- W empik go
W koleinach czasu - ebook
W koleinach czasu - ebook
Gdy w 1909 roku Hyrniak z Bieszczad, Semen Małyszko, wybiera się na jarmark, nie podejrzewa, jaką niespodziankę sprawi mu los, stawiając na jego drodze piękną Oksanę, z którą wkrótce połączy go gorące uczucie. Szczęście młodych trwa tyle co mgnienie oka, ale ziarno przyszłych wydarzeń zostaje zasiane…
W tym samym czasie Wincek Woźnicki z Supraśla otrzymuje powołanie do rosyjskiego wojska. Na początku traktuje to jak życiową przygodę, jednak niebawem dobitnie uświadomi sobie, że wojna to przede wszystkim chaos, ból i śmierć...
„W koleinach czasu” to wielowątkowa, pasjonująca historia dwóch rodzin, które różni pochodzenie i język. Co je łączy? Bolesne uwikłanie w historię, która wyrywa je z małych ojczyzn, skazując na wieczną tułaczkę. Czy podczas niej będą umiały odnaleźć to, co w życiu najważniejsze?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-664-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęli wiadukt w Chotomowie, skręcili z drogi asfaltowej w boczną ulicę, wybrukowaną kostką Bauma.
– Ta ciocia to jest od strony twojej mamy czy twojego taty? – zapytała Anna.
– Teresa jest rodzoną siostrą mojego taty, najmłodszą. Jest ode mnie starsza o niecałe dziesięć lat. Jak mieliśmy z siostrą po kilka lat i przychodziliśmy do babci, to straszna ciotunia wybiegała z domu z miotłą i wymachując nią, krzyczała: „Wynocha, po co tu przyszliście, marsz do domu!”. Podobno taki żarcik. Baliśmy się jej jak ognia. Ale to minęło. Zobaczysz, jest fajna.
Bruk się skończył, samochód zaczął podskakiwać na dziurawej drodze.
– Zwolnij, zęby sobie powybijamy! – krzyknęła Anna. – Ale dziury!
– Zęby to nic, żeby tylko nie urwało się koło. – Marek się śmiał. – Tu zawsze są takie dziury.
Ciocia Teresa czekała na nich na ganku. Przywitała serdecznie Marka, uśmiechnęła się miło do Anny.
– Aniu – powiedziała – słyszałam, że Marek jest w tobie zakochany bez pamięci. Ale nie dziwię mu się, gdybym była facetem…
– Kto rozsiewa takie wieści? – zaśmiała się zarumieniona dziewczyna, która z miejsca polubiła psotną ciocię Marka.
Rozsiedli się na ocienionym tarasie. Upał wydawał się tu mniejszy. Teresa podała kawę i drożdżówki swojego wypieku. Rozmawiali o tym i owym, jak zwykle, gdy ludzie spotykają się pierwszy raz. I gdy tak sobie gawędzili, na piętrze domu rozległa się śpiewana jasnym głosem piosenka:
Jichaw kazak na winoońku,
Praszczaw swaju diełczinooońku…
– A któż to tak wyśpiewuje? To po rosyjsku? – zapytał Marek.
– Po ukraińsku. To Oksana, sprząta u nas raz na tydzień – odpowiedziała Teresa. – Hej, Oksana, wyjrzyj na chwilę, przywitaj się.
Z okna wychyliła się roześmiana buzia dziewczyny.
– Dzień dobry – zawołała i zniknęła.
– Ojej, a wiecie, że ja też jestem trochę Oksana? – oznajmiła Anna. – To moje drugie imię.
– Masz ukraińskich przodków? – spytał Marek.
– Nie, polskich – odpowiedziała Anna. Po chwili dodała: – Ale także francuskich. A moja babcia… – zawahała się nagle – moja babcia była z Bojków, urodziła się w Bieszczadach.
– Z Bojków? – zainteresowała się Teresa. – Co to znaczy?
– Bojkowie żyli w Bieszczadach. Od zawsze.
– Myślałam, że tam mieszkali Ukraińcy.
– Nie, nie, na pewno nie byli Ukraińcami.
– Ha! – zawołał Marek. – Lasy, góry, połoniny! Już wiem, jesienią pojedziemy w Bieszczady szukać twoich korzeni!
– Oj, przestań, szukaj sobie swoich korzeni, moje zostaw w spokoju – burknęła zirytowana Anna.
– Aniu, nie złość się, moglibyśmy pojechać na początku października, podobno Bieszczady są przepiękne w tym czasie. We wrześniu nie mogę, obiecałem Radkowi pomóc trenować młodych.
– A studia?
– Semestr dopiero się zacznie, nic ważnego nie zrobią w pierwszym tygodniu.
Marek nie odpuścił, zapalił się do tego wyjazdu i tak długo przekonywał Annę, aż się zgodziła. Przygotował się: zgromadził mapy, pożyczył i przeczytał książkę Łemkowie o wysiedleniach z tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku – chociaż dziewczyna uparcie twierdziła, że Łemkowie i Bojkowie to zupełnie co innego, bo podobno tak mówiła jej babcia. No to jeszcze w internecie przeszukał strony o Bojkach, o ich folklorze, o akcji „Wisła”. Zamówił cztery noclegi w Berezce, w pensjonacie Bieszczadzki Orzeł. I oddał swojego stareńkiego opla do przeglądu.
Bieszczady płonęły w świetle październikowego słońca. Drzewa migotały wszystkimi odcieniami czerwieni, zieleni, żółci i brązu. Anna i Marek jechali samochodem od Wołkowyi w kierunku wsi Rajskie. Poprzedniego dnia byli w Łopience, a właściwie w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się ta wieś. Widzieli odbudowaną w latach dziewięćdziesiątych i w początkach dwudziestego pierwszego wieku murowaną cerkiew. Świątynia stojąca na całkowitym bezludziu zrobiła na nich niesamowite wrażenie. A kiedyś Łopienka liczyła
kilkuset mieszkańców. Teraz jest tam pusto. Tylko na początku października, na odpust, przychodzą tłumy. Tym razem Anna i Marek postanowili dotrzeć do Tworylnego, kolejnej wsi widma, w której obecnie nikt nie mieszka, nie ma ani jednego całego budynku.
W Rajskiem, tuż przed mostem na Sanie, skręcili na południe. Droga, jeszcze ciągle asfaltowa, robiła się coraz gorsza. Wąska na dwa, trzy metry, pełna dziur, nie pozwalała jechać z prędkością większą niż trzydzieści kilometrów na godzinę. Po jakichś trzech kilometrach dotarli do kolejnego mostu. Przy wjeździe stał znak zakazu, droga w prawo też była zagrodzona, prosto prowadziła dróżka, ale na niej, w odległości pięćdziesięciu metrów, również ustawiono szlaban. Koniec jazdy samochodem. Tu też pustkowie, ani jednego pojazdu, ani jednego człowieka. Zostawili samochód z boku, na skrzyżowaniu, zrobili kilka zdjęć, zamoczyli nogi w Sanie i ruszyli przed siebie.
*
Semen pożegnał się ze starszym watahą, który siedział w kolibie przez całe lato, pilnując wołów należących do gospodarzy z Tworylnego, i zawołał swego brata Mykołę. Młody badział się gdzieś w krzakach. We dwóch oddzielili trzy woły od stada. Semen miał je zaprowadzić na jarmark w Lutowiskach, który odbywał się, jak co roku, w połowie października. Korzystna sprzedaż dałaby całej rodzinie szansę na względnie dostatnie życie do przyszłego lata. Pozostałe woły należały do innych gospodarzy ze wsi.
– Wracaj do domu – powiedział Semen do brata. – Będę z powrotem za cztery dni.
Patrzył, jak Mykoła zbiega stromym zboczem w kierunku domu.
Poradzi sobie – pomyślał. – Ma już piętnaście lat, to niedaleko, zresztą co mu się może stać.
Dwudziestoletni Semen po śmierci ojca przed dwoma laty został głową rodziny, a Mykoła był jego oczkiem w głowie. W ich domu, prócz mamy, była jeszcze bliźniaczka Mykoły, Marija, jego ukochana siostra.
Kiedy brat zniknął w gęstwinie, Semen popędził woły w kierunku Krywego. Szły powoli, niechętnie, oglądając się za siebie, pewnie wolałyby zostać z resztą stada. Drogę do wsi – trzy kilometry – przebyli w dwie godziny. W Krywym wielu Hyrniaków wysiadywało przed swymi chyżami, grzejąc się w słabym świetle przedwieczornego październikowego słońca. Z podziwem popatrywali na dobrze odpasione woły Semena.
– Do Lutowisk? – pytali. – Dostaniesz niezłe pieniądze.
– Oby, będzie, jak Bóg da.
*
Droga, z początku dobrze widoczna, po dwustu metrach praktycznie zniknęła wśród chwastów, dorównujących wysokością człowiekowi żółtych kwiatów i trawy. Potem wkroczyli na odcinek z błockiem do kostek. Rzeka odpłynęła gdzieś w lewo, dookoła szumiał las, poczucie pustki stało się jeszcze bardziej dojmujące. Weszli na pagórek, gdzie na szczęście zrobiło się bardziej sucho, zeszli w dół. Ścieżka prowadziła tutaj znowu w kierunku Sanu i teren ponownie zrobił się bagnisty. Z lewej połyskiwała rzeka i za chwilę dotarli do drogi pełnej błota, prowadzącej pomiędzy drzewami prosto do wody. Przeskakując z kamienia na kamień, zeszli na brzeg.
– Tu chyba był bród – powiedział Marek. – Popatrz, z drugiej strony jest wyjazd, a głębokość rzeki w tym miejscu nie przekracza pół metra.
Nad rzeką stała rachityczna ławeczka. Usiedli, grzejąc się w słonku.
Podziwiali widok, jaki roztaczał się przed nimi. San skrzył się i migotał, a po drugiej stronie wznosiły się strome, lesiste zbocza Otrytu przystrojone w jesienne barwy wszelkich odcieni.
*
Było już dobrze po południu, gdy Semen z wołami przeprawił się brodem na drugą stronę Sanu. Wlekli się jeszcze przez godzinę, zaczęło się ściemniać, przed nimi piętrzył się grzbiet Otrytu. Dotarli do małej polanki.
Wystarczy na dzisiaj, tu zanocujemy – pomyślał.
Nazbierał trochę gałęzi i sklecił ogrodzenie z patyków. Wiedział, że woły uszanują tę wątłą zagrodę, zresztą były zmęczone i od razu legły w miękkiej trawie. Rozpalił małe ognisko, położył się, przykrył kocem. Postanowił czuwać przez całą noc. To by dopiero było, gdyby jakieś zabłąkane wilki zabiły mu wołu! I rzeczywiście, w środku nocy z daleka słyszał wycie na stokach góry. Trochę też bał się duchów, diabłów i leśnych stworków. Ale nic się nie wydarzyło. Co jakiś czas wstawał i dokładał drewna do ogniska.
Rano, kiedy się rozwidniło, zdrzemnął się godzinkę, podczas gdy woły pasły się spokojnie na polance. Kiedy się obudził, słońce świeciło już wysoko nad Otrytem, którego grzbiet jarzył się jaskrawą czerwienią, podczas gdy zbocza straszyły głęboką czernią. W trzy godziny wdrapali się na przełęcz, tam woły oczywiście rzuciły się na soczystą trawę. Semen pozwolił im napaść się do syta. Potem zaczęli schodzić w dół i pod wieczór byli w Lutowiskach. Zanocowali w miękkiej trawie na skraju wsi.
Rano Semen popędził woły na plac targowy. Do południa kręciło się koło jego zwierząt wielu handlarzy, pytali, ile chce za nie. Odpowiadał, że siedemdziesiąt guldenów, ale zdawał sobie sprawę z tego, że więcej jak pięćdziesiąt nie dostanie. Kręcili nosami i odchodzili. Po południu zauważył, że po raz trzeci zbliża się do niego handlarz z Sanoka, którego Semen znał z poprzednich pobytów na jarmarku w Lutowiskach.
– A skąd te woły? – spytał.
– Z Tworylnego.
– Bojko?
– Nie, Hyrniak, Bojkowie tam. – Semen machnął ręką na wschód.
– Ile chcesz?
– Siedemdziesiąt guldenów.
– Człowieku, zgłupiałeś, dam ci czterdzieści, jakieś wychudzone.
Stanęło na pięćdziesięciu pięciu. Obaj byli zadowoleni. Było już dobrze pod wieczór, kiedy Semen wszedł do karczmy, żeby się trochę pokrzepić. W środku siedzieli dwaj wojacy w austriackich mundurach, chyba Czesi, mówili jakby po czesku.
– Szwejku – powiedział jeden do drugiego – piwo, to je piwo.
Semen uśmiechnął się, słysząc taką mądrość. Zauważyli go, przepili do niego, postawili mu kufel piwa, potem on postawił im, potem oni… Wyszedł stamtąd podchmielony i uboższy o dwa guldeny. Poszedł w to samo miejsce, gdzie nocował poprzednio, i usnął w krzakach, przykrywszy się kocem.
*
Mykoła siedział z synem Semenem na przyzbie chyży. Tak siadał zawsze wieczorami z nim i jego bratem Semenem jego ojciec, Mykoła. Dawniej robił tak jego dziadek, Semen, ze swoim synem. A jeszcze wcześniej jego pradziadek i prapradziadek. Ojciec i syn lub synowie. Zawsze jakiś Semen, jakiś Mykoła siadali przed zmierzchem na przyzbie chyży i rozmawiali. W izbie hałasowały wnuki Mykoły, co jakiś czas karcone przez Iwankę, żonę Semena. Broniła ich babcia Oksana. Krzyki kobiet to przybierały na sile, to cichły.
– Idź, zrób porządek z tymi babami, bo się pozabijają – powiedział Mykoła.
– I dobrze, będziemy mieli spokój – roześmiał się Semen. – A zresztą słyszysz? Już się pogodziły.
– No tak, zawsze się jakoś dogadują.
Zamilkli. Każdy myślał o tym samym. W nocy przyszli chłopcy z UPA, domagali się żywności, a przecież w domu już nie było co jeść. Jedyną ich żywicielką była teraz koza, którą jak dotąd udawało im się ukrywać przed żołnierzami. Przynajmniej było trochę mleka dla dzieci. Koń, krowa, kury – to były już dawne dzieje. Mieli jeszcze trochę ziemniaków schowanych w zamaskowanej ziemiance pod krzakami, odrobinę zboża i mąki w blaszanych puszkach, ale już na wykończeniu. Głód zbliżał się nieuchronnie.
Ale wisiało także nad nimi widmo wysiedlenia. I to był drugi powód ich niewesołych myśli.
*
– Aniu, opowiedz mi jeszcze raz, jak to było z twoimi dziadkami? – poprosił Marek.
– Właściwie chyba z babciami, a raczej z jedną babcią, ze strony mamy. Tak naprawdę to niewiele wiem. Urodziła się na Bojkowszczyźnie, gdzie mieszkali w jakiejś miejscowości, chyba na T, może Tworylne, ale czy to jest prawda, nie jestem pewna. Miała dwa lata, jak ich wypędzono z rodzinnej wsi i wywieziono w Olsztyńskie, do wsi Choszczewo nad jeziorem Jełmuń. Moja babcia ma na imię Oksana, jej babcia też była Oksana, taka tradycja. I dlatego ja mam na drugie Oksana.
Babcia z domu nazywała się Małyszko. Jej mąż – mój dziadek – jest Francuzem, ale to zupełnie inna bajka. Babcia mówiła, że jej dziadkowie, czyli moi prapradziadkowie, bardzo tęsknili za stronami ojczystymi i chyba z tej tęsknoty szybko poumierali. Niechętnie opowiadali o swojej młodości, babcia się tym zresztą nie interesowała, a kiedy chciała się zainteresować, już ich nie było. Babcia po wyjściu za mąż mieszkała jakiś czas w Szwajcarii, potem wróciła do Polski i zamieszkała w Olsztynie, a może w Warszawie, potem jej rodzice umarli i łączność z przeszłością się zerwała. I tyle. Ta miejscowość na T to może być Tworylne, ale któż to wie? Jak byłam mała, to babcia często mi śpiewała rzewną piosenkę z ojczystych stron pradziadków, pamiętam jeszcze trochę melodię, zaczynała się: „Czom ty ne pryszoł…” – zanuciła – ale co dalej… nie przypomnę sobie. Jak wrócimy do domu, poszukam w internecie, może ktoś ją jeszcze śpiewa.
– A słyszałaś, że jak kręcili Ogniem i mieczem, to jak mieli zrobić pożar Chreptyjowa czy Raszkowa, nie pamiętam, to chcieli spalić chałupy w Chmielu i zastanawiali się, czyby nie podpalić, dla lepszego efektu, drewnianej cerkwi w Chmielu?
– Ta scena chyba jest w Panu Wołodyjowskim.
– No tak, masz rację, Pan Wołodyjowski. Cerkiew jest z początku dwudziestego wieku. Na szczęście ktoś im to wyperswadował. Ale nie wiem, czy to prawda, czy plotka. Może i plotka, ale tak naprawdę to po wysiedleniu podpalane były całe wsie, a cerkwie, jeżeli ocalały z pierwszego pogromu, to i tak potem były rabowane i palone, bo nikt się nimi nie opiekował. Zresztą za komuny kościoły czy cerkwie to były ośrodki wrogiej ideologii, to i lepiej, jak który spłonął, co tam, że zabytek. Cerkiew w Chmielu przetrwała, bardzo ładna, drewniana. Teraz tam jest kościół katolicki.
*
Nazajutrz była niedziela. Semen włożył buty, które miał przewieszone przez ramię, i poszedł do cerkwi. I już wychodził po zakończeniu nabożeństwa, kiedy jego wzrok padł na postać stojącą z lewej strony. Tak pięknej dziewczyny jeszcze nigdy nie widział. Zauważył, że i ona zerka na niego, ale kiedy spotkali się wzrokiem, natychmiast spuściła oczy i gwałtownie zaczęła się żegnać znakiem krzyża świętego.
Poczekał na zewnątrz. Wyszła ze starszymi, pewnie rodzicami. Ci przystanęli i zaczęli rozmawiać ze znajomymi. Dziewczyna oddaliła się na kilka kroków. Semen zebrał się na odwagę i podszedł do niej.
– Jestem Semen – przedstawił się.
– A skąd ty jesteś, Semen?
– Z Tworylnego. Jak masz na imię? Czy moglibyśmy się spotkać?
– No, nie wiem… Jestem z rodzicami… Oksana. – Popatrzyła mu prosto w oczy, aż przeszedł go dreszcz.
– Dobrze, przyjdę tu za godzinę – dodała.
I dołączyła do rodziców. Semen nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała pięknie haftowaną białą farbankę i ciemny, także haftowany, łajbik. Włosy kryła pod białą chustką. A oczy? Jakiego koloru ma oczy? Nie zauważył. Patrzył, jak z rodzicami oddala się od cerkwi. Bał się odejść, żeby nie przegapić jej powrotu, więc po prostu usiadł na trawie i czekał.
Kiedy już całkiem stracił nadzieję, że wróci, zobaczył ją z daleka. Szła, uśmiechając się do niego. Była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. Wyciągnęła rękę w jego stronę, on podał jej swoją i stali oboje speszeni, milcząc. Wreszcie odezwał się pierwszy:
– Mieszkasz w Lutowiskach?
– Nie, przyjechaliśmy na jarmark, zanocowaliśmy u wuja. Dzisiaj wracamy do Chmiela.
Szli, trzymając się za ręce, w stronę placu jarmarcznego. Już po kilku minutach jasne było dla obojga, że się kochają, że się będą kochać, że już się nie rozstaną. Oksana czuła, jak przechodzi przez nią prąd płynący od Semena. Chłopak, dotykając jej dłoni, był szczęśliwy i pragnął, żeby ich spotkanie nigdy się nie skończyło, żeby już tak zawsze szli, trzymając się za ręce.
*
– Tatko, co to będzie z nami, na południe od nas wszystkich wysiedlili Zatwarnica, Nasiczne, Caryńskie, Berehy, tam nie ma już ani jednego człowieka. Wszystkich wywieźli na wschód, gdzieś do Sowietów, ludzie mówią, że na Sybir. Z Tworylnego też już wielu wyjechało.
– Wiem, synku, ale będzie, co Bóg da, nie możemy nic poradzić.
– Mógłbym pójść do UPA, walczyć.
– Ani się waż! Żeby cię zabili? Tyle czasu udało ci się chronić przed wojskiem, na szczęście masz tę chromą nogę. Już lepiej dać się wywieźć i przeżyć. Wiesz, że walczyłem w poprzedniej wojnie, i mówię ci, to była zgroza. Dostałem pod prawy obojczyk, o tu, widzisz. Zresztą opowiadałem ci o tym. Byłem szczęśliwy, kiedy okazało się, że jednak przeżyję. I po miesiącu w lazarecie mogłem wrócić do domu.
– To wtedy ożeniłeś się z mamą.
– Ano, miałeś już wtedy prawie cztery lata.
Zamilkli. Siedzieli, rozmyślając nad tym wszystkim, co było, co jest, co będzie…
– Zresztą UPA już ledwo dyszy, zaraz będzie po nich – odezwał się znowu Mykoła. – Poza tym to ukraińska armia. My przecież nie jesteśmy Ukraińcy, my jesteśmy Hyrniaki.
– To czemu Polacy nas nie zostawią w spokoju?
– Czy ja wiem? Jesteśmy dla nich obcy, to się chcą nas pozbyć.
– Ale przecież my przez lata żyliśmy z nimi w zgodzie. Tu, w Tworylnem, też było kilka polskich rodzin.
– Ta… Różnie bywało. Jak pies z kotem. Sam przed chwilą chciałeś do UPA. Po co? Walczyć z Polakami, no nie?
Ściemniało się, poszli do izby. Dzieci już spały, a Oksana z Iwanką szykowały wieczerzę, nucąc zgodnie jakąś piosenkę.
Pokładli się spać. Oksana przytuliła się do Mykoły.
– Czemu ty ciągle z Iwanką drzesz koty? – spytał.
– Oj, Mykołka, durny ty, przecież my się tylko tak przekomarzamy. Nigdy nie kłócimy się naprawdę.
– Hm…
*
Marek i Anna siedzieli jeszcze trochę, milcząc. Potem ruszyli w dalszą drogę. Tędy chodziły do wodopoju chyba wszystkie okoliczne dzikie zwierzęta. W błocie odcisnęły się kopytka saren i trochę większe, jeleni i łosi, a nawet jakieś łapy z dłuższymi i krótszymi pazurami.
– Popatrz – powiedziała Anna, wskazując jeden ze śladów – może tu były wilki?
– Coś ty, to mógł być pies, który spacerował tu z turystami.
– Akurat! Widzisz tu jakichś turystów?
– No nie, ale wczoraj ktoś mógł tu wędrować.
– Wczoraj cały dzień lało jak z cebra.
Zanim wyruszyli na tę wycieczkę, Anna przeczytała opis trasy wydrukowany przez Marka z internetu. Z niego dowiedziała się, jakie dzikie zwierzęta można tutaj spotkać. Teraz w jej głowie pojawiły się wszystkie naraz: wilki, żbiki, rysie, niedźwiedzie i węże rozmaitych gatunków, jadowite i podstępne. Kiedy zobaczyła ślady ogromnych łap z pazurami, stanęła jak wryta.
– To na pewno niedźwiedź, nie idę dalej, boję się.
– Może to niedźwiedź, ale przecież o tej porze dnia wszystkie drapieżniki śpią, niedźwiedzie też. Polują nocą.
– Tu jest strasznie, popatrz: las dookoła, droga zarośnięta, błotnista, pełno tropów zwierzęcych i ani jednego człowieka. Wracajmy.
– Przeszliśmy już połowę drogi, a może i więcej, zaraz las się skończy. – Marek próbował jej to wyperswadować.
– Jak chcesz, to idź sam. – W głosie Anny brzmiała nuta histerii. – Ja wracam, to nie jest żadna przyjemność taka wycieczka z duszą na ramieniu.
*
Oksana opowiadała mu o swojej rodzinie. Miała na nazwisko Hrycaniuk, była – jak sama stwierdziła – teraz już jedynaczką, taką trochę nieprawdziwą, bo jej starszy brat kilka lat temu wyjechał do Ameryki. Potem Semen mówił o swojej rodzinie, o tym, jak dwa lata temu zachorował jego ojciec, Mykoła, i jak w miesiąc umarł, a on, najstarszy syn, został gospodarzem na kilku hektarach.
– Może będę mógł pojechać z wami? Chciałbym odprowadzić cię do domu.
– Na pewno ojciec się zgodzi.
Przyszli pod chyżę wuja Oksany, na placu jej ojciec zaprzęgał już konia do wozu.
– Gdzie się podziewałaś?
– Tato, to jest Semen, czy mógłby zabrać się z nami?
Mężczyzna popatrzył na niego wilkiem, ale po chwili rozpogodził się i machnął ręką.
– A niech tam.
Wdrapali się na furmankę. Zaczęło lekko mżyć. Po drodze młodzi siedzieli z tyłu wozu przykryci płachtą, przytuleni do siebie, a powożący ojciec Oksany wypytywał Semena o wszystko. Matka siedziała na desce obok męża i prawie się nie odzywała. Pod wieczór dojechali do Chmiela. Semen pożegnał się z rodzicami dziewczyny i poczekał, aż wejdą do izby. Przygarnął Oksanę, a ona przytuliła się do niego. Przez chwilę stali w milczeniu.
– Przyjdziesz?
– Na pewno. Może w sobotę.
Szedł do domu, a w głowie miał tylko Oksanę: jej twarz, jej uśmiech, oczy, chyba szare, jej rękę – ciepłą i przyjazną, słodycz jej głosu, jej słowa.
– Kocham ją, nie może być inaczej.
Dotarł do domu późnym wieczorem. Wszedł do izby, matka i rodzeństwo rozpromienili się na jego widok.
– Zrobię herbaty, pewnieś głodny – zatroskała się rodzicielka.
– Poznałem dziewczynę, będę się żenił.
– Juści, tak od razu?
– A na co czekać.
– A czy ona o tym wie? – Matka się zaśmiała.
– Jeszcze nie, na razie tylko wy wiecie.
Oksana położyła się na ławie, zamknęła oczy. Cały ten dzień od chwili, gdy ujrzała go w cerkwi, przeżywała po raz drugi i trzeci…
– Boże, serce mi pęknie, jaki on jest piękny, silny i patrzy na mnie jak zauroczony. Żeby mnie pokochał, kochałabym go bez pamięci, do końca świata.
*
Marek długo musiał ją przekonywać, ale udało się, znowu ruszyli naprzód. Nie minęło pół godziny, gdy zaczęli wychodzić z lasu. Jeszcze trzeba było zdjąć buty, żeby przejść przez potok, później podejść trochę w górę, zejść w dół, aż wreszcie po prawej ujrzeli wznoszącą się ku Tworylczykowi trawiastą dolinę, w której kiedyś była wieś Tworylne. Po kamieniach przekroczyli płynący środkiem potok. Poszli dalej drogą w poprzek doliny i wkrótce dotarli do pierwszych ruin.
– To są pewnie pozostałości zabudowań dworu – powiedział Marek.
Trzeba było dużej wyobraźni, by w kilku sterczących z ziemi kamiennych słupkach dostrzec stodołę i stajnię dworską.
– A tu, patrz, dzwonnica, tu muszą być pozostałości cerkwi.
Skręcili w tę stronę. Resztki kamiennej podmurówki znaczyły miejsce, gdzie kiedyś stała świątynia. Podumali trochę nad resztkami budowli i poszli dalej w stronę Krywego, gdzie powinien znajdować się cmentarz. Po drodze trafili na bagniste rozlewisko, musieli zdjąć buty i podwinąć nogawki spodni. Z trudem znaleźli cmentarz schowany wśród chwastów i wysokich bieszczadzkich kwiatów. Przez jakiś czas chodzili między szczątkami kamieni nagrobnych i krzyży. Gdzieś tam, głęboko w ziemi, spoczywał jakiś Semen, jakiś Mykoła, jakaś Oksana. Wszystko porosło zielskiem i trawą. Smętne resztki pozostały po tych, którzy tu kiedyś żyli i umierali. Nikt tutaj nie dba o mogiły. Bo i kto? Nikogo tu nie ma.
Wracając, skręcili w dróżkę prowadzącą do Sanu. Doszli do szczątków podmurówki jakiejś chałupy.
– Chatę Bojkowie nazywali chyżą – mądrzył się Marek. – Popatrz, tu jest wejście, chyba do piwniczki.
– Tam na pewno jest pełno jadowitych żmij i innych gadów! A może i jakieś duchy znalazły tam sobie miejsce…
Na szczęście Marek nie wyrażał chęci wejścia do środka. Wrócili do potoku, znów, jak poprzednio, przeskoczyli po kamieniach, wspięli się na pagórek, z którego roztaczał się widok na całą dolinę. Usiedli na suchej trawie.
– Ale tu pusto, te pozostałości po wsi podkreślają jeszcze tę pustkę – powiedział Marek.
– No, trochę tu strasznie, ale też magicznie. Cieszę się, że mnie tu przywlokłeś. Nie wiem, czy moi przodkowie tu mieszkali, ale czuję się tak, jakby otaczały mnie ich duchy. Ta pustka, szczątki i ten cmentarz. To robi wrażenie. Nawet te zielska, które wszędzie rosną.
*
Sobota. Zbliżając się do chyży Hrycaniuków, Semen już z daleka słyszał, jak dziewczyna śpiewała:
Czom ty ne pryjszoł, jak misiac zyjszoł,
Ja tebe czekała.
Czy konia ne mał, czy steżky ne znał,
Maty ne puskała.
Odpowiedział jej:
I konia ja mał i steżku ja znał,
I maty puskała.
Najmeńsza sestra, bodaj ne zrosła,
Sidelce schowała.
Wyprysnęła spod chyży.
– Semko, Semko, przyszedłeś, tak czekałam, bałam się, że o mnie zapomniałeś! – Rzuciła mu się w ramiona.
Tecze riczeńka, newelyczeńka,
Schoczu, pereskoczu.
Wydajte mene moja mateńko
Za koho ja schoczu.
I patrzyła w jego oczy, a on objął ją i przytulił, i tak szli do domu.
– Wyjdziesz za mnie? – szepnął jej do ucha.
Rozpromieniła się, przycisnęła się do niego jeszcze mocniej, nic nie powiedziała, tylko patrząc mu w oczy, zamrugała, że tak, tak, tak.
Weszli do izby, a Semen upadł do nóg Hrycaniuka.
– Dacie mi córkę za żonę? – zapytał.
– To już będzie po jej woli – odpowiedział ojciec Oksany. – Ale przecież wy się wcale nie znacie.
– Ale się kochamy. A wy, mateńko?
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Będzie wola nieba. Abyś tylko dbał o naszą córeńkę.
– Dziękuję, dziękuję, niech Bóg wam błogosławi! – Uściskał oboje rodziców, a potem znowu rzucili się sobie z Oksaną w objęcia.
Zima zapadła z połową listopada. Śnieg zasypał drogi tak, że Semen z Tworylnego do Chmiela szedł dwa razy dłużej niż zwykle. Ale nie powstrzymało go to przed regularnym odwiedzaniem Oksany. Planowali przyszłość; trochę dziewczynie było smutno na myśl, że będzie musiała zostawić dom, rodziców i przeprowadzić się do Tworylnego, ale cóż, tak trzeba. Na początku grudnia Semen zaprzągł konika do sanek i pojechał do Chmiela. Uzgodnione było, że zabierze Oksanę do Tworylnego, żeby ją zaznajomić z rodziną, żeby jej pokazać gospodarstwo, którego będzie panią. Całą drogę myślała o tym, jak ją przyjmą, chociaż Semen uspokajał, że wszyscy jej są przychylni, że będzie dobrze. Zajechali przed chyżę, wysiedli. Oksana na miękkich nogach weszła do izby, przypadła do stóp jego matki.
– Przyjmiecie mnie, mateńko? – zapytała.
– Wstawaj, wstawaj, dziecko drogie. Pewnie, że przyjmiemy.
I było dobrze, tak jak mówił Semen. Wszyscy polubili Oksanę, a już szczególnie przypadły sobie do serca z Mariją, siostrą Semena. Wieczorem Oksana rozpakowała zawiniątko, które przywiozła z domu.
– Oj – pisnęła Marija na widok mnóstwa strun. – A co to takiego?
– To cytra.
– Umiesz na tym grać?
– Trochę – odpowiedziała zarumieniona dziewczyna.
Zagrała kilka taktów piosenki, a potem zaśpiewała wysokim głosem, wtórując sobie delikatnym brzmieniem cytry. Zaraz dołączyła do niej Marija, potem reszta rodziny. I popłynęły pieśni o miłości, o rozstaniach i tęsknocie, o życiu i śmierci, o dawno minionych wojnach i znowu o miłości. Bojkowskie, ukraińskie, łemkowskie. Otulona śniegiem chyża Małyszków zdawała się unosić w powietrze na dźwiękach muzyki. A potem, kiedy skończyli, osiadła z powrotem na ziemi. Marija rzuciła się Oksanie na szyję.
– Cudownie, to było niezwykłe, pięknie śpiewasz! I grasz! Dziękuję, dziękuję.
– Wszyscy pięknie zaśpiewaliśmy. Też wam dziękuję. Jestem taka szczęśliwa.
Nazajutrz Semen odwiózł Oksanę do Chmiela, ale zanim zajechali do domu, udali się do cerkwi, do parocha, dali na zapowiedzi, uzgadniając ślub na pierwszą niedzielę po Wielkanocy.
Rodzice Oksany trochę się przerazili, że to tak szybko, że już za trzy miesiące, że nie zdążą nic przygotować, ale to był tylko pierwszy szok. Już za chwilę zaczęli omawiać, co i jak trzeba zrobić, kogo zaprosić na wesele.
Boże Narodzenie. Czas się zatrzymuje. W cerkwiach i na wsiach wielkie święto.
Semen i Oksana świętują u Hrycaniuków w Chmielu. Izba odświętnie przystrojona, na pokuciu, pod ikonami, dyduch. Przed wieczerzą wigilijną obchodzą trzykrotnie stół z kutią i świecą. Modlą się, aby nieżyjący członkowie rodziny zasiedli z nimi do wieczerzy. Na stole dwanaście potraw. Jest barszcz i kutia, grzyby smażone w oleju lnianym, ryba, pierogi z kapustą i z fasolą, makowe ciasta, kompoty… Po wieczerzy wszyscy idą do cerkwi na Wełyke Powieczirija. Dopiero nad ranem są z powrotem w domu.
Nazajutrz kolędnicy chodzą od chyży do chyży, śpiewają i są częstowani czym chata bogata – młodsi słodyczami, starsi także gorzałką. Śpiew się co i rusz rozlega:
Sydyt Mykoła u konci stoła,
Raj rozwywsa, raj rozwywsa,
Chrystos narodywsa
J u comu domi.
Albo:
Pane hospodarju, na twojemu dwori
Raj rozwywsa, raj rozwywsa,
Hospod zweselywsa,
Szczo j na swit Syn Bożyj rodywsa.
Albo u katolików, chociaż już Trzech Króli, a przecież kolędy nadal się śpiewa:
Wśród nocnej ciszy
Głos się rozchodzi,
Wstańcie, pasterze,
Bóg się wam rodzi.
U Hrycaniuka zabito wieprzka, jest bogaty poczęstunek, a i gorzałki gospodarz nie żałuje. Semen pije oszczędnie, jeszcze tego samego dnia ma wracać do Tworylnego. Oksana wychodzi z nim na dwór. Odprowadza go kilkakrotnie pod las, potem Semen ją z powrotem do domu. Nie mogą się rozstać.
– Z Bogiem, mój bohaterze. Semen, Semen, co ty mnie zadał?
– Co ty mnie zadała, gołąbeczko najsłodsza?
Wreszcie oderwali się od siebie. Patrzyła, jak on ogląda się kilkakrotnie za siebie, przed lasem pomachał do niej i zniknął wśród okrytych śniegiem drzew, a ona jeszcze długo stała przed chyżą, aż z ciężkim westchnieniem weszła do izby.
*
Wciąż siedzieli na skraju Tworylnego, kiedy z lasu wyszło stadko saren. Spokojnie wędrowały przez łąki, wyskubując co smaczniejsze trawki. Podeszły do nich na odległość pięćdziesięciu kroków, nie okazując strachu – a może ich nie zauważyły?
– Popatrz – szepnęła Anna – jaki sielski obrazek. A kiedyś działy się tu przerażające rzeczy. Ale przecież nie tylko – dodała po chwili. – Ludzie tu pracowali, kochali się, po prostu żyli.
– Wiesz, Aniu – powiedział Marek – tak sobie myślę… Ta cała akcja „Wisła”, na co to było potrzebne? UPA już była prawie pokonana, ściągnięto tu całe masy wojska, milicji, WOP-u i KBW… Po co było jeszcze wypędzać całą ludność?
– Może Polacy, po tym, co przeżyli, też chcieli poczuć się panami czyjegoś losu? Wszystko jedno czyjego…
– A już zupełnie nie rozumiem wywożenia Łemków – ciągnął Marek, jakby nie usłyszał. – Oni podobno w ogóle nie uważali się za Ukraińców i nie popierali UPA.
– Tak, tak, jasne, ale jesteś przygotowany… Co jeszcze w internecie wyczytałeś? Prawdziwe życie jest trochę bardziej skomplikowane.
– Nic już nie powiem. – Marek się obraził.
– Myślę o tej piosence, co ją śpiewała babcia. Cały czas brzmi w mojej głowie – powiedziała po dłuższym milczeniu pogrążona w swoich myślach Anna.
*
Już maj. Kolejny piękny wieczór w Tworylnem. I jak co dzień, kiedy pogoda pozwala, ojciec i syn siedzą na przyzbie. Mykoła pali fajkę, Semen próbuje wyciąć z kawałka kory łódkę dla dzieciaków. Trochę milczą, trochę rozmawiają, temat rozmów niezmienny: co z nimi będzie.
– Ciotka Marija z mężem i resztą rodziny też wyjechali do Sowietów – mówi Semen. – Może będzie im tam dobrze, u komunistów?
– Nie wierz w to. Mówią, że naszych wywieźli na wschodnią Ukrainę, gdzie pracują w kopalniach. Lepiej zostaniemy tu, u siebie. Bez naszych gór i lasów jak moglibyśmy żyć?
W chacie rozlegają się dźwięki cytry, to Oksana stroi instrument. I po chwili śpiewa swoim wysokim, jasnym głosem:
Oj, krajuu myyłyyj, booj kraju myłyj…
Iwanka dołącza nisko, mocno, kwartę niżej:
De jaa naaroodyyła sia…
Rozchodzi się w powietrzu dwugłos wspierany delikatnym brzmieniem cytry.
*
Koniec stycznia. Śnieg zasypał chyże do połowy okien. Oksana siedziała na ławie przy piecu i haftowała. Rodzice pochrapywali na zapiecku. Nagle drzwi otworzyły się i do środka wtoczył się Semen. Był cały we krwi. Zachwiał się i upadł na podłogę. Skoczyła ku niemu.
– Pobili mnie – wyszeptał.
– Mamo, tato, ratujcie! – krzyknęła.
Krwawił z ran na głowie, ale najwięcej z dziury na piersi w okolicy serca. We dwie z mamą go rozebrały.
– O Boże. – Oksana załamała ręce na widok zmaltretowanego ciała.
Umyły, jak mogły, okolice rany, owinęły mężczyznę ciasno ręcznikami, aż krwawienie ustało. Obmyły mu też twarz. Obrażenia na głowie nie wydawały się poważne.
– Ojciec, leć po Dmytrukową – zawołała matka do stojącego jak słup soli męża. – Niech natychmiast przyjdzie.
Semen był przytomny, ale czasami mdlał. Za każdym razem Oksana również była bliska omdlenia.
– Trzymaj się, musisz być dzielna – powtarzała sobie. – Musisz go ratować.
– Będzie dobrze, Semko, trzymaj się – mówiła do niego.
Semen wodził za nią oczyma pełnymi rozpaczy. Nie odzywał się.
Przyszła Dmytrukowa. Odwinęła ręczniki, popatrzyła na ranę. Pokiwała głową.
– Nie wiadomo, co tam się w środku narobiło – powiedziała.
Zaparzyła ziół i obłożyła nimi Semenową pierś. Zawinęła go ciasno w ręczniki. Potem zrobiła innych ziółek i dała mu je do picia na łyżce.
– Niech bierze dwie, trzy łyżki pięć razy dziennie. I niech pije dużo wody. Albo herbaty, rosołu.
Poszła. Ułożyli Semena na ławie, podścielili kożuchów. Oksana wzięła jego głowę na kolana, gładziła jego twarz, włosy; uśmiechał się do niej trochę, ale widać było, jak cierpi.
Nadeszła noc, rodzice spali na zapiecku, a Oksana czuwała z głową Semena na kolanach. Czuła, jak gorączka ogarnia ciało ukochanego. Zwilżała jego wargi, ocierała twarz wilgotnym ręcznikiem i modliła się, modliła się, płakała i modliła się.
– Święty Boże, święty Chryste, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami. Daj temu tu słudze Twojemu, Semenowi, wyzdrowieć, nie możesz mi go zabrać, ja bez niego też nie mogę żyć. Chryste, zmiłuj się nad nim. Wróć mu zdrowie i siły do życia. Matko Boska, módl się za nim u Boga Ojca i u swego Syna. Panie, zmiłuj się, Panie, zmiłuj się, Panie, zmiłuj się.
Przyszedł świt. Semen gasł w oczach. Oksana patrzyła na to z przerażeniem, nic nie mogła zrobić. Kiedy rodzice się obudzili, zapalili gromnicę i wszyscy modlili się do Boga o ratunek.
Semen chyba wiedział, że umiera, bo kiedy był przytomny, szeptał:
– Kocham cię, kocham cię, spotkamy się kiedyś tam…
Umarł w objęciach Oksany, a jej łzy spływały na spokojną już twarz ukochanego.
*
Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy wyrwało ich ze snu łomotanie do drzwi.
– Otwierać, wojsko polskie!
– Już, już, otwieram – pierwszy odezwał się Semen.
Ale zanim wygramolił się ze swojego posłania i włożył spodnie, drzwi wypadły z trzaskiem, a do izby wtargnęli trzej żołnierze z karabinami gotowymi do strzału i oficer machający rewolwerem. Wydarł się na cały głos:
– Wstawać szybko, macie dwie godziny na spakowanie. Pod domem stoi furmanka, na którą się załadujecie. Możecie zabrać tyle, ile uniesiecie w rękach, plus najpotrzebniejsze narzędzia rolnicze i zwierzęta gospodarskie. Nie próbujcie uciekać. Będziemy strzelać, jak komuś przyjdzie do głowy ucieczka. Cała wieś jest otoczona.
– Jezus Maria, dokąd nas zabieracie? – zawołała Oksana.
Oficer podszedł do niej i trzasnął ją w twarz.
– Zamknij mordę, zbierać się, cholerne Ukraińce!
Zanim zanurzyli się w las, odwrócili się, żeby popatrzeć jeszcze raz, ostatni, na swoją wieś. Nad domami unosiły się słupy dymu.
*
Droga powrotna wydawała się jakaś krótsza, ani się obejrzeli, jak wpadli w ostatnie błoto do kostek. Marek zaliczył upadek na plecy. Nic mu się nie stało prócz tego, że utytłał się w błocie – caluteńki. Z daleka widać już było ich samochód, więc odprężeni śmiali się z tej przygody.
– Pamiętasz, jak wpadłeś do wody w ubraniu na jeziorze Narie? Potem musiałeś jechać samochodem nago. – Anna chichotała. – Teraz też tak zrobimy?
– Ty to potrafisz człowieka pocieszyć – odpowiedział Marek, mrużąc oko.
Podeszli do auta, które stało osamotnione w pobliżu skrzyżowania dróg. Przez cały dzień nie spotkali ani jednego człowieka. Usiedli na ławeczce w pobliżu mostu.
– Latem jest tu pewnie większy ruch, turyści nie ominą i tego uroczyska, ale w październiku pustkowie – powiedział. – Jutro pojedziemy do Smolnika i Chmiela zobaczyć drewniane cerkwie, które się tam uchowały.
Anna milczała zadumana.
Słońce chowało się za Łopiennikiem, ogarnął ich cień, który powoli przesuwał się po moście i po rzece, zagarniając dla siebie coraz więcej przestrzeni, tak że wkrótce już tylko zbocza Otrytu płonęły ogniem po drugiej stronie Sanu. Zafascynowani patrzyli, jak cień Łopiennika pożera wszystkie kolory gór, aż zgasły ostatnie blaski.