Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W korzeniach wierzb - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,50

W korzeniach wierzb - ebook

Powiadają, że w korzeniach wierzb ukryty jest skarb, a strzeże go sam diabeł. Tyle że ten diabeł miewa czasem ludzką twarz…

Historia rodziny, która po II wojnie światowej ruszyła z tobołami na zachód i osiadła gdzieś pośród mrocznych lasów Dolnego Śląska. Dom na uboczu Złej Wsi zamieszkują matka, w której sny wkradają się szepczące okolice, ojciec z twarzą czerwoną od bimbru oraz ich dwie córki. Dorosła Gienia marzy o ucieczce do miasta, Lala jest skazana na dorastanie w świecie pełnym szaleństwa i nieoczywistego piękna… W Złej Wsi, gdzie las zabiera niewinnych ludzi, można dostrzec magię nawet w powietrzu, a przeszłość zaprasza do poszukiwań skarbów większych niż te ukryte w wierzbowych korzeniach.

Nieśpieszna opowieść snuta wokół słowiańskich wierzeń, z elementami fantastyki i realizmu magicznego. O strachu, samotności, ale też o ciemności, którą każdy nosi w sobie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6434-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

.

Pa­mię­tasz, jak za po­lami ro­sły wierzby? Ja pa­mię­tam wszystko. Anutka od go­spo­da­rzy zza płotu opo­wia­dała, że w wierz­bo­wych ko­rze­niach są ukryte skarby, że gdy się taki skarb znaj­dzie, to można całą wieś ku­pić, miesz­kać w pa­ła­cach, no­sić suk­nie z ró­żo­wego je­dwa­biu i wpi­nać w sta­nik świeże bu­kiety fioł­ków. Tylko że ta­kiego skarbu bro­nić miał dia­beł, bo dia­bły miesz­kały w wierz­bo­wych ko­rze­niach. Ale ty już wtedy nie ba­łaś się dia­bła, prawda? Dia­beł był ci zna­jomy, wi­dzia­łaś go wcze­śniej w oczach złych lu­dzi, w sko­wy­cie za­rzy­na­nych zwie­rząt, w pła­czu ko­biet, któ­rych twa­rze po­kryte były si­nia­kami wy­kwi­tłymi po do­tyku mę­żow­skich dłoni.

Tak, ty zna­łaś dia­bła, nie­straszny ci on. Cho­dzi­łaś na grzę­za­wi­ska, nie ba­łaś się cze­sa­nych wia­trem wierz­bo­wych wło­sów, jed­nak w ko­rze­niach nie było ani skarbu, ani dia­bła. Tylko stru­chlała le­śna dro­bina o żół­tych oczach i świsz­czą­cym od­de­chu. Wtedy po­sta­no­wi­łaś, że uciek­niesz od mo­cza­rów i wierzb, od mil­czą­cych męż­czyzn o twar­dych dło­niach i ich lę­kli­wych ko­biet. Czy ucie­kłaś od sie­bie?

*

Nie­dziela nie była moim ulu­bio­nym dniem. Było w niej wiele rze­czy, na które się cze­kało, jak choćby od­świętny obiad czy cia­sto na de­ser. Ale był to też dzień, w któ­rym na­le­żało iść do ko­ścioła, a po­tem aż do wie­czora uwa­żać, żeby nie po­bru­dzić su­kienki. Matka nie była za­do­wo­lona, kiedy chcia­ły­śmy na po­wrót prze­bie­rać się w zno­szone ubra­nia i ga­niać po po­lach, gdzie kleił się do nich brud, kurz i wszyst­kie grze­chy Złej Wsi uśpione w tej dziw­nej ziemi. Bo to miej­sce na­zy­wało się Zła Wieś i to była pierw­sza rzecz, która nie da­wała matce spać po no­cach.

Matka nie ro­zu­miała, dla­czego po woj­nie trzeba było ru­szyć z to­bo­łami na za­chód, prze­cież wojny nie prze­gra­li­śmy. Kiedy z oj­cem i jego oj­cem, dziad­kiem, do­tarli do tego przy­dzie­lo­nego im skrawka ziemi, nie przy­pusz­czała, że na­zwa bę­dzie jej ta­kim cię­ża­rem wi­sieć na du­szy. Drugą rze­czą, która spę­dzała sen z po­wiek Anny Kru­ko­wej, były wiecz­nie szep­czące oko­lice, nie­usta­ją­cym ga­da­niem wkra­da­jące się w jej sny.

Pa­mię­tasz, jak matka po­tra­fiła się wpa­try­wać go­dzi­nami w brudne szyby ma­łych okien domu? Domu, któ­rego ścian się brzy­dziła i bała od sa­mego po­czątku. Kiedy nikt nie wi­dział – pła­kała. Pła­kała za tym, co zo­sta­wiła da­leko na wscho­dzie, za kra­jem tra­wia­stych roz­ło­gów, gdzie ho­ry­zont był nie­skoń­czony, gdzie le­żała wieś, przez którą pły­nęła rzeka pełna śli­skich płoci i srebr­no­łu­skich uklei, gdzie tłu­sta czarna zie­mia ro­dziła do­rodne owoce pach­nące słoń­cem. To stam­tąd przy­nio­sła ze sobą hi­sto­rie opo­wia­dane drżą­cym gło­sem przy za­pa­lo­nej świecy, ję­zy­kiem, który był jak mu­zyka, bo na­wet gdy mó­wiła, to wy­da­wać się mo­gło, że śpiewa.

Kiedy opo­wia­dała – oj­ciec wzdy­chał, głę­boko, osten­ta­cyj­nie wzdy­chał. Nie lu­bił słu­chać opo­wie­ści, które przy­po­mi­nały mu o tam­tym miej­scu, swoj­skim, tak da­le­kim i na za­wsze utra­co­nym. Matka jed­nak nie prze­ry­wała. Pa­mię­tam, jak sie­dzia­łaś za­pa­trzona, z okrą­głymi oczami, z war­ko­czami cie­niut­kimi jak białe my­sie ogonki. Pa­mię­tam cię taką, dla mnie za­wsze bę­dziesz taka jak wtedy, kiedy sie­dzia­łaś oparta o ścianę, tuż przy piecu, a na two­jej twa­rzy tań­czyło świa­tło albo świecy, albo naf­to­wej lampy. Dzi­wi­łam się, że twoje oczy są nie­ru­chome, bo każdy się bał, kiedy matka opo­wia­dała, każdy czuł nie­po­kój, każ­dego głowa ob­ra­cała się nie­znacz­nie ku wy­szczer­bio­nym ra­mom okien, aby upew­nić się, że nic za nimi nie ma. I tam nie było ni­czego. Czarno i pu­sto.

Cza­sami matka nie opo­wia­dała nic przez wiele dni i to było jesz­cze gor­sze niż te wszyst­kie straszne hi­sto­rie. Na jej głowę spa­dały omroki. Tak mó­wiła: omroki, że do głowy jej wcho­dziły, że to miej­sce wlewa się w nią czer­nią, że już ma serce cał­kiem czarne. Bo to miej­sce nie lubi ob­cych. Bo ona tu jak by­lina wy­rwana, z ko­rze­niami, co zo­stały da­leko za Peł­twią. Oj­ciec, ten oj­ciec z twa­rzą czer­woną od bim­bru, tylko po­cią­gał no­sem, mru­czał coś, do sie­bie bar­dziej mó­wił niż do ko­go­kol­wiek z nas.

Nie wi­dział nas, nie chciał wi­dzieć, dla­tego za­wsze od­wra­cał się na krze­śle i pa­trzył w okno. Nie po­tra­fił już pa­trzeć w oczy żony, bo to były inne oczy, bał się ich. Pa­mię­tasz, jak matka po­tra­fiła sie­dzieć bar­dzo długo i na­wet nie mru­gnąć? Tylko dło­nie za­ci­skała tak mocno, że bie­lały, a we­wnątrz od­bi­jały się czer­wo­nawe księ­życe wbi­ja­nych w ciało pa­znokci.

Nocą było nam ła­twiej roz­ma­wiać, kiedy nas nie sły­szeli, kiedy wszy­scy po­za­sy­piali, po­za­nu­rzali się w swo­ich snach, oj­ciec w snach pi­ja­nych, udrę­czo­nych, matka w swo­ich snach peł­nych sza­leń­stwa, a dzia­dek w snach star­czych, pach­ną­cych kwa­śnym po­tem i świeżo wy­ko­pa­nym do­łem. Pa­mię­tasz, wle­pia­ły­śmy oczy w małe okienko tuż za na­szym wspól­nym łóż­kiem i cze­ka­ły­śmy, aż mię­dzy drze­wami po­jawi się coś z mat­czy­nych opo­wie­ści? Bo coś tam przy­ła­ziło, skra­dało się pod ścia­nami domu, sze­le­ściło i mla­skało. Ja za­wsze cho­wa­łam głowę pod pie­rzynę, ale ty pa­trzy­łaś tymi swo­imi nie­ru­cho­mymi oczami, oczami matki. Nie ba­łaś się za­glą­dać w ciem­ność.

Szep­ta­ły­śmy do sie­bie o wi­jach, które żyją w zim­nej rzece pły­ną­cej za łą­kami. Wtedy bar­dzo się ba­łam, że po wiel­kich desz­czach, kiedy na pod­mo­kłych łą­kach można było zna­leźć ryby i rzeczne węże, te okropne stwo­rze­nia pod­peł­zną pod nasz dom, za­miesz­kają w studni i już za­wsze trzeba bę­dzie się bać. Ale ty mó­wi­łaś, że stud­nia jest już za­jęta, że w jej ciem­nym otwo­rze wi­dzia­łaś kie­dyś parę ja­snych oczu pa­trzą­cych wprost na cie­bie. Po­tem ba­łam się czer­pać wodę, trzę­słam się na samą myśl, że mam się zbli­żyć do studni, opu­ścić wia­dro w jej głu­che wnętrz­no­ści. Za­wsze stam­tąd ucie­ka­łam, roz­le­wa­jąc wodę, a matka gnie­wała się i marsz­czyła brwi, te brwi, któ­rych też tak bar­dzo się wtedy ba­łam.

Kie­dyś matka zła­pała zmorę na uzdeczkę z li­po­wego łyka. Głu­pia, to mysz przeca, oj­ciec puk­nął się w czoło, ale wtedy matka po­słała mu ta­kie spoj­rze­nie, że od razu za­milkł. Spu­ścił głowę, coś po­mru­czał, jak to on, się­gnął po czapę i już go nie było. Tylko trzask drzwi jak trza­śnię­cie w twarz. Matka wło­żyła mysz do pu­dełka, pod­kar­miała ją. Zmorę można wy­cho­wać, po­wie­działa. Może się przy­dać na coś w go­spo­dar­stwie, inne zmory może od­pę­dzać.

To już było zbyt wiele dla mnie, ta mysz-zmora pisz­cząca no­cami w pu­dełku. Kiedy po ja­kimś cza­sie matka ją wy­pu­ściła, a ta za­miesz­kała w ścia­nach, już w ogóle nie mo­głam spać po no­cach. Ba­łam się, że zmora wyj­dzie z nory i przy­bie­rze swoją praw­dziwą po­stać, kiedy wszy­scy bę­dziemy spać. Cze­ka­łam na to każ­dej nocy. Wi­dzia­łam, że ty też cze­ka­łaś, ale w to­bie nie było stra­chu, tylko cie­ka­wość. Kru­szy­łaś chleb i ser i wy­pa­try­wa­łaś, aż mysz wyj­dzie ze swo­jej kry­jówki. Tak ją oswo­iłaś, że za­częła pod­cho­dzić i nie bała się, kiedy bra­łaś ją w ręce. Jej czarne oczy jak pa­ciorki pa­trzyły tak samo jak twoje oczy.

Matka omi­jała za­ro­słe ocze­re­tem kę­piny, stro­niła od po­chy­lo­nych ża­ło­śnie wierzb nad trzę­sa­wi­skiem. Na­wet kie­dy­śmy wra­cali z lasu, z chru­stem na ple­cach prze­wią­za­nym szmat­kami, od­wra­cała wzrok. Nie chciała pa­trzeć w tamtą stronę, gdzie szło się do łąk. Sama świa­do­mość ży­cia w po­bliżu ba­gien wzbu­dzała w niej lęk. Wzbra­niała nam cho­dzić w te oko­lice. Znam ja ba­gna i ich ognie prze­klęte, po­wia­dała. Sio­strę moją ro­dzoną po­rwały, miawki cho­lerne, co się na ba­gnach wy­klu­wają.

Nie opo­wia­dała czę­sto o Ma­rusi, ale cza­sami, kiedy tę­sk­nota za wscho­dem brała górę, za­sia­dała jak zwy­kle na ta­bo­re­cie przy piecu i za­czy­nała mó­wić. W jej słowa stop­niowo wplą­ty­wały się śpiewne gło­ski, na­zwy przez nas mało ro­zu­miane. Wpla­tał się pół­nocny wiatr, któ­rym rzą­dził stry­boh, wplą­ty­wał się bluszcz ro­snący na ma­łym wiej­skim cmen­ta­rzyku, na któ­rym spo­częło młode ciało jej sio­stry. Na­wet naj­czyst­sze du­sze mogą do­paść biesy, mó­wiła. Pe­re­łe­snyki, co czło­wieka do zguby cią­gną.

Ma­ru­sia po­bie­gła za taką zjawą, co to jej serce za­mro­czyła. Nie było ra­tunku.

– Głu­pia była i młoda jesz­cze – po­wie­działa matka. – Ma­rzeń jej się za­chciało. Za­cho­dził do niej taki je­den, przy­stojny, z wą­sem błysz­czą­cym, pra­wie czar­nym, od mły­na­rza syn. Nie mo­gła od niego wzroku ode­rwać, pa­mię­tam do­brze, jak wzdy­chała, po no­cach nie spała, a za dnia śniła na ja­wie. Jam wtedy pod­lot­kiem była, alem wi­działa, jak jej się oczy świe­ciły, jak w ma­li­gnie ja­kiej. Cho­roba w du­szy. No ale prze­padł mły­nar­czyk młody, rzeka go za­brała, a po­tem i Ma­ru­się na­szą czort wziął. Za uko­cha­nym po­szła, co ją wo­łał, na ba­gni­ska same po­le­ciała za ogni­kiem pie­kiel­nym i już nie wró­ciła.

Kiedy matka opo­wia­dała o Ma­rusi, oj­ciec za­wsze do­le­wał bim­bru do szklanki. Nie mógł znieść na trzeźwo tych opo­wie­ści, a jesz­cze bar­dziej nie mógł znieść matki i tej czerni, która się wy­le­wała z jej oczu.

– Pod brzózką młodą leży Ma­ru­sia, może kiedy, jak Bóg po­zwoli, od­wie­dzimy tamte strony. Dom.

Oj­ciec mru­czał, pod­pity już, że te­raz tu jest dom, tu mają wszystko, choć nie­wiele, to i tak trzeba być wdzięcz­nym lo­sowi, że ucho­wali się, że wojnę prze­trwali. Tu mają te­raz cha­łupę, ka­wa­łek ziemi do ob­ro­bie­nia, dzieci, ży­winę. Czego wię­cej trzeba? Matka pry­chała tylko, roz­sier­dza­jąc jego i tak po­draż­nione żół­ta­wym bim­brem nerwy. Zła to zie­mia, zła to wieś, na­wet zła rzeka tu pły­nie. I tak matka za­sty­gała z jed­nym ką­ci­kiem ust ob­cią­gnię­tym ja­kimś bó­lem nie­wy­obra­żal­nym, który był tak wielki i tak dziwny, że nie spo­sób go było wy­ra­zić sło­wami.

Po la­tach cała lewa część twa­rzy opad­nie ni­żej, zwi­śnie bo­le­śnie jak sym­bol tego ca­łego smutku, w któ­rym się po­grą­żała wie­czo­rami, opo­wia­da­jąc o za­bu­żań­skiej wsi. O domu z bie­lo­nymi ścia­nami, przy któ­rym ro­sły malwy i sło­necz­niki, o cmen­ta­rzyku, gdzie pod jed­nym z drew­nia­nych bi­da­krzyży w proch się ob­raca jej ro­dzona sio­stra, która ni­gdy nie do­ro­sła. W domu była tylko jedna fo­to­gra­fia Ma­rusi, którą matka przy­wio­zła ze sobą. Stały na niej we dwie, jesz­cze cał­kiem młode, w kra­snych kiec­kach i sple­cio­nych w war­ko­cze wło­sach.

Matka była ciemna i długa, całe ży­cie wy­glą­dała tak, jakby nad jej głową wi­siała bu­rzowa chmura. Ma­ru­sia była też wy­soka, ale złota, ru­miana i choć trudno było to stwier­dzić, pa­trząc na starą dwu­ko­lo­rową fo­to­gra­fię, to wła­śnie taka mu­siała być. Cza­sami ci się śniła, pa­mię­tasz? Wsta­wa­łaś wtedy w nocy i wy­sta­wia­łaś twarz do okna, a ja pa­trzy­łam, jak księ­życ wlewa się w twoje przy­mru­żone oczy. Opo­wia­da­łaś mi swoje sny, a ja ci za­zdro­ści­łam, bo mnie się ni­gdy nie śniła nie­żywa piękna ciotka. Mó­wi­łaś, że cię woła, że każe wyjść, iść za księ­ży­cem. Wtedy ba­łam się, że na­prawdę pój­dziesz i zo­sta­wisz mnie tam, w tym domu peł­nym du­choty, zbyt cia­snym na smu­tek tylu ludz­kich istot.

W końcu po­szłaś, a ja pła­ka­łam i nie­na­wi­dzi­łam cię tak mocno, pra­wie tak mocno, jak cię ko­cha­łam. Wtedy my­śla­łam, że upar­łaś się, żeby zna­leźć skarb pil­no­wany przez dia­bły, nie wie­dzia­łam, że szu­ka­łaś cze­goś in­nego. By­łam zbyt młoda, żeby zro­zu­mieć. Nie ro­zu­mia­łam, że tam, do­kąd po­szłaś, były więk­sze skarby niż te po­cho­wane w wierz­bo­wych ko­rze­niach.

Lala, gdy znajdę skarb, to wrócę po cie­bie, po­wie­dzia­łaś, a po­tem już cię nie było, więc co mo­głam my­śleć?

*

– Do fa­bryki po­szła, do mia­sta. Do szkół jej się za­chciało – po­wie­działa matka do są­siadki, ni to skar­żąc się, ni to wy­rze­ka­jąc. – Nie wi­działa jej się ro­bota w ziemi, rąk bru­dzić nie chciała.

A ja cze­ka­łam co­dzien­nie i od tego cze­ka­nia cho­ro­wa­łam, bo­lały mnie oczy od pa­trze­nia w pu­ste okno, głowa ro­biła się co­raz cięż­sza z braku snu. Bo za­miast spać, kła­dłam się na twoim miej­scu, po two­jej stro­nie na­szego niby-łóżka, bar­łogu skle­co­nego z przy­pad­ko­wych de­sek i sta­rego ma­te­raca po Niem­cach, co tu wcze­śniej miesz­kali.

Pa­trzy­łam tam, gdzie kie­dyś ty pa­trzy­łaś. Mały rą­bek nieba wi­dziany przez okienko mu­siał wy­star­czyć nam za cały świat. Pa­trzy­łam na księ­życ, ten sam, który za­le­wał twoją twarz świa­tłem, gdy bu­dzi­łaś się jesz­cze ze snami na ustach i sia­da­łaś, roz­my­śla­jąc. Za­czy­na­łam tę­sk­nić, już nie tylko za tobą, ale za tym wszyst­kim, co jest tam, poza kra­wę­dzią okien­nego kwa­dratu. Za­czy­na­łam ro­zu­mieć, że nie mo­głaś tu dłu­żej usie­dzieć. W tym domu, w tym miej­scu, gdzie na­wet drzewa szyb­ciej umie­rają. Może matka miała ra­cję, może nie bez przy­czyny wieś była na­zwana Złą Wsią?

Kiedy było mi smutno, przy­po­mi­na­łam so­bie twoje opo­wie­ści, w któ­rych pełno było księ­ży­co­wego świa­tła, błysz­czą­cych pa­ję­czych mgieł i za­cza­ro­wa­nych le­śnych ja­rów. Mó­wi­łaś, że­bym nie bała się tego, o czym opo­wiada matka. Mó­wi­łaś, że je­śli tylko do­brze się pa­trzy, to można do­strzec ma­gię we wszyst­kim, na­wet w prze­zro­czy­stym po­wie­trzu, że je­żeli się do­brze słu­cha, to można usły­szeć rze­czy, które nie są dane zwy­kłym lu­dziom albo tym, co boją się tak, jak matka.

I któ­rejś nocy za­pu­kało coś w okienną szybę, pew­nie ga­łąź, ale po­my­śla­łam, że coś po mnie przy­szło. Wyj­rza­łam, ale nie zo­ba­czy­łam ni­kogo. Tylko pu­sty sad ko­ły­szący się sen­nie. Naj­pierw spraw­dzi­łam, czy wszy­scy po­snęli, a po­tem wy­mknę­łam się naj­ci­szej, jak tylko mo­głam. Ktoś mnie wo­łał, czy to tylko echo tego, co mi się śniło?

Nocą świat wy­glą­dał ina­czej. Księ­ży­cowa po­świata kła­dła się zim­nym sre­brem po­mię­dzy drze­wami, wy­łu­ski­wała z ciem­no­ści ich drżące ga­łę­zie. Wiatr le­d­wie nimi po­trzą­sał, wy­da­wały się drgać ze wzru­sze­nia.

Po­woli prze­szłam wzdłuż płotu, przy wy­so­kiej, chy­lą­cej się tra­wie. Z od­dali do­bie­gało stłu­mione szcze­ka­nie psów, głosy noc­nych pta­ków. Nie wszystko nocą śpi. Głupi Ja­nu­szek, który szwenda się po no­cach, ni­gdy nie śpi i przy­łazi tu aż z Bia­ło­bło­tów. Tam­tej nocy też wi­dzia­łam, jak idzie wzdłuż drogi, ale w ogóle się tym nie prze­ję­łam. Głupi Ja­nu­szek był jak zwie­rzątko, które cza­sami się do­kar­miało, a cza­sami ła­jało, ale na pewno nikt się go nie bał, po­mimo tego, że na pewno był nie­nor­malny. Cza­sami zda­rzało się, że wy­ska­ki­wał z jed­nej ze swo­ich dzi­wacz­nych kry­jó­wek i wtedy serce sta­wało w pier­siach ze stra­chu. Nie­raz cho­wał się przy cmen­tar­nym murku, w próch­nie­ją­cych pniach drzew, w kur­ni­kach i obo­rach, gdzie przy­le­piały się do niego kro­wie od­chody. Chyba ba­wiło go, kiedy udało mu się ko­goś na­stra­szyć, bo in­nej przy­jem­no­ści w ży­ciu Głupi Ja­nu­szek nie miał. Ale wy­star­czyło huk­nąć, a ucie­kał. Tak to z nim było.

Tuż za po­let­kiem roz­cią­gało się nie­wiel­kie wznie­sie­nie, za nim szczu­płe młode drzewka stop­niowo prze­ra­dzały się w las. Las od­dzie­lał Złą Wieś od łąk i ba­gien, które cią­gnęły się da­leko na za­chód. Za ba­gnami była za­ro­śnięta droga do Po­go­rzeli, któ­rej już nikt nie uży­wał, cza­sami można było tylko spo­tkać tu ja­kąś sa­motną za­kon­nicę, bo nie­da­leko znaj­do­wał się ich klasz­tor, Sióstr od Anio­łów. Ni­gdy wcze­śniej nie by­łam sama tak da­leko.

Za­czę­łam się tro­chę bać. Wo­kół nie było ni­kogo, choć mia­łam wra­że­nie, że nie je­stem sama po­śród tych roz­szu­mia­łych drzew. Bo nie wi­dzia­łam ży­wej du­szy, ale na ca­łym ciele czu­łam, jakby śli­zgały się po mnie cu­dze oczy. Z pod­mo­kłych łąk uno­siła się mgła. Co rusz ja­kieś małe zwie­rzę od­zy­wało się prze­cią­głym skom­le­niem, głosy noc­nych stwo­rzeń do­bie­gały z ostro­wia. Przy­cup­nę­łam w gę­stwi­nie i na­słu­chi­wa­łam.

Wtedy od ziemi ode­rwał się ja­kiś ja­sny kształt, coś, czego kon­tu­rów nie po­tra­fi­łam po­cząt­kowo roz­po­znać. Roz­le­wał się we mgle, roz­ra­stał. Wy­obra­ża­łam so­bie, że to le­śna księż­niczka za­pra­sza­jąca mnie na pod­wie­czo­rek, na któ­rym po­dane będą ciastka, mar­mo­lada i her­bata z cu­krem na­lana w ma­leń­kie fi­li­żanki ze wzor­kiem. Za­wsze ma­rzy­łam o tym, żeby pić her­batę z ta­kiej fi­li­żanki. Nie po­ru­szy­łam się, sie­dzia­łam tak wpa­trzona w tę dziwną marę, zbyt piękną, żeby się jej bać. Ni to suk­nia, ni to szata z cieni i świa­teł utkana roz­pły­wała się w po­wie­trzu, mie­niła świa­tłem księ­ży­co­wym. Coś sre­brzyło się, mi­go­tało, jakby gwiazdy we wło­sach za­plą­tane.

Wy­my­śla­łam na nowo to stwo­rze­nie, tka­łam je z mgieł i księ­ży­co­wego świa­tła, a ono plą­sało, uno­sząc się lekko nad zie­mią, pły­nąc nad po­ru­szo­nymi le­ciut­kim tchnie­niem wia­tru tra­wami. W wy­my­ślo­nej twa­rzy, zwró­co­nej ku noc­nemu niebu, od­bi­jał się księ­życ. Wsta­łam i też za­czę­łam tań­czyć, ob­ra­ca­łam się tak długo, że za­krę­ciło mi się w gło­wie i upa­dłam na wil­gotny mech. Była to naj­pięk­niej­sza noc, jaką prze­ży­łam, od­kąd zo­sta­łam tu bez cie­bie, sama. Bo matka, oj­ciec i dzia­dek to tak, jakby ni­kogo nie było. Kiedy na drugi dzień nie­opatrz­nie wspo­mnia­łam o tym w domu, matka ze­rwała się na­gle, za­szu­rała krze­słem i z pio­ru­nami w oczach wy­krzy­czała, że za­bra­nia mi cho­dze­nia w tamte strony, a za karę, że się nocą sama z domu wy­pu­ści­łam, mia­łam do końca lata prze­rzu­cać gnój i czy­ścić świń­ski chle­wik.

*

Tam­tego lata coś się stało w ja­ski­niach. Któ­rejś nocy obu­dził nas ha­łas, który szedł od la­sów. Coś grzmot­nęło po­tęż­nie i roz­brzmie­wało w po­wie­trzu jesz­cze długą chwilę. Ci, co pa­mię­tali wojnę, od razu ze­rwali się na równe nogi, wy­szli przed domy wy­stra­szeni, skur­czeni od tego stra­chu. Przy­kle­iłam twarz do okienka, zza któ­rego wi­dzia­łam są­sia­dów idą­cych od strony pól. Oj­ciec z Ja­ni­kiem szep­tali coś za­nie­po­ko­jeni, matka po­chli­py­wała i pró­bo­wała uspo­koić dziadka. Żadna wojna, jaka tam wojna, mó­wiła drżą­cym gło­sem. Ale na­wet ona nie wie­działa, co się stało, choć za­zwy­czaj wie­działa wszystko.

Tam­tej nocy już nikt we wsi nie usnął. Ja­ni­ko­wie sie­dzieli u nas w kuchni do rana, przez ścianę sły­sza­łam przy­ci­szone głosy. Za­wsze tak jest, że jak przy­cho­dzi strach, to czło­wiek lepi się do dru­giego czło­wieka. Po­tem oka­zało się, że ten ha­łas to ani wojna, ani nic na­prawdę strasz­nego. Coś za­wa­liło się w ja­ski­niach.

Kilku męż­czyzn po­szło przez Bu­kowy Las aż do miej­sca, w któ­rym las prze­cho­dzi w gó­rzy­sty te­ren, gdzie cią­gną się pod­ziemne groty. Kilka gła­zów sto­czyło się w głąb za­ro­śli, poza tym męż­czyźni na­tra­fili na ru­mo­wi­sko pełne gła­zów i ka­mieni, nic wię­cej. Za­pa­dła się główna ja­ski­nia i po­wstało kilka no­wych szcze­lin, któ­rymi można by się prze­ci­snąć do wnę­trza jam.

Jed­nak nikt ze Złej Wsi nie od­wa­żyłby się wejść do środka. Do tych ja­skiń się nie wcho­dziło. Tylko stary Kuch­maj­ster za­czął się krę­cić przy gru­zo­wi­sku, przy­glą­dał się w sku­pie­niu roz­rzu­co­nym ka­mie­niom, jakby cze­goś szu­kał. Po­ga­niał dzie­ciaki, które, nie­pil­no­wane, za­pusz­czały się pra­wie pod ba­gna, i stra­szył, że po­żre je coś, co wyj­dzie spod ziemi. Nikt jed­nak nie przej­mo­wał się sta­rym ani tym, co mó­wił, a dzie­ciaki bar­dziej bały się jego sza­lo­nych ka­pra­wych oczu niż tego, czym je stra­szył.

*

Matka sie­działa całe lato na­dą­sana, na­stro­szona jak młoda kura. Oj­ciec tylko ma­czał wąsy w szklance, oczy mu od tego za­cho­dziły mgłą, mem­łał coś pod no­sem, choć nikt go już ani nie słu­chał, ani nie ro­zu­miał. Dzia­dek całe dnie wy­sia­dy­wał przed do­mem, ciężko mu było cho­dzić, więc jak raz przy­siadł, tak już sie­dział. Kop­cił ma­chorkę i szep­tał coś ci­chutko.

To ga­da­nie do sa­mego sie­bie to chyba po ro­dzi­nie się ro­ze­szło. Nie mia­łam z kim słowa za­mie­nić, kiedy cie­bie nie było, więc ga­da­łam do ko­tów, psów przy bu­dzie, do kur, ka­czek, utu­czo­nych świ­nek. Cza­sem za­cho­dzi­łam do Anutki, ale ją krótko trzy­mali, nie mo­gła czę­sto wy­cho­dzić ze mną na łąki, mu­siała się uwi­jać przy młod­szym ro­dzeń­stwie, go­to­wać wszyst­kim. Za­bie­rała więc te małe, po­kraczne smrody ze sobą, a ja przy nich nie mo­głam jej prze­cież opo­wia­dać o tym wszyst­kim, co kryje się za łą­kami. Od razu wy­ga­da­łyby albo ry­cza­łyby ze stra­chu, bo to bar­dzo głu­pie dzieci były. Sama więc cho­dzi­łam po lesz­czy­no­wym la­sku, po za­wil­głych łą­kach i le­śnych ja­rach. Cie­bie już tu nie było, a ja by­łam wszę­dzie tam, gdzie nie wolno mi było być.

Pa­mię­tam, jak śpie­wa­łaś mi tę ko­ły­sankę, kiedy by­łam bar­dzo mała. O królu, kró­lew­nie i pa­ziu. Mia­łaś wy­soki, lekko fał­szu­jący głos, ale my­ślę, że po pro­stu drżał ze smutku, bo to była naj­smut­niej­sza pio­senka na świe­cie.

Lecz smutny los – tra­giczna śmierć

W udziale im przy­pa­dła.

Króla zjadł pies, pa­zia zjadł kot,

Kró­lewnę myszka zja­dła.

Króla zjadł pies, pa­zia zjadł kot,

Kró­lewnę myszka zja­dła.

To nic, że oka­zali się zro­bieni z pier­nika i mar­ce­pana. W ja­kiś spo­sób przez to chciało mi się pła­kać jesz­cze bar­dziej. Za zje­dzoną mar­ce­pa­nową kró­lewną.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: