W krainie cedrów - ebook
W krainie cedrów - ebook
„Ta elegancko i subtelnie opowiedziana historia pokazuje, że poza ciasną i duszną przestrzenią, którą nazywamy naszym światem, Europą, Zachodem, otwierają się drzwi do tysiąca innych cudownie pięknych i niepojętych krain”. NDR Kultur
Rodzice Samira krótko przed jego urodzeniem uciekli z Libanu do Niemiec. Gdy chłopiec miał osiem lat, jego ukochany ojciec przepadł bez śladu. Teraz, dwadzieścia lat później, Samir wyrusza do kraju cedrów, żeby rozwikłać zagadkę jego zniknięcia. Podejrzewa, że kluczem do rozwiązania tajemnicy jest fotografia z czasów młodości ojca. Wkrótce okazuje się, że nie tylko on podąża śladami mężczyzny.
Wzruszająca historia libańskiej rodziny spleciona z dramatycznymi wydarzeniami na Bliskim Wschodzie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-646-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko pulsuje, wszystko błyszczy. Bejrut nocą jest piękny jak diadem z migoczących świateł, jest wstęgą przyprawiającą o brak tchu. Jako dziecko uwielbiałem sobie wyobrażać, że kiedyś tu przyjadę. A teraz między żebrami mam ten nóż. Ból przeszywa mi klatkę piersiową, tak że nawet nie mogę krzyczeć. „Jesteśmy przecież braćmi!” – chcę zawołać, gdy mnie kopią i ściągają ze mnie plecak. Opadam na kolana. Asfalt jest gorący. Od strony Corniche wieje wiatr. Słyszę morze, jak uderza o brzeg, i muzykę z przydrożnych restauracji. W powietrzu czuję zapach soli, kurz i upał. Z wargi cieknie mi strużką krew, ma metaliczny smak. Coraz bardziej się boję. I ogarnia mnie coraz większy gniew. „Nie jestem kimś obcym!” – chcę krzyczeć w ślad za nimi. Echo ich kroków szydzi ze mnie. „Tu sięgają moje korzenie!” – chcę zawołać, ale z gardła wydobywa mi się tylko rzężenie.
Widzę twarz ojca, jego sylwetkę w drzwiach mojego pokoju, zanim zamknąłem oczy. To nasza ostatnia wspólna chwila. Zastanawiam się, czy czas i wyrzuty sumienia odcisnęły na nim swe piętno.
Myślę o słowach, które brodacz przedtem mamrotał pod nosem: „Wówczas nie będą mogli wołać pomocy i nie znajdą ratunku”¹.
„Plecak” – myślę i nie chodzi mi o pieniądze czy paszport, które wraz z nim zniknęły. Chodzi mi o zdjęcie ukryte w przedniej kieszeni. I dziennik. Wszystko zniknęło. Z bólu prawie tracę przytomność.
„Jestem odpowiedzialny za śmierć człowieka – myślę, a krew sączy mi się z rany. – Trzymaj się. To musi coś znaczyć. To musi być jakiś znak”.
Kroki mężczyzn cichną. Jestem sam, słyszę tylko, jak bije mi serce.
„Jeśli przeżyjesz – myślę i nagle ogarnia mnie dziwny spokój – będzie to znaczyło, że wszystko stało się z jakiejś przyczyny. I że twoja podróż jeszcze się nie zakończyła. Spróbujesz go znaleźć, po raz ostatni”.1
1992 rok.
Ojciec stał na dachu. A właściwie balansował. Ja byłem na dole. Osłoniłem twarz dłonią i mrużąc oczy, patrzyłem w górę, na niego. Wyglądał jak tancerz na linie. Jego ciemna sylwetka odznaczała się na tle letniego nieba. Moja siostra siedziała na trawie, potrząsała dmuchawcem i przyglądała się maleńkim spadochronikom kręcącym piruety. Nogi miała nienaturalnie wywinięte. Tylko małe dzieci potrafią tak siedzieć.
– Jeszcze troszeczkę! – zawołał z góry wesołym głosem ojciec i przekręcił antenę satelitarną, utrzymując równowagę dzięki szeroko rozstawionym nogom. – Teraz dobrze?
Z okna na pierwszym piętrze wyjrzał Hakim i zawołał:
– Nie, teraz w telewizji są Koreańczycy.
– Koreańczycy?
– Tak. I ping-pong.
– Ping-pong? A głos? Też mówią po koreańsku?
– Nie. Po rosyjsku. W twoim telewizorze Koreańczycy grają w ping-ponga, a Rosjanin komentuje.
– Na co nam ping-pong?! – zawołał ojciec.
– Wydaje mi się, że za bardzo skręciłeś antenę na prawo.
Moja głowa też zaczęła uczestniczyć w grze w ping-ponga. Słuchałem ich dialogu i przeskakiwałem wzrokiem z jednego na drugiego. Ojciec wyciągnął z kieszeni spodni śrubokręt i poluźnił mocowanie. Potem wziął do ręki kompas i przekręcił talerz bardziej w lewo.
– Pamiętaj: dwadzieścia sześć stopni na wschód! – zawołał Hakim, a jego siwa głowa zniknęła z powrotem w pokoju.
Zanim ojciec wszedł na dach, wszystko mi dokładnie wyjaśnił. Staliśmy na wąskim pasku trawy przed naszym domem. Drabina była już oparta o ścianę. Promienie słoneczne prześwitywały przez koronę wiśni i tworzyły na asfalcie magiczne cienie.
– Wokół Ziemi, w kosmosie, krążą satelity – powiedział. – Jest ich ponad dziesięć tysięcy. Pokazują nam, jak kształtuje się pogoda, dokonują pomiarów Ziemi, innych planet i gwiazd. Dzięki nim możemy też oglądać telewizję. Większość satelitów nadaje dość kiepskie programy, ale niektóre mają też dobrą ofertę. My chcemy satelitę z najlepszą telewizją, a ten znajduje się mniej więcej tam.
Spojrzał na kompas i kręcił nim tak długo w dłoni, aż igła wskazała z prawej strony dwadzieścia sześć stopni. Potem pokazał na niebo, a moje spojrzenie powędrowało za jego palcem.
