio Bianchi już dawno zgodzili się nie zawracać sobie nawzajem głowy. Bianchi był za to wdzięczny losowi, bo doskonale wiedział, jak nieczęsto udaje się zawrzeć taką umowę i jak rzadko bywa później dotrzymywana. A jeśli miał ochotę poskarżyć się na cokolwiek, dokładał starań, żeby nie dowiedział się o tym ani wszechświat, ani on sam.2
Nazajutrz po ostatniej wizycie Muscariego – oprócz listonosza mało kto zachodził na wzgórze, wyjąwszy jedynego miejscowego policjanta, _tenente_ Esposito, który już prawie osiągnął wiek emerytalny i czasem wpadał bez zapowiedzi na filiżankę kawy z grappą, żeby przez dwie godziny narzekać na swoje dorosłe dzieci – Bianchi wyszedł na zewnątrz w słoneczny, mroźny ranek („amerykańscy naukowcy mają rację, coś się dzieje”), z mocnym postanowieniem, że skończy przycinać swoje rachityczne krzewy winorośli, nim _sirocco_ zacznie wiać z Afryki, zwodząc rośliny swoim zdradzieckim ciepłem. Poczuł na policzku ostry podmuch bryzy zwanej wiatrem grabarza („za późno, powinna wiać na długo przed świtem”). Rozejrzał się za Cherubinem, trochę zaskoczony, że kozioł – znacznie agresywniejszy stróż posiadłości niż Garibaldi – nie czeka przy drzwiach, by go powitać i zaczepiać, po czym schylił się, żeby podrapać za uszami czarnego kocura Mezzanotte. Wyprostował się i włożył swoją ukochaną, okropnie zniszczoną skórzaną kurtkę, myśląc: „w tej kapocie kryje się wiersz”, przeciągnął się z przyjemnością, ziewnął, podrapał się w kark pod zmierzwioną czupryną i zobaczył jednorożca w swojej winnicy.
Nieopodal Cherubino zastygł w pozie przymilnego akolity: łeb miał zwieszony, a przednie nogi wyciągnięte przed sobą na ziemi. Bianchi jeszcze nigdy nie widział, żeby stary kozioł tak się zachowywał. Jednorożec ignorował go uprzejmie, przemieszczając się z zauważalną ostrożnością pomiędzy szpalerami krzewów, w ogóle nie dotykając winorośli – pogryzał jedynie chwasty, które udawało mu się znaleźć na zimnej ziemi. Sierść miał białą z jakby złotawym odcieniem, jakkolwiek jego grzywa i ogon – długi, z pędzlem na końcu, podobny do lwiego – były nieco ciemniejsze, podobnie jak róg osadzony wysoko na jedwabistym czole.
Kiedy Bianchi się gapił, jednorożec podniósł wzrok, napotykając jego spojrzenie. Oczy miał ciemne, ale nie czarne – bardziej przypominały mrok w sosnowym lesie w księżycową noc. Nie okazał strachu z powodu obecności mężczyzny, nawet wtedy, kiedy Bianchi powoli zrobił pierwszy krok w jego stronę. Kiedy jednak zapytał: „Czego chcesz?” – a w każdym razie próbował, bo słowa odmówiły wydostania się z jego ust – jednorożec zniknął, tak jakby nigdy go nie było. Kalabryjczyk wziąłby go za iluzję, gdyby nie to, że Cherubino – anarchista i ateista jak wszystkie kozły – klęczał jeszcze przez dłuższą chwilę, zanim w końcu dźwignął się na nogi, otrząsnął i zerknął przelotnie na Bianchiego, po czym oddalił się nieśpiesznie. Wtedy Bianchi uzmysłowił sobie prawdę i usiadł.
Siedział na progu aż do popołudnia w niemal zupełnym bezruchu, nawet nie myśląc w spójny ani uporządkowany sposób. Po prostu raz po raz powtarzał sobie, co zobaczył, tak jak zwykł recytować wciąż od nowa każdy powstający wiersz. Garibaldi, który najwyraźniej w ogóle nie zauważył jednorożca, podszedł i trącił swego pana nosem w policzek, a Mezzanotte i Sofia na przemian garnęły się do jego dłoni, chyba nie tyle w oczekiwaniu na pieszczoty, ile żeby się upewnić, że wszystko z nim w porządku. Bianchi reagował tak jak zawsze, ale nie odzywał się ani nie patrzył na nie. Słońce już zaczynało się chować za górami Aspromonte, gdy w końcu wstał i poszedł do swojej winnicy.
Nie zabrał sekatora, tylko stał przez chwilę – niezbyt długą – wpatrując się w niewyraźne odciski racic widoczne na ziemi, która nadal była niemal zamarznięta. Potem wrócił do domu i zamknął za sobą drzwi.
Na jakimś poziomie miał świadomość, że nic nie jadł tego dnia, ale zupełnie nie odczuwał głodu. Na takiej samej zasadzie pomyślał niejasno, że może należałoby odkorkować butelkę wina melissa gaglioppo, którą trzymał już od prawie roku, zamierzając ją otworzyć przy jakimś święcie. Prawdę mówiąc, przez całą noc nic nie zrobił, tylko siedział przy rozchwierutanym kuchennym stole służącym mu za biurko i pisał o tym, co zobaczył o wschodzie słońca. Na ile potrafił ocenić, nie był to ani wiersz, ani wpis w dzienniku, ani też list, nawet gdyby istniał ktoś, do kogo Bianchi mógłby go napisać. Tekst był tym, czym był, a Claudio tkwił nad nim i w nim aż do chwili, gdy Garibaldi zaczął skrobać do drzwi, prosząc o wpuszczenie, i przywołał swojego pana z powrotem z miejsc, w które ten zawędrował razem z jednorożcem. Wówczas Claudio położył się na łóżku, ale nie zmrużył oka; aż w końcu wstał, stanął w drzwiach w samym podkoszulku i popatrzył na ścierniska – mizerne dzieło jego mrówczej pracy.
(„Niewiele tego jak na czterdzieści siedem lat, Bianchi. Już od dawna pozwalasz, żeby to miejsce topniało ci w rękach. Kiedy cię zabraknie, wszystko to obróci się w proch, i kto będzie w ogóle pamiętał, że tu żyłeś?”).
Księżyc już zaszedł, ale jego nieobecność sprawiała, że niebo wydawało się jeszcze jaśniejsze, upstrzone mnóstwem gwiazd – Bianchi zazwyczaj nie widywał ich aż tylu. Jednorożec stał na jego grządce z melonami, a Cherubino znów mu towarzyszył, tym razem tak blisko, że niemal trącały się nawzajem pyskami. Krótki ogon kozła merdał energicznie, zataczając kółka, jak zawsze, gdy stary zwierzak wykazywał entuzjazm spowodowany czymś innym niż jedzenie – co nie zdarzało się często. Fakt, że Cherubino poruszał się równie ostrożnie jak jednorożec, dokładając starań, by nie podeptać wątłych pędów roślin, zdziwił Bianchiego niemal w równym stopniu jak świetlista zjawa stąpająca zgrabnie między pozostałościami melonów, które co roku sadził dla saren, żeby zostawiały w spokoju jego pomidory. Ledwie ważył się spojrzeć wprost na nią, aż do chwili, gdy jednorożec tupnął lekko przednią nogą, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę człowieka. Tylko ten jeden dźwięk zmącił nocną ciszę.
Bianchi zapytał po raz drugi:
– Czego ode mnie chcesz? Czy przybyłeś tu, żeby coś mi powiedzieć?
Jednorożec tylko patrzył na niego spokojnie. Bianchi odchrząknął z trudem. W końcu udało mu się ponownie wydobyć z siebie głos.
– Czy ja umrę?
Jednorożec nic nie odrzekł, ale Cherubino zameczał jeden jedyny raz, tak jakby chciał powiedzieć: „I zostawisz _mnie_ tu samego na łasce wilków oraz niepogody, kiedy wokół nie rośnie nic świeżego i kuszącego, co mógłbym jeść? Doprawdy mam nadzieję, że nie!”.
Jednorożec spojrzał z ukosa na kozła i w jego ciemnym oku błysnęło coś, co Bianchi mógłby uznać za rozbawienie, gdyby wyobrażał sobie, że jednorożce mogą przejawiać na wskroś ludzką cechę, jaką jest poczucie humoru.
Bianchi ruszył w jego stronę, stąpając równie ostrożnie jak poprzednio, krok za krokiem. Powiedział, tym razem wyraźniej:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki