Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W kniei i wśród ludzi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W kniei i wśród ludzi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W KNIEI I WŚRÓD LU­DZI.

.

W KNIEI

i

WŚRÓD LU­DZI.

NO­WE­LE.

LWÓW.

JA­KU­BOW­SKI & ZA­DU­RO­WICZ.

1894.

Z dru­kar­ni i li­to­gra­fii Pil­le­ra i Spół­ki.

Wiecz­nie to samo.

W ró­ci­li­śmy z ry­ko­wi­ska. Zbi­gniew jako za­go­rza­ły my­śli­wy, ja jako ar­ty­sta, wra­ca­li­śmy z no­we­mi wra­że­nia­mi. Za nami wie­zio­no ślicz­ne­go osma­ka… a pani Ja­dwi­ga już na gan­ku kla­ska­ła W rącz­ki wi­dząc, tę pysz­ną zdo­bycz. Ubił go Zbi­gniew jed­nym cel­nym strza­łem w ko­mo­rę. To też za­le­d­wie wy­sko­czył z wóz­ka na zie­mię, od­gar­nę­ła mu pani Ja­dwi­ga pło­wą czu­pry­nę z pięk­ne­go czo­ła, pod­krę­ci­ła buj­no wą­si­ki i tak go po pol­sku, szcze­rze wy­ca­ło­wa­ła, żem się aż od­wró­cił, żeby im nic prze­szka­dzać.

– Chwat mój mę­żuś I – mó­wi­ła pani Ja­dwi­ga bio­rąc Zbi­gnie­wa małą rącz­ką pod bro­dę i śmie­jąc się jak swa­wol­ne dziec­ko – chwal mój mę­żuś Za­wsze się do­brze spi­sze!

I zno­wu na­stą­pi­ły śmie­ciu, uści­ski, ca­ło­wa­nia, a z oczów ta­kie pa­da­ły bły­ska­wi­ce, że aż się go­rą­co ro­bi­ło. Szcze­gól­niej pięk­na szra­ma, cią­gną­ca się przez lewy po­li­czek Zbi­gnie­wa aż ku szyi… zo­sta­ła wśród wy­bu­chów srebr­ne­go śmie­chu ob­ca­ło­wa­na.

Ale my nie­tyl­ko z jed­nym przy­je­cha­li­śmy je­le­niem. Przy­wieź­li­śmy i dru­gie­go, strasz­nie po­ka­le­czo­ne­go i z po­gru­cho­ta­ne­mi ba­dy­la­mi, któ­ry nio był wła­ści­wie ni­czy­ja zdo­by­czą, ani Zbi­gnie­wa ani moją.

– A jak­że­ście go do­sta­li?…Iak­że to było? No, po­wiedz mę­żu­siu… un… po­wiedz, ho in­a­czej nio do­sta­niesz her­ba­ty – na­cie­ra­ła pani Ja­dwi­ga, sta­wia­jąc czaj­nik na sa­mo­wa­rze.

Tym­cza­sem ze­szedł już i księ­życ wiel­ki, po­ma­rań­czo­wy i ła­miąc swe pro­mie­nie z ostat­nie­mi bla­ska­mi za­chod­niej zo­rzy, za­glą­dał przez sze­ro­kie okna do sali ja­dal­nej.

– No, i no w mę­żu­siu za­raz, bo cię po­dra­pię – na­cie­ra­ła pani Ja­dwi­ga sto­jąc za Zbi­gnie­wem] przy­czem ob­ję­ła mu gło­wę jed­ną ręką, a di­li­ga zwró­ci­ła pa­zur­ka­mi do oczów.

– Otoż tak było, ty dra­pież­na ła­sicz­ko – za­czął Zbi­gniew, ca­łu­jąc ró­żo­we pa­zur­ki – gdy­śmy sta­nę­li na szczy­cie Ły­si­cy…

– Za po­zwo­le­niem! – rze­kłem, wpa­da­jąc mu w sło­wo – po­czą­tek na­le­ży do ma­la­rza. Na­przód musi być tło, po­tem do­pie­ro ak­cya…

– Do­brze! Ma­luj pan! – za­wo­ła­ła pani Ja­dwi­ga we­so­ło.

Gdy­śmy zsie­dli z wóz­ka pod le­śni­czów­ka –

było jesz­cze cał­kiem ciem­no. Mgły snu­ty się smu­ga­mi i za­le­ga­ły całą do­li­nę jak fa­lu­ją­ca po­wierzch­nia mo­rza. Lasy ku­rzy­ły się gę­stym, cięż­kim opa­rem, z poza któ­re­go prze­bi­ja­ły cza­sa­mi ostre kon­tu­ry świer­ków. Ze wszyst­kich gór, ze wszyst­kich ziół, z ca­łej na­tu­ry jak ze sto­łu bo­ga­to za­sta­wio­ne­go szedł chłod­ny po­wiew, ja­kiś taki peł­ny, sy­cą­cy, krze­pią­cy, że pierś na­peł­nia­ła się nim jak elik­sy­rem ży­cia, a siły zda­wa­ły się zdwa­jać, ol­brzy­mieć… Cóż się dzi­wie – tym bied­nym ro­ga­czom, że icb taki nad­miar ży­cia roz­pie­ra! Cała płod­ność na­tu­ry, cała siła przy­rod­cza tych mi­lio­nów na­sion, któ­re słoń­ce w cią­gu lata z kwia­tów wy­pro­wa­dzi­ło, wszyst­ko to gra w ich krwi… roz­dy­ma ich noz­drza, za­pa­la ich na­mięt­ność. To też jesz­cze wschód pło­nąć nie za­czął, za­le­d­wo mgła jęła jak pa­pier wo­sko­wy prze­świe­cać, za­le­d­wo ja­śniej­szych rąb­ków do­sta­ły dymy z kniei wsta­ją­ce – a juz roz­legł się ury­wa­ny, na­mięt­ny, tę­sk­ny a dzi­ki ryk je­le­nia i wkrót­ce po­lem dru­gi. Mu­zy­ka tych dwóch ry­ków, lo zbli­ża­ją­cych się to od­da­la­ją­cych, na­brzmie­wa­ją­cych gnie­wem, gro­żą­cych so­bie wza­jem a za­wsze na­mięt­nych, szcze­gól­nie była uro­czą w tej za­wie­ru­sze mgieł…

– Za po­zwo­le­niem! – prze­rwał Zbi­gniew – za­każ mu mó­wić Ja­dwi­siu… bo jesz­cze ci za­cznie wschód słoń­ca opi­sy­wać.

– A więc do­brze, flat lux! niech się sta­nie świ­ni­ło, już jest wschód słoń­ca, te­raz ty masz głos – rze­kła pani Ja­dwi­ga, zwra­ca­jąc się ku mnie z pa­lusz­kiem na ustach.

Umil­kłem. Zbi­gniew tak mó­wił da­lej:

Bie­gli­śmy pod górę jak wście­kli, pot lał się z nas po­to­ka­mi, a od chwi­li do chwi­li, gdy żwir usu­nął się pod nie­ostroż­ną sto­pą i le­ciał z ha­ła­sem do po­to­ku – za­trzy­my­wa­li­śmy się, żeby nie spło­szyć swie­rza i za­czerp­nąć od­de­chu. Było już do­syć ja­sno, gdy­śmy sta­nę­li pod sa­mym szczy­tem Ły­si­cy. Zmien­ne od­gło­sy be­ków my­li­ły nas, cza­sem łu­dzi­ło nas echo, ju­że­śmy chcie­li po­su­nąć się W pra­wo, gdy wiem tuż przed nami… nie­da­le­ko skał… two­rzą­cych na­głą prze­paść, za­trząsł się gąszcz, od za­żar­tej wal­ki. Było w tej wal­ce coś ta­kie­go, co i w na­szych ner­wach żyw­szy prąd obu­dzi­ło. Ja­kis za­pach nie­znacz­ny, a prze­cie ostry, po­bu­dza­ją­cy, jak­by woń krze­mie­nia, ci­ska­ją­ce­go iskry pod ude­rze­nia­mi sia­li, albo elek­trycz­no­ści pry­ska­ją­cej z ku­mu­la­to­ra, roz­cho­dził się z wy­zie­wa­mi ziół… ob­wie­szo­nych buj­na… rosa… nie wi­dzie­li­śmy nic prócz krza­ków gwał­tow­nie po­ru­sza­nych, sły­sze­li­śmy tyl­ko drep­ta­nie ra­cic, sa­pa­nie i su­chy ło­skot ro­gów, ude­rza­ją­cych o sie­bie – a prze­cież, drże­li­śmy ze wzru­sze­nia. Ser­ce biło mi moc­noi szyb­ko, ręka się trzę­sła, nic by­łem w tej chwi­li zdol­ny do strza­łu. Ale trwa­ło to tyl­ko chwi­le, jak ów bój za­wzię­tych ry­wa­lów w gę­stwi­nie. W głę­bi na pra­wo, na sa­mym szczy­cie Ły­si­cy, za we­lo­nem mgły, roz­ta­pia­ją­cej się w kar­ma­zy­no­wy­cłi bla­skach świ­tu, ry­so­wa­ła sie syl­we­ta trzech, sto­ją­cych bli­sko sie­bie łań. Sta­ły one jak z ka­mie­nia, z wy­tę­żo­ne­mi do góry..łyż­ka­mi", cze­ka­jąc na ko­niec wal­ki. Pło­we były jak cie­nie, tyl­ko w ich..świe­cach" ła­ma­ły się czer­wo­ne świa­tła wscho­du.

Uspo­ko­jo­ny, zwró­ci­łem znów oczy na piac wal­ki z bro­nią pod­nie­sio­ną do góry, z pal­cem na cyn­glu. Krza­ki trzę­sły się cią­gle, zie­mia drża­ła, gdy wiem na tle prze­smy­ku, któ­rym się otwie­rał wi­dok ku prze­pa­ści, uka­za­ła się ezer­wo­no­pło­wa po­łać je­le­nia. Je­den się co­fał i przy­padł na ko­la­na, dru­gi z łbem na dół spusz­czo­nym wy­mie­rzał jesz­cze cios okrut­ny. Za­trzesz­cza­ły rogi… lecz w tej chwi­li musz­ka mej du­bel­tów­ki na­kry­ła ko­mo­rę zwy­cięz­cy i padł slrzał… Ach, gdy­byś była wi­dzia­ła te krwa­wo pło­mie­nie, któ­re strze­la­ły v… jego świec, gdy na­cie­rał na prze­ciw­ni­ka! Ale padł jak bo­ha­ter, jak­by gro­mem ra­żo­ny, ani drgnął…

– Ach szko­da! – wy­rwa­ło sie z ust pani Ja­dwi­gi – taki wa­lecz­ny…

– Gdy­śmy przy­szli na miej­sce – koń­czył Zbi­gniew – by­li­śmy zdzi­wie­ni, co się sia­ło z dru­gim za­pa­śni­kiem, bo zda­wa­ło nam się… że był moc­no ran­ny i nie mogł da­le­ko po­my­kać. Lecz za­gad­ka wneł się wy­ja­śni­ła. U stóp ska­ły, w głę­bo­kim ja­rze, le­żał jnż mar­twy, a w ta­kiem od­da­le­niu, żeo po­dzi­wiać było trze­ba ol­brzy­mią siłę, z,jaką przez ry­wa­la zo­stał strą­co­ny. Ma cały bok roz­dar­ty i na kar­ku szra­mę dłuż­szą niż moja – do­dał Zbi­gniew z uśmie­chem, wska­zu­jąc na swą bli­znę.

– Fe… mę­żu­siu, co za po­rów­na­nie! – za­wo­ła­ła pani Ja­dwi­ga.

– Cóż chcesz – od­parł Zbi­gniew – czyż to nio jest taka sama… wiecz­nie jed­na hi­sto­rya?

– Jak­to? Czyż­by lo była szra­ma od rogu je­le­nie­go? – za­py­la­łem ze zdzi­wie­niem.

– Ach ba! Od rogu! Od ry­wa­la mój dro­gi! – za­wo­łał z uśmie­chem Zbi­gniew. – lecz praw­da, ty nic – o tem nie wiesz. Po­słu­chaj.

Tani Ja­dwi­ga pró­bo­wa­ła pro­te­sto­wać, chcia­ła udo­wod­nić, że to na­le­ży do ta­jem­nic, któ­re tyl­ko mię­dzy nimi dwoj­giem zo­stać po­win­ny – lecz wresz­cie ule­gła moim proś­bom, i Zbi­gniew tak za­czął mó­wić:

– Roz­ma­icie ko­ja­rzą się mał­żeń­stwa: ród szu­ka rodu, ma­ją­tek goni za ma­jąt­kiem, lecz przy­znasz mi, że na se­ryo moż­na mó­wić tyl­ko o ta­kich mał­żeń­stwach, gdzie ser­ce szu­ka ser­ca. Na­sze­go związ­ku wie stwo­rzy­ło ani przy­zwo­le­nie ludz­kie, ani uro­czy­sty akt ko­ścio­ła – le­żał on już przed­tem w uspo­so­bie­niach na­szych, w ser­cach na­szych, w krwi na­szej, Gdy więc i trud­no­ści sta­nę­ły temu związ­ko­wi na za­wa­dzie, na­le­ża­ło im sta­wić czo­ło i zwal­czyć.

Ta pani – mó­wił da­lej Zbi­gniew pa­trząc z uśmie­chem na żonę – nie była ła­twą do zdo­by­cia. Naj­przód sama W so­bie sta­wia­ła mi opór. Głów­ka to am­bit­na, wola sta­now­cza… t.em|ie­ra­ment za­pal­ny – wal­czy­ła wiec z sobą i ze mną, aby nie uledz mej woli. A zna­la­złem przy jej boku wzdy­cha­ją­ce­go Ado­ni­sa, z któ­rym się ba­wi­ła jak kot­ka z mysz­ką, bo roz­pły­nąw­szy się cały w uwiel­bie­niach, nie mógł i nie umiał jej woli swej prze­ciw­sta­wić.

Ja by­łem ugo­dzo­ny w ser­ce na wie­ki i po­sta­no­wi­łem nio od­stę­po­wać-. Je­le­nie wal­czą o swe to­wa­rzysz­ki, dla­cze­góż ja­bym nie mogł pod­jąć wal­ki? AV mia­rę jak na­pie­ra­łem, zda­wa­ła się moja ła­nia ucie­kać pod skrzy­dła ry­wa­la, ale z pod tyeh skrzy­deł spo­glą­da­ła uko­sem na mnie i stu­dy­owa­ła. To mi ra­ni­ło boki jak ostro­gą, In też jak ta­bun ra­so­wy rwa­łem się na­przód.

Poj­miesz, że w ta­kich wa­run­kach nie mogł być mój sto­su­nek z Ado­ni­sem jak naj­lep­szy. Cho­dzi­li­śmy koło sie­bie jak krze­mień i krze­si­wo – naj­lżej­sza spo­sob­ność – a mo­gły się po­sy­pać skry…

Przy­szła na­resz­cie chwi­la sta­now­cza. Mo­gła mi być po­rwa­ną, mo­gła fru­nąć, mo­gła na­kło­ni­li ucha cio­ciom i wuj­ciom, któ­rzy prze­ma­wia­li za Ado­ni­sem – po­sta­no­wi­łem za­tem przy­spie­szyć" szturm osta­tecz­ny. Zresz­tą, czy ja wiem… cze­go wów­czas chcia­łem? W gło­wie mi się pa­li­ło, sia­da­łem na naj­sza­leń­sze­go ko­nia, aby zna­leść: spo­kój, zrvwa­te­ni zię ze sua i chcia­łem biedź, aby ją uwieść! na ko­niec świa­ta.

W Ia­kim by­łem sia­nie, gdy na­de­szły imie­ni­ny jej ojca i licz­ne są­siedz­kie ze­bra­nia. Czas był Iaki pięk­ny jak dzi­siaj, pora nie­co wcze­śniej­sza, ko­niec lala. Ogród, prze­peł­nio­ny za­pa­cha­mi kwia­tów, wa­bił wie­czo­rem mię­dzy swe klom­by i ale­je. Nie wiem, ja­kim spo­so­bem ode­rwa­li­śmy się od in­nych i zo­sta­li­śmy sami W dłu­giej cie­ni­stej alei… księ­życ słał nam pod nogi dłu­gie cie­nie, zda­la, od pol i wsi, pły­nę­ła ja­kaś nuta tę­sk­na i na­mięt­na, wszyst­ko sprzy­ja­ło – wy­zna­łem jej, że ją ko­cham, i że albo bę­dzie moją… albo chy­ba świal się za­pad­nie.

Wa­ha­ła się, po­bla­dła, drża­ła, chcia­ła ucho­dzić bez od­po­wie­dzi, alem jej nie pu­ścił. 1 nie wiem… jak mi się tam w gło­wie krę­ci­ło, ale czu­łem na­praw­dę, że musi być moją, albo się świat z nami za­pad­nie.

– Ach… by­łeś strasz­nym wte­dy ty brzyd­ki! – za­wo­ła­ła pani Ja­dwi­ga – mało – mi dło­ni nic zgruc­lio­lał w swym uści­sku. My­śla­łam, że in­nie zjesz.

– A cze­muś się zgo­dzi­ła? Cze­muś mi gło­wę po­ło­ży­ła tu… na pier­si i od­dy­cha­jąc pręd­ko i gwał­tow­nie, szep­nę­łaś: Tak?

– Ho chcia­łam być zje­dzo­na… – za­wo­ła­ła pani Ja­dwi­ga, a oczy jej śmie­ją­ce syp­nę­ły iskra­mi.

– To też w unie­sie­niu, po­czą­łem cię zja­dać, ob­sy­py­wać! po­ca­łun­ka­mi…

– No, mę­żuś, lego nie wol­no opo­wia­dać.–krzyk­nę­ła pani Ja­dwi­ga, pod­no­sząc groź­nie małą rącz­kę.

– A więc – wy­kre­ślam ten ustęp z opo­wia­da­nia, choć nic z pa­mię­ci. Zresz­tą nic dłu­go mógł­bym opo­wia­dać, boś mi się z rąk wy­rwa­ła i ucie­kła… Zo­sta­łem sam jak pi­ja­ny, ale z ta­kiem szczę­ściem w ser­cu, iż my­śla­łem, że mi pierś roz­są­dzi. Po­stą­pi­łem kil­ka kro­ków na­przód, lecz wtem któś mi bo­le­śnie na­stą­pił na nogę. „Dwóch uas jest za dużo na świe­cie!” ode­zwał się głos chry­pli­wy, wzgar­dli­wy, urą­ga­ją­cy. Ado­nis wi­docz­nie nas pod­pa­trzył i wy­zy­wał. Od­sko­czy­łem na kil­ka kro­ków i – wiesz co – była chwi­la, w któ­rej mo­gła się ode­grać taka sce­na, jak ta dziś rano, na Ły­si­cy, mię­dzy dwo­ma je­le­nia­mi. Mia­łem ocho­tę rzu­cić się na ry­wa­la i zgnieść go na miej­scu. Ale na szczę­ście mamy cy­wil­za­cyę, kto­rą po­zwa­la się v… re­gu­la­mi­no­wy spo­sób za­bi­jać. Po­ha­mo­wa­łem się wiec i rze­kłem:..Słu­żę!'' „Za­raz?”.,Za­raz.".

Nie było kło­po­tu o se­kun­dan­tów, gdyż sa­lon roił się od przy­ja­ciół, umknę­li­śmy w sze­ściu bez po­że­gna­nia, i w kil­ka go­dzin po­źniej, w taki sam mgli­sty ra­nek jak dzi­siaj, sta­li­śmy z bro­nią na­prze­ciw­ko sie­bie.

Jak się spo­tka­nie skoń­czy­ło, masz tu na­pi­sa­ne – do­dał Zbi­gniew, po­ka­zu­jąc bli­znę – ry­wal mój do­stał okrót­ną man­sze­fę… któ­ra go roz­bro­iła, gdyż in­a­czej je­den z nas nie był­by wy­szedł żyw­cem. Z po­wo­du man­sze­ty utra­cił czę­ścio­wo wła­dzę w ręku, ale go­rzej niż rana… za­wi­sła nad nim cho­ro­ba pier­sio­wa, do któ­rej miał uspo­so­bie­nie. W rok ja­koś po na­szym ślu­bie umarł na su­cho­ty w Me­ra­nie. Był za­wsze wą­tły, ner­wo­wy cho­ro­bli­wie gwał­tow­ny…

– A ty, ty nie gwał­tow­ny? – za­py­ta­łaa pani Ja­dwi­ga… wsu­wa­jąc prze­ślicz­ne swe pa­lusz­ki w pło­wą czu­pry­nę męża. 1 rze­kł­szy to, pa­trzy­ła mu pro­sto w oczy, a wzrok jej, to był iskrzą­cy wzrok łani, ten sam… któ­ry błysz­czał tam, w gó­rze, wśród ru­mie­nią­cych sie mgieł wscho­du…

Zbi­gnie­wa twarz ja­śnia­ła szczę­ściem.

– No… wiesz moja żoń­ciu, w cza­sie rui…

Ale nie mógł do­koń­czyć swej my­śliw­skiej uwa­gi, bo ró­żo­we pa­lusz­ki dru­giej ręki spo­czę­ły z obu­rze­niem na jego ustach.

Zda­wa­ło mi się, że to naj­wła­ściw­sza pora, aże­by szczę­śli­wych zo­sta­wić sa­mym so­bie. Skło­ni­łem się i od­sze­dłem.

Dłu­go w noc nie mo­głem za­snąć. Mimo chło­du wie­czor­ne­go sta­łem w otwar­tem oknie i pa­trzy­łem w nie­bo. 1 cały świat i całe wie­ki z mi­ry­ada­mi gwiazd prze­su­wa­ły mi się przed oezy­ma.

I my­śla­łem, eo za po­tęż­ną siłą jest sita Otrzy­ma­nia ro­dza­ju. Ileż walk, ile po­świę­ceń, ile bo­ha­ter­stwa, ile cier­pień, ile szczę­ścia wpla­ta ona W ży­cie czło­wie­ka przez wszel­kie na­ro­dy i wie­ki…

Ten Bal fe­nie­ki, ten Ozi­ris Egiptn, ten Ado­nis i Her­ku­les, roz­rod­cza siła słoń­ca, sta­wia­na na oł­ta­rzach jako bó­stwo – i owe mi­ste­rya mi­ło­ści w świą­ty­niach, gdzie na­wet ka­mie­nie w kwia­ty i ko­ron­ki prze­ku­to – jak­że to prze­ni­ka całą ludz­kość! Zda­wa­ło mi się… że pa­trzę na ru­iny Bal­be­ku. Pal­mi­ry lub Teb… że sły­szę, jak w szme­rze zioł i krze­wów, ko­ły­szą­cych się nad szcząt­ka­mi wie­kow, brzmi wiecz­nie mło­da pieśń mi­ło­ści. I wpa­trzy­łem sie w nie­bo, gdzie mi­ry­ady gwiazd wy­pi­su­ją iskrzą­ce­mi zna­ka­mi na tle błę­ki­tu:

Wiecz­nie to samo.

K A W K A.

…Na­zy­wa­li­śmy ją..kaw­ką". Mia­ła włos kru­czy, a oczy nie­bie­sko­si­we, przy­po­mi­na­ją­ce po­le­ro­wa­ną stal i sine głę­bi­ny mo­rza – duże… sil­nie od bia­łek od­gra­ni­czo­ne, na po­zór zim­ne i spo­koj­ne, a prze­cież tak głę­bo­kie i ta­jem­ni­cze, żeś mi­mo­wol­ne­go dresz­czu do­sta­wał gdyś się w nic wpa­trzył.

Ryła żoną je­ne­ra­ła, czło­wie­ka już moc­no szpa­ko­wa­te­go i scho­rza­łe­go, któ­ry od roku sta­cy­ono­wał w jed­nem z miast li­tew­skie­go Po­le­sia. Mia­ła wzrost prze­ślicz­ny i peł­nię kształ­tów pro­por­cy­al­ną, roz­kosz­ny wdzięk w ru­chach, od­zna­cza­ją­cych się ele­gan­cyą… a bar­dziej jesz­cze uro­kiem, któ­ry dają mło­dość, siła i prze­dziw­na har­mo­nia bu­dowv.

Była za­zwy­czaj po­waż­ną, chód mia­ła po­wol­ny ma­je­sta­tycz­ny, mó­wi­ła nie­wie­le a uśmie­cha­ła się rzad­ko – mimo to wy­wie­ra­ła na męż­czyzn wpływ ja­kiś ma­gne­tycz­ny, obez­wład­nia­ją­cy. Każ­dy go­tów był rzu­cie jej się do stóp jak nie­wol­nik z zwią­za­ne­mi rę­ka­mi i no­ga­mi.

Ubie­ra­ła się za­wsze tyl­ko czar­no i po­pie­la­to – ist­na kaw­ka – a sta­nik jej z gros­gra­ins,. ubra­ny fan­ta­zyj­nie lek­kie­mi jak pa­ję­czy­na gi­piu­ra­mi, ro­bił wra­że­nia tego prze­ślicz­ne­go, lu­bież­nie mięk­kie­go pu­chu na pier­siach kaw­ki, któ­re­go do­tknię­cie tak jest mi­łem.

Nie­któ­rzy ofi­ce­ro­wie mó­wi­li z prze­ką­sem, że pani je­ne­ra­ło­wa nosi ża­ło­bę po daw­nych zna­jo­mo­ściach gar­ni­zo­no­wych, lecz mó­wi­li to ukrad­kiem oglą­da­jąc się, i nie śmia­li sie przy­tem, jakg­dy­by z ja­kichś lek­kich awan­tu­rek mi­ło­snych. Inni twier­dzi­li, że mąż nie po­zwa­la jej ubie­rać się w ko­lo­ry, jakg­dy­by z po­wo­du ja­kie­goś zmar­łe­go czy za­bi­te­go w po­je­dyn­ku ku­zy­na, któ­re­go śmierć jej przy­pi­sy­wał. Trud­no było wie­dzieć, co o tem wszyst­kiem są­dzić, to jed­nak pew­na, że „kaw­ka” była wo­bec wszyst­kich sztyw­nie grzecz­ną, nie­do­stęp­ną, nie­mal su­ro­wych oby­cza­jów.

i je­śli cią­gnę­ła się za nią jaka le­gen­da mi­ło­snych upo­jen… to mu­sia­ła być po­sęp­ną jak jęk kaw­ki i kra­ka­nie kru­ka.

Kaw­ka na­le­ża­ła do naj­zna­ko­mit­szych my­śli­wych. Gdy sie po­ja­wi­ła w kniei na sta­no­wi­sku, w suk­ni z cięż­kie­go, czar­ne­go ak­sa­mi­tu, bra­mo wànej po­pie­ła­te­mi li­sa­mi, w zgrab­nych bu­tach z la­kie­ro­wa­nej skó­ry, tak­że fu­ter­kiem wy­kła­da­nych i bra­mo­wa­nych – pu­dło­wa­li­śmy wszy­scy prze­raź­li­wie, wpa­trze­ni w nia jak W anio­ła czy de­mo­na ło­wów. Bo też hyp­no­ty­zu­ją­cy jej wźrok cza­ro­wał całą knie­ję. Nu ni­ko­go z my­śli­wych nic wy­cho­dzi­ło tyle zwie­rza, tra­fio­ny śmier­tel­nie z pysz­nie dźwi­ro­wa­nej le­lo­szów­ki, pa­dał zwierz u jej stóp, Jak gdy­by z roz­ko­szy, że ją wi­dział i miał szczę­ście z rąk jej śmierć'' po­nieść:.

Nie wyj­dzie mi nig­dy z pa­mię­ci chwi­la gdym ją po raz pierw­szy uj­rzał.

Była to póź­na je­sień. Sza­re nie­bo spa­da­ło nie­mal na wierz­choł­ki dę­bów, jakg­dy­by wstrzy­mu­jąc z całą siłą cię­żar śnie­gów, któ­re się mia­ły z nie­go wy­sy­pać. Po­mię­dzy pnia­mi drzew snu­ła się lek­ka mgła… a ci­sza w po­wie­trzu była Iaka, że każ­dy strzał ła­mał się w ty­sią­cz­ne i po­wo­li głuch­ną­ce echa. Osi­ki i brzo­zy sy­pa­ły ka­ska­da­mi żół­te­go li­ścia, któ­ry uno­sił się dłu­go w po­wie­trzu, za­nim legł na zie­mi… bro­niąc się przed wiecz­nym spo­czyn­kiem.

Uka­zy­wa­ła się już na­gon­ka, i mie­li­śmy scho­dzić ze sta­no­wisk, gdy wtem roz­legł się jesz­cze je­den kwit­ki, nie­zbyt gło­śny, rzekł­bym – ner­wo­wy strzał.

Ogląd­ną­łem się. O ja­kich sto kro­ków, z po za dęba wiła się lek­ka smu­ga dymu. Pod­sze­dłem ku tej stro­nie. Nie wie­dzia­łem nic o tem, że je­ne­ra­łó­wa, już po ob­sta­wie­niu mio­tu, przy­by­ła do kniei i za­ję­ła sta­no­wi­sko nie­da­le­ko ode­mnie. Gdym się też zbli­żył, sta­ną­łem jak wry­ty na wi­dok nie­zwy­kłej po­sta­ci ko­bie­cej. „Kaw­ka' szła wol­no z wnie­sio­ną w górę i dy­mią­cą jesz­cze du­bel­tów­ką ku miej­scu, gdzie le­żał lis u przed­śmiert­nych drga­niach. Zbli­ży­ła sie do swej ofia­ry, dum­na i wy­nio­sła jak bo­gi­ni la­sów, a spusz­cza­jąc strzel­bę nie­bem szyb­kim i sil­nym, ude­rzy­ła kol­bą w łeb drga­ją­ce­go my­ki­te. Po tym cio­sie usta­ły wszel­kie od­ru­chy; lis le­żał Wy­pa­trzo­ny szklar­niom a prze-ra­żo­nem śle­piem we wspa­nia­łą po­grom­czy­nię, z mor­dy zaś jego, jakg­dy­by zgrzy­ta­ją­cej… wy­chy­la­ły się dwa sze­re­gi bia­łych ostrych zę­bów. Je­ne­ra­ło­wa… wy­rzu­ca­jąc nie­dba­le z lufy pa­tron wy­pa­lo­ny, pa­trzy­ła na swą ofia­rę okiem spo­koj­nem a zim­nem jak ostrze noża.

Do­zna­łem wów­czas uczu­cia ja­kiejś dziw­nie strasz­nej roz­ko­szy. Było mi zim­no i go­rą­co, po­dzi­wia­łem – i drę­twia­łem od stóp do gło­wy…

Taką była „kaw­ka”.

Rze­kłem już wam, że wszy­scy pol ro­szę ule­ga­li­śmy de­mo­nicz­ne­mu wpły­wo­wi tej ko­bie­ty, naj­bar­dziej zaś naj­młod­szy z nus. Ka­zi­mierz D., za­pa­le­niec, na któ­re­go wszyst­kie ko­bie­ty chęt­nie rzu­ca­ły okiem, bo pięk­ny był jak Apol­lo.

Ka­zi­mierz, pan dość znacz­nej for­tu­ny, świa – to­iviec, wy­cho­wa­ny wy­kwint­nie, zy­ska) bar­dzo ia­two wstęp do domu je­nę­ra­ło­stwa. „Kaw­ka­przyj­mo­wa­ła go jak wszyst­kich in­nych, choć mo­gła bar­dzo ia­two wy­czy­tać ze wzro­ku mło­de­go za­pa­leń­ca na­mięt­ność nie­po­ha­mo­wa­ną;. X cza­sem za­pa­no­wa­ła mię­dzy nimi więk­sza po­ufa­łość, lecz owa czy­sto sa­lo­no­wa, któ­ra nio upraw­nia do żad­nych na­dziei, ani po­wo­du do ob­mów dać nie może. Ka­zi­mierz był po­nu­ry – nie­po­cie­szo­ny – i szu­kał po­cie­chy przy kie­lisz­ku i kar­tach.

Zda­wa­ło mi się… że raz… czy dwa razy, gdy­śmy ro­bi­li ra­zem wy­ciecz­ki my­śliw­skie, za­trzy­my­wa­ła się..kaw­ka" wzro­kiem swym dłu­żej na Ka­zi­mie­rzu, i to w chwi­lach, kie­dy on na to nie zwra­cał uwa­gi. Wzrok len był Wów­czas dziw­nie pa­lą­cy, po­chła­nia­ją­cy – jak­by za­pa­trzo­ny w prze­paść. Ścią­gnię­te ku so­bie dwa prze­ślicz­ne łuki brwi zda­wa­ły się mó­wić, że w głę­bi du­szy, któ­ra tym wzro­kiem prze­szy­wa, to­czy się ostat­nią wal­ka woli z na­mięt­no­ścią,

Po­lo­wa­nie, na któ­rem to za­uwa­ży­łem, było dziw­nie po­gma­twa­ne. My­śli­wi scho­dzi­li ze sta­no­wisk, je­ne­rał gnie­wał się co chwi­la na le­śni­cze­go, któ­ry pro­wa­dził hucz­ków, Ka­zi­mierz za­lazl gdzieś w trzę­sa­wi­ska, „kaw­ka” nie mia­ła swe­go zwy­kłe­go szczę­ścia, mnó­stwo-zwie­rzy­ny nie­strze­la­nej prze­cho­dzi­ło przez li­nie.

Od tego po­lo­wa­nia Ka­zi­mierz nie po­ka­zy­wał się już pra­wie w na­szem kół­ku – zdzi­czał zu­peł­nie – a je­śli go się gdzie spo­tka­ło, by­wał albo dziw­nie po­nu­rym i roz­tar­gnio­nym, albo wpa­dał w po­etycz­ne eks­ta­zy;

Za­szli­śmy w głę­bo­ką zimę.

Je­ne­rał dzier­ża­wił po­lo­wa­nie w ob­szer­nych la­sach, któ­rych wła­ści­ciel ba­wił za gra­ni­cą. W głę­bi tych la­sów był my­śliw­ski sza­let o kil­ku po­ko­ikach. Tu urzą­dza­li­śmy czę­sto­kroć kil­ku­dnio­wą kwa­te­rę my­śliw­ską, z któ­rej ro­bi­li­śmy wy­ciecz­ki ko­lej­no do roz­ma­itych mio­tów. Je­ne­ra­ło­stwo zaj­mo­wa­li sza­let, go­ście zaś mie­ści­li się yak mo­gli w po­ło­żo­nej nie­opo­dal le­śni­czów­ce.

Zima… roz­po­czę­ła się ostre­mi mro­za­mi, lecz zra­zu była pra­wie bez­śnież­na. Fo­tem upadł śnieg j mro­zy ze­lża­ły. Je­ne­ra­ło­wi do­nie­sio­no, że w ta­sach po­ja­wi­ły się wil­ki i ro­bią szko­dę mię­dzy sar­na­mi. Było mu to nie na rękę, bo cier­piał bar­dziej niż zwy­kle na reu­ma­tyzm czy pe­do­grę. Lecz..kaw­ka:- za­pło­nę­ła nie­po­ha­mo­wa­ną chę­cią za­po­lo­wa­nia na wil­ki. Je­ne­rał za­pro­sił więc zwy­kłe na­sze kół­ko my­śliw­skie, żo­nie dał za to­wa­rzy­sza sta­re­go le­ka­rza puł­ko­we­go, przy­ja­cie­la domu, i wy­pra­wił uas do kniei przy­rze­ka­jąc, że sko­ro mu się co­kol­wiek po­lep­szy, po­dą­ży za nami.,

Coż to była za wy­pra­wa my­śliw­ska Już nie we­so­ła… ale sza­lo­na. Ka­zi­mierz był.jak­by.ja­kimś pa­rok­sy­zmem szczę­ścia opę­ta­ny. Kon­no to­wa­rzy­szył fa­eto­no­wi, któ­ry wiózł je­ne­ra­ło­wę, a pusz­czał się na bra­wa­dy, god­ne mło­dzie­niasz­ka, co się wy­rwał z pod ry­go­ru szkol­ne­go.

Oprócz po­lo­wań z na­gon­ką… przy­go­to­wa­no ta­kie łowy na przy­nę­tę: wy­sta­wio­no bud­kę, okry­ta ga­łę­zia­mi i po­rzu­co­no opo­dal pa­dli­nę koń­ską. Była to pięk­na grat­ka dla my­śli­we­go, lu­bu­ją­ce­go sie w noc­nych za­sia'dkach. Ka­zi­mierz za­po­wie­dział nam jed­nak z góry, że to on dla sie­bie ka­zał urzą­dzić i że prócz swe­go strzel­ca Roma (mia­ło zna­czyć Ro­ma­na), ni­ko­go wię­cej do bud­ki nie do­pu­ści.

Zgo­dzi­li­śmy się na taką dys­po­zy­cyi – bo nie moż­na było się nie­zgo­dzie – i roz­po­czę­ły się łowy, ob­li­czo­ne na dni pięć lub sześć…Kaw­ka". sta­ry dok­tor i ich służ­ba za­miesz­ka­li w sza­le­cie – my, jak za­wią­że, na le­śni­czów­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: