- W empik go
W Kielcach - ebook
W Kielcach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 262 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szkoła wyższa realna w Kielcach! Niebawem będzie temu pół wieku. Przewodnicy szkoły, postaci posągowo poważne, sztywne, rozbudzali u żaków takie same uczucia, jakimi onego czasu natchnął był Galów barbarzyńskich widok senatu rzymskiego. Dzisiaj już oni po największej części śpią w mogiłach snem nieprzespanym i tylko niektórzy – to tu, to tam – dociągają żywota w sędziwości późnej. Cześć popiołom, cześć starcom! Pracowali z wiarą i doznali zawodu jak ludzie rzetelni; ale geniusz ludzkości po tych torach właśnie prowadzi dzieci swoje: każe im wierzyć, aby poznały wartość wątpienia. Z grona jakich trzydziestu dziesiąty mąż zapewne nie ocalał.
A ta młodzież, uczniowie, wychowańcy, których umysły oni zapładniali z zapałem swymi wyobrażeniami?… O, losy dziwne rozrzuciły po świecie szerokim rój dziatwy wesołej, zgiełkliwej, młodzieńców dziarskich, pełnych życia i – wiary w życie I Wichura zmiotła przedwcześnie połowę zastępu, zwaliła ich na pniu tak, jako burza gradowa zwala plon kłosów zielonych. Inni żyją, a jakby nie żyli, bo – gdzieś tam daleko, daleko. Z gromady całej jednego roku szkolnego chyba także dziesiąta głowa nie ostała się na glebie. Ha, czas dziejowy przeskoczył rączo przez nauczycieli i uczniów. Jeszcze kilka lat, a na ziemi tylko groby będą z tamtych ludzi. Któż wie, czy na mogile dziada wnuk jaki pamiętliwy bąknie jeszcze kiedy: „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie!” To my, starzy, dziś wzdychamy: „Śpijcież dobrze, towarzysze młodości, zbratani z nami w marzeniach wiosny żywota”. Oto zdążamy ku wam i nieraz już, nieudolni w słabości swojej, wołaliśmy grzesznie: O terque q uaferque beati!
Rekrut do szkoły kieleckiej napływał z tej części kraju, za pępek której można by uważać miasto Jędrzejów albo – wieś Kliszów. Spieszyli malcy pod sztandary nauki od Będzina i Siewierza na zachodzie, od Bodzentyna, Rakowa i Staszowa na wschodzie; od Radoszyc i Wąchocka z północy, od Opatowca, Nowego Brzeska i Olkusza z południa. Gromady zaciągu szkolnego pochodziły już znad Wisły, która tu między Pobiednikiem a Połańcem trzyma się kierunku wschodniego, już znad Nidy, Pilicy górnej, Przemszy Czarnej, Mierzawy, Szreniawy. Jeszcze inni przybywali z borów Łysogórskich, z malowniczych okolic wyżyny Olkuskiej.
„Myślę, więc jestem” powiedział Kartezjusz, a stary profesor Szymoński powtarzał żakom:
– Trzeba się bo nauczyć myśleć, zaczynając naukę myślenia od spostrzegania, gdzie jestem!… Waćpan masz oczy, uszy, a nie patrzysz, nie słuchasz… O czym bo mości będziesz myślał? Z palca myśli godnych nie wyssiesz! Patrz, waćpan, na poczciwą ziemię, na zacne niebo, a twoja czaszka pusta wnet się zaroi myślami!
Oto rekruci szkoły już się zgromadzili w klasie pierwszej, liczba ich dochodzi do sześćdziesięciu. Nowicjusze – niezdarne toto, gamoniowate i gapiowate – są smutni, mają miny rzadkie; niejednemu łza pożegnania z matusią jeszcze nie oschła na oku i żałość tkwi w sercu, coś jakby gwóźdź głęboko wbity. Jaki taki rozjaśnia się nareszcie i poprzez łzy uśmiecha myśląc: „Tu jednak jest dosyć przyjemnie”. Ale tkliwszych myśl uporczywa ciągle dręczy: „Co też tam moi porabiają teraz w domu?” Za to weterani drugoletni, tak zwani „senatorowie”, junacy zuchwali, otrzaskani z życiem szkolnym, zachęcają przykładem żywym do hałasowania i figlowania w klasie. Właśnie jeden taki wykrzykuje namiętnie:
– Panowie, zróbmy serka w pierwszej ławie!
