W krainie dębów i krwi - ebook
W krainie dębów i krwi - ebook
Porywająca saga rodzinna
Powieść W krainie dębów i krwi z epickim rozmachem i dbałością o prawdę historyczną przywołuje obraz życia Polaków na Wołyniu w pierwszej połowie XX wieku. Dramatyczne wydarzenia tych lat ukazane są przez pryzmat losów rodziny Korzeniowskich. Opowieść zaczyna się przed pierwszą wojną światową, przed Bożym Narodzeniem 1913 roku. W tym czasie rodzi się pierwszy syn Adama i Róży Korzeniowskich…
Czytelnikowi dana jest okazja współuczestniczenia wraz z bohaterami powieści w tworzeniu się legionów Piłsudskiego, w Bitwie Warszawskiej, a następnie w drugiej wojnie światowej. I w roku 1943 – wyjątkowo tragicznym dla Wołynia…
„W krainie dębów i krwi to powieść barwna, pełna sarmackiego temperamentu i nadziei na wielkie polityczne zmiany w otwierającym się XX wieku. Autorka z wielką siłą pokazuje, jak Wołyń duszony w okowach bezwzględnego władztwa carów i jego polscy mieszkańcy dzięki nieprzerwanym związkom historycznym i kulturowym z I Rzeczpospolitą uczestniczyli we wszystkich przełomowych wydarzeniach.
Pomimo niezwykłych wstrząsów i nieszczęść, które naznaczyły dzieje Polski, powieść nie jest przesiąknięta katastrofizmem i duchową klęską. Czytelnika przyciągnie bujny, żywy koloryt, różnorodność i wielostronność fabularnej narracji. Jest to książka pożyteczna i bardzo aktualna, a jednocześnie prawdziwa i piękna. Polska i Polacy, a zwłaszcza młodzież, potrzebują takiej literatury – autentycznej i wiarygodnej”.
Prof. dr hab. Mieczysław Ryba
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-213-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Na całym Wołyniu pod koniec listopada 1913 roku spadły obfite śniegi. W ogólnym przekonaniu zwiastowały one początek prawdziwej zimy. W pięknych dębowych lasach, na wysokich i grubych konarach, w poszumach wichrów drżały i dźwięcznie szeleściły złotobrunatne pęki nieopadłych liści. Ale u stóp wielowiekowych, potężnych pni, na zacisznych polanach, w uśpionych zagłębieniach kryła się mocna, ciemnozielona trawa. Przytulona do żyznej gleby wrastała w nią siecią sprężystych korzeni, które pozwalały jej przetrwać do przyszłej wiosny. Teraz okrywała ją warstwa pachnącego wiatrem śniegu.
W miasteczkach, wsiach i w rozrzuconych osadach, z których jedne porozsiadały się tutaj w najdawniejszych czasach, inne rodziły się na oczach odchodzącego i następującego po nim wieku XX, teraz rozprzestrzeniał się pierwszy mróz, zjednoczony z migotliwym, zimowym blaskiem. Ale pradawne i po swojemu doświadczone potężne drzewa, rosnące w wąwozach i na zboczach żyznych wołyńskich wzniesień, trwały w bezruchu i w głębokiej zadumie. Zdawały się oczekiwać czegoś, co mogło nadejść z nieznanej strony i ciszę tę zakłócić.
Około południa powracał saniami do swojego rodzinnego domostwa młody Adam Korzeniowski. Wygodne sanie z miękkim oparciem pod plecy i ramiona ciągnęły dwa młode kasztany z rozwianymi jasnymi grzywami. Dobrze znały tę drogę i biegły z ochotą, ponieważ wiedziały, że gospodarz wraca do domu. Jednakże Adam ich nie popędzał. Wydawał się pogrążony we własnych myślach. Plecy ułożył na szerokim oparciu, bat odrzucił od siebie i tylko jedną, mocną ręką przytrzymywał skórzane wodze. Drugą zaś przesunął na tył głowy futrzaną czapkę, a potem przeciągnął nią po czole i musnął krótko przystrzyżonego wąsa.
Czując, a nawet dostrzegając za sobą ten ruch jego ręki, konie wesoło zastrzygły uszami i jeszcze żywiej poderwały się do przodu. Lubiły swojego gospodarza, wyczuwały jego myśli, nastrój i w naturalnym odruchu pragnęły spełniać jego życzenia. Adam bardzo starannie doglądał swoich koni i całej stajni. Trzymał w niej trzy piękne klacze, kilka źrebiąt, a do pracy cztery muskularne wałachy. Wspaniałego tarantowatego ogiera trzymał w oddzielnym, wysokim ogrodzeniu i tylko sam miał do niego dostęp. Władzę nad tym pięknym zwierzęciem zawdzięczał wielkiej odwadze osobistej i bardzo mocnym rękom. Na myśl o nim uśmiechnął się do siebie, ponieważ zdawało mu się, że także i ten koń wyróżniał Adama spośród wszystkich mieszkańców jego siedziby i całego dużego gospodarstwa.
Dwa młode kasztany coraz bardziej przyśpieszały kroku, jak gdyby już samo nieodległe domostwo zaczęło je do siebie przyciągać. Ale też dobrze wiedziały, że za jego wrotami, w przytulnej stajni czekały na nie żłoby wypełnione chrupiącym sianem i suchą, pachnącą koniczyną. Tymczasem koleiny ustępowały i droga się wyprostowała. Na horyzoncie pojawiły się domostwa znieruchomiałe pod czapami rozległych i wysokich dachów. Były otoczone, zdawać by się mogło dla bezpieczeństwa, gęstymi kępami starych i bezlistnych o tej porze drzew. Adam uniósł głowę i pośród nich zaczął wypatrywać swojego rodzinnego domu. Twarz jego ożywiała się coraz bardziej, złagodniała i stała się otwarta. Teraz było widać, że jej rysy są szlachetne, regularne, pozbawione drapieżności. Z pięknych jasnobrązowych, złotawych oczu biły szczerość, odwaga i niezłomna siła.
I oto jak gdyby wydobywając się spoza widnokręgu, wysunął się do przodu wzniesiony z grubych bali stary dom Dominika Korzeniowskiego, ojca Adama. Budynek liczył już sobie dobrze ponad sto lat i choć był gniazdem bez mała czterech pokoleń, Dominik od czasów swojej młodości snuł plany wybudowania nowszej siedziby. Wszelako jego marzenia się nie spełniły. Nigdy nie miał dosyć siły na to, ażeby odejść z tego miejsca. Choć go pociągał szeroki świat, jednakże kończyło się to na spotkaniach z przyjaciółmi, z kuzynami, niekiedy i znajomymi Żydami z najbliższej okolicy i nieco dalszej, z Torczyna. Zwłaszcza oni, ci niespokojni wędrowcy, zaglądali tutaj przez ciekawość i podziw dla energii życiowej Adama, która już od kilku lat promieniowała na całą okolicę. Wiodła ich wszędzie wielka ciekawość, zachłanność na wszelkiego rodzaju nowości, informacje i nowinki. Przy okazji dostarczali ich Dominikowi, a do jego starego domu niekiedy i rzadszego towaru.
W pewnym oddaleniu od siebie usadowiły się domy i zagrody innych Polaków. Żywo przyglądając się okolicy i jeszcze dalej rozrzuconym siedzibom, Adam skierował konie do rodzinnego domostwa. Z rozmachem, a zarazem w dostojnym korowodzie otwierała się i wiodła do niego wspaniała aleja potężnych, kilkusetletnich dębów. Adam uśmiechnął się na widok tych pięknych i ulubionych drzew. Od dziecka wyrastał przy nich i wszystko w nich bardzo mu się podobało, a nawet budziło jego miłość i głęboki zachwyt. Tymczasem konie przyśpieszały i Adam jeszcze raz spojrzał na całe swoje siedlisko. Za aleją dębową, nieco w bok i na lewo znajdowało się rozległe podwórze, na którym nie brakowało potrzebnych pomieszczeń gospodarskich. Z przeciwnej strony, za obszernym i długim domostwem, poza jego tylnym gankiem rozciągał się duży ogród warzywny otoczony starym sadem. Za nim, jeszcze głębiej i dalej, srebrną bielą połyskiwał brzozowy gaj, tu i ówdzie przetkany gęstymi kępami olch. Pośród nich i między brzozami, a także z obu stron domu wznosiły się malownicze sylwety ciemnozielonych, starych świerków.
Gdyby ktoś opodal przystanął i spoglądał z daleka, mógłby sądzić, że mieszkańcy w tym miejscu znajdują spokój i schronienie przed zbytnią ciekawością nieżyczliwych oczu, a także przed srogimi niespodziankami losu. Można było także uwierzyć, że w zaczarowanym świecie starych drzew otaczających całą siedzibę, pomiędzy ich grubymi konarami gnieżdżą się duchy opiekuńcze, które unosząc się pośród nich, dniem i nocą chronią mieszkańców starego domu przed nieszczęściami i ocalają wszystko, co w nim żyje. Adam, który z wielkim natężeniem przyglądał się swojemu domowi, czuł i wiedział, że dobre duchy są tutaj na pewno i w trudnych chwilach go nie opuszczą.
Cisza, spokój i czyste światło południa, które opromieniało domostwo i całą siedzibę, zachęcały do tego, ażeby jak najprędzej znaleźć się w jego pobliżu. Dym, który wydostawał się z komina i unosił się nad gontowym, omszałym dachem, świadczył o tym, że w jego wnętrzu przebywają ludzie. Wjeżdżając na podwórze, Adam zauważył to wszystko i uśmiechnął się z radością, która zajaśniała na jego młodej, zdrowej twarzy. I dopiero teraz potrząsnął lejcami, jakby przypominał swoim koniom, że już nastąpił kres ich podróży. W odpowiedzi oba kasztany potrząsnęły grzywami, zarżały, jeszcze mocniej się poderwały i dziarsko wbiegły na podwórze, pociągając za sobą sanie. Adam zręcznie skierował je ku stajni. Gdy się zatrzymały, wyskoczył, wyprzągł je sprawnie i wpuścił do stajni, do ich żłobów, gdzie czekał na nie południowy posiłek. Konie stojące wzdłuż całej ściany obróciły ku nim głowy, zarżały powitalnie i radośnie na widok przybyłych towarzyszy.
Rozdział 2
Przekroczywszy próg i sień domu, Adam otworzył drzwi do wielkiej kuchni. Najpierw zobaczył w niej swoją żonę, Różę. Stała oparta bokiem o kuchenny komin, który służył także jako piec do ogrzewania domu. Słysząc skrzypienie drzwi, Róża z nagłym ożywieniem zwróciła się w stronę wejścia. Jej bardzo zaokrąglona sylwetka świadczyła o zaawansowanej ciąży. Na widok męża jej oczy się rozszerzyły i zabłysły, a na jasnej, młodej twarzy zakwitł szczęśliwy uśmiech.
— Ach, Adasiu! Jesteś już? — radośnie wykrzyknęła.
Równocześnie na dźwięk jego imienia oderwały się od siebie głowy trzech mężczyzn, którzy siedzieli na ustawionej pod ścianą ciemnej ławie z wysokim oparciem, naprzeciwko długiego stołu. Twarze ich natychmiast zwróciły się ku wchodzącemu. Na Adama spojrzał wyczekująco jego ojciec Dominik Korzeniowski. Obok niego siedział ich kuzyn Michał Wąsowicz, który mieszkał z rodziną za gajem brzozowo-świerkowym i za rozciągającymi się w pobliżu łąkami, a przy nim także przybyły w te okolice osadnik Kazimierz Lipski. Czekając na obiad, trzej mężczyźni zabawiali się przyjacielską rozmową. Dowiedziawszy się o chorobie matki Róży, nowy sąsiad przyjechał złożyć uszanowanie panu Korzeniowskiemu i równocześnie zapytać o zdrowie Julii Kraszewskiej, teściowej młodego Adama. Spoglądał na niego z ciekawością, ale o nic nie pytał, czekając, aż on sam powie, co widział i słyszał.
Adam powitał gości miłym pozdrowieniem, szybko zdjął z siebie podróżną burkę, czapkę futrzaną i powiesił je przy drzwiach. Cichymi, sprężystymi krokami podszedł do żony, uśmiechnął się i delikatnie całując ją w policzek, zapytał:
— Jak ty się czujesz, moja Różyczko? Nie jesteś zmęczona?
— Nie, Adasiu. Skądże? Bogu dzięki, wszystko w porządku.
— Skoro tak, to i ja bardzo się cieszę — odpowiedział Adam z uśmiechem na twarzy zarumienionej od mrozu. Przyczesując rękami od czoła na tył głowy lekko spocone włosy, zwrócił się w stronę mężczyzn, którzy milczeli i patrzyli na niego wyczekująco. Michał Wąsowicz, który siedział przy brzegu stołu, uśmiechał się na pół zagadkowo, jednocześnie z życzliwą ciekawością. Milczenie przerwał ojciec Adama:
— Podejdź do nas, Adamie, i powiedz, jak się tobie jechało?
— Nie można narzekać, tatko. Konie niosły jak wiatr.
— Do domu! Do domu! — wykrzyknął Lipski, który odznaczał się nadzwyczaj żywym usposobieniem i nie umiał ukrywać swoich uczuć. Ale Dominik Korzeniowski, choć zachowywał powagę, zwrócił się do Adama z widocznym na twarzy niepokojem:
— A jak zdrowie… twojej świekry? Co tam u niej słychać?
— O! Najpewniej się poprawiło! — wesoło odpowiedział Adam. — Przywitała mnie z takim zadowoleniem, jakby już dawno mnie nie widziała. A najdłużej wypytywała o Różyczkę. Potem wstała, a nawet i chodziła przy mnie.
— Oj, Bogu dzięki! Bogu dzięki — ucieszony Korzeniowski powtórzył raz i drugi.
Słysząc takie wiadomości o swojej matce, Róża zbliżyła się do stołu, klasnęła w dłonie i zawołała:
— Och, jakże ja się cieszę! Myślałam, że już… bliski koniec. Bałam się ciebie pytać, Adamie. A ty przywiozłeś taką dobrą wiadomość. Ach, jak dobrze! — powtarzała z radością.
Z rozpromienioną twarzą spoglądała na mężczyzn, którzy w ślad za nią się rozjaśnili i porozsiadali jeszcze wygodniej na wielkiej ławie przykrytej utkanymi z wełny kolorowymi kilimami.
— Obiad już gotowy. Niech Malinowska nakryje stół obrusem! — zawołała Róża do starszej kobiety, która stała w progu alkowy i przysłuchiwała się rozmowie. Ale też co jakiś czas zerkała na Różę, oczekując od niej poleceń. Słysząc jej słowa, z ciepłym uśmiechem pokiwała głową i odpowiedziała:
— Oj, tak. My się już tutaj zakręcimy i zaraz usłużymy naszym gościom. — Po czym, obracając się, zawołała energicznie: — Ludwika! Nasi goście już zgłodnieli. Chodźże tutaj! Pomożesz Róży… i nam. Odłóż to szycie. Tak się do niego przypięłaś, że zapomniałaś, jaka to pora dnia?
Jasnowłosa, piętnastoletnia dziewczyna z wahaniem, a zarazem cicho i zręcznie przekroczyła drewniany próg alkowy i nie podnosząc oczu na obecnych, zatrzymała się. Jej gładko zaczesaną głowę opasywał gruby warkocz spleciony z gęstych włosów. Miała na sobie lnianą bluzkę, samodziałową spódnicę i granatowy serdak. Niedługa i przymarszczona spódnica sprawiała, że dziewczyna wyglądała jeszcze bardzo młodo, prawie dziecinnie. Jednak Malinowska na jej widok niecierpliwie potrząsnęła ramionami.
— Coś taka wystraszona?! Przewiązuj zapaskę i biegnij tu! Dziewczyna lubi szyć — uśmiechnąwszy się, powiedziała do obecnych, którzy chętnie słuchali jej uwag. — Taki to wiek — dodała, rozkładając biały obrus na długim stole. — Chciałaby uszyć sobie coś świątecznego. Korzysta z tego, że Róża umie kroić i ma maszynę do szycia. Bo w tej spódniczynie… nie ma już ochoty pokazywać się w kościele; tak samo i na odpuście.
— A skąd ona jest? — zaciekawił się Lipski.
— Córka stolarza z Kisielina… — chętnie objaśniała Malinowska.
— Oj, to daleko stąd.
— Ani daleko, ani blisko. Takiemu młodemu to wszędzie blisko. Ale i tutaj nie usiedzi. Pomaga w sprzątaniu, bierze się do gotowania, lubi szyć i się stroić… Chce się podobać, jak to dziewczyna.
— No, ładnie, pięknie. A jak słyszę, jej ojciec jest stolarzem — Korzeniowski przypomniał to, co go najbardziej zainteresowało.
— I to bardzo dobrym stolarzem! — ochoczo wykrzyknęła Malinowska. — Tak samo jej brat Jerzy.
— Dobrze to wiedzieć. A co tam słychać w Kisielinie? — Lipski dopytywał z wesołym zaciekawieniem.
Dziewczyna, nie podnosząc oczu, zarumieniła się jeszcze mocniej. Odruchowo stanęła na jego słowa, ale nie potrafiła nic odpowiedzieć i tylko rękami zgniatała rąbek zapaski.
— A cóż by tam miało być słychać? Ludzie żyją jak zawsze i po dawnemu. Pracują, modlą się, nie oszukują innych. — Malinowska wyręczyła zawstydzoną Ludwikę, ale zaraz ją popędziła: — No, biegnij do kredensu. Zamiast tak stać, przynieś łyżki i chleb. Byłam tam niedawno — znowu zwróciła się do mężczyzn. — Jedni idą się modlić do cerkwi, drudzy do kościoła… Rodzina Ludwiki to przecież moi kuzyni.
— Buduję teraz dom i nie mam sprzętów, a nawet łóżek i szafy. Po żniwach… pojadę do twojego ojca — Kazimierz Lipski zwrócił się do Ludwiki.
— Stolarz i nam by się przydał — zauważyła Róża.
— Prawda to, prawda — Malinowska chętnie przytaknęła. — A ty, Różo, lepiej usiądź, bo dostaniesz żylaków i…
— W jej wieku? — zdziwił się Dominik. — Ale niech sobie usiądzie. Ot tutaj, blisko nas.
Powiedziawszy to, uśmiechnął się do Róży, powstał z ławy, przygarnął ją do siebie i usadził przy stole. Po chwili nadeszła Malinowska, trzymając przed sobą ogromną wazę napełnioną gorącą potrawą. Czerwony barszcz pachniał, dymił, drażnił nozdrza i wzmagał apetyt. W ślad za Malinowską posłusznie podążała Ludwika. Z wielką powagą niosła przed sobą talerze i łyżki, które pod okiem skrzętnej gospodyni ustawiła i rozłożyła na stole.
Bez zbytniej zachęty wszyscy napełnili talerze i w milczeniu nasycali pierwszy głód. Widząc ich apetyt, Malinowska powstała od stołu i z uśmiechem na twarzy skinęła ręką na Ludwikę. Kobieta starsza, doświadczona, a obok niej młodziutka i bardzo sprytna, jedna i druga żwawo zakrzątnęły się wokół drugiego dania. Były to ziemniaki utłuczone na puch z dodatkiem śmietany, sztuka gotowanej wieprzowiny i kiszone, soczyste ogórki. Ten prosty, a przy tym odpowiedni dla codziennego dnia posiłek goście przyjęli z wdzięcznością i z ochotą.
Rozdział 3
Wszelako Dominik Korzeniowski, który lubił rozmowy przy stole, nie chciał na tym zakończyć sąsiedzkiego spotkania. Kazał wnieść na stół samowar i przygotować dobrej herbaty. Zwyczaj ten przywiózł z Rosji do domu w swoich młodych latach. A teraz, kiedy wolnych chwil miał już coraz więcej, przedłużał spotkanie z przyjaciółmi. Gdy ze stołu znikły półmiski, łyżki i talerze, wtedy na ich miejscu pojawiły się staroświeckie, duże, rżnięte szklanki. Dominik z przyjemnością napełniał je gorącym płynem, który miał kolor podobny do miodu i wywoływał uśmiech na poważnych twarzach mężczyzn. Zanim jeszcze cokolwiek powiedzieli, popatrzyli na siebie i poczuli, że w ich duszach i umysłach rodzą się nowe zapasy energii.
Korzeniowski wypił kilka łyków herbaty, spojrzał na Lipskiego, a potem na Wąsowicza, który cicho i delikatnie uśmiechał się do swoich myśli. Pogrążył się w nich jeszcze przed obiadem. Był dalekim kuzynem Korzeniowskiego i może dlatego Dominik zwrócił się do niego najpierw:
— Ja się bardzo cieszę, że Julia Kraszewska pozostaje w jakim takim zdrowiu. Jeżeli wytrzyma do wiosny, to i dłużej pożyje.
Wąsowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Cóż tak milczysz? — zdziwił się Korzeniowski. — Czujesz jakieś zmiany? Czy niepokoje?
Wąsowicz nie zaprzeczył i nie przytaknął. Lipski przysunął się bliżej i nadstawił uszu. W końcu nie wytrzymał i spytał:
— A wy jak uważacie? Na gorsze czy na lepsze?
— Zmiany… to lubią być na gorsze — w zamyśleniu powiedział Korzeniowski.
— Ale one mogą nadejść — sprytnie zauważył Lipski, który lubił ruch, szukał nowości i ciekawy był wszystkich wydarzeń. Tymczasem Adam i Róża wstali już od stołu. Rozmawiając i uśmiechając się do siebie, przeszli do pokoju, który wychodził na ganek. Wkrótce za nimi podniosła się Malinowska. Udała się do sieni, skąd przyniosła świeżej wody i węgla drzewnego do samowara. Tego rodzaju czynności wykonywała z ochotą, ponieważ bardzo lubiła Dominika. Cieszyła się również z przybycia gości i chętnie ich obsługiwała. Dolała wody, dołożyła węgla i przysiadła bliżej, ażeby się przysłuchiwać rozmowie. Tymczasem Korzeniowski znowu podjął:
— Ja nie wiem dlaczego, ale teraz, na samym progu dwudziestego wieku przypomina mnie się przeszłość. I to, co było kiedyś. Wszelako jeszcze inna sprawa nie daje mi spokoju; czy już tak będzie, że ruski car i ci wszyscy potężni, którzy skupili się dookoła, wiecznie będą nas trzymali pod butem?… Czy oni do końca świata będą tacy mocni?
— Hm… — bezradnie wzruszając ramionami, mruknął Lipski. — Mocni to oni zawsze byli, jak sięga pamięć nasza. Car jest bardzo, bardzo wysoko.
— Ale zupełnie nowy wiek otwiera się przed nami — w zadumie wyznał Wąsowicz. — Jakoś tak czuję… — po czym uśmiechnął się ciepło, a przy tym nieco tajemniczo.
— Otóż to! Otóż to! — wykrzyknął Lipski i z radości aż podskoczył na ławie.
— Tak mówicie — odrzekł poważnie Korzeniowski. — A te dwa wielkie powstania, co one nam dały? Iluż to ludzi się zmarnowało? I wszystko na darmo…
— Niekoniecznie! — zaprotestował Lipski.
— Ach! Bo pański ojciec uratował się od zsyłki na Sybir. Ochronił się jakoś?
— Służył pod Langiewiczem. Na koniec… miał trochę szczęścia — z uśmiechem pełnym zadowolenia wyjaśnił Lipski. — Jego koledzy, no… — zastanowił się — może nie wszyscy, ale większość umarła na Syberii. Po upadku tego powstania w 1863 roku car Aleksander II… dziad teraźniejszego cara wyłapał ich, a niektórych razem z rodzinami kazał wywieźć na Sybir. Powymierały tam, biedaki, w ciężkich chorobach i w strasznej biedzie — westchnął ze smutkiem.
— Jakże mi żal tych ludzi, zapomnianych bohaterów… Iluż ich wtedy się zmarnowało? Mało kto wie, jakie straszne było to powstanie… — bardzo cicho odezwał się Korzeniowski i po chwili dodał: — A mój dziad w poprzednim wielkim powstaniu, w roku 1830, też pomagał powstańcom. Mieliśmy taki obowiązek. Od ponad czterystu lat stawaliśmy z własnym uzbrojeniem w obronie granic naszej ojczyzny. — Ale… — przypomniał sobie jeszcze więcej — w tym czasie ze wszystkich stron przybywało tych, którzy tylko się bogacili… podczas gdy inni ginęli. Na naszych oczach jacyś dziwni, najprzeróżniejsi ludzie z zupełnych dziadów pozamieniali się w wielkich panów. Kupowali tytuły hrabiowskie, nawet i pochodzenie szlacheckie… Ludziom tym, którzy się bogacili na naszym upadku, wśród strasznego zmarnowania ludzkiego życia, zdrowia i wyniszczenia ich rodzin, w nagrodę za to jeszcze ruski car dawał najlepsze polskie nazwiska. To było coś, co nikomu przedtem w Polsce nawet i przyśnić się nie mogło… A to działo się za wielkie pieniądze, do których tutaj tak szybko dochodzili. Ojciec mój patrzył na te rzeczy i niejeden raz o nich opowiadał.
— A co on wart ten car?! — wykrzyknęła Malinowska. — Nic niewart. Nic! I dla niego może jeszcze nadejść wielka kara!
— Otóż to! A ci ludzie bez żadnego pochodzenia zabierali sobie piękne nazwiska i ziemię tych, którzy poginęli w powstaniach albo zostali wypędzeni z własnej ojczyzny.
— I teraz udają największych arystokratów w szerokim świecie — szybko domyślił się Lipski.
— Po tym powstaniu — ciągnął Korzeniowski — urzędnicy carscy wyrzucili naszą rodzinę z Polski centralnej, wyzuli z majętności dziedzicznej i przysłali do wołyńskich lasów, niedaleko stąd, w okolice dzisiejszej Rudni. Dziadowie moi przybyli tam z gołymi rękami. Ale i tak dziękowali Bogu ze wszystkich sił, że nie znaleźli się w tajdze, na zamarzniętej ziemi, gdzie tak wielu umarło na katordze… I wielu jeszcze miało skonać. Tak było w roku 1831. A ja urodziłem się później… I też przyszedł czas, że się znalazłem na drugim końcu Rosji, a nawet jeszcze dalej… Car wysłał mnie na wojnę japońską.
— No, wszelako słyszałem ja, że ciężko było waszej rodzinie w tej Rudni — po chwili przypomniał Lipski. — Ale dziękować Bogu, przetrzymaliście.
— Na rozkaz rządu carskiego nasi przodkowie wydobywali tam rudę żelazną. Nie było jej dużo i dość szybko się wyczerpała. Tymczasem mieszkańców przybywało i potrzeby rosły. Wreszcie musieli oni przystąpić do karczowania lasów, które otaczały tę miejscowość ze wszystkich stron i dawały schronienie przed różnymi niebezpieczeństwami; także i przed złymi ludźmi. Tam był również i dziad… tego oto Michała. — Korzeniowski z wielką życzliwością uśmiechnął się do Wąsowicza.
— Na Rudni i teraz mieszkają nasi kuzyni — przypomniał Wąsowicz.
— A jakże. Wciąż tam przemieszkuje ze swoją rodziną mój stryjeczny brat, Józef Korzeniowski, i nie chce się stamtąd ruszać. Tak mu tam dobrze.
— Ludzie wrastają w ziemię głęboko jak dęby! — zawołał Lipski.
Wszyscy trzej panowie w milczeniu pokiwali głowami. A ponieważ w czajniku na samowarze zaparzyła się nowa herbata, jeden po drugim zaczęli sobie dolewać i popijając, dalej gwarzyli. Korzeniowski, uśmiechnąwszy się, odezwał się tymi słowami:
— Samowar, co go na tym stole widzicie, na moje specjalne życzenie przywiózł z Tuły jeden Żyd z Torczyna, niejaki Joachim Munsztuk.
— A, znamy go! — wykrzyknął Lipski. — On wszędzie się kręci! Tu wskoczy, tam wyskoczy i z najgłębszej Rosji potrafi sprowadzać osobliwe wiadomości.
— Lubi wszystko wiedzieć — przyznał Wąsowicz.
— Tak, tak — przytaknął Korzeniowski. — Zbiera i wyszukuje nowinki, gdzie tylko może.
— A samowar piękny, niczym katedra w Łucku — zaśmiał się Lipski, podnosząc do góry obie ręce i potrząsając nimi.
— Ho, ho, wysoki jest… i jaśnieje. To dobry mosiądz — zauważył Wąsowicz.
— Popatrzcie na te pieczęcie na nim i rysunki. Czyżby to jakieś starodawne herby? — zastanowił się Korzeniowski, popatrując na swoich gości. — A może on wcześniej miał innych właścicieli, jakichś bogatych kupców? Może i bojarów? Jak się wam zdaje?
— Może to być. Takie przedmioty przechodzą nieraz… z rąk do rąk — przyznał Lipski. — Rosja to wielki i bogaty kraj. Jakżeż się ona rozrosła, w którą stronę człowiek by się nie obrócił! A Syberia to pół Azji. Ciągnie się od Uralu aż do Chin i do Oceanu Spokojnego. Czy to nie za dużo jak na jeden kraj?
— A na samej górze jeden jedyny car. I podobno jest taki maleńki, drobniutki. Czy on to wszystko utrzyma, zdzierży swoimi małymi, ludzkimi i słabymi rączkami? — wzdychała i dziwiła się Malinowska.
— Jakoś to się zawsze trzymało. A oni chcą przyłączać jeszcze nowe i wciąż nowe kraje. Rosja to otchłań.
— Wpuszczają do siebie obcych, którzy robią, co chcą, i na dodatek jeszcze wyśmiewają tę władzę.
— Rosja wielka jest i słaba zarazem.
— A jak przyjdą wielkie zmiany, to się im nie oprze. Bo każdy poszukuje zysku tam, gdzie czuje, że coś jest niedopilnowane. — Wąsowicz stwierdził filozoficznie i praktycznie zarazem.
— Rosja to tajemnica. Ach, iluż to dziwnych ludzi się po niej kręci? I przychodzą coraz dziwniejsi. Nawet i z wyglądu — powiedział Lipski z naciskiem.
— Oj, ten świat nie jest spokojny — westchnął Korzeniowski.
— A teraz wszyscy się bawią! Może właśnie dlatego?
— Co to za czasy? — dziwiła się Malinowska.
— Jeden Pan Bóg to wie. Kiedy świat poczuje, że może nadejść coś strasznego i niewiadomego, zaczyna się bawić. W końcu gubi rozum i szaleje.
— Wszędzie, jak słyszę, urządzają bale. Skądś przychodzą nowe tańce, a młodzi chętnie się ich uczą. Trzeba przypomnieć Adamowi, żeby nie tracił czasu.
— Jeszcze nie pora dla niego. Będzie musiał trochę poczekać! — roześmiał się Dominik.
— Prawda, prawda. Ale chłopak z niego do tańca i do różańca. Pięknie śpiewa, bardzo lubi tańczyć…
— Pracować też lubi — z uznaniem przypominał Lipski. — A zwłaszcza odkąd pan Dominik usunął się na bok. Gospodarstwo trzyma mocną ręką. Parobcy bez mała trzęsą się przed nim ze strachu. Taką ma mocną pięść. Ale co tam służba. Z niego i zwierzęta nie spuszczają oczu! Jak te konie na niego zezują, jak rżą na jego widok, głowy do góry podrzucają i same biegną za nim, ach!
— Czują siłę… — z uśmiechem spostrzegł Wąsowicz.
— Tak, tak — przyznał Korzeniowski. — Jeszcze wszystko przed nim. Zdąży i się zabawić. Ale jemu w głowie tylko robota. Trzeba do końca spłacić dług za ziemię. Teraz to dla niego najważniejsze.
— Tak, tak — zgodził się Lipski. — Młody gospodarz chce u siebie zaprowadzić porządek.
— Było u nas trochę czerwonego złota. Poszło ono na pierwsze spłaty.
— Ziemi macie coraz więcej — zauważył Lipski. — I jest się o co martwić.
— W życiu tak jest, że się zaczyna od pożyczek. Tajemnica w tym, żeby procenty nie były lichwiarskie.
— A u mnie tak się wszystko zaczęło… — ciągnął Dominik. — W 1905 roku powróciłem z wojny japońskiej. Którejś niedzieli, jak już trochę odpocząłem, wybrałem się do Torczyna na sumę do naszego kościoła parafialnego. Kiedy nabożeństwo się skończyło i wyszliśmy na podwórzec, wtedy podchodzi do mnie mój cioteczny brat Ossoliński i zaczyna się o wszystko wypytywać. Już dużo wcześniej słyszał o tym, że byłem wzięty na tę wojnę, także o moim wyjeździe na Daleki Wschód. Ossoliński bardzo był wszystkiego ciekawy. Wypytywał mnie, jak się biły wojska rosyjskie i co się tam działo. No i w ogóle, jak żyją ludzie w owych dalekich, azjatyckich, górskich krainach; co jedzą, jak się ubierają, jakie mają instrumenty muzyczne, jak się bawią, czy są przyjemni i tak dalej. A że on jest nauczycielem, pytał mnie na koniec, jaka jest tamtejsza przyroda i czy mają tam dużo śniegu. Był nadzwyczajnie ciekawy tego dalekiego świata. A ja mu jeszcze opowiedziałem, że tam ludzie sobie nawzajem i przybyszom opowiadają, że w górach żyje wielki i dziki człowiek. Nazywają go yeti, co podobnież znaczy: człowiek śniegu. Może być bardzo niebezpieczny i tamtejsi ludzie się go boją… Opowiedziałem mu wszystko, co tylko widziałem, słyszałem i co zapamiętałem. A on mi odpowiedział, że bardzo zazdrości mi takiej dalekiej podróży…
— Jednak chyba ta słynna rosyjska armia nie odnosiła wielkich zwycięstw! — beztrosko zaśmiał się Lipski.
Korzeniowski milczał, w końcu odpowiedział:
— Co zrobić. Ale wtedy zobaczyłem kawałek świata. Głodu i wielkiej biedy nie zakosztowałem; chociaż ta armia nie miała szczęścia. — Na koniec milcząco pokiwał głową.
— Jakoś ten początek wieku nie zaczął się dla niej najlepiej — zauważył Wąsowicz. — To jest ostrzeżenie.
— Kiedy przyznałem się Ossolińskiemu, że potrzebuję większej gotówki, najpierw sam dał mi trochę ze swoich oszczędności. Resztę załatwił inaczej. Poszedł ze mną do swojego bliskiego znajomego, który w Torczynie ma duży młyn. Pogadał z nim, tłumaczył, przekonywał, a nawet i prosił. A tamten właściciel młyna w Torczynie, pan Franciszek Borkowski, miał w szkole syna i chciał, żeby Ossoliński przygotował go do gimnazjum w Łucku. I w końcu się dogadali. Ludwik Ossoliński, bardzo bliski zaufany Borkowskiego, za te lekcje dostał z góry, a potem sam mnie przekazał pieniądze w formie pożyczki na cztery raty… i na pięć procent.
— Ach! — w odpowiedzi rozległy się okrzyki pełne zdumienia. Pośród nich było słychać Adama i Różę, którzy przez ciekawość powrócili do gości.
— Tak — powiedział z wielkim uznaniem Korzeniowski. — To człowiek mądry, wykształcony i dobry kuzyn.
— Słyszałem też, że bardzo skromny — dodał Wąsowicz.
— Wielka to prawda. Odtąd nam wszystko zaczęło się dobrze układać i bez większych przeszkód. A teraz Adam… — Dominik uśmiechnął się, widząc, że do stołu zbliżył się jego syn ze swoją żoną — będzie miał dla kogo pracować. Siadajcie koło nas — dodał, czyniąc dla nich miejsce na ławie.
Lipski uśmiechnął się na ich widok i też się posunął. Coś sobie pomyślał, po czym zwrócił się do Wąsowicza:
— Pan tak mało mówi. Niech karty coś więcej powiedzą. Rozłóż pan… dla nich. — Przeniósł wzrok na Różę i uśmiechnął się wymownie.
Wysłuchawszy go, Wąsowicz w wielkim skupieniu popatrzył na Różę i Adama. Po chwili sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i zręcznym ruchem wyjął stamtąd spłaszczoną talię połączonych ze sobą kart w taki sposób, jakby to była jedna mała książeczka.
— Na sercu leżały — zauważyła Malinowska, która pilnie słuchała i wszystkiemu z wielką ciekawością się przyglądała.
— I wróżba będzie… od serca — obwieścił Lipski.
Wąsowicz rozłożył całą talię w poprzek stołu, z ledwie zauważalnym uśmiechem spojrzał na Różę i przywołał ją do siebie delikatnym ruchem ręki. Gdy podeszła, kazał jej przełożyć karty dwa razy. Przyjrzał im się uważnie i po chwili powiedział:
— Będzie syn. — I znowu spojrzał w karty, rozjaśnił się i stanowczym głosem oświadczył: — Chłopak będzie mocny, zdrowy i… mądry.
— Ach! — raptownie krzyknęła Malinowska i z najwyższą uciechą klasnęła w dłonie. Następnie natychmiast podbiegła do Róży. Przytuliła się do niej i bardzo ostrożnie ją uścisnęła, wołając: — Ach! Ach… — powtarzała — tego nam tylko trzeba! Różyczko, cieszysz się?!
Z drugiej strony podbiegł zadowolony i uśmiechnięty Adam. Gorąco objąwszy żonę, wycałował ją po gładkiej, młodej twarzy, a także i po rękach. Róża ze zmieszania i z wielkiej radości zarumieniła się gwałtownie i tak się wzruszyła, że w jej ciemnoniebieskich oczach rozbłysły łzy tak przejrzyste i rozmigotane, jak najczystsze diamenty. Obtarła je dłońmi, uśmiechnęła się, nic nie powiedziała, ale bardzo cichutko i słodko westchnęła.
Rozdział 4
Tydzień przed Wigilią nadszedł dla Róży czas rozwiązania. Najtrudniejsze godziny zaczęły dla niej wybijać od północy, biegły w napięciu i nieprzerwanie, aż nagle przed świtem szczęśliwie urodziła syna. Kiedy ustały jej cierpienia, a także towarzyszące im niebezpieczeństwa i niepokoje, jednocześnie ze wschodzącym dniem i z różowym porankiem cały dom przeniknęły radość, spokój i wielka ulga. Malinowska nie odchodziła na krok od położnicy i ze wszystkich sił pomagała akuszerce. Kiedy już chłopiec został wymyty, osuszony i owinięty w ciepłe flanelowe pieluszki, delikatnie wzięła go w objęcia, z najwyższą ostrożnością uniosła i pokazując całej rodzinie, oświadczyła bardzo głośno i z wielką dumą:
— Ot i urodził się Adamowi… syn. — I uśmiechając się do niego bardzo uroczyście, dodała po rosyjsku, ażeby to mocniej zabrzmiało: — Twój naslednik, następca…
Ale gdy wstrząśnięty i zachwycony Adam, nie mogąc się powstrzymać, zbliżył się do dziecka z ogromną ciekawością i chciał się nad nim pochylić, krzyknęła ostro:
— Tylko nie podchodź za blisko! — Raptem jej poczciwe oblicze całkiem się odmieniło i stało się przesadnie surowe. — Bo teraz to możesz jemu zaszkodzić. — I znowu z najwyższą czułością zaczęła okrywać maleńką, czerwoną twarzyczkę, w której uśpione oczka ledwie się rysowały pod mocno zaciśniętymi powiekami. I stałaby jeszcze na progu alkowy, jakby to dziecko swoją mocną osobą wprowadzała w cały świat, gdy nagle niemowlę zaczęło głośno płakać. Rozpaczliwy płacz przechodzący w krzyk niesłychanie ją poruszył i zmusił do tego, że natychmiast zawróciła do środka. Spoczywająca w pościeli Róża miała już wszystkie cierpienia za sobą i promieniała szczęściem. Na widok Malinowskiej, która niosła dziecko, czule je do siebie przytulając i uspokajając, wyciągnęła do niej ręce. W tym momencie z radością poczuła, że zdrowie i siły będą do niej powracały coraz szybciej.
Następnego dnia Adam przywiózł swoją teściową, Julię Kraszewską. Z jej oczu wytrysnęły gorące łzy radości na widok córki tak młodej i już obdarowanej przez los pięknym i zdrowym dzieckiem. Całowała ją, przytulała do siebie i z wielkim zachwytem przyglądała się swojemu wnukowi, który nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że cała rodzina jest w niego wpatrzona. Za Julią zbliżył się do żony Adam, który z daleka, choć z wielką dumą spoglądał na swojego syna. Wciąż był głęboko poruszony i cieszył się, że Róża najtrudniejsze chwile ma za sobą i nie pojawiły się żadne kłopoty. A gdy Julia już napatrzyła się na swojego wnuka, wówczas obróciła się do Adama, spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się z rozrzewnieniem i powiedziała:
— No, Adamie, myślę ja sobie, że jaki ojciec, taki i syn.
— O, ja mam wielką nadzieję w Bogu, że będzie ode mnie nie mniej dzielny, a może nawet bardziej i… dużo, dużo mądrzejszy. Teraz takie idą czasy.
— Popatrz na niego, Adasiu… zbliż się troszeczkę — zachęciła go Róża, która chciała, ażeby Adam obdarzył swoje dziecko na sam początek życia dobrymi, ojcowskimi uśmiechami. Słysząc to, dwudziestosześcioletni ojciec podszedł cichutko na palcach i przyjrzał się dziecku z wielką uwagą, z ciekawością i z odrobiną zdumienia.
— Ty kiedyś też byłeś taki sam… — gorąco zapewniała go teściowa.
Adam potrząsnął głową z niedowierzaniem i popatrzył na swoje duże dłonie stwardniałe od codziennej pracy. Lecz zaraz posłusznie i zgodnie pokiwał głową i dalej przypatrywał się dziecku. Spało bardzo spokojnie, jakby świat, do którego przyszło, był dobry, piękny i absolutnie bezpieczny. A z kącika jego maleńkich ust wypłynęła resztka matczynego mleka.
— Zdrowy chłopak — powiedział Dominik, który zbliżył się zachęcony obecnością syna i Julii. — Śpi zdrowo. Mocny jest.
— No, idźcie już — Julia powiedziała do nich poufale, a zarazem stanowczo. — Niech matka i dziecko odpoczną.
Rozdział 5
Wkrótce nadeszła Wigilia. W dniu tym, gdy zapadł zmierzch, w dużej kuchni domu Korzeniowskich do szerokiego i długiego stołu zasiadła cała familia. Na pierwszym miejscu usiadł Dominik, który przywdział swoje świąteczne ubranie uszyte z najlepszego czarnego sukna, jakie można było dostać w Torczynie. Wybrał je także i uszył z niego piękny, świąteczny surdut Icek Blum, znajomy Żyd i dobry krawiec, który tam mieszkał i prowadził duży zakład.
Z prawej strony Dominika usiadła Julia Kraszewska, z lewej zaś jego synowa Róża, a tuż przy niej Adam. Naprzeciwko nich zajęła miejsce Malinowska, chociaż nieraz powstawała, ażeby wszystkiego dopilnować. Po obu stronach długiego stołu nie zabrakło miejsca dla dziewcząt i dla parobków. Niedaleko Malinowskiej przysiadła Ludwika z Kisielina, obok zaś jej nowa przyjaciółka, piętnastoletnia Maszka. Wczesną jesienią przyszła z Polesia i tak już została. Naprzeciwko Adama zajęło miejsca trzech młodych parobków, którzy najęli się do pracy u Korzeniowskich jeszcze na wiosnę. Przy nich skromnie usiadł pracowity i gorliwy pastuch Mateusz.
Malinowska wołała dziewczęta do pomocy, zlecała im różne zadania i czynności, ale także sama usługiwała świątecznym gościom. Na jej polecenie przynosiły i stawiały na stół śledzie w oleju, również i ryby wędzone, których dostarczyli znajomi Poleszucy. Zanim przystąpiono do wieczerzy, wszyscy powstali od stołu, przełamali się opłatkiem i uśmiechając się do siebie nieśmiało i serdecznie, życzyli sobie nawzajem jak najwięcej zdrowia, szczęścia i wszystkiego dobrego. Po czym usiedli za stołem i jedli z apetytem ryby, do których podana była kwaszona kapusta, doprawiona najprzeróżniejszymi ziołami. Malinowska razem z Różą i Ludwiką ukisiły ją tegorocznej jesieni. Tymczasem Róża cały czas myślała o dziecku i co chwila do niego zaglądała. Oparta o ramię Adama wyglądała ślicznie, słodko uśmiechała się do gromadki ludzi, którzy otoczyli cały stół. Wielu z nich było jeszcze zupełnie młodych. Uśmiechali się radośnie i ufnie, chociaż nie byli bogaci i nie wiedzieli jeszcze, co znaczą pieniądze i wielkie bogactwo. Zdawało im się, że wystarczy uczciwie pracować, a już można żyć. Przebywali w otoczeniu i pod opieką ludzi takich jak Korzeniowscy i czuli się bezpieczni. Dach, pod którym się znaleźli, był hojny i przyjazny. Adam sam się nie oszczędzał, wszystkich popędzał do roboty, ale nikomu nie pozwalał zginąć. Młodzi ludzie byli pogodni i uśmiechali się do całego świata. Wcale nie spodziewali się niczego strasznego i byli szczerze przekonani, że życie ma swój wyjątkowy sens. Wierzyli, że przyjdzie czas na wydarzenia dla nich szczęśliwe i bez wątpienia warto żyć. Chcieli pracować, bawić się i cieszyć.
Tego dnia dziewczęta uczesały się bardzo starannie i poubierały w to, co miały najlepszego. Bardzo chciały podobać się sobie i wszystkim innym, ale również chętnie pomagały Malinowskiej. Dlatego na stole wigilijnym niczego nie zabrakło. Oprócz rozmaitych ryb znalazły się tam chudy bigos, barszcz z uszkami, racuszki, a na prośbę Róży także małe pierożki z odrobinką śmietany i startego cynamonu.
Żwawi parobcy o twarzach zarumienionych od mrozu i ogorzałych od wiatru mówili bardzo mało, chętnie sięgali po wszystkie potrawy, nakładali je sobie na talerze i jedli z wielkim apetytem. Kusił ich bardzo smakowity wygląd i zapach doskonale przyrządzonych wigilijnych potraw, a nade wszystko delikatne i aromatyczne pierożki. Widząc to, Malinowska uśmiechała się z wielkim zadowoleniem, ponieważ w przeddzień ugotowała ich bardzo dużo i pod przykrywkami ustawiła w zimnej komorze, ażeby się nie zepsuły.
Na honorowym miejscu obok Dominika siedziała Julia Kraszewska. Z przejęcia i z radości bardzo się zarumieniła, ożywiła się i jakby odmłodniała. Włosy jej, wysoko upięte rogowym grzebykiem, lekko i z wdziękiem rozsypały się na koronkowy, czarny szal, który malowniczo zarzuciła sobie na ramiona. Ażeby uszanować starszego człowieka, głowę całego rodu, uśmiechała się uroczyście i swoją rozjaśnioną twarz co chwila zwracała w stronę Dominika.
Na początku był radosny. Nie żałował ludziom miłych spostrzeżeń i spokojnych uwag. Julia pilnie słuchała tego, co mówił, a za jej przykładem pozostali domownicy. Ale kiedy na stole znalazła się kutia, zamyślił się i dziwnie spoważniał. Wydało się nawet, że posmutniał. I tak było w istocie. W tej chwili ujrzał bardzo jasno, jak ten czas szybko przemija. Ludzie żyją, pracują i pewnego dnia odchodzą na zawsze. Nagle znikają i już nigdy nie można ich zobaczyć, spotkać się z nimi ani porozmawiać. Korzeniowski głęboko westchnął. Powoli, małymi łyżeczkami jadł kutię, tę potrawę gotowaną dla uczczenia zmarłych przodków. Równocześnie czuł, że jego bliscy zerkają na niego, dziwią mu się i jednocześnie pragną odgadywać jego myśli. Po chwili podniósł głowę i na koniec wyrzekł powoli, niechętnie:
— I tak oto wszystko przemija — krótko westchnął, a za moment dodał: — Mnie teraz należałoby odwiedzić mojego ojca… w Torczynie. Zobaczyć, jak się tam mu spoczywa. Obok niego leżą moja matka, jej bracia… moi stryjowie. Wszyscy odeszli w jedną stronę.
Julia, usłyszawszy to, zaraz dodała od siebie:
— Niektórzy ludzie opowiadają, że nasi zmarli siedzą teraz z nami przy stole, jedzą kutię… najlepszą pszenicę… ze słodkim miodem. I jak słyszałam, swoje życie wtedy oddają młodym. To widać, bo przecież młodzi się cieszą, a starzy… zamyślają. — Jednakowoż powiedziawszy to, podciągnęła szal, ażeby ładnie się układał na jej ramionach. I żeby nie wyglądać zbyt surowo i poważnie, poprawiła rozsypane włosy, mocniej upięła je grzebieniem i na koniec pogodnie się uśmiechnęła.
Korzeniowski wysłuchał jej z szacunkiem, po czym popatrzył na młodych ludzi, którzy z zaciekawieniem przysłuchiwali się ich rozmowie. Ale nie zdążywszy się otrząsnąć ze swoich myśli, powiedział:
— Nie wiem, gdzie są ich dusze, ale dobrze pamiętam, gdzie spoczywają ich kości. Tam i ja będę szukał dla siebie spokojnego miejsca…
W tym momencie, powstrzymując jego rozpamiętywania, zbliżyła się Malinowska i ustawiła na stole samowar napełniony wodą. Korzeniowski spojrzał w jej stronę, zamilkł i nieco się rozjaśnił. Zobaczył, że już na stole znajdują się duże szklanki, pokruszone kawałki cukrowej głowy, a dla młodych tak bardzo lubiane pieczone pierogi z makiem i z fasolą. Do tego podano w dzbankach tradycyjny kompot z suszonych gruszek i jabłek. Na ten widok dziewczęta się ożywiły i rozmawiając o wszystkim i o niczym, z wesołymi śmiechami nalały kompotu do szklanek i do kubków chłopaków, którzy siedzieli obok nich.
Malinowska zapaliła węgiel drzewny i przysiadła naprzeciwko Dominika. Woda w samowarze się gotowała, zaparzała się herbata w czajniczku, a ona wpatrywała się w niego i przysłuchiwała jego opowieściom. Kiedy gwar nieco ucichł, ostrożnie spróbowała gorącej herbaty, której Róża już zdążyła jej nalać. Otarła usta wierzchem dłoni i powiedziała:
— Wszelako mnie się zdaje, że Dominik jeszcze sobie pożyje i jak niejedno widział, tak może jeszcze i dużo zobaczyć.
— Może my wszyscy dożyjemy innych czasów? — wtrąciła Kraszewska.
— Nic nie stoi w miejscu. A ja wciąż przypominam sobie moich ojców. Chciałbym z nimi porozmawiać… — westchnął Korzeniowski. — Czasami wydaje mnie się, że oni przychodzą do mnie, nawiedzają mnie…
Julia Kraszewska pokiwała głową ze zrozumieniem. Ale zaraz się uśmiechnęła i powiedziała:
— Po coś oni przychodzą. I ja słyszałam, że ukazem carskim zostali wypędzeni z Polski środkowej i tutaj osiedleni. Taki los spotkał bardzo wielu ludzi. Ale tutaj było jeszcze inaczej, bo nasi pradziadowie byli nadzwyczajnie wojowniczy. Życie im upływało na nieustannych wojnach.
Usłyszawszy to, Adam się uśmiechnął, spojrzał na Różę i jeszcze raz się uśmiechnął. A Julia Kraszewska mówiła dalej:
— Moi pradziadowie bili się z Tatarami, z Turkami na krańcach dawnej Polski… To były straszne nawałnice, które szły na całą Europę i chciały zniszczyć chrześcijaństwo. Ale tutejsi Polacy ciągle ich powstrzymywali. Królowie dawali im za to ziemię, której tutaj było bardzo dużo nieuprawionej. Wszędzie rozciągała się wolna ziemia i żyli wolni ludzie.
— I Polska była wtedy wolna — przypomniał Adam. — A jaka potężna i wielka po unii z Litwą! — zawołał.
— Dawne to były czasy. Groby naszych przodków są wszędzie rozsiane — powiedział w zadumie Korzeniowski.
— Teraz nasze mogiły ze wschodu… spotykają się z waszymi grobami od strony zachodniej — zauważyła Julia.
— Ale i ja niemało kuzynów mam w okolicy — wtrąciła się Malinowska. — W Zaturcach, w Kisielinie. Życie tak ludzi gdzieś gna i gna…
— Niemcy nas od wieków spychają na wschód, a Rosja od tyłu chwyta za kark, wali na ziemię… i depcze — ciągnął Korzeniowski.
— Niemcy z tego, co ja widzę, bardzo lubią bogactwo.
— Rosja jest zawsze bardzo wojskowa — oświadczył Adam.
— A co lubią nasi Polacy? — pytała Róża.
— Słyszałem, że mają charaktery podobne do Francuzów i do Włochów. Choć wyglądem się od nich różnią — wyjaśniał Dominik.
— Ojej! — zdziwiła się Malinowska. — Coś takiego pierwszy raz słyszę! Ale ja tych ludzi nie znam. A do kogo są podobni Żydzi? — spytała z ciekawością.
— Do samych siebie — po chwili zastanowienia odpowiedział Korzeniowski.
— Oj, chyba tak — zgodziła się Kraszewska.
— Już ja niewiele zwojuję na tym świecie. Moja chata… z kraja — narzekał Korzeniowski. — Jeszcze sobie pogadam z sąsiadami, czasem pośpiewam stare piosenki z wojska, z czasów młodości. Ot i wszystko. W Boże Narodzenie przyszedł do nas Nowonarodzony… a razem z nim i mój wnuk. Do niego należy przyszłość.
— Prawda to, prawda — nie zaprzeczała i życzliwie się uśmiechała Kraszewska. — To wielkie szczęście. A przecież nie tak dawno i ja ciężko chorowałam. Myślałam, że już z tego nie wyjdę i nie spotkam się z wami tutaj przy stole. Ale Pan Bóg postanowił inaczej. Ile kto będzie żył, tego nikt nie wie. Trzeba ufać Bogu — zakończyła poważnie i bardzo mocno.
Korzeniowski nic nie odpowiedział, wszelako uśmiechnął się z zadowoleniem. Rozmowa na chwilę umilkła. Goście wigilijni sięgali po słodkie ciasta, jedli je ze smakiem i z przyjemnością popijali dobrą herbatą. Młodzi parobcy już dawno znużyli się tą poważną rozmową i przestali się jej przysłuchiwać. Kiedy poczuli się syci, zaraz ogarnęła ich wesołość i zaczęli kierować do dziewcząt wesołe zaczepki. One nie pozostały im dłużne. Beztroskie, piskliwe śmieszki wybuchały co chwila i bez większego skrępowania. Dziewczęta odruchowo i w bardzo naturalny sposób szukały radości. Nie znały wielkiego świata i nie tęskniły za nim. Najważniejsze było dla nich to, co uważały za bliskie, a przede wszystkim ludzie, którzy je otaczali i żyli w pobliżu. Uśmiechały się do parobków, wdzięczyły się do nich, a oni tylko na to czekali. Chwytali dziewczęta za rękawy bluzek albo za warkocze i niby to żartobliwie, ale dziarsko je przyciągali do siebie.
Tymczasem miejsce Róży przy stole było już puste. Widząc to, Malinowska nakazała rozweselonym dziewczętom zabrać się do sprzątania, sama zaś rozłożyła przed Julią starą kantyczkę. Dominik, który już zaczął zdradzać pewne znużenie, na ten widok ożywił się i po chwili zastanowienia zanucił swoją ulubioną kolędę:
— Bóg się rodzi, moc truchleje…
Słysząc go, wszyscy unieśli głowy i przyłączając się do niego, zaśpiewali głośno, z radosnym, świątecznym ożywieniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki