Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W klatce. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,00

W klatce. Tom 2 - ebook

Główny bohater John, który został oczyszczony z podejrzeń o tajemnicze morderstwo, awansował i po kilku latach pracy na stanowisku dyrektora w Browarach Brooklyńskich został wysłany na misję do Czech. W imieniu swoich pracodawców miał przygotować projekt inwestycyjny zakupu dobrze prosperującego czeskiego browaru. Z dala od rodziny i przyjaciół, na obcej ziemi zapomniał, że jest niepijącym alkoholikiem i przez nieostrożność przerwał abstynencję. Piwo czeskie nie miało sobie równych, John popadał w coraz większy alkoholizm, a wraz z nim wróciły dawne koszmary, w tym pazury i czarcia moc Asmodeusza. Pogrążonemu w zniewoleniu Johnowi w sukurs przybywają jego przyjaciele z Ameryki, w tym Jaromir, który przy okazji odwiedza swoją starą rodzinę.
Książka spodoba się głównie tym, którzy lubią karmić się strachem, oraz wszystkim miłośnikom dobrej lektury.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-965-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

John zastanawiał się, dlaczego okna są pootwierane i firanki fruwają od przeciągu. Był przekonany, że wcześniej wszystkie zamknął. Położył się na chwilę, a wydawało mu się, że przespał kilka godzin. Obudziło go natarczywe swędzenie prawej stopy. Drapał się nogą o nogę, ale nie pomagało. Świąd nie ustępował, zerknął więc na stopę i zauważył, że chodzą po niej białe robaki. Było ich mnóstwo. Wstrząsnął się z obrzydzeniem i w jednej chwili wytrzeźwiał. Pobiegł do łazienki i włożył nogę do wanny. Wziął do ręki prysznic i puścił silny strumień wody. Poczuł ulgę, ale po chwili zauważył, że zamiast wody leci czerwona ciecz, jakby krew. „Co tu się, kurwa, dzieje? Znowu mam halucynacje?”

Minęło dziewięć lat, od kiedy John Malac objął stanowisko dyrektora finansowego w Browarach Brooklyńskich. W tym czasie firma miewała wzloty i upadki, ale przez ostatnie cztery lata cały czas budowała pozycję przez wzrost produkcji i wprowadzanie nowych produktów. Postawiono również na większą sprzedaż piwa w kegach, co powodowało zmniejszenie jednostkowych kosztów produkcji. Można powiedzieć, że trwał złoty okres dla Browarów i całej branży piwnej. Podczas ubiegłorocznego walnego zgromadzenia akcjonariuszy podjęto uchwałę, że należy budować wzrost, stosując akwizycję, czyli przejęcie lub zakupienie pakietu kontrolnego innego producenta piwa. W toku dyskusji, która się wywiązała, padło na eksplorację tej branży w Europie Wschodniej, a konkretnie w Czechach, gdzie przemysł browarniczy uchodził za wręcz narodowy. Określono ramy czasowe, w jakich należy przygotować przejęcie tudzież fuzję, oraz plan przygotowania tego przedsięwzięcia – tak zwaną mapę drogową, jak to się modnie nazywało. Do przeprowadzenia gruntownego audytu zatrudniono specjalistyczną firmę, ale oprócz niej został wysłany dyrektor finansowy, żeby z bliska przyjrzeć się prawno-finansowym aspektom akwizycji. Czeskie piwo miało być eksportowane do USA, a brooklyńskie na rynek czeski. Docelowo planowano jego produkcję zgodnie z recepturami stosowanymi w Czechach, tutaj na miejscu i odwrotnie. To były ogólne ramy strategii przyjętej przez Browary Brooklyńskie. Dokładne analizy, z których by wynikało, czy przedsięwzięcie przyniesie korzyści i w jakim ewentualnie czasie zwrócą się nakłady, miał na miejscu przeprowadzić John Malac. Do Czech przyjechał sam, bez rodziny, ale gdyby jego pobyt miał się przedłużyć, brany pod uwagę był wariant, że przynajmniej na jakiś czas mógłby zabrać ze sobą żonę i dwójkę nastoletnich synów. Pilzneńskie Browary oferowały mu do dyspozycji dom, a jeśli byłyby z nim dzieci, także ich naukę w anglojęzycznej szkole w trakcie pobytu w Czechach. Ponieważ był kwiecień, postanowili, że do zakończenia roku będą uczęszczać do szkoły w Nowym Jorku, a później na wakacje łącznie z Olivią, żoną Johna, wszyscy przylecą do Czech.

Pierwszy dzień był jak zwykle kurtuazyjny. Prezes Pilzneńskich Browarów chwalił się liczbami oraz marką piwa, która była znana nie tylko na krajowym rynku, lecz także w krajach ościennych, i coraz lepiej poczynała sobie w całej Unii Europejskiej. Jednakże aby się bardziej otworzyć na eksport, Czesi potrzebowali nowych inwestycji. Byli dobrymi piwowarami, ale Amerykanie potrafili stworzyć lepszą logistykę i marketing. Ponadto żeby konkurować na coraz bardziej agresywnych od nadmiaru producentów rynkach, należało rozbudować zwłaszcza część produkcyjną, jednak gdzie były wąskie gardła – czy w warzelni, czy w fermentowni i leżakowni, a może już w rozlewni – miały wykazać audyt i osobiste wnioski amerykańskiej delegacji.

– Halo, tu telewizja „Praha my se ich neboim, ale mamy stracha”. – Tymi słowami Malac powitał swoją żonę Olivię.

– Którą masz godzinę?

– Tutaj jest szesnasta.

– U mnie, w Nowym Jorku, jedenasta, czyli mamy pięć godzin różnicy. Jak z pogodą u was?

– Typowy kwiecień, ładnie, słonecznie. Wszystko zielone.

– Co porabialiście dzisiaj?

– Takie kurtuazyjne spotkania, jutro piątek, a od poniedziałku zabieramy się do solidnej pracy.

– Co planujesz na weekend?

– Pozwiedzać miasto, może okolice. Jutro mam odebrać nowy samochód do mojej dyspozycji.

– Jaki?

– Skoda superb.

– Nic mi to nie mówi.

– To samochód, który jest tutaj produkowany, ale firma należy do grupy Volkswagena.

– Tej od przekrętów w sprawie zaniżonej emisji spalin? Coś mi to mówi.

– Słyszałaś o Volkswagenie, a ja będę jeździł skodą.

– Okej. No dobrze, to pamiętaj, bądź grzeczny i nie szalej.

– Nie martw się, pa.

„Nie zapytałem się o dzieciaki, ale to może następnym razem” – pomyślał John.

W piątek do południa były również kurtuazyjne rozmowy, a po południu niespodzianka.

– Panie i panowie, dzisiaj jest piątek i mamy już prawie popołudnie. Co ja mówię? Długi weekend! W związku z tym proponuję degustację naszych sztandarowych produktów – powiedział do wszystkich obecnych na sali prezes Vaclav Podbrožy.

John był zaskoczony i skonsternowany, nie wiedział, jak zareagować.

– Proszę się częstować i degustować – kontynuował prezes.

Do sali konferencyjnej wjechał stolik, na którym były pokale i butelki piwa schłodzonego do temperatury siedmiu stopni.

– Dlaczego pan nie próbuje, panie dyrektorze?

– Jak wiem, mam odebrać dzisiaj samochód – próbował wybrnąć z niezręcznej sytuacji John.

– Od małej lampki piwa jeszcze nikt nie stracił prawa jazdy.

Niby nie chciał, ale ręka automatycznie przystawiła mu pokal z pachnącym świeżym złocistym napojem z obfitą pianką.

– Jak smakuje?

– Bardzo dobre – odpowiedział John po wypiciu małego łyka.

– Po minie tego nie widać – ciągnął dalej prezes. – Żeby jednak gościnności stało się zadość, na weekend otrzyma pan od nas po zgrzewce naszego eksportowego pilsa. Jednego premium, a drugiego w wersji klasycznej, obie zgrzewki w butelkach. Nie wiem jak pan, ale ja wolę piwo z butelki niż z puszki.

– Ma pan rację, z butelki jest lepsze.

– A oto kluczyki do samochodu. Auto jest w kolorze butelkowej zieleni jak nasze piwo, a w zasadzie główny jego składnik – zielony chmiel. Dokumenty znajdzie pan w schowku. Trafi pan sam do siebie?

– Postaram się, może trochę pobłądzę, ale w końcu dojadę. Przy okazji poznam miasto.

– Też tak uważam.

John nie błądził długo, bo Pilzno nie było skomplikowane. Robiło wrażenie zadbanego z ładną, odnowioną zabudową staromiejską. Stąd niedaleko było do granicy niemieckiej. John pomyślał, że gdy będą w komplecie, pojadą do Niemiec.

Miasto liczyło około stu sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców i było stolicą powiatu. Z browaru do służbowego lokum Johna jechało się prostą dwupasmową drogą numer dwadzieścia sześć i przed cmentarzem trzeba było skręcić w lewo. Dom znajdował się tuż za miastem nieopodal cmentarza. Żeby jednak skręcić w lewo, trzeba było najpierw skręcić w prawo i przejechać pod wiaduktem w kierunku ulicy Liskovej. Budynek nie był nowy, ale ładnie odnowiony, piętrowy ze spadzistym czerwonym dachem. Nawigacja doprowadziła Johna pod samą bramę. Przy kluczyku miał pilota, który ją otwierał. W domu na dole znajdował się obszerny salon z kuchnią i małym pokojem przeznaczonym do pracy. Pośrodku, na wprost drzwi wejściowych, pod schodami, było pomieszczenie gospodarcze i mała łazienka, na górze zaś trzy sypialnie, duża łazienka oraz hol z okrągłym stolikiem i dwoma krzesłami z okrągłymi siedzeniami. Wszędzie panował porządek. John rzucił kluczyki na ławę i położył się na sofie. Przypomniało mu się, że wypił małą szklankę piwa. Niby nic takiego, ale był alkoholikiem z dziewięcioletnim okresem trzeźwości. Analizował w myślach, czy dobrze zrobił. Od jakiegoś czasu uważał siebie za kogoś, kto potrafi odmówić, a jednak się napił. „Jedno piwo to nie koniec świata” – wmawiał sobie. „Nic mi się nie stało, nawet nie poczułem alkoholu, to słabe piwo” – bronił się, ale już nie był sobą, czuł wyrzuty sumienia. W tym momencie znowu zadzwoniła Olivia.

– Co tam u ciebie?

– Właśnie przyjechałem do domu.

– I co? Jakie wrażenia?

– Dom całkiem sobie, nie jest nowy, ale po remoncie, trochę za miastem. Jest jeden minus.

– Jaki?

– Znajduje się w okolicach cmentarza.

– John, jaki problem? Cmentarze to na ogół spokojne miejsca.

– Co tam u Aleksandra i Maksymiliana?

– Też by chcieli przyjechać do ciebie, ale…

– Co ale?

– Chcieliby również chodzić na treningi karate.

– Można pogodzić jedno z drugim, w końcu ja mogę ich trenować, mam przecież trzeci dan.

– John, nie mędrkuj, odpoczywaj. Będziemy w kontakcie.

Po chwili leżenia przypomniało mu się, że w samochodzie są dwie zgrzewki piwa i szkoda, by leżały na słońcu, w końcu z piwa zrobi się ciepła zupa chmielowa. Przyniósł butelki i wstawił je do lodówki. Na ścianie wisiał duży obraz z widokiem na jezioro. Przypominał mu jeziora, jakie widział i nad jakimi wypoczywał w lasach Pensylwanii. Leżąc, miał przed oczyma widok, a po lewej stronie okno i zaglądający przez nie zachód „czeskiego” słońca. „Skoro nic mi nie było po szklance piwa, to nie zaszkodzi wypić małą butelkę, w końcu one nie mają w sobie dużo alkoholu” – pomyślał i podszedł do lodówki sprawdzić, czy się dostatecznie wychłodziły. „Nie mam nawet otwieracza do butelek” – zastanawiał się, czym otworzyć butelkę, ale okazało się, że kapsle wystarczy przekręcić jak nakrętkę. „Pomysłowe rozwiązanie, zawsze się czegoś można nauczyć” – wziął głęboki łyk. „Dobre” – powiedział do siebie głośno. Tym sposobem opróżnił wszystkie sześć butelek jedną po drugiej. Poczuł dobry humor i postanowił się przejść. Wybrał się w kierunku cmentarza. Nagle na wyświetlaczu komórki pokazał mu się kontakt Jaromir.

– Cześć, John. Jak ci się mieszka w kraju moich przodków?

– Jestem tu tak naprawdę dopiero drugi dzień i właśnie wyszedłem na spacer.

– Można wiedzieć, dokąd idziesz?

– Idę w kierunku cmentarza.

– Cmentarza?

– Mieszkam w okolicy, dokładnie obok, widzę trochę drzew i zieleni, więc gdzie miałbym iść?

– W sumie w Pilźnie byłem raptem kilka razy, ale pamiętam, że to ładne i zadbane miasto.

– Co poleciłbyś mi do zwiedzenia na weekend?

– Na pewno browar, bo to największa atrakcja, ale pewnie już go zwiedziłeś, po to zresztą pojechałeś.

– Tak, chodziliśmy po starym browarze od razu w pierwszym dniu.

– W piwnicach też byliście?

– Nie.

– A widzisz, tam są dziewięciokilometrowe piwnice, w których leżakuje piwo w temperaturze ośmiu stopni, zdaje się, że dwadzieścia pięć dni, jeśli mnie pamięć nie myli. Ładne są też rynek i katedra, a na osłodę proponuję ci zwiedzić muzeum piwowarstwa.

– Browar również wyglądał na muzeum, chociaż nowoczesność mieszała się z tradycją. Prezes pokazywał nam całkowicie zinformatyzowany system sterowania produkcją piwa.

– To lepiej niż u nas. Powiedz, kto kogo kupuje, my ich czy oni nas? – zaśmiał się Jaromir.

– Ty, o ile mi wiadomo, nie jesteś stąd, a raczej z Pragi. Pamiętam, jak kiedyś opowiadałeś.

– Masz na myśli moją rodzinę? Jest spod Pragi, ale to zależy jeszcze która – ze strony matki czy ojca. Dobra, muszę kończyć. Zazdroszczę ci, że jesteś w Czechach. Do usłyszenia. Zadzwoń, jak będziesz miał chwilę albo jakieś sprawy do nas czy do mnie i trzymaj się tam ciepło.

John ucieszył się, że mógł z kimś porozmawiać, lubił Jaromira i wiedział, że może na niego liczyć. Miał wobec niego stary dług wdzięczności. Szedł teraz wzdłuż ogrodzenia cmentarza nieco chwiejnym krokiem. Był po sześciu piwach, które nie były mocne, ale po wieloletniej abstynencji zakręciło mu się po nich w głowie. Mimo wszystko czuł się dobrze. Miał w sobie moc i pewność siebie. Wcześniejsze wyrzuty sumienia spowodowane przerwaniem abstynencji odeszły w niepamięć.

– Kup pan znicz – zaczepił go przed bramą cmentarza brudny i nieogolony stary człowiek.

– Nie rozumiem po czesku.

Widząc jednak nachalnego typa, który w ręku trzymał znicz i machał mu nim przed nosem, John na odczepnego wyjął dolara i wcisnął mu w dłoń. „Co ja się będę przejmował” – pomyślał i wyrwał znicz z rąk sprzedającego. Mimo popołudniowej pory znajdowało się tu jeszcze sporo ludzi. „Nie mam go nawet czym podpalić” – John spojrzał na szklany pucharek wypełniony parafiną. Chodził alejkami, aż dotarł do nieco starszych i zabytkowych nagrobków. Te w przeciwieństwie do amerykańskich miały większe pomniki. Na niektórych były nawet zdjęcia. Przypomniał mu się teraz stary cmentarz w Pensylwanii zwiedzany podczas wycieczki. Nagle zatrzymał wzrok na jednym z grobów, na którym widniało zdjęcie. „Nikolas V. spisovatel”. Im dłużej patrzył na fotografię, tym bardziej nie mógł oderwać od niej wzroku. Przez chwilę poczuł się jak zahipnotyzowany. W wyszukiwarce znalazł informację, że słowo „spisovatel” oznaczało pisarza utworów literackich. „Dlaczego nie ma nazwiska, tylko samo imię i V?” – zastanawiał się. Patrzył się jeszcze przez chwilę, ale musiała to być dłuższa chwila, bo zauważył, że wokoło zrobiło się już ciemniej. Na grobie zostawił niezapalony znicz i postanowił, że wróci go zapalić innym razem, nie miał bowiem przy sobie zapałek. Cmentarz był dosyć obszerny i nikogo z tych, którzy wcześniej odwiedzali groby i kręcili się wokół nich albo tak jak on zwyczajnie spacerowali, już nie było. Szedł szybkim krokiem z nadzieją, że brama będzie jeszcze otwarta. Wydostał się na zewnątrz. Stwierdził, że niepotrzebnie się niepokoił. Napis był po czesku, ale można się było domyślić, że od kwietnia do września brama zamykana jest codziennie o dwudziestej pierwszej. Po drodze w okolicy, w której mieszkał, wszedł do sklepu i kupił oprócz pieczywa i jakiejś mięsnej puszki jeszcze cztery butelki piwa, ale znacznie mocniejszego od tego, które otrzymał do degustacji w browarze. „Jutro sobota, dzień wolny, nie będę sobie żałował” – pomyślał.

Po powrocie do domu włączył telewizor i wyciągnął z lodówki piwo z drugiej zgrzewki. Z kolei te przed chwilą zakupione wstawił, żeby się trochę schłodziły. Na talerzyku położył konserwę w puszce, polał ją keczupem i wyjmował po kawałku nożem, przegryzając co chwilę bułką. „Tego mi było potrzeba, luz blues i rock and roll!” – zawołał. Po wypiciu dwóch mocnych piw zrobił się senny. Dopiero hałas od okna, które się otworzyło i przewróciło doniczkę, spowodował, że oprzytomniał. „Zbiera się na burzę” – pomyślał i wstał, żeby je zamknąć. Jeszcze nie zdążył dobrze tego zrobić, a otworzyło się drugie. Gdy podszedł do drugiego, otworzyło się trzecie. „Co to, jakaś ciuciubabka?” – pomyślał i dał sobie spokój z oknami, za to zajrzał jeszcze do lodówki, sprawdzić, czy starczy mu do rana alkoholu. Zostały cztery butelki – dwie mocne i dwie zielone z pilsem. Postanowił, że najpierw wypije słabsze, a później mocniejsze i znowu słabsze i mocniejsze, ale będzie pił wolno, żeby mu wystarczyło. Gdy opróżniał pierwszą butelkę, poczuł głód. Niestety konserwa się skończyła, a na dodatek pootwierały się wszystkie okna i fruwały firanki. Było ciepło i nie przeszkadzało to Johnowi, zresztą po wypiciu kilku butelek nie zastanawiał się, dlaczego wszystko fruwa i coś dziwnego dzieje się w tym domu. Znowu się położył i wydawało się, że przespał kilka godzin. Obudziło go swędzenie prawej stopy. Drapał się i co chwilę odczuwał swędzenie. Nie podnosił się, tylko drapał jedną nogą o drugą. Kiedy świąd nie ustępował, zerknął na stopę i zauważył, że chodzą po niej białe robaki. Było ich mnóstwo. Roztrzęsiony John w tej chwili wytrzeźwiał. Podbiegł do łazienki i włożył nogę pod kran do wanny. Wziął do ręki prysznic i puścił wodę. Poczuł ulgę, ale za chwilę zamiast wody zauważył, że leci czerwona ciecz, jakby krew. „Co tu się, kurwa, dzieje? Znowu mam halucynacje”. Wyszedł z łazienki, wziął po drodze piwo z lodówki i usiadł w fotelu naprzeciwko telewizora. „Niedobrze ze mną, wypiję to, co mi jeszcze zostało, i koniec” – postanowił. Siedząc w fotelu, zasnął. Na podłogę wylała się resztka piwa. Obudził go dopiero telefon o godzinie jedenastej.

– Halo, halo, kto tam?

Słychać było oddech, ale nikt się nie odzywał.

„Jaja sobie ktoś robi. Która godzina? Co tak duszno w tym domu?” – John rozejrzał się po pokoju. Wszystkie okna były pozamykane, a przez firanki wpadały promienie słońca. Znowu ktoś dzwonił.

– Halo! Halo!

– Dzień dobry. Sarka Vanova.

– John Malac.

– Prezes prosił mnie, żebym zadzwoniła do pana i zapytała, jak upłynęła noc i czy coś panu potrzeba.

– Który prezes?

Kobieta nie odpowiedziała.

– Ach tak, miło mi, że się troszczy o mnie.

– Proponuję, jeśli pan oczywiście wyrazi zgodę, spotkać się na pikniku.

– Gdzie to jest?

– Przyjadę po pana, chyba że pan sam chce przyjechać?

– Pani?

– Sarka.

– Pani Sarko, nie znam miasta. Lepiej będzie, jeśli pani przyjedzie po mnie, ale muszę najpierw trochę się odświeżyć.

– Oczywiście, rozumiem, za godzinę będę czekać pod pana domem. Nie za wcześnie?

– Nie, postaram się być gotowy.

John jeszcze leżał nieruchomo w fotelu i analizował, co zaszło w nocy i dlaczego spał ubrany w fotelu przy włączonym telewizorze. Obok leżała butelka, a rozlane piwo już zaschło. Dopiero gdy dotarło do niego, że ktoś po niego przyjedzie, wstał i poszedł do łazienki, by wziąć prysznic. Zanim wszedł do kabiny, zawahał się, przypomniały mu się bowiem robaki i krew. „Niedobrze, kiedy coś złego śni się w pierwszą noc, istny koszmar” – wzdrygnął się na samą myśl. Wyszedł po chwili z kabiny, żeby wyjąć z torby podróżnej swoje przybory do mycia i golenia. Kiedy był już gotowy, spojrzał na zegarek w telefonie i zauważył, że zostało mu jeszcze pięć minut. Za oknem nikt na niego nie czekał. W lodówce stała jeszcze jedna butelka mocnego piwa, które kupił wczoraj. Wypił ją duszkiem. Teraz dopiero usłyszał warkot silnika samochodu, który zatrzymał się obok bramy. Zamknął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Na jego widok z samochodu wysiadła blondynka w granatowym kostiumie.

– Sarka Vanova – przedstawiła się i przywitała się z Johnem.

– Miło mi, John Malac.

– To ja do pana dzwoniłam. Przepraszam, jeżeli obudziłam lub naruszyłam prywatność. Prezes poprosił mnie, żebym panu pokazała na początek miasto i oczywiście, jeśli sobie pan życzy, służyła swoim towarzystwem.

– Czy pani jest hostessą?

– Nie, jestem pracownikiem działu marketingu, ale czasami również asystentką. Prezes wyznacza mi zadania specjalne takie jak to.

– To nie ma pani weekendu dla siebie?

– Dlaczego tak pan uważa? Czasami dobrze się bawię w towarzystwie takich przystojnych facetów jak pan, prawdziwych, amerykańskich, i to z krwi i kości.

– Nie jestem kowbojem.

– Tego nie wiem, czasami pozory mylą.

– Skąd u pani taka dobra znajomość angielskiego?

– Studiowałam w USA.

– Doprawdy? Gdzie?

– W Bostonie.

– To niedaleko Nowego Jorku.

– W Nowym Jorku byłam kilka razy, właśnie w trakcie studiów, ale my tu rozmawiamy, a ja zapraszam do samochodu na przejażdżkę. – Sarka gestem zaprosiła Amerykanina do środka.

– To gdzie mnie pani zabiera? – zapytał John, zapinając pas.

– A dokąd chciałby pan pojechać? – Uśmiechnęła się ładna blondynka.

– Oddaję się do pani dyspozycji.

Czeszka wcisnęła pedał gazu i pojechali w stronę centrum. John obejrzał się w kierunku cmentarza, gdy mijali jego bramę. Sarka, widząc to, zapytała:

– Widział pan nasz cmentarz?

– Tak, i to z bliska. Wczoraj pod wieczór wyszedłem na spacer i trafiłem właśnie tam.

– Nie boi się pan spacerować po ciemku?

– Nie było jeszcze ciemno, przed dwudziestą pierwszą wróciłem do domu, a cmentarz jak każde miejsce do pospacerowania spokojne i ciche.

Sarka skręciła teraz w prawo, w drogę dwieście trzydzieści trzy.

– Jedziemy nad jezioro Boleveckie. Miał się tam odbyć dzisiaj mały piknik wielkanocny, można się napić naszego piwa, mamy tam też swoje ogródki.

– Napije się pani ze mną?

– Prowadzę, nie mogę, ale potowarzyszę panu.

– À propos piwa, to jeszcze dzisiaj rano została mi butelka w lodówce, nawet się ucieszyłem i wypiłem je na śniadanie.

– Nic pan nie jadł?

– Jadłem zupę piwną.

– Ha, ha, ha – zaśmiała się Sarka. – Nie ma sprawy, nad jeziorem zjemy sobie coś z grilla.

– Ma pani taką samą skodę jak ja.

– To jest octavia, pan ma superb, to półka wyżej. W końcu jest pan dyrektorem, i to amerykańskim.

Dalej wjechali w drogę dwieście trzydzieści jeden i już było widać taflę jeziora. Sarka zaparkowała samochód na parkingu, złapała go za rękę i pociągnęła w kierunku stoisk i barwnych ogródków z jedzeniem i piciem.

– U nas mówi się, że tradycyjnym daniem są knedliczki.

– Co to takiego knedliczki?

– To takie pokrojone kluski. O takie jak te polane sosem. – Wskazała na stoisko ze swojskim jadłem. – Można je jeść z mięsem, ale również z sosem owocowym na słodko. To co, ja dzisiaj zapraszam. Knedliczki? No i kufel piwa, panie dyrektorze.

– Niech będzie. Jakie dobre to piwo! Lepsze niż z butelki – wyraził się z entuzjazmem John po wypiciu kilku łyków.

Czeszka popatrzyła na niego z uśmiechem, ona zamówiła sobie mały kufelek piwa z sokiem.

– Jak knedliczki? – zapytała.

– Pierwszy raz jem coś takiego. Smaczne, zwłaszcza z dobrym zimnym piwem z pianką.

Uśmiechnęła się na jego słowa. John przysłuchiwał się dziwnej, szeleszcząco-miękkiej mowie Czechów. Sarka jadła knedliczki polane sosem i do tego szaszłyk. To samo na tacce miał Amerykanin. Nie wystarczył mu jeden kufel i po chwili poszedł po drugi.

– Coś ci przynieść? O, przepraszam, że zwróciłem się na ty.

– Nie szkodzi, mnie nie wypada tak się zwracać do dyrektora, jestem asystentką.

– Sarka, u nas wszyscy albo prawie wszyscy do wszystkich mówią sobie po imieniu. Możesz mówić do mnie John.

– Spróbuję, ale nie wiem, czy się przyzwyczaję.

– Dziękuję, że mnie wyciągnęłaś z domu. Pewnie spędziłbym sobotę sam, no może przeszedłbym się jeszcze na cmentarz. Wczoraj, gdy tam byłem, na jednym z grobów zostawiłem niezapalony znicz i postanowiłem, że jeszcze raz tam przyjdę i go zapalę.

– Przejdziemy się koło jeziora? – zapytała Czeszka, gdy zjedli już swoje porcje.

– Jasne! – odpowiedział John, przechylając kufel, żeby wypić ostatni łyk złocistego napoju.

– Czemu zainteresowaliście się kupnem akurat naszego browaru?

– Bo wasz jest znany i produkuje dobrą markę piwa.

– Przez to pewnie nie jest tani.

– To kwestia negocjacji. U was piwo to narodowy, święty trunek, u nas to bardziej przemysł. Piwo to jeden z wielu napojów i tak to postrzegamy. Jak każdy biznes tak i ten nie może stać w miejscu, inaczej będziemy się cofać, dlatego szukamy możliwości ekspansji, ale proszę się nie bać, nie przeniesiemy browaru, jedynie staniemy się jego właścicielami, albo inaczej, inwestorami, a reszta pozostanie bez zmian.

– Bez zmian? Powiedział to pan w taki sposób, jakby to był, nie wiem, jakiś przedmiot do kupienia w sklepie, a przecież to są ludzie, całe rodziny z nim związane, rolnicy z okolicznych pól dostarczający zboże, chmiel?

– Proszę się nie bać, to dopiero pierwsze dni, od kiedy spotykamy się w tej sprawie. Kilka pism i kurtuazyjnych listów, nie koncentrujmy się teraz na tym. Na razie to początek. To nie jest tak, że ja przyjechałem i zaraz zabiorę wasz majątek, wasze dobro narodowe albo przynajmniej lokalne.

W tym momencie zdawało mu się, że obok nich przeszedł ten sam człowiek, u którego wczoraj kupił znicz. John obejrzał się za nim, ale ten zniknął w tłumie. Za to przyciemnione okulary, które miał na nosie, stały się jakieś matowe, nic nie było przez nie widać. Sarka widziała, jak przeciera szkiełka i chucha na nie, ale bez oczekiwanego efektu.

– Jakiś problem?

– Okulary mi dziwnie zaparowały, nic nie widzę.

– To niech pan… to zdejmij je po prostu, może będzie lepiej.

– Tak zrobię, nie mam wyjścia. Mam słabe i nadwrażliwe oczy i trochę źle się czuję bez takich okularów.

– Rozumiem. Jeśli mamy wracać, to mi po prostu powiedz.

– Mamy ładną sobotę. Oczywiście nie chcę ci zabierać tego dnia, jeśli masz inne plany na dzisiejsze popołudnie… I tak ładnie z twojej strony, że pokazałaś mi miasto, jezioro i wspólnie zjedliśmy wasze regionalne danie.

– I wypiliśmy nasze piwo – dodała młoda Czeszka.

– Fajnie się z tobą rozmawia.

– Ja też dobrze się czuję w twoim towarzystwie, nie jesteś takim sztywniakiem jak niektórzy obcokrajowcy.

– Dziękuję. Obejdziemy to jezioro i możemy wracać. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to po drodze zrobiłbym jeszcze jakieś podstawowe zakupy.

– Oczywiście, zawiozę cię do marketu. To mają być jakieś większe zakupy?

– Nie, tylko coś do jedzenia, do picia, jak dotąd to w małym sklepiku kupiłem jedynie jakąś konserwę i piwo.

Sarka zawiozła go do marketu. Pomogła mu wybrać coś dobrego do jedzenia na sobotni wieczór i niedzielę. Umówiła się, że w przyszłym tygodniu zabierze go, jeśli będzie miał ochotę, do większego centrum handlowego. John kupił po butelce Ballantines i Johnnie Walker Red Label. Oprócz tego dwie zgrzewki piwa, nie mówiąc o jedzeniu. Kobieta wybrała mu gotowe do spożycia dania, kiełbaski oraz świeże pieczywo.

– John, masz tam na stanie jakieś garnki?

– Nie wiem, nie sprawdzałem. A co, chcesz coś ugotować?

Sarka popatrzyła mu głęboko w oczy.

– Może, ale nie dzisiaj, a w zasadzie co ja mówię, sam sobie ugotujesz.

– Nie wejdziesz do środka? – zawołał, niosąc pakunki z jedzeniem i piciem. – Byłaś tu już kiedyś?

– Prawdę mówiąc nie. Jakaś dziwna atmosfera panuje w tym domu. Nie poczułeś tego? – zapytała kobieta po przekroczeniu progu.

– Spędziłem tu dopiero jedną noc, a co konkretnego masz na myśli?

– Odkąd tu weszłam, kręci mi się w głowie.

– To usiądź, a ja sprawdzę, czy nie ma naczyń, o które pytałaś.

– Lepiej już sobie pójdę.

– Jak chcesz, nie będę cię zatrzymywał i tak dużo dla mnie zrobiłaś.

John podał jej rękę i pomógł się podnieść z fotela.

– Ładna z ciebie dziewczyna. Czeszki to chyba najpiękniejsze kobiety na świecie.

Sarka się uśmiechnęła, cofnęła dłoń, odwróciła się z uśmiechem na ustach i zamknęła za sobą drzwi. „Zapomniałem kupić zapałek” – przypomniało mu się.

– Sarka, nie masz w samochodzie przypadkiem zapałek albo zapalniczki?

– Jestem niepaląca, ale mam taki nasz gadżet. – Wyjęła z torebki zapalniczkę i otwieracz do butelek w jednym.

– Ciekawy wynalazek. Mogę pożyczyć?

– Weź go sobie, mnie jest niepotrzebny, używałam go jako breloczka do kluczy.

Sarka wsiadła do samochodu i odjechała. Jeszcze przez szybę spojrzała na Johna i docisnęła gazu.

John wrócił do siebie. Dziwnie się czuł z powodu tej ładnej kobiety, która spędziła z nim większość dnia i trochę, jak to płeć piękna, zawróciła mu w głowie. Nawet się nie zastanawiał, po co kupił dla siebie alkohol i to w takim mocnym wydaniu. Gdy się pożegnali i ona odjechała, nalał sobie szklankę whisky i usiadł w fotelu. Na popitkę wyjął piwo z lodówki. „Ciepłe, jeszcze za krótko chłodzone” – stwierdził po wzięciu głębszego łyka. Przemyśliwał, czy iść na cmentarz teraz, czy później, tak jak obiecał sobie wczoraj. Zadzwonił telefon, wyświetliło się zdjęcie jego żony.

– Cześć, Olivio.

– Jak mija ci sobota?

– Spałem do jedenastej, a po południu zrobiłem zakupy. No jeszcze byłem nad jeziorem i zjadłem knedliczki.

– Co to są knedliczki?

– Kluski drożdżowe z sosem i mięsem na patyku.

– Na patyku? Szaszłyk?

– Znasz takie jedzenie?

– Dziwnie mówisz, nie piłeś alkoholu?

– Pewnie ze zmęczenia, wiesz, różnica czasu.

– Pilnuj się, niedługo będziesz mieć dziesięć lat trzeźwości.

– Pamiętasz bardziej niż ja.

– Po prostu uważaj na siebie. Syn chciał z tobą jeszcze chwilę pogadać.

– Tata, jak tam jest w Czechach?

– Tak jak i u nas, ludzie tacy sami, tylko śmiesznie mówią.