A oczy mu się świecą, policzki pałają szałem swawoli i – choć to dopiero ranek – pot spływa z czoła. Ten się spracuje do wieczora!… Oho, ława już trzeszczy: senatorowie wzięli między siebie malca słabego jak gąsię i gniotą zapalczywie! Pierwsza nauka uspołecznienia.
– Dalej, panowie – ostro! Jeszcze lepiej, lepiej!
– Gwałtu, ojej! Nie wytrzymam, jak mamę kocham!
Matki więcej uczuciowe krążą koło gmachu szkolnego, chciałyby przeniknąć okiem grube mury, zobaczyć, jak ten i ów jedynaczek wygląda w roju.
– Muś taki delikatny! Chłopczysko jaki mocniejszy może mi go pobić, sponiewierać…
– O, ja drżę o swego Zyzia – dziecko roztargnione… Gotów nie uważać, nie słyszeć, że do niego mówią: nie zjedna sobie profesorów już na pierwszych lekcjach i potem…
– Mój Siunio bo ma złote serce i wszystko można z nim zrobić dobrocią, łagodnością, ale kiedy się zalęknie, traci głowę… Chcę to wytłumaczyć jego profesorom, żeby wiedzieli, jak prowadzić chłopca.
Do klasy pierwszej przyszedł najprzód pan inspektor – twarz bożka leśnego, a zimą i latem nosił na sobie szopy ogromnie wytarte i na wielkim palcu prawej ręki zawieszał długi klucz od mieszkania. Rozkazał malcom wyjść z ławek, po czym według wzrostu dobierał, ustawiał ich w pary, a przy tym szorstko przerzucał, popychał różnych Musiów, Zyziów, Siuniów, jak gdyby to były rzeczy martwe, i nazywał już „śmierdzielami”, już – „smarkaczami, mazgajami”.
– Oni tu za nic mają człowieka!
Skończył czynność ustawiania i zapowiedział głosem bardzo surowym:
– Żeby mi każdy smarkacz do samego końca roku chadzał na mszę świętą w swojej parze! A jeśli który śmierdziuch zgubi parę, rózeczka będzie w robocie!
Mówiąc to uśmiechnął się jak szatan i wykonał ręką ruch naśladujący czynność smagania. Potem wysunął się na czoło i niby wódz prowadził do kościoła cały zastęp żaków ustawionych w pary.
– Tutaj nie ma widać żartów! – myślał jeden, drugi, czując wyraźnie, że go kleszcze karności zaczynają ściskać.
Nabożeństwo odbywało się codziennie dla uczniów w kościółku świętej Trójcy i tu niejeden nieuk zanosił gorące modły myśląc naiwnie, że siły wyższe wezmą w opiekę jego niedbalstwo, ocalą go od niebezpieczeństwa rózgi. Przy rozpoczęciu roku szkolnego ksiądz prefekt wygłosił bardzo piękną naukę o obowiązkach ucznia. Ten i ów nowicjusz usiłował skupić uwagę, słuchać, a nie mógł na żaden sposób. O, bo w głowie człowieka odbywają się niekiedy przed – stawienia bardzo podobne do widowisk teatralnych i dzień wstąpienia do szkoły nadzwyczajnie sprzyja takim dramatom niepisanymi Od tej chwili zaczyna się kochać przeszłość. Podczas mszy świętej, kiedy człowiek jest w stopniu wyższym sam z sobą, dusza jego wyzwala się i niejako stawia przed oczyma obrazy przerozmaitet „Gniady o tej porze stoi przy żłobie, zza drabinki wyskubuje siano. Poczciwości, jak on się oglądał, ile razy z chlebem wszedłem do stajni, i zawsze zarżał!… Obal, kochane psisko, co on tam porabia? Można by się założyć, że z ogonem podniesionym w górę obiega różne kąty, obwąchuje, szuka towarzysza zabawy… Franuś, nicpoń, z pewnością zepsuje mi tam łuk, złamie wędkę. Prosiłem mamy, żeby mu nie pozwalała tykać, ale„.” Wtem w głowie człowieka ukazuje się twarz ojca – surowa i wąsata – i mówi groźnie: „Pamiętaj sobie, żebyś mi w szkole nie zbijał bąkowi Uważaj, słuchaj wszystkiego, co starsi mówią, bo…” Człowiek skupia więc ducha, zwraca usilną uwagę no mowę księdza prefekta i znowu nic nie słyszy. „Ojcu się zdaje, że to łatwo… Na święta Bożego Narodzenia przyjedzie się do domu w mundurze, w czapce mundurowej – zupełnie co innego… Zabiorę z sobą piłkę, scyzoryk i ten nowy malowany piórnik. Będzie co opowiadać!… Czy to w domu ma kto pojęcie o tym, że tu w szkole niektórzy uczniowie noszą wąsy prawie takie jak tatuś” Człowiek ma już dziś wiele do opowiadania o tym, jak jest w szkole, i gotów jest przed swoimi wysławiać szkołę, ale w tej chwili – tęskno mu za domem i żal ściska serce. „Jak tam jest lubo, przyjemnie na podwórku!… Albo w stajni między końmi!” Każdy Muś, Zyzio, Siunio wyrzekłby się za to i munduru, i piórnika, i piłki, scyzoryka. Gdyby człowiek miał dziesięć głów na karku, to i tak nie pomieściłyby się w nich wszystkie takie i im podobne obrazy, myśli pierwszego dnia szkolnego, kiedy po raz pierwszy w życiu nazwano cię po nazwisku.
Masz tobie, ksiądz prefekt już skończył naukę, a człowiek nie zapamiętał ani jednego słowa! Pan inspektor, w szopach, przeciska się do klasy pierwszej, najbliższej ołtarza wielkiego, znowu łączy w pary żaków i wyprowadza ich z kościoła przez szpaler między innymi klasami. Któryś trzecioklasista złośliwie podstawił nogę i jedna para nowicjuszów, mocno trzymających się za ręce, gruchnęła na ziemię, a para następna zwaliła się na poprzednią. W kościele szmer najmniejszy urasta do rozgłosu i wszyscy spoglądają. Ci, którzy pierwsi wpadli, otrzymali raz na zawsze przezwisko „para gajdusiów” i potem tylko tak ich nazywano.
Jesteśmy w klasie – rejwach straszliwy. Nie wzięli do serca nauki księdza prefekta. Gwałtu, co się tu dzieje!… Człowiek już jest śmielszy teraz, krzyczy, kiedy inni krzyczą, oddaje kułaka, jeśli go otrzymał. Szkoła działa. „Ho, ho, nasi także bić umieją! Czekaliśmy tylko na rzetelną zaczepkę”. Przy tym powstają znajomości i pierwsze stosunki przyjaźni wylanej zaczynają się zawiązywać: tworzą się pary z wyboru, z powinowactwa duchowego. Właśnie Pilades podbił oko Orestesowi, a Orestes wydarł sutą garść włosów z czupryny Piladesa. Nigdy niezapomniana chwilo!… To nic, oni się później polubią, powiedzą sobie: „Kochajmy się!” Brutalny zwycięzca na pięści ulega nieraz pokonany przez serce. Kiedy się malcy biorą za czuby, wychodzi to częstokroć na trącanie się starszych kieliszkami. W bójce zuch zucha poznaje, ocenia i już wie, za co ma kochać.
Nagle wśród gwaru żactwa rozległ się głos dzwonka. Jacek, stróż szkolny, dzwonił. Chłop to ogromny o płowych włosach, złowrogo spoglądający spode łba. Ten olbrzym chodził w granatowym kaftanie, w krótkich szarawarach z płótna szarego, a na nogach miał trepy, których klapanie echem rozbrzmiewało w ciemnym korytarzu szkoły. Słysząc odgłosy owych chodaków drewnianych niejeden potem zblednie, zadrży i z sercem bijącym poszepnie: „Jacek idzie!” Jacek był uosobieniem wszystkich tych zbójców strasznych, potworów, o których człowiekowi baby opowiadały w domu rodzicielskim historie przerażające: coś jakby jeden z dwunastu w „Powrocie taty”. Bo każdy wie, że Jacek jest pomocnikiem do bicia, ręką prawą pana inspektora. I teraz też uczniowie drugoletni udzielają nowicjuszom zaraz na wstępie objaśnień użytecznych: „Jeżeli się kto nie chce dobrowolnie położyć na ławce, Jacek bierze go w łapy i rozciąga… Oo, trzeba się wystrzegać, żeby nie dostać na pokładankę!… Strasznie boli”.
Pst! Inspektor znowu wchodzi do klasy. Wzniósł do góry wielki palec z kluczem i krzyknął ostro:
– Cicho tam, niuchaczel
Stanął na katedrze, białkami oczu gniewnych łypnął na klasę, grzmotnął w stół pięścią, rozłożył jakiś papier i przemówił głosem surowym, który do szpiku kości zmroził nowicjuszów:
– Wstać, żaby!
Cała klasa w oka mgnieniu porwała się na nogi jak jeden. On teraz wodził oczyma tak jakoś dziwnie, że każdemu żakowi wydawało się, jak gdyby pan inspektor tylko na nim jednym wzrok zatrzymywał i jedynie o nim rozmyślał. Po tym przeglądzie nastąpiło odczytywanie praw szkolnych. Pierwsi ludzie musieli się nadzwyczajnie zdumieć, kiedy prawodawca niespodziewanie odczytał im czarne na białym:
– Kto ukradnie osła, barana, służebnicę bliźniemu swemu, musi mu to wynagrodzić, a nadto odbierze karę stu kijów.
Nowicjusze z otwartymi usty, z wytrzeszczonymi oczyma nastawiali uszy i słuchali:
– Nie będziesz zbaczał z drogi idąc do szkoły. Nie będziesz wychodził z domu, jak się tylko zmierzchnie. Nie będziesz na ulicy rozpinał guzików u munduru. Nie będziesz kurzył fajki…
Im dalej ku końcowi posuwało się dzieło wychowania, tym silniej budziły się w wychowańcach skłonności do przekraczania praw szkolnych. Zwierzchnicy szkolni mieli więc coraz więcej pracy z wymierzaniem kar za przestępstwa i odzywali się poważnie: „Jeśli nawet kary nie są hamulcem złego, cóż by to dopiero było przy bezkarności…”
Oj miewałże zacny pan inspektor ciężką pracę wychowawczą napędzając od dołu rozumu do głowy! Częstokroć wypadało ochłostać i czterdziestu żaków dziennie, a każdego zupełnie odpowiednio do stopnia winy i ważności przekroczonego prawa. Dobry człowiek tak się był zaprawił do smagania dzieci rózgą, jak mawiał: – do „smarowania brzozowym soczkiem cnoty”, że mimowolnie wykonywał ręką ruch przypominający czynność chłostania – ciach, ciach, ciach. Żywił on bowiem niezłomną wiarę pedagoga, jakoby między hojnie szafowaną przezeń ilością rózg a przyrostem wszelkich doskonałości ludzkich istniał niezaprzeczenie bardzo ścisły stosunek prosty. Każda rózga, która dotkliwie podrażniła młodą, więc czułą skórę żaka, stanowiła jednocześnie nową zachętę bądź do cnoty, bądź do wiedzy. Dodajmy do tego fanatyczny upór pedagoga, który nigdy nie odstępuje od tak zwanych zasad, a zrozumiemy energiczną jaźń pana inspektora. Filip drugi * onego czasu z takim samym przekonaniem palił był heretykowi czynił to dla ich własnego dobra i z natchnienia wyższego.
Inspektor odczytywał dzisiaj pierwszoklasistom prawa szkolne – namaszczony, ogromnie przejęty ważnością chwili i już przewidujący, że ci malcy niezawodnie będą usiłowali przekraczać te prawa. Uprzednio więc wpadał on w szlachetne oburzenie wychowawcy! miał taką postać, jak gdyby chciał zapobiegawczo oćwiczyć w tej chwili którego bądź z przyszłych przestępców. Wytchnął bowiem należycie podczas wakacji i uczuwał w sobie nadmiar sił wychowawczych, które niezbędnie potrzebowały ujścia. Zapał pedagogiczny odbijał się aż nazbyt wyraźnie w jego głosie silnym, spojrzeniach ognistych, nerwowych drganiach twarzy, ruchach ręki prawej.
To wszystko udzielało się malcom mocą tajemniczej nici związku, która z duszy silnego przenosi groźbę surową, a po drodze przeobraża ją dziwnie i umysłom słabych oddaje trwogę. „Jak mamę kocham, nie będę tego robił!” przysięgał sobie w duszy ten i ów nowicjusz, a ciarki strachu na wskros go przejmowały. Dobrze się pamięta prawa wbite w pamięć przy takim nastroju duchowym, wyłączającym wszelką krytykę! Kto potem dopuści się przestępstwa i otrzyma karę, ma w sobie świadomość winy i sprawiedliwości odebranej kary.
Chwałaż Bogu, skończył nareszcie z tymi prawami! Skończył i spogląda wzrokiem jastrzębia… Bo już właśnie ogłosił prawa, wprowadził je w działanie i w chwili tak uroczystej może je przekraczać jakiś zuchwały przestępca. Niech no by spostrzegł mundur nie zapięty na wszystkie guziki albo nawet – dwuznaczny półuśmiech, wyraz twarzy dający władzy szkolnej do myślenia I Ociągał się z wyjściem, łaził między ławkami. Szturchnął jednego żaka pod brodę: w ten sposób wyprostował mu głowę zwieszoną na piersi. „Do góry nosi” Innego trzepnął grubymi paluchami po łapach na znak, że trzeba opuścić i przy sobie trzymać ręce, kiedy się stoi frontowo.
Człowiek ze strachu miał słodką ślinę w ustach, a wzdłuż kolumny pacierzowej uczuwał ciepło. No, wyszedł przecież! Wszyscy odetchnęli, zaczęli rozmawiać cicho, potem głośniej, coraz głośniej i jeszcze głośniej. Życie, powstrzymane na chwilę w energii, usiłowało wynagrodzić sobie zastój. Dobry pan inspektor! On tak szczerze, niewzruszenie wierzył w swój systemat wychowawczy „soczku brzozowego”.
Z kolei wchodzi do klasy pan Szymoński, nauczyciel matematyki. Jest to już pedagog w stylu daleko, daleko wznioślejszym. Niziutki, nikły, w okularach na końcu nosa, z twarzą przypominającą wizerunek Lelewela w starości. Resztki rzadkich, siwych włosów zgarnięte na łysinę, aby ją zasłonić, powiewają w kosmykach ponad uchem. Stąpa z góry, idzie kroczkiem drobniutkim, niesie pod pachą dziennik, trzyma w ręce tabakierkę i chustkę do nosa czerwoną. We fraku granatowym z guzami złotymi, trochę zaniedbany, nie dogolony, z piętnami barwy kawowej na gorsie koszuli – od tabaki.
Nie ma dziś wcale na świecie takich ludzi – filozofów w maskach dziwaków, gruntownie zacnych, a występujących w rolach podejrzanych. Położył dziennik na stole katedry, zbliżył się do pierwszego lepszego z nowicjuszów i zapytał:
– Co zacz jest mości?
– Oleś Puszewski! – odpowiedział mały z pośpiechem, kraśniejąc przy tym jak mak polny.
– Wstańżel –" podpowiadali natarczywie uczniowie drugoletni nauczając nowicjusza, że nie powinien siedzieć w ławce, kiedy profesor przemawia do niego.
Żaczek powstał, a Szymoński spoglądał mu w oczy i mówił:
– Waćpan bo wiedz raz na zawsze, że: „skąd pochodzisz” znaczy więcej niż: „jak się nazywasz”. Berbeć taki, choć wystrzyżony i w czerwonym kołnierzu, nie uzacnia sobą kraju, ale kraj uzacnia smarkacza, wytrzeszczaka… Francuz rozdziawi gębę, gdy mu powiesz: „jestem Puszewski”. Ty mu powiedz: „jestem Polak”, a zdejmie kapelusz, ukłoni się przed Polakiem… Mnie zaś, Polakowi, i innym Polakom powinieneś waćpan powiedzieć wyraźnie, z których okolic Polski pochodzisz, bo to cię zaleca.
– Z Olkusza! – odrzekł chłopiec z zadowoleniem.
– Bardzo pięknie, chlubnie! Ludzie zacni rodzili się w Olkuszu… Znamy godnego magistra, Marcina z Olkusza… Widzisz bo, waćpan, dawniejsi ludzie w Polsce szczycili się miejscem swego urodzenia: Grzegorz z Sanoka, Jan z Wiślicy, Michał z Wrocławia, Miechowita – prawda?… Pozwalam obwieścić z góry nazwisko, jeśli mości nazywa się Kopernik, gdyż Kopernik znaczy więcej niż Polak: człowiek wielki, jeden na świat cały. Waćpan bo skromniuchno ogłaszaj mi swoje nazwisko: „Jestem olkuszanin, zowie się Puszewski!”
Stuknął palcami w tabakierkę, zażył sporą szczyptę tabaki i ciągnął dalej:
– A znaszże ty, mości olkuszaninie, Babę?
Malec zaczerwienił się po same uszy i bardzo nieśmiało wybąkał pytanie:
– Którą?…
– Mości panie, jedna tylko Baba jest pod Olkuszem, ta, która zalała sławne niegdyś olkuskie kopalnie srebra! Waćpan, widzę, bo nie słyszał o rzece Babie i myśli, że go zapytuję o babę w spódnicy.
Koledzy – rzecz prosta – w lot pochwycili sposobność i przydomek „Baba” przylgnął do Puszewskiego. Chłopczyna zmieszany wił się w ławce jak piskorz, a Szymoński znowu począł:
– Baba, choć tak szkodliwa, jest to strumyk mały, znika w piaskach, a waćpan upatrujesz może na świecie rzeczy wielkich i pewnie znasz ruiny okazałe zamku na Rabsztynie – prawda?
– Na Rabsztynie? – jęknął Oleś przerażony i zamilkł. Trzeba zaś wiedzieć, że Szymoński prześladował zawzięcie ów sposób odpowiedzi wielu próżniaków, polegający na bezmyślnym powtarzaniu ostatnich słów nauczyciela i będący tylko echem jego pytania. Więc teraz uderzył gwałtownie w tabakierkę wołając:
– Mości, he, he, jest ciemny jak tabaka w rogu! Cielątko bo z Olkusza przysłali do szkoły… Ooo, pracować w pocie czoła trzeba, żeby nam tu waćpan nie wyrósł na wołu!
Jakiś inny nowicjusz pochodzący spod Olsztyna uszczęśliwił za to profesora swymi wiadomościami o dziejach zamku olsztyńskiego i o grocie stalaktytowej, położonej tamże w lasach pobliskich. „Chlubnie bo godni waćpaństwo rodzice wychowywali synka w domku. Nie zróbże mości w szkole zawodu miłości rodzicielskiej”. Teraz zaprosił do tablicy żaka pulchnego, pucołowatego, który się wywodził spod Proszowic.
– Ujmij, waćpan, mocno kredę w rękę, masz, widzę, siły dobre! Napisz mi sto jedenaście i wyjaśnij mądrze, co tu każda jedność znaczył