– Zawsze tam? – zapytałem.
– Zawsze – potwierdził, pochylił się, pogłaskał moją siostrę po głowie i podniósł dwie wiśnie, które leżały na trawie. Jedną zjadł, drugą uniósł i trzymał przed naszymi twarzami. Objedzoną pestkę ujął opuszkami palców, po czym krążył nią w pewnej odległości wokół całego owocu. – Satelita porusza się z taką samą prędkością, z jaką Ziemia obraca się wokół własnej osi! – Powoli nakreślił pestką półokrąg na niebie. – Dzięki temu znajduje się zawsze w tej samej pozycji.
Spodobała mi się opowieść o pozaziemskiej telewizji. Ale jeszcze bardziej urzekła mnie myśl, że gdzieś tam, na górze, satelita krąży po swojej orbicie, pozostając zawsze w tym samym miejscu, stale i niezmiennie. Zwłaszcza teraz, kiedy my też znaleźliśmy tutaj swoje stałe miejsce.
– Teraz dobrze?! – ojciec znów zawołał z dachu.
Spojrzałem na okno. Hakim w tym momencie wystawił z niego głowę.
– Nie całkiem.
– Ping-pong?
– Hokej! I włoski komentator. Chyba skierowałeś antenę za bardzo na lewo.
– Zaraz zwariuję! – odpowiedział ojciec.
Tymczasem na ulicy przed domem przystanęło kilku mężczyzn, którzy częstowali się nawzajem pistacjami. Na balkonach naprzeciwko naszego domu kobiety przestały wieszać na sznurkach bieliznę. Z rękoma na biodrach i z rozbawionymi minami śledziły przedstawienie.
– Arabsat? – jeden z mężczyzn stojących na ulicy skierował pytanie w górę.
– Tak.
– Bardzo dobra telewizja! – zawołał drugi.
– Wiem – odpowiedział ojciec, z powrotem luzując śruby i przesuwając talerz anteny nieco w prawo.
– Dwadzieścia sześć stopni na wschód! – zawołał jeden z mężczyzn.
– Jak za bardzo przekręci pan na lewo, to złapie pan włoską telewizję – dodał drugi.
– Tak, a zaraz na prawo są Rosjanie, musi pan uważać.
– Cały świat uprawia sport, ja też powinienem więcej zajmować się sportem – stwierdził Hakim z nutą rozpaczy w głosie, potem jego głowa z powrotem zniknęła w pokoju.
– Mój teść spadł kiedyś z dachu, jak próbował ratować kota – powiedział mężczyzna, który właśnie dołączył do gapiów. – Kot ma się dobrze.
– Mam wejść na górę i przytrzymać kompas? – zapytał jeden z młodszych.
– Tak, Khalil, pomóż mu. – Mężczyzna w słusznym wieku, przypuszczalnie ojciec młodego mężczyzny, skinął głową. – Rosyjska telewizja jest okropna. Widzieliście kiedyś rosyjskie wiadomości? Wszędzie tylko Jelcyn i czołgi, a akcent to już całkiem katastrofa. – Wsunął sobie jeszcze jedną pistację do ust i zwrócił się w kierunku dachu: – Mam przynieść grilla? Zdaje się, że zajmie to panu jeszcze trochę czasu.
Zabrzmiało to jak żart. Mężczyźni wokół się roześmieli. Ojciec nie. Przez moment myślał, po czym uśmiechnął się zawadiacko. Zawsze się tak uśmiechał, gdy miał świadomość, że szykuje się jakaś impreza.
– Tak, mój drogi, przynieś pan grilla. Jak skończę, musimy to uczcić – powiedział i spojrzał w dół, na mnie. – Samirze, habibi, idź i powiedz matce, żeby zrobiła sałatkę. Sąsiedzi przyjdą na poczęstunek.
To było dla niego typowe. Spontaniczne rozpoznanie sytuacji, którą należy wykorzystać. Gdy życie dawało mu okazję, by uczynić ze zwykłej chwili szczególne wydarzenie, nie dawał się dwa razy prosić. Mojego ojca zawsze otaczała aura ufności. Zarażał radością, która emanowała od niego niczym woń perfum i penetrowała nos każdego w jego otoczeniu. Po oczach ojca, najczęściej mocno brązowych, ale czasem zmieniających kolor, można było poznać, że w jego głowie rodzi się ochota na psoty. Gdy jego tęczówki przybierały ledwo zauważalny odcień zieleni, wyglądał jak bohater powieści łotrzykowskiej. Zawsze pogodnie się uśmiechał. I chociaż zgodnie z prawem natury plus i minus dają minus, on skreślał znak odejmowania, tak że pozostawał tylko plus. Mojego ojca tego rodzaju prawidła nie obowiązywały. Z wyjątkiem ostatnich wspólnie spędzonych tygodni prawie zawsze był wesołym duchem, tanecznie kroczącym przez życie, koncentrującym się na dobrych wiadomościach. Te złe nigdy nie trafiały do jego przewodów słuchowych, jak gdyby posiadał szczególny filtr szczęścia, niedopuszczający smutku do jego myśli.
Miał też inne strony. Bywały momenty, kiedy ucieleśniał niewzruszone opanowanie niczym wykuty w kamieniu posąg. Pogrążony w zamyśleniu oddychał spokojnie, a spojrzenie miał głębsze niż ocean. I był pełen miłości. Jego ciepła ręka zawsze głaskała mnie po włosach i policzkach, a gdy coś tłumaczył, w jego głosie brzmiała zachęcająca do działania nieskończona cierpliwość. Jak w momencie, gdy kazał mi iść do domu, ponieważ właśnie podjął decyzję, że będzie świętował z ludźmi, których nie zna.
A więc poszedłem do domu i pomogłem matce kroić warzywa i myć sałatę. Dom, do którego się właśnie wprowadziliśmy, musiał być bardzo stary. Schody miały wgniecenia wielkie jak pięść i skrzypiały przy każdym kroku. Czuć było zapach mokrego drewna i zgnilizny. Na klatce schodowej tapeta się wybrzuszała. Na dawnej bieli widniały ciemne plamy, przypominające chmury. W oprawce tkwiła goła przepalona żarówka.
Dla mnie pachniało nowością. W kątach naszego mieszkania stały jeszcze kartony, a zapach świeżo pomalowanych ścian przenikał pokoje niczym wesoła melodia. Wszystko lśniło czystością. Duża część szafek była już skręcona; wokoło leżały jeszcze pojedyncze śrubki i narzędzia: wiertarka, młotek, śrubokręt, przedłużacz, drewniane czopy, wszystko wymieszane. Garnki, patelnie i sztućce znalazły już swoje miejsce w kuchni. Nawet je przed schowaniem do szafek wypolerowaliśmy. Płyta kuchenna też lśniła. Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego dużego, pięknego mieszkania. Czułem się jak w zaczarowanym pałacu, nieco zmurszałym z powodu upływu czasu, ale świadczącym bezspornie o dawnym blasku. Brakowało jeszcze tylko jasnych zasłonek, kilku kwiatków i zdjęć powieszonych na ścianach, przedstawiających moich rodziców, moją siostrę i mnie. Wyobrażałem sobie, jak niedługo zawisną obok telewizora, a jedno – powiększone – obok drzwi do pokoju dziennego, żeby je było widać z miejsca w korytarzu, w którym teraz ja stoję.
Zerknąłem do pokoju dziennego. Przed telewizorem siedział Hakim. Na ekranie nic nie było w tej chwili widać, tylko biel i szum. Zobaczył mnie i podniósł rękę na przywitanie. Hakim był najlepszym przyjacielem ojca. Znałem go od wieków i lubiłem jego specyficzny sposób bycia. Koszulę miał zawsze pomiętą, włosy sterczały mu na wszystkie strony, co sprawiało, że wyglądał jak roztargniony naukowiec, którego chciałoby się uczesać. Jego ciekawskie oczy wędrowały w oczodołach jak wystraszone. Przypominał surykatkę, tyle że był od niej grubszy. Hakim należał do najukochańszych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem. Zawsze miał otwarte ucho i życzliwą radę albo dowcip na podorędziu. Wszystkie te jego cechy zdominowały moją pamięć o nim – mimo tego wszystkiego, co przez całe lata taił przede mną. Już w naszym starym mieszkaniu codziennie bywał u nas wraz z Jasmin, swoją córką. A gdy przeprowadziliśmy się tu, do tego domu, oni zamieszkali bezpośrednio pod nami. Oboje byli niemal członkami naszej rodziny.
Gdy nieco później wyszedłem z mamą przed budynek, niosąc sałatkę i pitę, w powietrzu czuć było zapach mięsa z grilla. Na małym kawałku trawnika siedziało w kręgu kilku wąsatych mężczyzn. Palili fajkę wodną. Zapach tytoniu – jabłko lub figa, nie pamiętam już dokładnie – był przyjemny, ale zakręciło mi się od niego w głowie. Dwóch mężczyzn grało w warcaby. Ktoś wystawił na podwórko trzy stoliki ogrodowe z ławkami. Kilka kobiet rozłożyło na nich tekturowe talerze i sztućce z plastiku. Dzieci bawiły się przed szopą i raz za razem ktoś wołał, żeby nie wybiegały na ulicę. W sumie pod domem zgromadziło się chyba dwadzieścia kilka przyjaźnie nastawionych obcych osób. Stopniowo dochodzili kolejni ludzie mieszkający przy naszej ulicy. Kilku mężczyzn trzymało na rękach dzieci, kobiety miały na sobie suknie długie do kostek i znosiły jedzenie w olbrzymich naczyniach.
Trzeba wiedzieć jedną rzecz o moim ojcu. Przez te wszystkie lata byłem naocznym świadkiem, że nikt nigdy nie odmawiał jego zaproszeniom. Nawet wtedy, gdy goście byli zupełnie obcymi osobami.
Było gorące letnie popołudnie 1992 roku, dzień naszej przeprowadzki. Dobrze pamiętam. Zostawiliśmy za sobą maleńkie mieszkanko socjalne na obrzeżach miasta, w którym nigdy nie czuliśmy się tak naprawdę jak w domu. Wreszcie znaleźliśmy swoje miejsce. W centrum miasta. Teraz mieliśmy piękne, duże lokum, a ojciec przykręcał antenę satelitarną na dachu, która odtąd miała być skierowana na trajektorie krążących wraz z nami satelitów. Wszystko było w porządku.
– A ty nie zejdziesz tu do nas?! – mama zawołała do niego.
– Nie zejdę, póki nie będzie działać – odpowiedział ojciec i z rąk Khalila wziął klucz płaski.
Mężczyźni wokół mnie skinęli przyjaźnie głową, pozdrawiając matkę.
– Ahlan wa sahlan – powiedzieli. Serdecznie witamy.
Jeden z mężczyzn poklepał mnie po ramieniu.
– Jak masz na imię, chłopcze?
– Samir.
– Podaj mi to, Samirze – powiedział z uśmiechem i wziął mi z ręki miskę z sałatką.
Wtedy usłyszeliśmy arabską muzykę dobiegającą z naszego mieszkania. Kilka sekund później w oknie pojawiła się głowa Hakima. Miał rozpromienione policzki.
– Działa!
– Jesteś pewien, że to nie tenis? – zapytał z góry ojciec.
– Muzyka! – zawołał Hakim. – Rotana TV!
– Muzyka! – zawołał jeszcze jakiś mężczyzna i zerwał się na nogi.
Nim się zorientowałem, obcy człowiek złapał mnie za ręce i tańczył ze mną w kółko. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą, śmiał się i kręcił jak karuzela na jarmarku.
– Głośniej, Hakim! – zawołał ojciec z dachu, a jego stary przyjaciel zniknął w oknie i chwilkę później z naszego mieszkania na ulicę dobiegała tętniąca arabska muzyka. Bębenek, tamburyn, cytra, skrzypce, lutnia i flet mieszały się, tworząc dźwięki jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy, a wtórował im kobiecy śpiew. Ludzie zaczęli tańczyć i klaskali rytmicznie w dłonie, dzieci kręciły się nieporadnie, mężczyźni je podnosili, wirowali wraz z nimi, a kobiety wydawały z siebie przenikliwe i śpiewne tony radości. Potem wszyscy uformowali szereg, chwycili się za ramiona i przytupując, zatańczyli dabkę. To było szaleństwo. To było jak sen. W tym momencie nic nie świadczyło o tym, że żyjemy w Niemczech. To, co działo się tutaj, mogło być sceną rozgrywającą się na uliczce w Zahli, ojczystym mieście ojca, położonym w górach Liban. Zahla, ośrodek wina i poezji. Pisarzy i poetów. Wokół nas byli tylko Libańczycy, którzy mówili, jedli i świętowali jak Libańczycy.
Wtedy ojciec wyszedł z domu. Utykał, jak zawsze po wysiłku fizycznym. Ale się śmiał i tańczył drobnymi i szybkimi krokami, pogwizdując do muzyki i prowadząc z sobą Hakima i młodego Khalila. Tańczący zrobili mu przejście, poklepywali go po ramionach, obejmowali i pozdrawiali słowami:
– Ahlan wa sahlan.
Spojrzałem na siostrę. Przywarła do nogi naszej mamy i okrągłymi ze zdziwienia oczami przyglądała się tym ludziom traktującym nas jak starych przyjaciół, jak rodzinę, która mieszka tu już od dawna i którą dobrze znają.
W końcu znalazłem się w łóżku. Leżałem zmęczony i najedzony. Gwar głosów i dźwięki pieśni wciąż jeszcze brzmiały mi w uszach. Raz za razem pod zamkniętymi powiekami pojawiały mi się sceny z minionego dnia. Pełne misy z liśćmi winorośli, oliwkami, humusem, sałatką fatusz, grillowane mięso, migdały, pierogi, pita. Anyż gwiaździsty, sezam, szafran. Rodziny. Kobiety, które wycierały buzie dzieciom wiercącym się na ich kolanach. Mężczyźni, którzy paląc fajkę wodną, gładzili się palcami po wąsach, śmiali się i rozmawiali, jakby nasza ulica była oddzielnym światem, należącym wyłącznie do nich. Hakim, który opowiadał dowcipy. Jasmin, dwa lata starsza ode mnie, siedziała nieco z boku, z kartką i pisakiem, i rysowała, a jej długie czarne loki raz za razem opadały na twarz. Wciąż nagłym ruchem odrzucała je z czoła na bok albo zdmuchiwała. Gdy ktoś spoglądał w jej kierunku, machała do niego. Mama z zamyślonym uśmiechem. Moja radość. Uczucie, że jesteśmy u celu. To było nasze miejsce na świecie, nasz dom. Tu ludzie sobie wzajemnie pomagali. Tutaj niepotrzebny był kompas, bo i tak wszystkie anteny skierowane były pod kątem dwudziestu sześciu stopni na wschód.
I wśród tego wszystkiego uwielbiający uroczystości ojciec, który kulejąc, krążył wokół nowych przyjaciół jak satelita.2
Kilka dni później siedzieliśmy obaj nad jeziorem i oddychaliśmy głęboko. Górski łańcuch na drugim brzegu wyglądał jak zapis niespokojnego rytmu serca – wychylenia sięgały aż po chmury. Ale my byliśmy spokojni. Wspólny czas ojca i syna. Dzień dla nas. Na brzegu jodły w gęstych sukniach z igieł sprawiały wrażenie tak głęboko ukorzenionych, że nic nie mogło nimi zachwiać. My dwaj, przed nami w trawie dwadzieścia kilka orzechów włoskich, w dłoni ostry kamień.
– Uważaj, żebyś nie uszkodził zanadto łupiny – powiedział ojciec. – Najlepiej, jak obie połówki pozostaną całe.
Nie wiedziałem, co chce zrobić, ale nie to było dla mnie ważne. Cieszyłem się, że jesteśmy razem. Dni mijały błyskawicznie. Pudła kartonowe z przeprowadzki leżały już poskładane w piwnicy, nasze szafki zostały posprzątane, ulotnił się zapach świeżej farby. Teraz w pokoju dziennym pachniało praniem. A jeśli nie wisiało w nim pranie, to pachniało moimi rodzicami, którzy spędzali tam dużo czasu. W kuchni czuć było na zmianę płyn do naczyń, przyprawy albo mąkę, którą mama sypała na rozwałkowane ciasto, gdy piekła pitę. W łazience unosiła się woń mydła, cytrusowego środka czyszczącego, szamponu albo mokrych ręczników, często wszystkiego naraz. Pachniało prawdziwym domem. A w korytarzu noszonym obuwiem. Ale to nieważne. To świadczyło, że ktoś tu mieszka. Ktoś, kto często wychodzi, a potem wraca, odstawia buty i kieruje się w głąb domu, żeby chłonąć zapachy rodziny. Dokoła nas: inne rodziny. Zawsze gdy szedłem na ulicę, ktoś machał do mnie przyjaźnie albo skłaniał głowę. Na skraju ulicy siedzieli przy składanych stolikach mężczyźni z wąsami i czapkami z daszkiem, grali w warcaby albo młynek, jedli pistacje i wydmuchiwali na naszą dzielnicę obłoczki dymu z sziszy. Czułem się swojsko.
Rozbijaliśmy orzechy ostrymi kamieniami i próbowaliśmy nie uszkodzić łupin. Było ciepłe popołudnie późnego lata. Nieliczne chmury tworzyły na niebie fantazyjne, groteskowe kształty, cichy wiatr szeptał tajemnice znad wody. Nad nami krążyły dwie ważki. Ojciec zauważył, że wciąż spoglądam w kierunku jodeł rosnących na brzegu.
– Niestety, to nie są cedry.
Cedry. Sama nazwa wyzwalała we mnie marzenia.
– Podobają ci się mimo to?
– Mhm.
– W takim razie pokochałbyś cedry. Nie ma piękniejszych drzew.
– Wiem – wyszeptałem.
Żadnych jeszcze nie widziałem. Gryzło mnie to. Tak chciałem móc zabrać głos, gdy mężczyźni siedzieli i wspominali.
– Wiesz, dlaczego cedr jest na naszej fladze? – zapytał ojciec.
– Bo nie ma piękniejszego drzewa?
Moja odpowiedź go rozbawiła.
– Bo nie ma silniejszego drzewa. Jest królem wśród roślin.
– Dlaczego?
– Tak nazwali go Fenicjanie. – Zawsze, kiedy mówił o Libanie, w jego głosie brzmiała ukryta nostalgia, jak gdyby wspominał ukochaną, za którą bardzo tęsknił. – Budowali z niego statki. Dzięki nim stali się potężnymi kupcami. Egipcjanie używali naszych cedrów, żeby ich olejem balsamować zmarłych. A król Salomon zbudował z cedrów swoją świątynię w Jerozolimie. Wyobraź sobie: nasze cedry na Syjonie, w Dolinie Królów i koło piramid…
Wyobrażałem sobie wszystko, co ojciec opowiadał. Wyobrażałem to sobie plastycznie i w cudownych barwach. Tak jak siedmiolatek wyobraża sobie opowieści ojca, gdy ten mówi z namiętnością i oddaniem.
Ojciec wielokrotnie opowiadał o cudownych gajach cedrowych w Libanie. W dzieciństwie i za młodych lat z pewnością często bywał w górach Szuf. Przesiadywał tam w cieniu liczących setki lat olbrzymich drzew i wdychał odurzający, uspokajający zapach bezpiecznej przyszłości. Oparty o pień, pod osłoną gęstego iglastego dachu, spoglądał poprzez rzadko zasiedlone wysokogórskie doliny w kierunku wybrzeża. Przyglądał się migoczącemu Bejrutowi nad zatoką i srebrzyście błyszczącemu Morzu Śródziemnemu. Gdy byłem starszy, często tak go sobie wyobrażałem. I często mylnie traktowałem ów wyimaginowany obraz jako symbol szczęśliwego dzieciństwa.
Ojciec wyciągnął z kieszeni koszuli kilka wykałaczek. Z materiałowego woreczka wyjął czerwoną krepinę. Oderwał jej kawałek i wcisnął mi do ręki.
– To będą powiewające flagi – powiedział i zaczął rwać papier na małe podłużne kawałki.
Cierpliwie przyklejaliśmy skrawki do wykałaczek i umieszczaliśmy je w nieuszkodzonych połówkach orzechowych łupin. W końcu spojrzeliśmy przed siebie na trawę, gdzie między naszymi nogami leżało mnóstwo małych łódeczek. Cała flota wyposażona w czerwone flagi, gotowa, żeby wyruszyć w morze.
– Chodź! – Wstał i podeszliśmy do wody, która łagodnie uderzała o brzeg. W malachitowozielonym jeziorze odbijały się słońce i łańcuch górski. Przez chwilę staliśmy tak po prostu ze stateczkami w dłoniach i równo razem oddychaliśmy. – Gdyby cedr potrafił mówić, opowiedziałby nam historie, jakich nigdy nie zapomnimy.
– Jakie historie? – zapytałem.
– Na pewno wiele wesołych. Ale też wiele smutnych. Historie z jego życia. Opowieści o ludziach, którzy przechodzili obok albo odpoczywali w jego cieniu.
– O tobie też?
– O mnie też. Spróbuj. Wyobraź sobie. Z jodłami.
Staliśmy na brzegu, a ja wyobrażałem sobie, jak wiatr prześlizguje się między igłami, powoduje szelest, który jest szeptem jodeł opowiadających historie ze swego życia. Chciałem, żeby kiedyś wspomniały, jak staliśmy tu na brzegu i wyobrażaliśmy sobie, co by o nas powiedziały.
Jako chłopiec odczuwałem ogromne pragnienie, żeby zobaczyć Liban. Byłem bardzo ciekaw nieznanego piękna, o którym krążyły legendy. Ojciec mówił o swojej ojczyźnie z takim zachwytem, że mnie nim zaraził. Liban, z którym dorastałem, był jego interpretacją. Ideą najpiękniejszego kraju na świecie, ze starymi i tajemniczymi miastami, usytuowanymi jedno za drugim wzdłuż kamienistego wybrzeża, których kolorowe porty otwierają się na morze. Z licznymi krętymi przełęczami w głębi lądu, po których bokach rozciągają się nadrzeczne doliny i idealne tereny na słynne w świecie winnice. A dalej, na wyżej położonych, chłodniejszych obszarach z gęstymi lasami cedrowymi otoczonymi górami Liban, których pokryte śniegiem wierzchołki widać latem nawet z samego dołu, z nadmuchiwanego materaca unoszącego się na morzu.
Staliśmy nad jeziorem, wdychaliśmy to samo powietrze i obaj odczuwaliśmy tę samą tęsknotę. Oprócz wzajemnej miłości nie ma między ludźmi, jak sądzę, silniejszej więzi od współodczuwanej tęsknoty.
– Co powiedziałby cedr, który jest na naszej fladze? – zapytałem.
Ojciec uśmiechnął się przelotnie. Czułem, jak zbiera słowa, jak formułuje odpowiedź. Ale nagle zacisnął tylko wargi.
Puściliśmy stateczki na wodę. Tylko kilka z nich zgubiło po paru metrach swoje chorągiewki, większość dzierżyła je dumnie. I tak staliśmy. Ojciec objął mnie ramieniem.
– Jak Fenicjanie – powiedział.
Spodobało mi się to. Ja, Samir, fenicjański kapitan statku z łupinki orzecha.
– Niech płyną przez tysiąc lat!
– I niech wrócą z opowieściami o bohaterach! – roześmiał się ojciec.
Często wspominałem ten dzień. Wiem, że wtedy, późnym latem 1992 roku, chciał mi zrobić przyjemność, a ja naprawdę miałem dużą frajdę. Ani jeden statek nie zatonął. Kilkoma groźnie bujnęło, ale żaden się nie przewrócił. Staliśmy tam długo, aż w końcu ledwo było widać ostatnią łupinkę. Stanowiła tylko maleńki punkcik. Pamiętam, jaki byłem dumny.
Ale pamiętam też, że jego ramię na moim barku stawało się coraz cięższe. Jego oddech coraz głębszy, a jego spojrzenie coraz bardziej nieprzytomne. Jak gdyby nie patrzył na statki, lecz na jakiś punkt w oddali. Pamiętam to dokładnie, dlatego że był to jeden z ostatnich dni, które spędziliśmy razem.3
W tym samym czasie w Libanie tworzyła się historia. Bejrut, kiedyś błyszczący i piękny, przetarł sobie zniszczone oblicze i chwiejnie zaczął wstawać z ruin. Miasto sprawdziło swój puls. W jego dzielnicach ludzie otrzepywali sobie kurz z ubrań i zmęczeni podnosili głowy. Wojna minęła. Milicjanci znów stawali się obywatelami, odkładali na bok broń, a zamiast niej brali do ręki łopatę. Dziury po kulach szpachlowano, fasady domów bielono wapnem, spalone wraki samochodów usuwano. Sprzątano ruiny, dym się rozszedł. Zniknęły z ulic szerokie prześcieradła przesłaniające widok, bo nie było już strzelających z ukrycia. Kobiety i dzieci zgarniały kawałki gruzu z balkonów, zdejmowały deski z okien, ojcowie z piwnic służących za schrony wyciągali materace i przenosili je z powrotem do mieszkań. Krótko: Libańczycy robili to, co zawsze. Robili to dalej.
Nocami, gdy blask księżyca oświetlał świeżo odnowione fasady, a morze rzucało na miasto refleksy, na ulicach i w zaułkach słychać było stukot wojskowych butów. I nie tylko tam. Także na obrzeżach – w slumsach, w okolicznych wsiach i innych miastach nad morzem i w górach. Od północnego Trypolisu po południowy Tyr, wszędzie w kraju słychać było ten stukot. Liban zaprosił na bal, a Bejrut chciał zostać królową tego balu. Ale wodzirejami byli syryjscy żołnierze. A gdy znów robiło się jasno, odsłaniał się widok na prowizorycznie zamaskowane rany miasta. Wszędzie na ścianach domów można było ujrzeć efekty pracy mężczyzn w stukoczących butach. We wczesnych godzinach porannych ludzie przystawali na ulicach i spoglądali w górę, na ściany, gdzie na plakatach wisiała twarz syryjskiego prezydenta, Hafiza al-Asada, uczesanego z nienagannym przedziałkiem i spoglądającego w dół. Nie pozostawiało to wątpliwości, było dla wszystkich jasne i zrozumiałe, że w Libanie rządzą Syryjczycy. I że przypilnują, by tańczono tak, jak oni zagrają. Zbliżały się wybory do parlamentu. Pierwsze od zakończenia wojny. Pierwsze od dwudziestu lat. W Libanie obowiązuje parytet wyznań. Zgodnie z nim każda wspólnota religijna jest reprezentowana w parlamencie przez określoną liczbę posłów. Coś szczególnego. W kraju, w którym przez piętnaście lat wszystkie grupy religijne nawzajem się wyrzynały, miała odtąd toczyć się walka nie przy użyciu broni, lecz na słowa. A te same grupy religijne, które urządzały w przestrzeni miejskiej potyczki, miały teraz siedzieć w parlamencie naprzeciwko siebie, jakby nic się nie stało. Amnestia generalna. Zamknąć kronikę zdarzeń i patrzeć przed siebie.
Podczas tych niespokojnych tygodni w Bejrucie nadal trwał chaos, tyle że nie rozbrzmiewały w nim teraz strzały i eksplozje, lecz dzikie pokrzykiwania osób rozdających ulotki. Całe grupki uzbrojone niczym oddziały do zadań specjalnych w pędzle i klej pokrywały ściany plakatami. W gęstym ruchu ulicznym zatrzymywano kierowców, wciskano im ulotki. Na kartkach można było przeczytać: „Jestem waszym człowiekiem – na dobre i na złe czasy” albo: „To jest mój syn, wybierzcie go”. Nie było za to żadnych konkretnych obietnic. Ludzie zabierali te ulotki do domów. Wielu wrzucało je tam do śmieci, czując niesmak z powodu tego absurdalnego teatru. Inni zakładali swoje najlepsze ubrania i szli uroczyście do urn, żeby zrobić krok w kierunku przyszłości. Nie było walki wyborczej, nie szarżowano przekonującymi argumentami ani planami odbudowy. Bo i po co? Już Damaszek zadbał, żeby większości kandydatów przypadły odpowiednie okręgi wyborcze. W tym kraju ponad połowa ludzi przez całe swoje życie doświadczała jedynie huku bomb i terkotu strzałów. Syryjczycy przybyli tu w 1976 roku, by objąć Liban protektoratem, po czym zostali i przeprowadzili wybory, mając do dyspozycji czterdzieści tysięcy żołnierzy. W owych dniach chyba nikt nie wierzył, że opuszczą Liban pod koniec roku, jak deklarowali. Zanadto przychylny był im parlament, który wyłonił się z tych wyborów.
Bejrut założył swą najpiękniejszą suknię i tańczył. W hotelach przy bulwarze Corniche znowu odbywały się huczne wesela. Makijaż się trzymał. Nowy beton spajał zrujnowane fasady domów, sprawiał, że wydawały się stabilne. Kamery arabskich i zachodnich mediów otwierały przesłony i rejestrowały zdarzenia. Na ekranach telewizorów w Niemczech można było zobaczyć kraj, który wprawdzie jeszcze lekko utyka, ale już chodzi bez kul. I może nawet jest na najlepszej drodze, by rozkwitnąć dawną urodą. A po wyborach: wiele uścisków rąk i rozradowanych zwycięzców.
Nikt jednak nie zdjął plakatów ze ścian. Hafiz al-Asad dalej się uśmiechał, spoglądając z góry na Bejrut.
– Oni są za głupi, żeby robić ludzi w chuja w elegancki sposób – stęknął Hakim i rzucił orzeszkiem ziemnym w nasz telewizor, w którym zmieniający się dziennikarze od wielu dni prezentowali te same obrazy z Bejrutu.
Dostrzegł karcące spojrzenie mamy, wymamrotał jakieś przeprosiny, pochylił się, podniósł orzeszek i wsadził go sobie markotnie do ust. Dzisiaj również włosy sterczały mu w dzikim nieładzie. I wciąż miał w sobie coś z surykatki, nawet gdy ekscytował się polityką.
– Niektóre urny wyborcze potrzebują dziewięciu godzin na pokonanie danej trasy, choć wystarczyłoby dziesięć minut, i nikt się temu nie dziwi? A ludzie, którzy w ogóle nie wzięli udziału w wyborach, podają Syryjczykom nasz kraj na srebrnej tacy. Powinno się pozwolić na udział w wyborach wszystkim Libańczykom, którzy wyjechali z kraju. Byśmy tych osłów przegnali do diabła!
– Hakim! – karcącym głosem powiedziała mama.
– Przepraszam.
– Wszystko się ułoży – mruknął ojciec.
Siedział na kanapie z prawej strony, na swoim stałym miejscu. Moja siostra zasnęła mu na kolanach.
– Liban potrzebuje celu – stwierdził Hakim. – Jeśli ludzie nie będą mieć roboty, przypomną sobie o karabinach. Znów musimy stać się centrum finansowym, jakim kiedyś byliśmy, żeby szejkowie nie zostawiali już pieniędzy w bogatych państwach nad Zatoką Perską, lecz inwestowali u nas, w firmy, międzynarodowe szkoły, uniwersytety, infrastrukturę i hotele. Wtedy znów będziemy krajem chętnie odwiedzanym przez świat, krajem spotkań, konferencji, targów…
– Wszystko się ułoży – powtórzył ojciec. – Dobrze, że Hariri wygrał.
– On ma pieniądze – przytaknął Hakim. – Jego firmy odbudują kraj i wszystkie ulice. Domy i place będą błyszczeć. A potem przyjdą idioci, którzy również trafili do parlamentu, i naszczają na piękne ściany domów…
– Hakim! – obruszyła się mama.
– Przepraszam – powiedział, po czym zwrócił się do mnie: – Samir, chcesz posłuchać dowcipu?
Chciałem.
– Pewien Syryjczyk przychodzi do sklepu elektrycznego i pyta sprzedawcę: „Czy macie również kolorowe telewizory?”. A sprzedawca odpowiada: „Tak, mamy duży wybór kolorowych telewizorów”. Na to Syryjczyk: „To dobrze! W takim razie chciałbym kupić zielony”.
Roześmiałem się. Hakim znał dużo dowcipów o Syryjczykach i chętnie opowiadał je po wielekroć. Często on sam śmiał się z nich najgłośniej. Ten też słyszałem już co najmniej trzy razy, tyle że Hakim za każdym razem zmieniał w końcówce kolor. Nigdy się nie zastanawiałem, dlaczego w jego dowcipach głupkami byli właśnie Syryjczycy. Niemcy opowiadali sobie dowcipy o mieszkańcach Fryzji Wschodniej, Libańczycy o Syryjczykach. Uważałem, że to logiczne.
Ojciec nie śmiał się z nami. Może nawet nie usłyszał żartu. Wpatrywał się w ekran telewizora, unosząc brwi, jakby obserwował nadciągającą burzę. Już w minionych dniach zachowywał się dziwnie. Nie wiedziałem, z jakiego powodu, i czasem się zastanawiałem, czy zrobiłem coś złego. Jego zmiany nastroju były ekstremalne, porównywalne z kwietniowym dniem, kiedy to na pierwszy rzut oka wydaje się, że świeci słońce, ale wkrótce przychodzi ulewa i burza z piorunami. Często sprawiał wrażenie nieobecnego, nie reagował, kiedy się do niego zwracałem. Coś z nim było nie tak. Jego zachowanie niepokoiło mnie, ponieważ nie znałem go takim. Jasne, że czasem był mrukliwy, a niekiedy, gdy coś zbroiłem, nawet srogi, ale w porównaniu z jego aktualnym stanem ducha tamte nastroje wydawały mi się przelotnymi cieniami. To zachowanie nie pasowało ani do lekkoducha, który stale obmyśla sposoby, by cieszyć się życiem, ani do zrównoważonego, statecznego ojca. Mama także była bezradna, co mnie dodatkowo irytowało, ponieważ ona znała go dużo dłużej niż ja. Ale również dla niej jego obecne usposobienie musiało być czymś nowym. Ignorował ją, na pytania odpowiadał półgębkiem, unikał kontaktu. Jakby refleksyjna, spokojna część jego natury zmutowała, stając się posępną. To, co w tamtych czasach rozgrywało się w Libanie i co pokazywała telewizja, zauroczyło go niczym magia. Nie miałem innego wyjścia, jak tłumaczyć sobie, że to taka faza po całej tej gorączce, jaka towarzyszyła nam przed przeprowadzką i po niej. Czasem podkradałem się do jego nóg jak pies, który nie wie, czy coś zbroił, albo obserwowałem go cicho z kąta. W każdym razie miałem nadzieję, że jego nastrój nie ma nic wspólnego z przeprowadzką. Bałem się, że będziemy musieli opuścić nowe mieszkanie, skoro mu się nie podoba. Strach w odniesieniu do ojca był dla mnie czymś całkiem nowym. Teraz, gdy na świat przyszła moja siostra, byliśmy dużą rodziną w dużym mieszkaniu. Ale ojciec sprawiał wrażenie przygnębionego.
Nigdy nie widywałem go naprawdę smutnym. Zwykle był jak wodzirej – nigdy nie miał problemów z nawiązaniem rozmowy z obcymi ludźmi i każdy szedł w ślad za nim. Łatwo pozyskiwał sobie innych. Pomagało mu to, że nigdy nie zapominał nazwisk. Gdy szliśmy przez miasto i po przeciwnej stronie ulicy zobaczył kogoś, kogo poznał przelotnie przed wieloma tygodniami, podnosił ze śmiechem dłoń na przywitanie i wołał do niego po imieniu lub nazwisku. Jakże często zatrzymywaliśmy się przy panu al-Kasimi, pani Fiodorow, rodzinie El-Tajeb albo Schmid, przy jakimś Bilaalu, Iwanie albo Inge. Ani razu nie miałem uczucia, że te osoby przystawały z niechęcią. Pogawędki były mocną stroną ojca, bo nie tylko pamiętał nazwiska, ale też inne szczegóły z ich życia. Pytał: „Jak się mają dzieci?” albo: „Jak było w sanatorium?”, albo: „Czy wyjaśniło się, dlaczego hamulce tak piszczały?”. Często oferował pomoc: „Jeśli nadal ma pani problemy z barkiem, to my każdego dnia robimy zakupy. Da nam pani listę potrzebnych rzeczy, a Samir przyniesie je pani do domu”. Albo: „Jak tam strych? Został już wykończony? Jak pan potrzebuje kogoś do pomocy przy uszczelnieniu, niech pan zadzwoni”. Osoby rozmawiające z ojcem miały po krótkim czasie uczucie, że znają go długo, a nawet że to ich przyjaciel. Często obserwowałem, jak wita się z ludźmi, z jaką serdecznością. On nie podawał ręki tak po prostu, kładł jeszcze drugą na ramieniu witanego człowieka. Albo ściskał mu dłoń obiema rękoma jednocześnie. Ciepły gest. Jak gdyby dwie osoby zawierały umowę. Często miałem uczucie, że właśnie w taki sposób go traktował. „Serdecznie witam! – wyrażał poprzez niego. – Jesteś teraz częścią mojego świata”.
Chociaż nie był szczególnie wysoki, przypominał mi latarnię morską. Przy kimś takim człowiek mimowolnie się prostuje. I kogoś takiego rozpoznaje się z daleka. Jestem pewien, że wiele osób tak go odbierało. Na rynku pozdrawiał kupców, wypytywał ich o samopoczucie i w niewymuszony sposób wciągał w rozmowę. W rezultacie nawet nie zauważali, kiedy wchodził z nimi w interes. Lubił się targować. Pod tym względem był Arabem do szpiku kości. Próbował szczęścia nie tylko wtedy, gdy zabierał mnie ze sobą na rynek. Nawet w supermarkecie robił czasem konspiracyjną minę i przy regale z płatkami owsianymi oraz gotowymi daniami odciągał na bok zdumioną sprzedawczynię.
– Ten ser… nie dałoby się trochę zejść z ceny? – szeptał.
I śpiewał. Również pod tym względem był typowym Arabem. Śpiewał na ulicy i nie przejmował się spojrzeniami.
– Niemcy nie śpiewają głośno na ulicy – powiedział mi kiedyś, gdy ręka w rękę spacerowym krokiem wracaliśmy z targowiska do domu, obładowani torbami pełnymi świeżych owoców i warzyw. Był to dzień stworzony do śpiewania, dzień jak letnia piosenka. Słońce, cienie pod markizami, dzieci z buziami brudnymi od lodów czekoladowych, pary trzymające się za ręce, chłopiec w dżinsach z obciętymi nogawkami i z dredami jeżdżący z chrobotem na deskorolce po krawężniku.
– Dlaczego nie śpiewają? – zapytałem.
– Bo dla nich się liczy, co inni o nich myślą. Sądzą, że ludzie wezmą ich za wariatów, jeśli będą śpiewać na ulicy.
– Może jesteś wariatem?
– Może – mrugnął do mnie. Wyjął z torebki jabłko, ugryzł i podał mi. – A może chcieliby śpiewać na ulicy, ale nie mają śmiałości, bo uważają, że na to potrzebują zezwolenia.
Lubił żartować z tego, że w Niemczech na wszystko jest niezbędne zezwolenie. Słyszałem kilka razy, jak sobie dowcipkował na ten temat przy mamie, dlatego wiedziałem, że to tylko żart.
A potem zaśpiewał:
– Bhebbak ja Lubnan, ja watani bhebbak, bi-szmalak, bi-dżnubak, bi-sahlak bhebbak… – Kocham cię, Libanie, mój kraju, kocham cię. Twoją północ, twoje południe, twoje pola, kocham cię.
Uścisnąłem jego dłoń mocniej. Znałem tę piosenkę. Znałem piosenkarkę. Często zdarzało mi się słuchać jej głosu przepełnionego tęsknym smutkiem i poezją, która w prawie wszystkich pieśniach łagodnie wysuwała się na pierwszy plan, przed melodię. Fajruz. Tak miała na imię. Widziałem ją raz w telewizji, gdzie stała niczym sfinks przed ruinami świątyni w Baalbeku i śpiewała tę piosenkę. Przed publicznością składającą się z tysięcy rozradowanych ludzi. Piękna kobieta o wyrazistych, surowych rysach twarzy, niedostępna. O włosach rudych jak jesienne liście. W złotej sukni okrywającej ramiona. W świetle reflektorów sprawiała nieco surrealistyczne wrażenie. Gdy dumnie kroczyła przez scenę do mikrofonu, wyglądała jak ożywiona arystokratka z obrazu. Mama także lubiła jej pieśni. Wszyscy kochali Fajruz. Była harfą Orientu, słowikiem Bliskiego Wschodu, śpiewającym na scenie o miłości do ojczyzny. Ktoś, sądzę, że to był Hakim, określił ją kiedyś jako „matkę wszystkich Libańczyków”.
Tak więc szliśmy do domu, a tata śpiewał. W którymś momencie dołączyłem do niego. Było mi obojętne, że inni dziwnie na nas patrzą. Im więcej ludzi spotykaliśmy po drodze, tym głośniej śpiewaliśmy, i nie przejmowaliśmy się, że fałszujemy. Trzymaliśmy się za ręce, reklamówki z zakupami szeleściły na wietrze, a my śpiewaliśmy po arabsku, ponieważ nie potrafiliśmy wyrazić po niemiecku tego, co wtedy czuliśmy.