- W empik go
W Kleszczach; Magdusia - ebook
W Kleszczach; Magdusia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 334 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
poleca następujące nowe wydawnictwa:
Bodzantowicz (Kajetan Suffczyński). "Zawsze oni. " Obrazy historyczne i obyczajowe z czasów Kościuszki i legionów, z portretami. 2 tomy złr. 240.
Brzozowski Franciszek Korab. Przysłowia polskie. Cena złr. 1 – 30, Obszerny ten, a bardzo tani zbiór przysłowi uzupełnia lukę w literaturze naszej, ubogiej w tego rodzaju dzieła.
Dębicki Ludwik hr. Trzy pokolenia w Krakowie. Cena złr. – 80. Autor w szeregu przepięknych szkiców przesuwa przed oczyma czytelnika cały szereg postaci, od pamiętnej epoki ks. Józefa (1809) aż po krwawy r. 1864.
Dostojewski Teodor. Wspomnienia z martwego domu. Przełożył i wstępem zaopatrzył Dr Józef Tretiak, prof. Uniw. Jag… zportr. autora złr. l. 60. Książka ta jest kartą z dziejów rosyjskiego i polskiego społeczeństwa ze środka bieżącego stulecia. Sam autor, skazany w młodości na 4-letnią katorgę w ostrogu oinskim na Sybirze, przedstawił w tych "Wspomnieniach" obraz mąk i katuszy skazańców i przestępców różnego rodzaju. – Mało która powieść wtajemnicza tak głęboko w charakter ludu rosyjskiego, daje poznać tak zbliska jego stron dodatnich i ujemnych.
Gawalewicz Maryan. Poezye z kilkunastu illustracyami Stachiewicza, broszurowane złr. 1. 20, bardzo ozdobnie oprawne złr. 180 Są tu pogodne śpiewki, nucone przez sympatycznego poetę w chwili, gdy świat cały wydawał mu się pięknym a ludzie braćmi – i fragmenty, nie pozbawione siły dramatycznej, oraz przebłyski ironii, spowodowanej widokiem tłumu bliźnich, cisnących się do żłobu a torujących sobie drogę, rznąc pięścią po cudzym nosie. *
– Niczyja, powieść, broszurow. złr. 1. 80, ozdobnie oprawne złr. 220. Gliński Henryk. Mamusie. Studya niedyskretno. 1897. złr. 2 –, ozdobnie w płótno oprawne złr. 250. – Treść: Mamusie. – Czy warto? – Kukułka. Pszczółka robocza. – Gęś. – Z hrabiów Modro Stopp Ciciświńska. – Promyk słońca. – Lalka. – Malgré elle.
Golian Zygmunt Ks. Kazania niedzielne i świąteczne. Wydanie drugie, poprzedzone portretem i życiorysem autora przez Ks. Z. Bartkiewicza T. J. Kraków. 1897, obszerny tom złr. 2 –. Jak wysokie, niedościgłe, rzec można, miejsce w kaznodziejstwie polskiem zajmuje Ks. Golian, to wiemy wszyscy, znając ogrom jego wiedzy, siłę wymowy i płodność niepospolitą. Lat 35 pracy, iście apostolskiej, musiało zaznaczyć się niemałą spuścizną po tym, który tak często przemawiał i to do wybrednych słuchaczy.
Górecka Marya. Wspomnienia o Adamie Mickiewiczu. Wydanie trzecie. Cena 90 ct., oprawne w płótno złr. 1. 50.
Górski Konstanty. Historya piechoty polskiej. Na podstawie nowo odnalezionych, a nie zużytkowanych jeszcze źródeł. Cena złr. 260.
– Historya jazdy polskiej na podstawie niezużytkowanych dotąd źródeł, z 3 tablicami litogiafowanemi. Cena złr. 350.
Górski Stanisław. Ojcze nasz, czyli wytłómaczenie modlitwy Pańskiej z dodaniem ustępów z odpowiedniach kazań św. Franciszka Salezego. Cena 40 c t., na papierze welinowym 60 c t.
Hygiena palenia. Studyum filozoficzno-lekarskie, Cena 60 c t… ozdobnie oprawne złr. 1 – Treść: Botaniczne, chemiczne i fizyologiczne własności tytoniu. – Dyetetyczne zastosowanie i skutki lecznicze. – Opinie lekarzy i znakomitych osobistości co do palenia. – Czy i kiedy palenie szkodzi, a kiedy jest nawet wskazanem? – Przepisy dla palących. –
Iry. Pod rodzinnem niebem, powieść. Cena złr. 1. 60, oprawne w płótno złr. 2 –.
Kalinka Waleryan Ks. Dzieła. T. I i II. Ostatnie lata panowania Stanisława Augusta. 2 tomy złr. 360, w ozdobnej oprawie złr. 4 60.
– Dzieła, T. III i IV. (Pisma pomniejsze) Zawiei ją na 673 stronach 30 prac znakomitego autora treści przeważnie historycznej. – Cena obu tomów złr. 3. 60, ozdobnie oprawnych złr. 4. 60.
– Sejm czteroletni. (Zbiorowego wydania T. V, VI, VII, VIII i IX). Wydanie czwarte. Trzy tomy w 5 częściach złr. 7. 70, oprawne złr. 10 –.
SewerI.
Pan radca, ojciec trzech córek, mąż poważny i stateczny; ludzie mówili, ie "głowa otwarta", czemu nie zaprzeczał, a wierzył, że jest przewidująca – dlatego uważał się w głębi duszy za dobrego dyplomatę.
– Metternich – mówił sam do siebie – tęgi łeb, lecz gdybym ja miał jego stanowisko i władzę, pokazałbym Europie.
W imię przewidywań na daleką metę, w imię dyplomacyi, której był czcicielem, dzień dzisiejszy naznaczył na zaręczyny swej najstarszej córki Basi z dwudziestoparoletnim chłopcem, słuchaczem drugiego roku prawa, synem swego kolegi w hierarchii służby państwowej.
Basia, hoża dziewczyna, tłuściocha, biała, okrągła, rumiana, zadartym nosku, niebieskich oczach i koralowych, pełnych ustach, żywa, wesoła, uśmiechnięta, wyborna gospodyni, wyręczała matkę, a w wielkich kwestyach gospodarczych była często wyrocznią.
Dwudziestoparoletni narzeczony Gustaw, oprócz niebieskich, romantycznych oczu i białych zębów, ściągłej, o ciemnej skórze twarzy i zgrabnej budowy, posiadał dużo fantazyi, przedewszystkiem lirycznej, naturalnego pociągu do poezyi, poczucia piękna, szybkości pracy i wielkie zdolności.
Radca – dyplomata wysoko cenił w przyszłym swym zięciu szybkość pracy i zdolności, a mniej sobie z tego robił, gdy go nazywano ładnym chłopcem.
– Przy mojej protekcyi i protekcyi swego ojca, wysoko zajdzie! Z poetycznych mrzonek wyleczy go moja Basia. Posagu nie dostanie, ale dostanie Basie, Basia – to majątek, skarb! ona z jednego robi dwa, z dwóch cztery! Basia wcielona praktyka. Zdrowie u niej wielkie i trzeźwość wielka!…
Pan radca się rozśmiał, dumny ze swej córki. Ubrany w czarny frak, białą kamizelkę i czarny krawat przechadzał się posuwistym krokiem po swym salonie.
– Ludzie się dziwią, dlaczego ja właśnie dziś zaręczam tych dwoje dzieci!… O ciasne, nieprzewidujące głowy!… Dlaczego? dlaczego?… Wiem ja dlaczego!… Z chłopakami, o przewróconych głowach poezyą, niebezpiecznie przedłużać na lata konkury. A tak, klamka zapadnie i mech kiedy popróbuje zmykać…
– Niech spróbuje – zawołał z mocą. Zatrzymał się.
– I po cóż się unosisz!? Czyż to podobne, aby miał odwagę i bezczelność?… Niepodobna!… Krewni, przyjaciele, Indzie, opinia, cały kraj… Niepodobna! nie – nie…
Radca odpychał ręką niepodobieństwa.
– Wiem, co robię. Dyplomacyo! przy rozumie stanu, wytrwałości i przewidywaniu królujesz! Dobrze powiedziałem.
Zaśmiał się i zatarł ręce.
– Kochają się, niech się zaręcza!… Jasne, jak słońce proste, naturalne! Lecz w tej prostocie tkwi wielka myśl.
Basia dwa lata temu skończyła szesnaście lat, on skończył dwadzieścia, różnica cztery lata. Dla człowieka praktycznego dosyć, dla idealisty mało, djabelnie matoł Basia tłuściocha, o zadartym nosku, dziś hoża, świeża… Ale niechże tak dalej tyje, albo co jeszcze gorzej, niech schudnie, zczernieje i twarz się jej wydłuży.
Radcę, jako kochającego ojca, przeszły dreszcze Dwudziestoparoletni chłopak idealista lub nie, wszystko jedno, jednako lgnie do młodej zdrowej tłuściochy. Co innego, gdy idealista dosięgnie trzydziestki!… Wtedy co innego, lecz wtedy klamka, która dziś zapadnie, nie otworzy się, rygle, które się dziś zamkną, nie odsuną się. Idealisto, chociażbyś się schował w mysią dziurę, znajdzie cię własne sumienie, wyciągnie i za uszy zaprowadzi do ołtarza. A gdy Basia raz złapie męża, da sobie radę.
Baśka, moja Baśka da sobie w życiu radę, byle męża dostała. Mąż dla kobiety – to tyczka dla chmielu. Moja Baśka, gdy będzie mieć oparcie, zajdzie daleko. Ale czy to będzie praktyk, czy idealista – wszystko jej jedno.
Otworzyły się drzwi, wbiegła Basia w białej sukience, za nią dwie jej siostry i mama, o poczciwej, szerokiej twarzy, tłuściocha, zadowolona z siebie, ze swego losu, zakochana w męża dzieciach, mniej w mężu i jego dyplomacyi, zakochana w gospodarstwie i mieszkaniu, które swem gniazdkiem nazywaią.
– Tatusiu, czy dobrze? – zawołała pieszczonym głosem Basia.
Uniosła się na palcach i obróciła. Radca spojrzał badawczo okiem znawcy.
Białe, odkryte ramiona i białe, do połowy odsłonięte piersi, tylko co rozwinięte, podobne do pączków białej róży, wyglądały z po za stanika obszytego białą koronką. Uśmiechnięte usta i patrzące figlarnie oczy, stanowiły wyborną całość podlotka, zmieniającego się w kobietę.
– Oj, ty dyplomatko – rzeki radca, całując ją w czoło.
Była to najwyższa pochwala, na jaką mógł się zdobyć.
– Patrz ojczulku! We włosach, przy staniku, na upięciu niezapominajki, wszędzie niezapominajki. Dobrze w nich blondynce, a przy tem niech go biją w oczy, aby nie zapomniał.
Radczyni i dwie młodsze córki, Justyna i Krysia, oglądały badawczo tualetę Basi. Radczyni uśmiechała się zadowolona, siostry oniemiały z zachwytu.
– Czemuż to dziś nie są naprawdę twoje zaręczyny – odezwała się matka. – Jesteś tak ładna.
– Jakto, nie naprawdę? – zapytała zdziwiona Basia.
– Jakto, nie naprawdę? – powtórzył radca.
– Zaręczyny naprawdę są te, kiedy po nich następuje w dwa, lub trzy miesiące ślub i na gwałt robi się wyprawa.
– Tymczasem, mamusiu, wyprawę będziemy robić przez dwa lub trzy lata. Powoli, dokładnie, oszczędnie.
– Gdyby przez trzy? A jak będziesz musiała czekać sześć lat? Spytaj się ojca, jak to trudno młodemu zdobyć kawałek chleba i stanowisko.
– Będę czekać dziesięć. Czy mi to tu źle? – Ucałowała matkę, przytuliła się do ojca. – Nie wypędzacie mnie przecie?
– Dziecko – rzekła wzruszona radczyni – gdy dom rodzicielski opuścisz, będę płakać przez trzy dni i noce.
– Filutka – dodał radca – umyślnie wywołuje czułość. Umie grać na sercu matki.
– Zostań z nami całe życie – wołały Justynka i Krysia.
– Chcecie mnie zrobić starą panną, dziękuję… We drzwiach stanęła służąca.
– Wszystko do ułożenia kompotów gotowe! – rzekła uroczyście.
Basia, nie kończąc frazesu, pobiegła za służącą, siostry za Basia.
Małżonkowie zostali sami.
– Wandziu, zaręczyny odbywamy najsolenniej, tak jak gdyby ślub miał być za cztery tygodnie. Patrzaj!
Radca z kamizelki wyjął pudełeczko, otworzył i podał żonie.
– Kupiliśmy razem z dyrektorem. On dla Basi, ja dla Gucia. Zrobimy niespodziankę dzieciom. Ksiądz-prałat poświęci pierścionki, pobłogosławi zaręczonych i wytnie do nich oracyę. Przygotowany. Świadków będzie trzydziestu. Mówię ci, Gustaw to partya.
– Czy to nie marzenia, mój ty, wielki dyplomato – odezwała się na pół ironicznie radczyni. – Któż zaręczy, czy Basia, mając lat dwadzieścia, nie zakocha się w kim innym? Naprzykład, w jakim szlachcicu na jednej lub dwóch wioskach. A o Guciu sam mówiłeś, że to kawałek poety.
– Moja Wandeczko – przerwał radca rozdrażniony – wybij sobie z głowy szlachciców na jednej lub dwóch wioskach, którzyby się żenili bez posagu. Dzisiaj tacy się nie pojawiają. A właśnie, że z Gucia kawałek poety, dlatego to dziś są jego zaręczyny. Rozumiesz jego. Bo cóż mogą obchodzić zaręczyny Basie? Trafi się lepsza partya, zrobi co będzie chciała. Co innego Gustaw.
Pan radca stanął w pozycyi wyzywającej.
– Kto się ośmieli zrywać i zdradzać córkę radcy Wiewiórkowskiego, jeżeli sam się ceni i szanuje? Kto? niech stanie przedemną i spojrzy mi w oczy. Tem więcej Gustaw.
– O ile słyszałam – rzekła radczyni spokojnie – to, że ze wcześnie zaręczonych nie zawsze bywają szczęśliwe małżeństwa.
– Ale nie z naszą Basia!
– A jeżeli Basi przyjdzie dziesięć lat czekać na posadę i karyerę Gustawa?
– Wtenczas będzie mieć dwadzieścia ośm lat.
– A jeżeli?…
– Pewno zawracasz do szlachcica na jednej lub dwóch wioskach! Znajdź go, a pogadamy.
– Łatwo powiedzieć, a czyż nie wiesz, że od narzeczonej młodzież ucieka, jak od…
– Ale nie od Basi, przekonasz się. Ty dzieci wychowuj, a losy ich oddaj w moje ręce.
Radca dyplomatycznie spojrzał na zegarek.
– Wandeczko, już po siódmej, a jeszcześ nie ubrana?
– Wypędzasz mnie, więc idę, ale nie przestanę powtarzać, że szkoda gospodarskich zdolności Basi, dla urzędnika chociażby tak wielkiego jak ty.
– Znajdź wioskowego – wołał wesoło za odchodzącą radca. – I przyjdźże tu do ładu z babami! Wjechał jej do głowy wioskowy i gotowa mi popsuć misternie ułożony plan! Gotowa pokazywać tony dyrektorowi i narzeczonemu, gotowa noskiem kręcić, gotowa się drożyć.
Radca się zamyślił.
– A niech się droży – zawołał – tera lepiej! Dwudziestoparoletni adonis nie da się odstraszyć od alabastrowego biustu rozwijającego się, jak dwa pączki róży. Przecież i ja nim zostałem dyplomatą, byłem młody i odczuwałem rozkosz woni rozwijających się białych pączków.
Radca – dyplomata skracał sobie czas oczekiwania wspomnieniami młodości. Uśmiechał się, mlaskał ustami i głową wstrząsał.
Odgłos dzwonka przerwał marzenia i zelektryzował go.
– Poznaję nerwowe szarpnięcie Gucia! Niecierpliwy, rozgorączkowany, wzruszony, prowadzi ojca.
Radca się omylił. Nie ręka Gucia nerwowo wstrząsnęła dzwonkiem, lecz jednej z dwóch ciotek, starych panien, właścicielek dwudziestu tysięcy na dwupiętrowej kamieniczce, którą posiadały.
Pan radca cenił ciotki, jako dwa okazy nieskazitelności obyczajów, a dwadzieścia tysięcy nazywał ornamentyką złotych ram, otaczającą te suche głowy, a zacne dusze i szlachetne instynkty… Na szlachetne instynkty ciotek liczył dużo.
Gdyby jednak szlachetne instynkty uleciały do Boga przed zaręczynami na rok, pan radca prędzejby ułegł wpływom żony i również, jak ona, nie chciał marnować talentów Basi na szczupłem polu działania gospodarstwa miejskiego.
Stało się – nie uleciały! Ciotki w materyalnych wiśniowych sukniach, kremowych szalach, przy zegarkach, zawieszonych na cienkich, weneckich łańcuszkach, wkraczają. Z po za kremowych szali wyciągają chude ręce okryte gołąbkowemi rękawiczkami, wytartemi silnie gumalastyką.
– Radco, kochany radco, jesteśmy. Uroczystość wrzuszająca. Oboje tacy młodzi, piękni – miłość będzie bodźcem do karyery!
– Do pracy – – poprawiła młodszą siostrę starsza.
– A cóż ja powiedziałam? Praca daje karyerę.
– Nie zawsze. Co innego praca, co innego karyera. Ludko, nie bądź dzieckiem, już czas.
Ludka istotnie miała czas przestać być dzieckiem i na dowód usadowiła się na kanapie, robiąc miejsce po prawej stronie siostrze.
W samą porę zjawił się Gucio ze swym przyjacielem Edwardem. Serdecznie uśmiechnięty, o potarganej fantastycznie czuprynie, rozmarzonym wzroku, zgrabny, ujmujący, szedł naprzód śmiało.
– Drogi ojcze!
Pierwszy raz Gucio nazwał radcę ojcem. Radca roztworzył ramiona.
– Jesteś nareszcie mój synu.
– Jakie to czułe, jakie to wzniosłe! – zawołała Ludka.
Wykrzyknik ten wesoło podziałał na obu młodzieńców.
– Kochane moje ciocie!
I, o zgrozo, Gucio najpierw złożył pocałunek na rękawiczce ciotki Ludki, a dopiero drugą ucałował ciotki Madzi. Ludka była przestraszona, Madzia ponura.
Chłopcy zakręcili się po salonie i znikli. Został radca z ciotkami.
W jadalnym pokoju zrobiło się odrazu wesoło i gwarno.
– Gdzie jest narzeczona, oddajcie mi moją żonę, pokażcie ją – wolał Gucio.
Basia z siostrami i trzema przyjaciółkami, ubranemi balowo, kończyła przyozdabianie kompotów porzeczkami i głogiem.
– Zaraz, zaraz, panie mężu, chwileczkę – szczebiotała – tylko jeszcze dwa gronka. Patrz, już ostatnie. A teraz mnie masz – twoją na wieki, patrz i podziwiaj.
Gucio ujął jej białe ręce, patrzał i podziwiał.
Ramiona śnieżnej białości i te ukazujące się z po za stanika dwa pączki rozkwitającej róży olśniły go, tamując mu na chwilę bicie serca. Usta dziewczyny odchylone rozkosznie uśmiechały się, oczy płonęły ogniem powstającym z nieświadomych pragnień.
– Jakaś ty piękna, jakaś ty piękna – szeptał – przekleństwo, że nie mogę dziś cię zaprowadzić do ołtarza.
Nachylił się do ucha dziewczęcia.
Zapach i blizkość młodziutkiego ciała upajały go.
– Uciekajmy! Weźmiemy ślub w pierwszym spotkanym na drodze kościółku. Skryjemy się, przepadniemy dla oczu ludzkich, będziemy źyć sami dla siebie.
Dziewczę zaprzeczyło główka..
– Nie, nie można, nie wolno, mamy czas – odpowiedziała. – Nie jesteśmy jeszcze urządzeni – młodzi. Cóżbyśmy potem oboje robili?
– Basiu, ty jesteś za trzeźwa na narzeczona, na ubóstwianą i dlatego już dziś powinnaś być żoną, panią gospodynią.
Basia nie zrozumiała ukrytej myśli Gucia.
– Pochlebco – przerwała – nie namówisz mnie! Już się wydobyłam z pod twej władzy, przestałam być dzieckiem, znam swoje obowiązki.
Gucio nie nalegał. Przycisnął ręce dziewczyny do ust i patrzał na nią wzrokiem zachwytu i podziwu.
Wrzawa i śmiech wypełniły pokój. Pan Edward deklamował w pół cicho wesołe wierszyki, napisane do narzeczonych. Starszy od Gucia o cztery lata pisywał czasami satyryczne utwory, a w uniwersytecie kończył filozofię.Śmiech był szczery i serdeczny, wierszyki udatne i wesołe. Musiał je powtórzyć głośno i przysiądz, że zadeklamuje przy kolacyi. Ustępy do narzeczonej, jako wzoru gospodyń i trzeźwości, przyjęła Basia z godnością.
– Widzisz, jaką będziesz miał żonę – zawołała z tryumfem. Przymioty Gucia, jako męża, karykaturalnie określone wywołały oklaski.
Edward umysł otwarty, bystry spostrzegacz, odgadł przyszłość w pożyciu małżeńskiem zakochanej dziś pary i dobrze ją scharakteryzował.
Gucio się zamyślił. Marzyciel stroił dziewczynę we wszystkie tęczowe barwy swej fantazyi. Raził go sarkazm przyjaciela i w głębi serca bolał.
Weszła radczyni w szalu tureckim, prezent ślubny męża, koronkowym czepeczku i popielatej, materyalnej sukni.
– Patrzajcie, jaka nasza mamusia śliczna – zawołała Basia, rzucając się ku matce.
– Śliczna, śliczna – powtórzyły dziewczęta.
– Matko! – rzekł uroczyście wzruszony Gucio, całując ją w rękę.
Radczyni pocałowała go w czoło.
– Gdybym to ja mogła się doczekać prawdziwych zaręczyn mojej córki – pomyślała – i to nie z urzędnikiem?
Nie było czasu na refleksyę.
– Kto jest w salonie? – rzuciła pytanie. Basia pobiegła i wróciwszy zdała raport.
– Prałat, pan dyrektor, nasze ciocie, naczelnikowa i prezydentowa z córkami, dwóch radców, partnerów do wista i trzech auskultantów do tańca…
Pochyliła się, kończąc szeptem:
– Cały fortepian zastawiony prezentami.
Twarz radozyni ze wzruszenia zaróżowiła się. Zaciekawiona zakomenderowała:
– Chodźmy! Guciu, podaj ramię Basi, dzieci za mną. Wyprzedzał gromadkę Edward, roztwierając drzwi do saloniku na rozcież.
Radczyni majestatycznie wkroczyła, ciągnąc za sobą ogon popielatej sukni.
– Cóż to za wzruszająca chwila – mówił Gucio blady, przejęty ważnością swej roli.
– Ho, ho, już klamka zapada, panie mężu… nie wymkniesz się – szczebiotała wesoło Basia.
– Ja, wymknąć się? – powtórzył dramatycznie Gucio. Weszli do salonu.
– Cóż to za porywający obraz – wydeklamował Ludka, i cale towarzystwo ruszyło do radczyni, otaczając młodą parę.
Prałat wdział komżę i stulę, ojcowie wyjęli z pudełek pierścionki, kładąc je na srebrnej tacy – prezent prałata, jako przyjaciela i dalekiego krewnego.
Prałat był dobrym kaznodzieją i przy każdej sposobności lubił mówić. Powiedział więc zgrabną mówkę o dwóch zasłużonych w mieście rodach i latoroślach, łączących się z sobą.
Ciotka Ludka wzdychała głośno, radczyni ocierała chusteczką suche oczy, ojcowie byli dumni i zadowoleni z siebie, Gucio wzruszony i rozmarzony nerwowo ściskał rękę Basi, Edwarda bawiła cała ta scena, a zachwycała ciotki.
Podano pierścionki. Radczyni rzuciła okiem na pierścionek, przeznaczony dla jej córki, a za nią Basia. Spojrzały na siebie i uśmiechnęły się nieznacznie, lecz przyjemnie.
Prałat uroczyście pierścionki włożył na palce narzeczonych i pobłogosławił, rodzice uścisnęli dzieci. Gustaw ze łzami w oczach, bijącem sercem patrzył miłośnie na dziewczę, szepcąc:
– Na całe życie, na całe życie – moja jedyna, moja ukochana.
Radca zakończył uroczystość frazesem:
– Z pewną dumą – dumą nadziei nazywam cię, mój chłopcze, synem. I nie zawiodę się na tobie, jestem tego pewny.
– Nie, nie zawiedziesz się kolego – poświadczył dyrektor.
– Tatko bardzo kocha swego jedynaka – odezwała się z przymileniem Basia do dyrektora – lecz może i mnie troszkę – dodała.
Szmer uwielbienia dla sprytu Basi rozszedł się po salonie.
Panie zaprowadziły narzeczoną do fortepianu, wręczając jej przyniesione prezenta, przy wykrzyknikach podziwu, radości i zachwytów ze strony Basi i jej matki.
Sakramentalne dwanaście łyżeczek do kawy, zastawa do herbaty, koszyk na ciasta i owoce, taca, lichtarze i wiele innych gospodarskich drobiazgów.
– My nic nie dajemy – rzekła Ludka – ale tylko dlatego, aby nie uszczuplać wam naszego majątku. Wszystko po nas niedługo zabierzecie.
Po wypowiedzeniu powtarzanego przy każdej sposobności frazesu, Ludka westchnęła, Madzia zmrużyła oczy.
– Żyjcie jak najdłużej – odpowiedziała, jak zawsze tak i tym razem radczyni.
– Panie jesteście tak wybornie zakonserwowane – odezwał się Edward – tak młodo i czerstwo wyglądacie.
– Co pan mówisz – zawołały razem ciotki.
– My zakonserwowane? my zdrowe? my czerstwe? Młodości nie zaprzeczały.
– Czy pan wiesz, że ja mam w sobie dwadzieścia jeden chorób – zawołała Madzia.
– A ja dwadzieścia ośm – dokończyła Ludka.
– Jak blagować, to już dobrze – odpowiedziała jej Madzia.
Edward się wycofał, zostawiając walczące ze sobą siostry.
Basia i Gucio z młodszem pokoleniem zbierali z fortepianu prezenta, chowając je na przyszłe gospodarstwo do szafy narzeczonej, również prezent matki.
Po ustach Edwarda przesuwał się nieznacznie uśmiech zadowolenia, uśmiech artysty, który dostrzega wszystko, rozumie wszystko i dobrze się tem bawi.
Radca zobaczył uśmiech i odczul go.
– Piekielnie się uśmiecha ten filozof-literat. Nie jest to odpowiednie towarzystwo dla Gucia i dla jego karyery. Uśmiech to zjadliwy i opozycyjny. Niezawodnie filozof robi opozycyę. Trzeba będzie chłopaka oswobodzić z tych więzów przyjaźni.
Dyrektor, wielki zwolennik wista, zaczął się niecierpliwić, należało czemprędzej urządzić dla niego partyę.
Młodzież miała ochotę tańczyć.
Chwila stanowcza wielkiej radości nadeszła, otworzono fortepian. Ciotka Ludka z miną uroczystą ściągnęła gołąbkowe rękawiczki, zdjęła szal, uderzyła parę akordów i mimo dwudziestu ośmiu chorób, zaczęła żwawo wygrywać walca skomponowanego przez Lhamera, a grywanego z wielkiem powodzeniem w karnawale 1850-go roku.
W pierwszą parę wysunął się Gucio z Basia. Przyjęto ich oklaskami. Od chłopca biły promienie, od dziewczyny szczęście.
Edward stanął przed ciotką Madzią i skłonił się poważnie. Madzia się zawahała chwilę i z tragicznym spokojem wstając, odrzuciła kremowy szal, poprawiła rękawiczki i poszła w tan.
Matedory siedzące na kanapie oniemiały. Ludka wytrzeszczyła oczy i usta rozwarła. Szmer wesołości przeszedł po towarzystwie.
Krysia wpadła do pokoju grających.
– Ciocia Madzia tańczy z panem Edwardem – zawołała.
Mężczyźni porzucili karty, cisnąc się do drzwi.
Edward, trzymając chudą talię Madzi, sunął z nią w takt łagodnych tonów walca. Uśmiechał się rozkosznie – radcy się zdawało, źe piekielnie.
– To szyderstwo z mojej rodziny w moim domu – pomyślał.
Na dany znak przez dyrektora rozległ się grzmot oklasków po sali. Blada twarz Madzi zaróżowiła się, na ważkich ustach błąkał smutny uśmiech, podobny do listopadowego poranku.
– Ktoby się mógł domyśleć – odezwał się w tańcu Edward – że pomimo tylu chorób pani tak lekko tańczy.
– Pochlebco – szepnęła ciotka Madzia.
– Czym się nie zagalopował – pomyślał Edward. – Gotowe się dziś odbyć drugie zaręczyny.
Do kadryla Gucio wyprowadził mamę radczynię. Biała tluściocha nie wyglądała więcej nad lat trzydzieści. Bawiono się wybornie.
Przy wieczerzy parę zaręczonych posadzono na pierwszem miejscu. Radczyni, patrząc na rozwiniętą Basie, a przy niej na chudego młokosa, żałowała, pytając się zawistnego losu: dlaczego przy jej córce nie siedzi dwuwioskowy szlachcic?
Posypały się toasty. Zaczął je prałat, skończył dyrektor, ojciec Gucia.
Młodzież domagała się głośno, aby Edward powtórzył wiersz na cześć narzeczonych. Proszących poparł prałat i prezydentowa.
Nie było rady, Edward powstał i z nieodstępującym go uśmiechem wygłosił wierszyk, pełen humoru i niewinnej satyry. Śmiano się serdecznie z wyjątkiem ojca Basi. Zrozumiał ukrytą satyrę wierszyka i do reszty zniechęcił się do autora.
O północy skończyła się uroczystość. Rozmarzony Gucio ucałowawszy ręce narzeczonej i rodziców, opuścił z przyjacielem dom, który uważał za ziemski raj dla siebie.II.
Dwóch przyjaciół rozgorączkowanych własnemi myślami, biegło żywo, póki im tchu w piersiach nie zabrakło. Zatrzymali się jednocześnie. Księżyc tajemniczo oświecał mury kamienic, otaczających plac Maryacki.
Spojrzeli sobie w oczy.
– I cóż? – spytał Gucio.
– Nic – masz żonę.
– Narzeczone.
– Wszystko jedno, wcześniej czy później ożenisz się z tą, a nie inną.
– Pragnę jutro – pochwycił z entuzyazmem Gucio.
– Wierzę. Lecz czy w twoim wieku, przy twym idealizmie czy marzycielstwie, mieć żonę na karku jest jest pożądanem, upragnionem, koniecznem – zobaczymy.
– Czemuś nie dodał: wskazanem! To dziennikarsko-polityczno-lekarskie wskazane zaczyna mnie drażnić i gniewać.
Ujął przyjaciela pod ramię, poszli dalej.
– Mój Edziu, ty, jak na wszystko na świecie, tak i na moje zaręczyny zapatrujesz się pesymistycznie.
– Jak na wszystko na świecie, tak i na twoje zaręczyny nie zapatruję się pesymistycznie, lecz może trochę, trzeźwo, może mimo mych dwudziestu sześciu lat racyonalnie.
– Więc cóż?
– Zapytuję cię, po co to wszystko?
– Nie rozumiem.
– Oj głowo, ty głowo! Jeżeli po latach dziesięciu, zdobywszy sobie stanowisko, będziesz kochał Basie, a ona do tego czasu nie wyjdzie za mąż – pamiętaj, będzie mieć dwadzieścia ośm lat skończonych, to wtedy oświadczysz się i sprawisz zaręczyny nawet z arcybiskupem! Ciotki Basi puszczą się galopka, radca się spłacze, radczyni wysadzi się z kolacyą, a ty za miesiąc będziesz miał żonę. Gdy dziś jesteś zaręczonym studentem. Basia za dwa lata może wyjść zamąż, będziesz cierpiał.
– Zabiłbym ją – szepnął ponuro Gustaw.
– Widzisz, popełniłbyś niepotrzebne morderstwo i wiele jeszcze innych głupstw, z którychby ludzie nie wiele sobie co robili. Przebolałbyś stratę i ten obrót rzeczy byłby jeszcze dla ciebie najlepszy.
– Co? – zawołał oburzony młodzieniec.
– Powtarzam najlepszy, bo ty byłbyś ofiarą i męczennikiem. Lecz jeżeli ty, gdy wyjdziesz z dzieciństwa, przerośniesz o głowę cały ten świat mieszczański, w którym żyje Basia…
– Nigdy!
– W tem nigdy dzieciństwo twoje jest potężne. Wierzysz w postęp ludzi i społeczeństw, a nie wierzysz we własny?
– Edziu kochany, posłuchaj mnie – przerwał wzruszony chłopiec. – Jestem sierotą, ubóstwiana przezemnie matka odumarła mnie prawie dzieckiem, ojciec zajęty biurem, żyje po za domem. Zresztą, mężczyzna nie tworzy rodziny a ja jej tak potrzebowałem. Poczciwa radczyni… zaopiekowała się mną i przygarnęła. W domu jej znalazłem drugą rodzinę' przywiązałem się i zakochałem w Basi.
– Nic ci się nie dziwię. Gdyby cię przygarnęła ciotka Madzia, tobyś się zakochał w ciotce Ludce.
Gucio się roześmiał.
– Natury, podobne do twojej, kochają z wdzięczności i przez wdzięczność.
– Chcesz abym kochał z niewdzięczności?
– Kochaj jak ci się podoba. Gdybym był na twojem miejscu niezawodnie zakochałbym się również w Basi, w jej wesołości, swobodzie, w jej białych, okrągłych ramionach.
– Edwardzie, nie profanuj świętego uczucia miłości.
– Gustawie, nie blaguj! Widziałem jakiemi oczyma patrzyłeś na ramiona Basi. Idealisto, pamiętaj, że przez serce przepływa gorąca krew..
– Proszę o konkluzyą – przerwał poważnie Gustaw.
– Konkluzyą jest ta, że jeżeli cię Basia nie uwolni, to ty ją będziesz musiał uwolnić z panieństwa i uwolnisz.
Zatrzymali się na rogu ulicy.
– Dobranoc ci – rzekł Gucio, wyciągając na pożegnanie rękę.
– Nie odprowadzisz mnie?
– Nie, zimno mi, za dużo kubłów zimnej wody wylałeś mi na głowę.
– Chcesz się odemnie uwolnić, aby swobodnie marzyć?
– Przedewszystkiem, aby się rozgrzać.
– Razi cię mój realizm? może sarkazm?
– Bądź zdrów.
– Rozstali się.
– Edziu! – zawołał Gucio przybiegając do przyjaciela. – Proszę cię o jedną łaskę.
– Słucham.
– Nie mówmy już w tej kwestyi, proszę cię.
– Nigdy?
– Nigdy.
– Byłeś tylko dotrzyma! słowa – zgoda. Uścisnęli się i rozeszli.
Edward zwrócił się na Zielone. Mknął żywo po pustych ulicach. Odgłos jego kroków rozlegał się, odbijając się o mury. Idąc żywo rozgrzał się, krew biła mu do głowy snując coraz nowe myśli.
– Cały ten świat bawił mnie. Śmieszność ich sama się rzucała w oczy. Radca spekulujący na karyerę i zdolności młodego chłopaka, dyrektor żyjący dla partyi wista, mama radczyni, w której uśmiechu czytałem apostrofę do Gucia: "Jeżeli się trafi lepsza partya dla Basi, pójdziesz mimo pierścionka z kwitkiem".
– I ten głupiec naprawdę we wszystko wierzy – zawołał głośno.
– Najprzedniejszym typem mieszczańskim jest bohaterka Basia. Narzeczony tyle ją obchodził, co czerwony głóg w kompocie, położony na gotowanych jabłkach. A już bez porównania więcej dwanaście srebrnych łyżeczek na fioletowym aksamicie pudełka.
Nerwy nim szarpnęły, uderzył z całych sił laseczką o baryerę skweru.
– Żal mi chłopca, a gniewani się na siebie, że natura dała mi wyostrzony wzrok i pewną przenikliwość w odgadywaniu zamiarów i planów ludzkich.
Westchnął.
– Cóż ja temu winien, że nie lubię mieszczańskiego świata. Nie dla tego, że urodziłem się szlachcicem, lecz, ie znam ten mały światek, poziomy, blachy, to wielkie nic, pełne pretensyi do wielkości i tę wielką mierność powszedniości.
Wzruszył ramionami.
– Cóż robić, trzeba przyjąć ludzi takimi, jakimi są, żyć z nimi, cieszyć się ich radością, płakać z nimi nad ich niedolą.
– Nie – tego nie potrafię i tego nie mogą odemnie wymagać. Wolę tańczyć z ciocią Madzią walca, niż płakać…
Nad kim mam płakać? Jest to najszczęśliwsza część naszego społeczeństwa.
Zatrzymał się przed piętrową kamienicą, przytykającą do dużego ogrodu, zadzwonił.
– Pani wróciła? – zapytał.
– Jeszcze zanim zamknąłem – odpowiedział stróż. Edward macając w ciemnościach dotarł do schodów.
Na piętrze zapalił zapałkę, otworzył kluczem drzwi, wszedł cicho do pokoju, zaświecił lampę, siadł na fotelu i z pewną rozkoszą – szepnął.
– Nareszcie uczuwam się w swojem królestwie oddalony od całego poziomego świata o sto mil. Tu jestem królem moich myśli i panem własnych czynów. Tu jednako mnie obchodzi Basia ze swemi na pokaz ośmnastoletniemi ramionami, jak i Madzia z Ludka bez ramion! Nieskazitelny radca ze swymi tańcującymi auskultantatui i jego pulchna w tureckim szalu połowica.
– Ten mały pokoik, to mój raj! Tu składam przędzę mych myśli i mych uczuć kwiaty.
Spojrzał do koła.
Na ścianach portrety i akwarelle, w rogu wielka szafa wypełniona książkami, przy oknie staroświeckie biurko z galeryjką i fotel wybity zieloną skórą. W drugim rogu pokoju za parawanikiem łóżko zasłane białą pościelą, uśmiechając się ciągnęło do siebie.
Rzucił wzrok na książkę rozłożoną na stole.
– "Wstęp do socyologii". Tylko anglik mogł napisać taką książkę, wielki pan, który mógł i umiał wydobyć się z więzów uprzedzeń i przesądów. Spencer nie był mieszczaninem ani londyńskim, ani lwowskim, ani galicyjskim panem. I to całe jego szczęście. Radca nie napisałby wstępu do socyologii.
Zdawało mu się, że z drugiego pokoju doleciał do jego uszu szelest. Przesunął się na palcach do drzwi, przyłożył ucho do dziurki od klucza – słuchał.
Cicho było.
– Tak mi się tylko zdawało – szepnął. Zaczął się rozbierać.III.
Nazajutrz o godzinie ósmej rano, przy herbacie za stołem, nakrytym białą serwetą, siedział Edward, mając po prawej stronie matkę, po lewej siostrę, czternastoletnią dziewczynkę, bladą, chudą, o szafirowych oczach i ciemnych włosach.
Widać było z jego uśmiechu i łagodnego blasku oczu, że mu jest dobrze w tem towarzystwie. Z twarzy kobiet wyglądały zadowolenie i radość. Rozumieli się, odgadywali i przeczuwali.
Marynia chowając się w otoczeniu matki i brata dojrzewała szybko, nad swój wiek.
– Wakacye się kończą – zaczęła matka.
– I znowu wrócimy do dawnego trybu – odparł Edward. • – Marynia pójdzie do piątej klasy, ja zacznę zapamiętale kuć, aby od nowego roku zostać doktorem filozofii. Przyjdą krótkie dni a długie wieczory, będziemy palić lampy, a później ścieśnimy nasze kółko przy ognisku kominka.
– Cóż myślisz, gdy zostaniesz doktorem.
– Mam dwie drogi. Albo być suplentem i uczyć chłopców geografii i koniugacyi łacińskich za sześćdziesiąt papierków na miesiąc, albo zostać docentem o dwudziestu guldenach dochodu, lecz pracować w swoim zawodzie i żyć dla nauki.
– Edziu, wybierzesz docenturę – zawołała Marynia.