W korzeniach wierzb - ebook
W korzeniach wierzb - ebook
Powiadają, że w korzeniach wierzb ukryty jest skarb, a strzeże go sam diabeł. Tyle że ten diabeł miewa czasem ludzką twarz…
Historia rodziny, która po II wojnie światowej ruszyła z tobołami na zachód i osiadła gdzieś pośród mrocznych lasów Dolnego Śląska. Dom na uboczu Złej Wsi zamieszkują matka, w której sny wkradają się szepczące okolice, ojciec z twarzą czerwoną od bimbru oraz ich dwie córki. Dorosła Gienia marzy o ucieczce do miasta, Lala jest skazana na dorastanie w świecie pełnym szaleństwa i nieoczywistego piękna… W Złej Wsi, gdzie las zabiera niewinnych ludzi, można dostrzec magię nawet w powietrzu, a przeszłość zaprasza do poszukiwań skarbów większych niż te ukryte w wierzbowych korzeniach.
Nieśpieszna opowieść snuta wokół słowiańskich wierzeń, z elementami fantastyki i realizmu magicznego. O strachu, samotności, ale też o ciemności, którą każdy nosi w sobie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6434-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętasz, jak za polami rosły wierzby? Ja pamiętam wszystko. Anutka od gospodarzy zza płotu opowiadała, że w wierzbowych korzeniach są ukryte skarby, że gdy się taki skarb znajdzie, to można całą wieś kupić, mieszkać w pałacach, nosić suknie z różowego jedwabiu i wpinać w stanik świeże bukiety fiołków. Tylko że takiego skarbu bronić miał diabeł, bo diabły mieszkały w wierzbowych korzeniach. Ale ty już wtedy nie bałaś się diabła, prawda? Diabeł był ci znajomy, widziałaś go wcześniej w oczach złych ludzi, w skowycie zarzynanych zwierząt, w płaczu kobiet, których twarze pokryte były siniakami wykwitłymi po dotyku mężowskich dłoni.
Tak, ty znałaś diabła, niestraszny ci on. Chodziłaś na grzęzawiska, nie bałaś się czesanych wiatrem wierzbowych włosów, jednak w korzeniach nie było ani skarbu, ani diabła. Tylko struchlała leśna drobina o żółtych oczach i świszczącym oddechu. Wtedy postanowiłaś, że uciekniesz od moczarów i wierzb, od milczących mężczyzn o twardych dłoniach i ich lękliwych kobiet. Czy uciekłaś od siebie?
*
Niedziela nie była moim ulubionym dniem. Było w niej wiele rzeczy, na które się czekało, jak choćby odświętny obiad czy ciasto na deser. Ale był to też dzień, w którym należało iść do kościoła, a potem aż do wieczora uważać, żeby nie pobrudzić sukienki. Matka nie była zadowolona, kiedy chciałyśmy na powrót przebierać się w znoszone ubrania i ganiać po polach, gdzie kleił się do nich brud, kurz i wszystkie grzechy Złej Wsi uśpione w tej dziwnej ziemi. Bo to miejsce nazywało się Zła Wieś i to była pierwsza rzecz, która nie dawała matce spać po nocach.
Matka nie rozumiała, dlaczego po wojnie trzeba było ruszyć z tobołami na zachód, przecież wojny nie przegraliśmy. Kiedy z ojcem i jego ojcem, dziadkiem, dotarli do tego przydzielonego im skrawka ziemi, nie przypuszczała, że nazwa będzie jej takim ciężarem wisieć na duszy. Drugą rzeczą, która spędzała sen z powiek Anny Krukowej, były wiecznie szepczące okolice, nieustającym gadaniem wkradające się w jej sny.
Pamiętasz, jak matka potrafiła się wpatrywać godzinami w brudne szyby małych okien domu? Domu, którego ścian się brzydziła i bała od samego początku. Kiedy nikt nie widział – płakała. Płakała za tym, co zostawiła daleko na wschodzie, za krajem trawiastych rozłogów, gdzie horyzont był nieskończony, gdzie leżała wieś, przez którą płynęła rzeka pełna śliskich płoci i srebrnołuskich uklei, gdzie tłusta czarna ziemia rodziła dorodne owoce pachnące słońcem. To stamtąd przyniosła ze sobą historie opowiadane drżącym głosem przy zapalonej świecy, językiem, który był jak muzyka, bo nawet gdy mówiła, to wydawać się mogło, że śpiewa.
Kiedy opowiadała – ojciec wzdychał, głęboko, ostentacyjnie wzdychał. Nie lubił słuchać opowieści, które przypominały mu o tamtym miejscu, swojskim, tak dalekim i na zawsze utraconym. Matka jednak nie przerywała. Pamiętam, jak siedziałaś zapatrzona, z okrągłymi oczami, z warkoczami cieniutkimi jak białe mysie ogonki. Pamiętam cię taką, dla mnie zawsze będziesz taka jak wtedy, kiedy siedziałaś oparta o ścianę, tuż przy piecu, a na twojej twarzy tańczyło światło albo świecy, albo naftowej lampy. Dziwiłam się, że twoje oczy są nieruchome, bo każdy się bał, kiedy matka opowiadała, każdy czuł niepokój, każdego głowa obracała się nieznacznie ku wyszczerbionym ramom okien, aby upewnić się, że nic za nimi nie ma. I tam nie było niczego. Czarno i pusto.
Czasami matka nie opowiadała nic przez wiele dni i to było jeszcze gorsze niż te wszystkie straszne historie. Na jej głowę spadały omroki. Tak mówiła: omroki, że do głowy jej wchodziły, że to miejsce wlewa się w nią czernią, że już ma serce całkiem czarne. Bo to miejsce nie lubi obcych. Bo ona tu jak bylina wyrwana, z korzeniami, co zostały daleko za Pełtwią. Ojciec, ten ojciec z twarzą czerwoną od bimbru, tylko pociągał nosem, mruczał coś, do siebie bardziej mówił niż do kogokolwiek z nas.
Nie widział nas, nie chciał widzieć, dlatego zawsze odwracał się na krześle i patrzył w okno. Nie potrafił już patrzeć w oczy żony, bo to były inne oczy, bał się ich. Pamiętasz, jak matka potrafiła siedzieć bardzo długo i nawet nie mrugnąć? Tylko dłonie zaciskała tak mocno, że bielały, a wewnątrz odbijały się czerwonawe księżyce wbijanych w ciało paznokci.
Nocą było nam łatwiej rozmawiać, kiedy nas nie słyszeli, kiedy wszyscy pozasypiali, pozanurzali się w swoich snach, ojciec w snach pijanych, udręczonych, matka w swoich snach pełnych szaleństwa, a dziadek w snach starczych, pachnących kwaśnym potem i świeżo wykopanym dołem. Pamiętasz, wlepiałyśmy oczy w małe okienko tuż za naszym wspólnym łóżkiem i czekałyśmy, aż między drzewami pojawi się coś z matczynych opowieści? Bo coś tam przyłaziło, skradało się pod ścianami domu, szeleściło i mlaskało. Ja zawsze chowałam głowę pod pierzynę, ale ty patrzyłaś tymi swoimi nieruchomymi oczami, oczami matki. Nie bałaś się zaglądać w ciemność.
Szeptałyśmy do siebie o wijach, które żyją w zimnej rzece płynącej za łąkami. Wtedy bardzo się bałam, że po wielkich deszczach, kiedy na podmokłych łąkach można było znaleźć ryby i rzeczne węże, te okropne stworzenia podpełzną pod nasz dom, zamieszkają w studni i już zawsze trzeba będzie się bać. Ale ty mówiłaś, że studnia jest już zajęta, że w jej ciemnym otworze widziałaś kiedyś parę jasnych oczu patrzących wprost na ciebie. Potem bałam się czerpać wodę, trzęsłam się na samą myśl, że mam się zbliżyć do studni, opuścić wiadro w jej głuche wnętrzności. Zawsze stamtąd uciekałam, rozlewając wodę, a matka gniewała się i marszczyła brwi, te brwi, których też tak bardzo się wtedy bałam.
Kiedyś matka złapała zmorę na uzdeczkę z lipowego łyka. Głupia, to mysz przeca, ojciec puknął się w czoło, ale wtedy matka posłała mu takie spojrzenie, że od razu zamilkł. Spuścił głowę, coś pomruczał, jak to on, sięgnął po czapę i już go nie było. Tylko trzask drzwi jak trzaśnięcie w twarz. Matka włożyła mysz do pudełka, podkarmiała ją. Zmorę można wychować, powiedziała. Może się przydać na coś w gospodarstwie, inne zmory może odpędzać.
To już było zbyt wiele dla mnie, ta mysz-zmora piszcząca nocami w pudełku. Kiedy po jakimś czasie matka ją wypuściła, a ta zamieszkała w ścianach, już w ogóle nie mogłam spać po nocach. Bałam się, że zmora wyjdzie z nory i przybierze swoją prawdziwą postać, kiedy wszyscy będziemy spać. Czekałam na to każdej nocy. Widziałam, że ty też czekałaś, ale w tobie nie było strachu, tylko ciekawość. Kruszyłaś chleb i ser i wypatrywałaś, aż mysz wyjdzie ze swojej kryjówki. Tak ją oswoiłaś, że zaczęła podchodzić i nie bała się, kiedy brałaś ją w ręce. Jej czarne oczy jak paciorki patrzyły tak samo jak twoje oczy.
Matka omijała zarosłe oczeretem kępiny, stroniła od pochylonych żałośnie wierzb nad trzęsawiskiem. Nawet kiedyśmy wracali z lasu, z chrustem na plecach przewiązanym szmatkami, odwracała wzrok. Nie chciała patrzeć w tamtą stronę, gdzie szło się do łąk. Sama świadomość życia w pobliżu bagien wzbudzała w niej lęk. Wzbraniała nam chodzić w te okolice. Znam ja bagna i ich ognie przeklęte, powiadała. Siostrę moją rodzoną porwały, miawki cholerne, co się na bagnach wykluwają.
Nie opowiadała często o Marusi, ale czasami, kiedy tęsknota za wschodem brała górę, zasiadała jak zwykle na taborecie przy piecu i zaczynała mówić. W jej słowa stopniowo wplątywały się śpiewne głoski, nazwy przez nas mało rozumiane. Wplatał się północny wiatr, którym rządził stryboh, wplątywał się bluszcz rosnący na małym wiejskim cmentarzyku, na którym spoczęło młode ciało jej siostry. Nawet najczystsze dusze mogą dopaść biesy, mówiła. Perełesnyki, co człowieka do zguby ciągną.
Marusia pobiegła za taką zjawą, co to jej serce zamroczyła. Nie było ratunku.
– Głupia była i młoda jeszcze – powiedziała matka. – Marzeń jej się zachciało. Zachodził do niej taki jeden, przystojny, z wąsem błyszczącym, prawie czarnym, od młynarza syn. Nie mogła od niego wzroku oderwać, pamiętam dobrze, jak wzdychała, po nocach nie spała, a za dnia śniła na jawie. Jam wtedy podlotkiem była, alem widziała, jak jej się oczy świeciły, jak w malignie jakiej. Choroba w duszy. No ale przepadł młynarczyk młody, rzeka go zabrała, a potem i Marusię naszą czort wziął. Za ukochanym poszła, co ją wołał, na bagniska same poleciała za ognikiem piekielnym i już nie wróciła.
Kiedy matka opowiadała o Marusi, ojciec zawsze dolewał bimbru do szklanki. Nie mógł znieść na trzeźwo tych opowieści, a jeszcze bardziej nie mógł znieść matki i tej czerni, która się wylewała z jej oczu.
– Pod brzózką młodą leży Marusia, może kiedy, jak Bóg pozwoli, odwiedzimy tamte strony. Dom.
Ojciec mruczał, podpity już, że teraz tu jest dom, tu mają wszystko, choć niewiele, to i tak trzeba być wdzięcznym losowi, że uchowali się, że wojnę przetrwali. Tu mają teraz chałupę, kawałek ziemi do obrobienia, dzieci, żywinę. Czego więcej trzeba? Matka prychała tylko, rozsierdzając jego i tak podrażnione żółtawym bimbrem nerwy. Zła to ziemia, zła to wieś, nawet zła rzeka tu płynie. I tak matka zastygała z jednym kącikiem ust obciągniętym jakimś bólem niewyobrażalnym, który był tak wielki i tak dziwny, że nie sposób go było wyrazić słowami.
Po latach cała lewa część twarzy opadnie niżej, zwiśnie boleśnie jak symbol tego całego smutku, w którym się pogrążała wieczorami, opowiadając o zabużańskiej wsi. O domu z bielonymi ścianami, przy którym rosły malwy i słoneczniki, o cmentarzyku, gdzie pod jednym z drewnianych bidakrzyży w proch się obraca jej rodzona siostra, która nigdy nie dorosła. W domu była tylko jedna fotografia Marusi, którą matka przywiozła ze sobą. Stały na niej we dwie, jeszcze całkiem młode, w krasnych kieckach i splecionych w warkocze włosach.
Matka była ciemna i długa, całe życie wyglądała tak, jakby nad jej głową wisiała burzowa chmura. Marusia była też wysoka, ale złota, rumiana i choć trudno było to stwierdzić, patrząc na starą dwukolorową fotografię, to właśnie taka musiała być. Czasami ci się śniła, pamiętasz? Wstawałaś wtedy w nocy i wystawiałaś twarz do okna, a ja patrzyłam, jak księżyc wlewa się w twoje przymrużone oczy. Opowiadałaś mi swoje sny, a ja ci zazdrościłam, bo mnie się nigdy nie śniła nieżywa piękna ciotka. Mówiłaś, że cię woła, że każe wyjść, iść za księżycem. Wtedy bałam się, że naprawdę pójdziesz i zostawisz mnie tam, w tym domu pełnym duchoty, zbyt ciasnym na smutek tylu ludzkich istot.
W końcu poszłaś, a ja płakałam i nienawidziłam cię tak mocno, prawie tak mocno, jak cię kochałam. Wtedy myślałam, że uparłaś się, żeby znaleźć skarb pilnowany przez diabły, nie wiedziałam, że szukałaś czegoś innego. Byłam zbyt młoda, żeby zrozumieć. Nie rozumiałam, że tam, dokąd poszłaś, były większe skarby niż te pochowane w wierzbowych korzeniach.
Lala, gdy znajdę skarb, to wrócę po ciebie, powiedziałaś, a potem już cię nie było, więc co mogłam myśleć?
*
– Do fabryki poszła, do miasta. Do szkół jej się zachciało – powiedziała matka do sąsiadki, ni to skarżąc się, ni to wyrzekając. – Nie widziała jej się robota w ziemi, rąk brudzić nie chciała.
A ja czekałam codziennie i od tego czekania chorowałam, bolały mnie oczy od patrzenia w puste okno, głowa robiła się coraz cięższa z braku snu. Bo zamiast spać, kładłam się na twoim miejscu, po twojej stronie naszego niby-łóżka, barłogu skleconego z przypadkowych desek i starego materaca po Niemcach, co tu wcześniej mieszkali.
Patrzyłam tam, gdzie kiedyś ty patrzyłaś. Mały rąbek nieba widziany przez okienko musiał wystarczyć nam za cały świat. Patrzyłam na księżyc, ten sam, który zalewał twoją twarz światłem, gdy budziłaś się jeszcze ze snami na ustach i siadałaś, rozmyślając. Zaczynałam tęsknić, już nie tylko za tobą, ale za tym wszystkim, co jest tam, poza krawędzią okiennego kwadratu. Zaczynałam rozumieć, że nie mogłaś tu dłużej usiedzieć. W tym domu, w tym miejscu, gdzie nawet drzewa szybciej umierają. Może matka miała rację, może nie bez przyczyny wieś była nazwana Złą Wsią?
Kiedy było mi smutno, przypominałam sobie twoje opowieści, w których pełno było księżycowego światła, błyszczących pajęczych mgieł i zaczarowanych leśnych jarów. Mówiłaś, żebym nie bała się tego, o czym opowiada matka. Mówiłaś, że jeśli tylko dobrze się patrzy, to można dostrzec magię we wszystkim, nawet w przezroczystym powietrzu, że jeżeli się dobrze słucha, to można usłyszeć rzeczy, które nie są dane zwykłym ludziom albo tym, co boją się tak, jak matka.
I którejś nocy zapukało coś w okienną szybę, pewnie gałąź, ale pomyślałam, że coś po mnie przyszło. Wyjrzałam, ale nie zobaczyłam nikogo. Tylko pusty sad kołyszący się sennie. Najpierw sprawdziłam, czy wszyscy posnęli, a potem wymknęłam się najciszej, jak tylko mogłam. Ktoś mnie wołał, czy to tylko echo tego, co mi się śniło?
Nocą świat wyglądał inaczej. Księżycowa poświata kładła się zimnym srebrem pomiędzy drzewami, wyłuskiwała z ciemności ich drżące gałęzie. Wiatr ledwie nimi potrząsał, wydawały się drgać ze wzruszenia.
Powoli przeszłam wzdłuż płotu, przy wysokiej, chylącej się trawie. Z oddali dobiegało stłumione szczekanie psów, głosy nocnych ptaków. Nie wszystko nocą śpi. Głupi Januszek, który szwenda się po nocach, nigdy nie śpi i przyłazi tu aż z Białobłotów. Tamtej nocy też widziałam, jak idzie wzdłuż drogi, ale w ogóle się tym nie przejęłam. Głupi Januszek był jak zwierzątko, które czasami się dokarmiało, a czasami łajało, ale na pewno nikt się go nie bał, pomimo tego, że na pewno był nienormalny. Czasami zdarzało się, że wyskakiwał z jednej ze swoich dziwacznych kryjówek i wtedy serce stawało w piersiach ze strachu. Nieraz chował się przy cmentarnym murku, w próchniejących pniach drzew, w kurnikach i oborach, gdzie przylepiały się do niego krowie odchody. Chyba bawiło go, kiedy udało mu się kogoś nastraszyć, bo innej przyjemności w życiu Głupi Januszek nie miał. Ale wystarczyło huknąć, a uciekał. Tak to z nim było.
Tuż za poletkiem rozciągało się niewielkie wzniesienie, za nim szczupłe młode drzewka stopniowo przeradzały się w las. Las oddzielał Złą Wieś od łąk i bagien, które ciągnęły się daleko na zachód. Za bagnami była zarośnięta droga do Pogorzeli, której już nikt nie używał, czasami można było tylko spotkać tu jakąś samotną zakonnicę, bo niedaleko znajdował się ich klasztor, Sióstr od Aniołów. Nigdy wcześniej nie byłam sama tak daleko.
Zaczęłam się trochę bać. Wokół nie było nikogo, choć miałam wrażenie, że nie jestem sama pośród tych rozszumiałych drzew. Bo nie widziałam żywej duszy, ale na całym ciele czułam, jakby ślizgały się po mnie cudze oczy. Z podmokłych łąk unosiła się mgła. Co rusz jakieś małe zwierzę odzywało się przeciągłym skomleniem, głosy nocnych stworzeń dobiegały z ostrowia. Przycupnęłam w gęstwinie i nasłuchiwałam.
Wtedy od ziemi oderwał się jakiś jasny kształt, coś, czego konturów nie potrafiłam początkowo rozpoznać. Rozlewał się we mgle, rozrastał. Wyobrażałam sobie, że to leśna księżniczka zapraszająca mnie na podwieczorek, na którym podane będą ciastka, marmolada i herbata z cukrem nalana w maleńkie filiżanki ze wzorkiem. Zawsze marzyłam o tym, żeby pić herbatę z takiej filiżanki. Nie poruszyłam się, siedziałam tak wpatrzona w tę dziwną marę, zbyt piękną, żeby się jej bać. Ni to suknia, ni to szata z cieni i świateł utkana rozpływała się w powietrzu, mieniła światłem księżycowym. Coś srebrzyło się, migotało, jakby gwiazdy we włosach zaplątane.
Wymyślałam na nowo to stworzenie, tkałam je z mgieł i księżycowego światła, a ono pląsało, unosząc się lekko nad ziemią, płynąc nad poruszonymi leciutkim tchnieniem wiatru trawami. W wymyślonej twarzy, zwróconej ku nocnemu niebu, odbijał się księżyc. Wstałam i też zaczęłam tańczyć, obracałam się tak długo, że zakręciło mi się w głowie i upadłam na wilgotny mech. Była to najpiękniejsza noc, jaką przeżyłam, odkąd zostałam tu bez ciebie, sama. Bo matka, ojciec i dziadek to tak, jakby nikogo nie było. Kiedy na drugi dzień nieopatrznie wspomniałam o tym w domu, matka zerwała się nagle, zaszurała krzesłem i z piorunami w oczach wykrzyczała, że zabrania mi chodzenia w tamte strony, a za karę, że się nocą sama z domu wypuściłam, miałam do końca lata przerzucać gnój i czyścić świński chlewik.
*
Tamtego lata coś się stało w jaskiniach. Którejś nocy obudził nas hałas, który szedł od lasów. Coś grzmotnęło potężnie i rozbrzmiewało w powietrzu jeszcze długą chwilę. Ci, co pamiętali wojnę, od razu zerwali się na równe nogi, wyszli przed domy wystraszeni, skurczeni od tego strachu. Przykleiłam twarz do okienka, zza którego widziałam sąsiadów idących od strony pól. Ojciec z Janikiem szeptali coś zaniepokojeni, matka pochlipywała i próbowała uspokoić dziadka. Żadna wojna, jaka tam wojna, mówiła drżącym głosem. Ale nawet ona nie wiedziała, co się stało, choć zazwyczaj wiedziała wszystko.
Tamtej nocy już nikt we wsi nie usnął. Janikowie siedzieli u nas w kuchni do rana, przez ścianę słyszałam przyciszone głosy. Zawsze tak jest, że jak przychodzi strach, to człowiek lepi się do drugiego człowieka. Potem okazało się, że ten hałas to ani wojna, ani nic naprawdę strasznego. Coś zawaliło się w jaskiniach.
Kilku mężczyzn poszło przez Bukowy Las aż do miejsca, w którym las przechodzi w górzysty teren, gdzie ciągną się podziemne groty. Kilka głazów stoczyło się w głąb zarośli, poza tym mężczyźni natrafili na rumowisko pełne głazów i kamieni, nic więcej. Zapadła się główna jaskinia i powstało kilka nowych szczelin, którymi można by się przecisnąć do wnętrza jam.
Jednak nikt ze Złej Wsi nie odważyłby się wejść do środka. Do tych jaskiń się nie wchodziło. Tylko stary Kuchmajster zaczął się kręcić przy gruzowisku, przyglądał się w skupieniu rozrzuconym kamieniom, jakby czegoś szukał. Poganiał dzieciaki, które, niepilnowane, zapuszczały się prawie pod bagna, i straszył, że pożre je coś, co wyjdzie spod ziemi. Nikt jednak nie przejmował się starym ani tym, co mówił, a dzieciaki bardziej bały się jego szalonych kaprawych oczu niż tego, czym je straszył.
*
Matka siedziała całe lato nadąsana, nastroszona jak młoda kura. Ojciec tylko maczał wąsy w szklance, oczy mu od tego zachodziły mgłą, memłał coś pod nosem, choć nikt go już ani nie słuchał, ani nie rozumiał. Dziadek całe dnie wysiadywał przed domem, ciężko mu było chodzić, więc jak raz przysiadł, tak już siedział. Kopcił machorkę i szeptał coś cichutko.
To gadanie do samego siebie to chyba po rodzinie się rozeszło. Nie miałam z kim słowa zamienić, kiedy ciebie nie było, więc gadałam do kotów, psów przy budzie, do kur, kaczek, utuczonych świnek. Czasem zachodziłam do Anutki, ale ją krótko trzymali, nie mogła często wychodzić ze mną na łąki, musiała się uwijać przy młodszym rodzeństwie, gotować wszystkim. Zabierała więc te małe, pokraczne smrody ze sobą, a ja przy nich nie mogłam jej przecież opowiadać o tym wszystkim, co kryje się za łąkami. Od razu wygadałyby albo ryczałyby ze strachu, bo to bardzo głupie dzieci były. Sama więc chodziłam po leszczynowym lasku, po zawilgłych łąkach i leśnych jarach. Ciebie już tu nie było, a ja byłam wszędzie tam, gdzie nie wolno mi było być.
Pamiętam, jak śpiewałaś mi tę kołysankę, kiedy byłam bardzo mała. O królu, królewnie i paziu. Miałaś wysoki, lekko fałszujący głos, ale myślę, że po prostu drżał ze smutku, bo to była najsmutniejsza piosenka na świecie.
Lecz smutny los – tragiczna śmierć
W udziale im przypadła.
Króla zjadł pies, pazia zjadł kot,
Królewnę myszka zjadła.
Króla zjadł pies, pazia zjadł kot,
Królewnę myszka zjadła.
To nic, że okazali się zrobieni z piernika i marcepana. W jakiś sposób przez to chciało mi się płakać jeszcze bardziej. Za zjedzoną marcepanową królewną.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------