– Co to znaczy śmiesznie?

– Taki mają język, inny niż my.

– Przyjedziemy do ciebie.

– Przyjedziemy do ciebie! I ja też – Maksymilian przejął słuchawkę.

Po chwili się rozłączyli. John spojrzał na szklankę i dolał sobie jeszcze trochę trunku, a potem wypił do końca piwo, które zostało w napoczętej butelce. Później postanowił pójść zapalić znicz. „Mam całą niedzielę, jutro nie będę pić, to wytrzeźwieję do poniedziałku” – pomyślał i wyszedł z domu. Wrócił jeszcze, bo zapomniał zabrać zapalniczkę, którą otrzymał od Sarki.

Starał się iść prosto i wydawało mu się, że idzie normalnie. Po wypiciu dwóch szklaneczek whisky i piwa czuł się pewnie jak supermen, nic nie mogło stanąć mu na przeszkodzie. Wszedł przez bramę cmentarza, ale nie mógł odnaleźć tamtego grobu. Wydawało mu się, że chodzi w kółko i kiedy zrezygnowany miał już się udać w kierunku wyjścia, zauważył, że stoi właśnie przy nim. Znicz był wypalony do połowy. „Widocznie ktoś musiał go wcześniej podpalić” – pomyślał i wziął go do ręki, żeby zapalić knot. Znicz jednak nie chciał się zapalić. Zrezygnowany John po kilku nieudanych próbach położył go na grobie i wtedy niespodziewanie znicz sam się zapalił. „Dziwne” – powiedział na głos. „Nikolas A., a wczoraj to A wyglądało na V., spisovatel się zgadza” – wyszeptał jeszcze pod nosem. Wpatrywał się znowu w zdjęcie i tak jak poprzednio nie mógł oderwać od niego wzroku. Tym razem postać jakby szyderczo do niego się uśmiechała. Znowu zrobiło się ciemniej i dość zimno. John ubrany był w samą koszulę i poczuł wieczorny chłód. Brama tak jak wczoraj była jeszcze otwarta. Kilkoro ludzi przechadzało się alejkami pomiędzy grobami. Kiedy dochodził do domu, poczuł, że drży. Nie wiedział, czy to z zimna, czy z głodu, a może powinien się jeszcze napić. Zajrzał najpierw do lodówki, sięgnął po butelkę i nalał sobie pół literatki alkoholu. Wyjął jeszcze kubek z gotowym daniem – spaghetti z sosem serowo-brokułowym – trzeba było zalać je gorącą wodą. Najpierw jednak whisky i piwo. Czekając, aż danie będzie gotowe do spożycia, włączył telewizor. Wtem usłyszał pukanie. Podszedł do drzwi, ale nikogo nie było na progu. Pukanie nie ustępowało. Kolejny raz i tak samo. Po krótkim czasie stwierdził, że to pukanie do okna. Podszedł bliżej i nagle się odsunął, wydało mu się bowiem, że zobaczył twarz tego samego człowieka, od którego wczoraj kupił znicz. Postanowił, że wyjdzie na dwór i z nim pogada, a przy okazji obejdzie sobie dom. Po drodze dopił jeszcze z literatki whisky. Postał chwilę na zewnątrz. „Nie ma nikogo, może mi się zdawało? Wracam” – postanowił.

– Jest tu ktoś? – zawołał na wszelki wypadek.

Gdy chciał wejść do środka, okazało się, że drzwi się zatrzasnęły. Szarpał za klamkę i nie mógł ich otworzyć. Zdenerwował się i teraz dopiero zrobiło mu się gorąco. Odszedł kilka kroków, tak jakby chciał podbiec i sforsować barkiem drzwi, ale tylko spojrzał na nie z perspektywy dwóch, trzech metrów. „Mam spać na progu?” Tym razem drzwi się otworzyły, kiedy jeszcze raz złapał za klamkę. Upadł na fotel i sięgnął po spaghetti. Przez chwilę miał wrażenie, że widzi dwa kubełki. Poszedł do lodówki i wyjął piwo. „Może ostudzi moją głowę” – pomyślał i od razu wypił pół butelki, ale zamiast lepiej, poczuł się jeszcze gorzej. Czuł, że wszystko wokół niego się kręci, a on znajduje się w wodzie i wciąga go jakiś wir. Był już prawie po szyję w wodzie i pewnie by się utopił, gdyby ktoś nie podał mu ręki.

– Kim ty jesteś? – zwrócił się do długowłosego, nieogolonego człowieka.

– Nie powinienem raczej usłyszeć od ciebie dziękuję? – usłyszał.

– To ty podałeś mi rękę?

– Widzisz tu kogoś innego oprócz mnie?

Mężczyzna nachylił się do Johna, aby ten mu się lepiej przyjrzał.

– Czy my się znamy? Kiedyś się już spotkaliśmy? Wtedy, no wtedy, ale czy to możliwe? – bełkotał John. – Kim ty jesteś?

Nagle zrobiło się ciemno i zimno. Johnowi zdawało się, że chodzi po miękkim błocie albo po bagnie i każdy krok był coraz trudniejszy. Nic nie było widać. Na dodatek intensywnie śmierdziało wilgocią, starością, kurzem. Gdzieś w oddali widział małe światełko i tam zmierzał, ale poruszanie się sprawiało mu duży trud. Szedł i szedł, nie dał rady i w końcu zmęczony upadł.

Na dworze zaczęło już widnieć. John otworzył oczy. „Gdzie ja jestem?” Podniósł się z kałuży z drugiej strony domu. Leżał koło gołębnika znajdującego się na wysokim palu. Stwierdził, że nigdy wcześniej nie był w tym miejscu. Ubrudzony obszedł budynek chwiejnym krokiem, żeby wejść do środka. Zdjął z siebie koszulę i zaniósł do łazienki. Popatrzył w lustro, brudny, nieogolony, opuchnięta twarz. Wziął do ręki komórkę i zobaczył cztery nieodebrane połączenia. Trzy od żony, jedno z nieznanego numeru, ale najpierw chciał sprawdzić, która godzina i co to za dzień. Odetchnął z ulgą, była dopiero piąta rano, niedziela. Przeraził się na początku, że może to już poniedziałek i musiałby jechać do browaru. Zastanawiał się, co, ile i do której może pić, żeby być trzeźwy rano w poniedziałek i móc prowadzić samochód. Wlał do literatki resztkę whisky. W lodówce została druga nienaruszona butelka. „Po jednej red label tak mnie wzięło? Może to piwo”. Spojrzał jeszcze na niedokończone spaghetti. „Tak, piłem na pusty żołądek, to jest pewnie główna przyczyna mojej niedyspozycji”. Po tym jak to powiedział, wyciągnął tym razem z lodówki suchą kiełbasę i pieczywo. Kiełbaski i do tego zimne piwo – to było to, co uwielbiał. Niestety zapomniał, co obiecywał sobie wczoraj – że miał już nie pić. Odliczył pięć godzin, żeby mieć pogląd, która godzina jest w Nowym Jorku i kiedy miałby się spodziewać telefonu od żony. Zastanawiał się też, jak wyjaśni, dlaczego nie odbierał telefonu. W Stanach była teraz głęboka noc, spokojnie mógł jeszcze balować. Zastanawiał się, czy otworzyć teraz whisky, czy może zostawić ją na następny weekend.

Po piwie i kiełbaskach znowu był sobą, poczuł się lepiej. Umył się, ogolił i postanowił, że się przejdzie w stronę przeciwną do cmentarza, na którym był już dwa razy. „Co też ta dziewczyna mówiła o tym domu, że jest jakiś dziwny?” – przypomniał sobie wczorajszą rozmowę. Idąc prosto przed siebie, doszedł do małego potoku, obok którego wiła się ścieżka. Było ciepło i słonecznie. Nie znał czeskiego, więc specjalnie nie odzywał się do nikogo. Zresztą było dość wcześnie jak na niedzielę i nie spotkał zbyt wielu amatorów porannego spaceru. Od czasu do czasu ktoś przebiegał ze słuchawkami na uszach albo przechadzał się z psem. Kiedy uszedł może kilometr, dostrzegł przerzucony nad strumykiem mały kamienny mostek. Zatrzymał się na nim i wpatrywał się w rwąca wodę. Oparł się o barierki i gdy tak stał, podszedł do niego starszy mężczyzna.

– Dzień dobry. – Uniósł kapelusz i się ukłonił.

– Nie znam czeskiego – odpowiedział John.

– Mówisz po niemiecku?

– Też nie.

– W takim razie żegnam – odpowiedział mężczyzna i sobie poszedł, ale po chwili wrócił i dogonił Johna. Przyprowadził ze sobą młodą dziewczynę. – Hallo, hallo! – zawołał z daleka. – To jest moja wnuczka, Hanna, zna angielski.

Dziewczyna przetłumaczyła to, co powiedział jej dziadek.

– Wiem, że pan chce kupić nasze Pilzneńskie Browary.

– Nie ja, a firma, którą reprezentuję. Jestem dopiero trzy dni w waszym mieście, a już to się tak rozniosło?

– Od dawna mówi się, że Amerykanie kupią nasz browar. Większość mojej rodziny żyje z tego browaru, a ja za rok idę na emeryturę, nie róbcie czystek wśród załogi, to dobrzy ludzie i znają się na swoim fachu.

– Panie kochany.

– Jak powiedział? – Starszy mężczyzna zapytał wnuczkę, gdy ta przetłumaczyła jego słowa.

– Proszę pana, na razie to są tylko rozmowy, od rozmawiania nikt jeszcze nie został zwolniony. Widzi pan, taki jest świat, gospodarka, jest globalizacja. Moim zdaniem powinniście być dumni, że ktoś zainteresował się waszym przemysłem browarniczym.

Starszy pan nie chciał już rozmawiać, machał rękoma i pociągnął wnuczkę za sobą.

– Proszę powiedzieć dziadkowi, żeby się nie martwił na zapas, pozdrawiam – zakończył rozmowę John.

Rzeczka prowadziła do jeziora, nad którym wczoraj byli razem z Sarką. Dziś również stały ogródki i stoiska z lodami i goframi. John ucieszył się nawet i tym razem wybrał kiełbasę z rożna i kufel piwa. Kiełbasa była super i na jednym piwie się nie skończyło. John po chwili poszedł po drugie. „Skąd mają takie dobre piwo? Może ta woda wpływa na smak” – zastanawiał się. Po posiłku siedział i patrzył na przechodzących. Zadzwoniła żona.

– John, czemu nie odbierasz, dzwoniłam wczoraj kilka razy?

– Słuchaj, mówiłem ci, że tutaj jest inny czas, jest weekend, dłużej spałem, co ci będę tłumaczyć.

– Teraz co robisz?

– Siedzę nad jeziorem i zjadłem właśnie dwie duże kiełbasy z rożna z cebulką. Pycha! Gdy przyjedziecie, to wam postawię taki posiłek.

– Mam tyle zleceń ostatnio, że nie wiem, jak sobie poradzę z czasem.

– Daj spokój, poradzisz, zresztą co za problem – możesz pracować zdalnie tutaj.

– Kiedy muszę mieć swój kąt, w innym miejscu brakuje mi pomysłów.

– Nie narzekaj, tu jest spokojnie i fajnie.

– Dobra, kończę. Pa.

Żona dzwoniła dość często, ale rozmawiali krótko. To takie w amerykańskim stylu krótkie newsy: „co słychać i jak się miewasz?”. John westchnął głęboko. „Jest ciepło i miło, ale trzeba wracać” – pomyślał i poszedł tą samą drogą, którą trafił nad jezioro. Teraz już nikt go nie zaczepiał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: