Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

W niedzielę rano ziele zbierała - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W niedzielę rano ziele zbierała - ebook

Urodziwa mężatka Mawra wikła się w romans z młodym bojarem. Gdy ich związek wychodzi na jaw, kobieta zostaje wykluczona ze swojej społeczności i mierzy się z licznymi trudnościami. Po latach ma miejsce zupełnie nowa historia miłosna… czy równie tragiczna?

Opowieść osadzona w malowniczych lasach, na górze Czabanicy, okraszona dawnymi wierzeniami, magiczną mocą ziół i elementami cygańskiego folkloru.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-517-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W NIEDZIELĘ RANO ZIELE ZBIERAŁA

Oj, nie chodź, Hrycu, na wie­czor­nice.
Bo na wie­czor­ni­cach dziew­czyny cza­row­nice,
Słomę palą i ziele warzą,
Cie­bie, Hrycu, siły i zdro­wia pozba­wią.
Tamta jedna czar­no­brewa
To praw­dziwa cza­row­nica!
Co zna ziele i z zadro­ści szlo­cha,
Bo cie­bie, Hrycu, bez pamięci kocha!
W nie­dzielę rano ziele zbie­rała,
W ponie­dzia­łek je płu­kała,
We wto­rek ziele warzyła,
A w środę rano Hryca na zawsze uśpiła.
W czwar­tek Hryca wszy­scy żało­wali,
A w pią­tek już go szybko pocho­wali.
Pogrze­bali Hryca bli­sko gra­nicy,
Pła­kały za nim dziew­czyny i moło­dyce.
I chłopcy Hryca żało­wali,
Czar­no­brewą wszy­scy prze­kli­nali.
Nie ma i nie będzie dru­giego Hryca,
Co go wygo­niła z tego świata cza­row­nica!
W sobotę rano matka już wyczuła,
Że córka Hryca zio­łami otruła,
Nie wie­działa, co takie ziele może,
Że Hryc skona, nim mu ktoś pomoże.
„Oj, matko, matko! Żało­wa­nie nada­remne –
Nie­chaj Hry­cu­nio w dwóch by się nie kochał!
Oto, Hrycu, za to zapłata:
Z czte­rech desek ciemna chata!”

Działo się to bar­dzo dawno temu. Tak dawno, że dzi­siaj nikt już nie pamięta, jak się nazy­wała wio­ska, w któ­rej miały miej­sce opi­sane wypadki. Wia­domo jedy­nie, że było to w górach.

W kotli­nie oto­czo­nej stro­mymi zbo­czami, któ­rych wierz­chołki wzno­siły się nie­mal do samego nieba, kryła się dosyć spora wieś.

A góry te były poro­śnięte wie­ko­wymi, nie­do­stęp­nymi lasami…

U pod­nóża jed­nej z nich, zwa­nej Cza­ba­nicą, do któ­rej przy­lgnęła ta wio­ska, wartko nio­sła swoje wody hała­śliwa rzeka. Jej gło­śny, spie­niony nurt prze­dzie­rał się prędko poprzez wiel­kie nie­ru­chome głazy. Rzeka oka­lała Cza­ba­nicę, jakby chciała ją objąć. A z samego wierz­chołka góry gęstymi rzę­dami zbie­gały w dół, jak wędrowcy, świerki. Zbie­gały aż do rzeki, jeden za dru­gim. Zna­la­zł­szy się w doli­nie, zatrzy­my­wały się tuż nad wodą.

Stały w tej kotli­nie z sze­roko roz­po­star­tymi zie­lo­nymi gałę­ziami i unie­sio­nymi czu­bami, stały i szu­miały. Ale nie tak, jak dzika rzeka w dole, która gło­śno plu­skała, hała­so­wała i huczała… Las szu­miał na swój spo­sób, nie­po­wta­rzalny, odmienny.

Mia­rowo i smutno, trwoż­nie, a jed­no­cze­śnie wznio­śle koły­sał coś w powie­trzu do snu. Sam zaś tonął w żalu. Spo­koj­nie i ostroż­nie, tu cicho, a tam bez­gło­śnie szep­tał las, ale jed­nym gło­sem. Szu­miał, szu­miał…

Tęskno było rosnąć drze­wom na tym szczy­cie.

Gdzie­kol­wiek by się spoj­rzało, wszystko było takie samo, wszę­dzie było tak samo. Morze zie­leni, jed­no­stajna koły­sanka, nic się nie zmie­niało.

Gęste rzędy świer­ków na tam­tej górze pięły się zawzię­cie ku jej wierz­choł­kowi.

Następ­nie zbie­gały z niej żywo, roz­po­starł­szy zie­lone ramiona.

I cią­gle tak samo.

Latem czy zimą, w pogodny dzień czy w ulewę, nie­odmien­nie, mono­ton­nie. Ta sama pieśń, taki sam rytm. Cią­gła koły­sanka, jed­na­kowy szum.

Opo­dal rzeki stało zamożne obej­ście z mły­nem. Ogród się­gał aż do Cza­ba­nicy. Było to sie­dli­sko boga­tej wdowy Iwa­ny­chy Duby­chy, dobrze zna­nej i w tej oko­licy, i daleko poza nią.

Rzeka hała­so­wała, młyn huczał, sosny szu­miały, a wszystko odby­wało się tak samo i jed­no­cze­śnie… Czy to w nocy, czy w dzień, zawsze i cią­gle w jed­nym brzmie­niu.

Świerki zie­le­niały, okry­wa­jąc gęstym cie­niem chatę bogaczki, poboż­nej i sro­giej gospo­dyni Iwa­ny­chy Duby­chy.

Jej ogród pysz­nił się kwia­tami, odkąd wydała się za Iwana Duba.

Krze­wiły się do póź­nej jesieni, bo już od mło­dych lat wdowa hodo­wała roz­ma­ite kwie­cie. Kochała je bar­dzo. A kiedy owdo­wiała i została sama z jed­nym dziec­kiem, zżyła się jesz­cze bar­dziej ze swo­imi barw­nymi ulu­bień­cami. Jej ogród koło chaty byłby bez kwia­tów bar­dziej pusty od pustyni.

Naj­ład­niej­szymi i naj­buj­niej­szymi wyda­wały się oka­załe czer­wone maki, które zimo­wały w gle­bie. I nikt w całej wsi nie miał takich cudow­nych kwia­tów jak Iwa­ny­cha Duby­cha.

Pew­nego razu do tej wsi oko­lo­nej górami zawi­tali Cyga­nie¹. Ku wiel­kiemu zdzi­wie­niu miesz­kań­ców poja­wiła się cała ich gro­mada. Przy­je­chali kil­koma wozami naraz. Pozo­sta­wili za sobą wiele miast i wsi. Powra­ca­jąc na Węgry, roz­bili namioty wła­śnie tutaj, opo­dal węgier­skiej gra­nicy, w sąsiedz­twie góry Cza­ba­nicy, w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od wiej­skich zagród. Prze­by­wali tam już od kilku dni.

Miesz­kańcy nie byli z natury ludźmi pło­chli­wymi, lecz widok tych sma­głych, nie­pro­szo­nych przy­by­szów bar­dzo ich zatrwo­żył. Od dawna opo­wia­dano o nich histo­rie, które nie mogły się spo­tkać z życz­li­wo­ścią słu­cha­czy. Już pewna legenda, gło­sząca o postęp­kach Cyga­nów, czy­niła z nich nie­przy­ja­ciół. Powia­dano, że ich przod­ko­wie nie udzie­lili schro­nie­nia Marii, która ucie­kała wraz z dzie­ciąt­kiem i Józe­fem. Nie wszy­scy naj­pew­niej znali tę legendę, mimo to Cyga­nie nie byli mile widziani wśród miesz­kań­ców wsi. Wszyst­kim nato­miast było wia­domo, że mieli oni w górach, w róż­nych miej­scach, tajemne schowki i kry­jówki, skąd nocami doko­ny­wali napa­dów na podróż­nych, ogra­biali ich i zabi­jali, i w ten spo­sób się boga­cili. Zni­kali tak samo zagad­kowo, szybko i skry­cie, jak się poja­wiali. Nikt nie wie­dział, skąd przy­by­wali i dokąd zni­kali. Kiedy gdzieś się zatrzy­my­wali, zapa­lali nocą wiel­kie ogni­ska. Tym samym zawia­da­miali oko­liczną lud­ność o swo­jej obec­no­ści. A w dzień roz­cho­dzili się poje­dyn­czo po wsiach. Tu popro­sili o jał­mużnę, tam popy­tali, czy nie trzeba zre­pe­ro­wać ubra­nia lub napra­wić naczy­nia… Gdzieś powró­żyli, a jesz­cze gdzie indziej zagrali na skrzyp­cach czy cym­ba­łach za kawa­łek chleba albo starą odzież… Na zbo­czach zaś cza­ro­dziej­skie ziele zbie­rali… No i, jak już było wspo­mniano, napa­dali na podróż­nych… I wszystko w pośpie­chu, jakby w prze­lo­cie, mimo­cho­dem.

Tym razem poja­wili się we wsi u pod­nóża Cza­ba­nicy i popro­sili o zgodę na tydzień postoju. Na tyle im nie pozwo­lono, pobyt skró­cono do połowy. I w tych oto kilku dniach zaszło pewne zda­rze­nie, które na długo miano zapa­mię­tać. Cygań­skich wozów było pięć, a każdy z nich przy­kryty był zaku­rzo­nymi płach­tami. Z wozów wyglą­dały stare i młode Cyganki o odpy­cha­ją­cych twa­rzach i dłu­gich czar­nych wło­sach, obok nich wid­niały też dzie­cięce główki.

Wozy były zaprzę­żone w konie i osły. Po obu stro­nach zaprzę­gów i z tyłu za nimi szli męż­czyźni o czar­nych błysz­czą­cych oczach i roz­glą­dali się cie­ka­wie dokoła.

Jak już powie­dziano, przy­by­sze roz­bili swoje namioty opo­dal wsi u pod­nóża Cza­ba­nicy, nie­da­leko rzeki, i od razu tego samego wie­czoru roz­nie­cili wiel­kie ogni­sko.

Trze­ciego dnia po przy­by­ciu taboru w jed­nym z namio­tów pod­niósł się okropny zgiełk, który nie usta­wał przez dwa dni. Otóż trze­ciej nocy po roz­bi­ciu obozu młoda Mawra, żona wójta o imie­niu Radu, który stał na czele taboru, powiła dziecko… Bia­łego synka. Roz­wście­czony „ojciec” obu­rzył się na nie­szczę­śnicę, zaczął jej wymy­ślać, zagro­ził pobi­ciem za zdradę. Matka bied­nej Mawry była naj­star­szą kobietą w tabo­rze, a zatem, wedle cygań­skiego zwy­czaju z racji wieku, naj­bar­dziej sza­no­waną przez Cyga­nów. Stara matka bro­niła córki, mio­tała się mię­dzy jej posła­niem w namio­cie a Radu, dziko krzy­czała i rzu­cała prze­kleń­stwa. A tym­cza­sem nie­mal wszy­scy męż­czyźni sta­nęli po stro­nie zdra­dzo­nego męża, ich wójta. Mawra okryła hańbą całą spo­łecz­ność czy­stej cygań­skiej krwi, wyda­jąc na świat pier­wo­rod­nego o bia­łej skó­rze. „Żebyś ty rana nie docze­kała!” – grzmieli i wymy­ślali położ­nicy od naj­gor­szych. Wtó­ro­wali w ten spo­sób roz­ju­szo­nemu „ojcu”, ich wój­towi, który wprost kipiał ze zło­ści. Zara­zem czuł się śmier­tel­nie obra­żony, żądał zemsty i wygra­żał pię­ścią, mio­ta­jąc się w tłu­mie Cyga­nów. Wszy­scy zebrali się obok namiotu prze­stęp­czyni i jak jeden mąż za swoim wój­tem powta­rzali: „Swego pier­wo­rod­nego syna!…”.

– Skąd się wziął ten biały pies?! – Radu rzu­cał się co pewien czas do obo­la­łej żony, która leżała pół­przy­tomna w wozie na podusz­kach, przy­kryta łach­ma­nami. Tuliła do sie­bie nie­mowlę, osła­nia­jąc je przed błysz­czą­cym dzi­kim, roz­wście­czo­nym spoj­rze­niem męża, onie­miała ze stra­chu przed tym, co w każ­dej chwili mogło się zda­rzyć.

Wolała umrzeć niż dożyć takich cza­sów. Wolała umrzeć, ale cóż z tego! Nie­szczę­śnica nie otwie­rała ust, nie mówiła ani słowa. Omdle­wała ze stra­chu…

Tym­cza­sem Radu, dużo od niej star­szy, był wystro­jony w jakieś gra­na­towe ubra­nie z wiel­kimi srebr­nymi guzi­kami i brzę­czą­cymi ozdo­bami. W dłoni trzy­mał posre­brzany gruby kij, sym­bol wła­dzy wójta tej nie­wiel­kiej spo­łecz­no­ści, i powta­rzał wciąż to samo:

– Skąd je wzię­łaś?! Ale ja cie­bie nauczę moresu, ja ci pokażę, kto to Radu i czyją żoną byłaś! – I zaczął od nowa, szar­piąc ją za włosy tak mocno, że biedna aż jęczała. – Pocze­kaj, ja ci pokażę! Nie miną trzy dni, a i two­jego ducha nie sta­nie w moim namio­cie, a ten pomiot prze­klęty – wska­zał przy tym dziecko – wyrzucę aż za siódmą górę. Myśla­łaś, że wyj­dziesz za mnie, a potem okry­jesz wsty­dem mnie i całą moją wspól­notę?! Giń, suko, jeśli nie doce­ni­łaś swo­jego szczę­ścia i nie wie­dzia­łaś, jak się ma zacho­wy­wać żona wójta. Patrz­cie! – wyce­dził groź­nie przez zęby. – Patrz­cie! Jakiego syna po trzech latach od zamę­ścia na świat spro­wa­dziła! – I zare­cho­tał, splu­nąw­szy przez zęby. – Masz jesz­cze tyle szczę­ścia, że leżysz tutaj, wśród nas, bo ojciec twój to Andro­nati, a matka jest naj­star­sza w gro­ma­dzie, bo ina­czej nie ścier­piał­bym i trzech dni z tobą w moim namio­cie! – Tup­nął wście­kle nogą i ponow­nie splu­nąw­szy z pogardą, wyszedł na zewnątrz.

Mawra zanu­rzyła swe cien­kie sma­głe palce we włosy nad niskim czo­łem i lekko nimi szarp­nęła. Z jej mło­dych piersi wydo­były się roz­pacz­liwe jęki bólu i zara­zem głę­bo­kiego żalu… A potem zamil­kła i zaci­snęła mocno obo­lałe powieki, spod któ­rych spły­wały gorące łzy. Wiel­kie srebrne monety, wple­cione w jej czarne włosy, zsu­nęły się nie­spo­dzia­nie, jakby same z sie­bie, aż na czoło i utwo­rzyły prze­dziwną magiczną ozdobę wokół jej sma­głej twa­rzy jakby odla­nej w brą­zie.

Była let­nia noc, jasna i spo­kojna. Ciemne, poro­śnięte lasem góry wzno­siły się ku niebu jak olbrzymy, a naj­wyż­sze szczyty zda­wały się roz­pły­wać w księ­ży­co­wym bla­sku i prze­zro­czy­stej noc­nej mgle…

Wokół wiel­kiego ogni­ska zebrali się sami męż­czyźni. Radu dołą­czył do swo­ich Cyga­nów. Leżeli albo sie­dzieli, palili fajki i roz­pra­wiali o tym, co się stało, pod­czas gdy kobiety i dziew­częta zaj­mo­wały się codzien­nymi spra­wami. Opo­dal, przy dru­gim mniej­szym ogni­sku, przy­go­to­wy­wały posi­łek, krzą­tały się przy dzie­ciach, kar­miły je, ukła­dały do spa­nia. A przy tym bez ustanku gorącz­kowo zasta­na­wiały się nad dal­szym losem pięk­nej, mło­dej Mawry. Od dawna zazdro­ściły jej srebr­nych i zło­tych naszy­ni­ków, jakimi obda­ro­wał uko­chaną wójt Radu, gdy wybrał ją sobie na żonę. Zazdro­ściły jej też, bo zara­biała naj­wię­cej z nich wszyst­kich, wró­żąc i pro­stym ludziom, i panom. A teraz… po trzech latach od zamę­ścia… powiła swo­jemu ślub­nemu bia­łego syna o nie­bie­skich oczach! Tfu!

Pod­szedł Radu do wiel­kiego ogni­ska i rzu­cił na zie­mię kape­lusz o sze­ro­kim ron­dzie, nie wypo­wie­dziaw­szy ani słowa.

– Radu! – ode­zwał się stary Andro­nati, ojciec mło­dej prze­stęp­czyni, która miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat. – Radu, co chcesz zro­bić? Wiem, że Mawra jest winna, i wiem, co nasz zwy­czaj naka­zuje czy­nić za zdradę, jakiej dopu­ści się żona. Wiem też, że jeśli nie uka­rzemy jej my sami, to uka­rze ją jej grzech, a może i jesz­cze coś gor­szego. Uka­rze ją teraz, od razu, a może po dwu­dzie­stu latach, a może i póź­niej, ale uka­rać musi. Co chcesz uczy­nić? Mawra jest winna. – I z tymi sło­wami pokor­nie schy­lił głowę przed wój­tem.

Radu nic nie odpo­wie­dział, ale zamiast tego szarp­nął na piersi swój gra­na­towy bez­rę­kaw­nik i zdjął z szyi mały wore­czek.

– Zrób­cie miej­sce! – krzyk­nął. – I uwa­żaj­cie!

Cyga­nie ruszyli się, w mil­cze­niu zro­bili miej­sce mło­demu wój­towi i posłusz­nie umo­ścili się wokół niego, wielce zacie­ka­wieni. Radu tym­cza­sem potrzą­sał głową wście­kle i dum­nie jak sam wło­darz nocy… Jego czarne włosy, dłu­gie i kędzie­rzawe, będące oznaką wol­nego czło­wieka, spa­dały mu luźno na ramiona. Się­gnął do woreczka, wyjął z niego pełną garść błysz­czą­cych czer­woń­ców, cisnął je na zie­mię, jak przed­tem kape­lusz, i krzyk­nął:

– Oto po raz pierw­szy temu…

Powtó­rzył czyn­ność i znowu krzyk­nął:

– Oto po raz drugi temu…! A to po raz trzeci temu, kto prze­pę­dzi w dwa dni zdraj­czy­nię, żebym jej na oczy nie widział! A wraz z nią tego jej bia­łego psa!

Wśród Cyga­nów zapa­no­wała cisza, ale nie na długo. Zaraz wszy­scy się poru­szyli, jakby brzęk­nęły struny basowe, zasze­le­ściły liście.

Każdy wie­dzał, że za zdradę w ich wspól­no­cie należy się bar­dzo surowa kara, ale ni­gdy jesz­cze nic takiego jak tej nocy u nich się nie zda­rzyło. Takie coś jesz­cze ni­gdy…

Tyle razy docho­dziło mię­dzy nimi do bija­tyk! Tyle roz­bo­jów wspól­nie doko­nali! Ale jesz­cze ni­gdy się nie przy­da­rzyło, by sam wójt sta­nął wśród nich i naka­zał im pozbyć się swo­jej żony. A pła­cił czy­stym zło­tem! Takiego cze­goś ni­gdy dotąd nie było. To mógł wymy­ślić tylko zawzięty, osza­lały z zazdro­ści Radu. Taką miał naturę.

W pierw­szej chwili nie mieli poję­cia, co powie­dzieć, co począć. Zbyt nie­spo­dzie­wa­nie zwa­liło się na nich to straszne posta­no­wie­nie wójta. Zatrwo­żeni Cyga­nie trwali więc w mil­cze­niu.

Ale cisza nie trwała długo. Z ziemi pod­niósł się stary ojciec Andro­nati, wysoki, chudy, bro­daty Cygan, pierw­szy muzy­kant wśród nich. Nawet i teraz trzy­mał skrzypce w dło­niach.

– Cze­kaj, Radu… – rzekł i pod­niósł rękę, rysu­jąc w powie­trzu łuk. – Cze­kaj no, Radu. Nad nami wszyst­kimi czuwa Bóg, a my wszy­scy jeste­śmy jego dziećmi, i biali, i Cyga­nie, i Radu, i Mawra. Ty na jej los…

Radu chciał prze­rwać sta­remu, wyrzu­ca­jąc z sie­bie dzi­kie prze­kleń­stwo, ale Andro­nati, nie zwa­ża­jąc nań, mówił dalej:

– Ty, Radu, byłeś jedy­nym synem swo­jego ojca, wójta w Sied­mio­gro­dzie, a Mawra to jedyne dziecko moje, sław­nego grajka Andro­na­tiego z puszty², i się pobra­li­ście. Dla­tego ty dla mnie jesteś tym samym, co Mawra, a Mawra tym, co ty. Nie pozwolę ci wypę­dzić jej czy zabić, tak jak tego chcesz. Wiem, że nasze oby­czaje naka­zują surowo osą­dzić za zdradę męża czy żony. Ja jed­nak nie pozwo­lił­bym cie­bie zabić, nawet gdyby ktoś tego zażą­dał w imie­niu prawa. Osą­dzimy Mawrę ina­czej, po dobremu, po ludzku. Pozwól jej zostać z nami jesz­cze ze trzy dni, pro­szę cie­bie o to ja, ojciec Andro­nati! – powie­dział i ukło­nił się mło­demu watażce.

– Ona jest prze­klętą zdraj­czy­nią, żeby jutra nie docze­kała! – Prze­ra­ża­jące słowa wzbu­rzo­nego męża wyrwały mu się pro­sto z piersi. Radu kipiał gnie­wem.

– Może i nie doczeka – ode­zwał się stary Andro­nati. – Ale ty za bar­dzo nasta­jesz na jej życie. Sama odej­dzie od nas na zawsze, żebyś wie­dział, a twoje złote dukaty zostaną u cie­bie.

– Niech idzie, niech idzie! – pod­niósł się hałas wśród Cyga­nów. – Wstydu nam naro­biła. I to wtedy, gdy wydała na świat swo­jego pierw­szego syna. A co będzie dalej, jakie będzie jej następne dziecko? Precz z nią! Niech się stąd wynosi, sama sobie drogę wybrała! – zawo­łał ktoś z zebra­nych. – Precz z nią!

– Nie, zabić, żeby kogoś innego sobie nie zna­la­zła! – syczał Radu. – Zabić!

– Za trzy dni Mawry już tutaj nie będzie – ode­zwał się znów Andro­nati. – Jej los prze­są­dziło samo dziecko. Roz­szar­pa­li­by­ście je na strzępy, gdyby Mawra z nami została. Każdy by jej doło­żył. A tak… ona stąd odej­dzie, znik­nie z oczu i wam, i Radu.

– Sam ją uka­rzesz? – zapy­tał ponow­nie ktoś spo­śród Cyga­nów. Był to głos cym­ba­li­sty, towa­rzy­sza Andro­na­tiego.

– Sam.

– To bierz złoto!

– Nie, zosta­wiam je wam. Weź­cie je sobie. Jeste­ście młodsi ode mnie. Ja czer­woń­ców nie potrze­buję. Mawra od teraz jakby już nie moja. Złota nie potrze­buję. A chleb dla sie­bie i mojej żony zdo­będę. – Wycią­gnął przy tym dum­nie skrzypce przed sie­bie, gro­żąc pię­ścią w stronę młod­szego od sie­bie wójta.

– A co ze szcze­nię­ciem two­jej córki? – zapy­tał Radu. Wypro­sto­wał się dum­nie i rzu­cił nie­na­wistne spoj­rze­nie na odważ­nego teścia. – Ja go nie potrze­buję. Zabiję, zdep­czę jak gadzinę!

– Nim się nie martw. Biorę to na sie­bie. Ono… – Nagle urwał w pół słowa. Z jed­nego z namio­tów wynu­rzyła się podobna do zjawy stara matka Mawry i sta­nęła jak wryta. Wyglą­dała strasz­nie z potar­ga­nymi wło­sami i naszyj­ni­kiem ze srebr­ni­ków, które zami­go­tały na jej pier­siach w bla­sku księ­życa. Kobieta rzu­ciła się do nóg Radu i Andro­na­tiego.

– Prze­bacz­cie Maw­rze, jeżeli zgrze­szyła, nie niszcz­cie jej, mło­dej, pod­daj­cie ją chło­ście, niech cierpi, ale nie pozba­wiaj­cie jej życia! – lamen­to­wała na cały głos zroz­pa­czona matka, bła­gal­nie roz­po­ście­ra­jąc ramiona. – Och, Mawro, Mawro, coś ty naro­biła? Co ci się przy­tra­fiło? Jaki zły wiatr zwiódł cię na manowce? Skąd zawiał? Z dołu czy z gór? Mawro, córeczko moja… serce moje… Mawro! – bia­do­liła nie­swoim gło­sem. – Prze­cież ja cie­bie, córu­niu, w świe­tle księ­życa w ziół­kach kąpa­łam, pra­wie każ­dej nocy bła­ga­łam o szczę­śliwy los dla cie­bie. Od maleń­ko­ści mio­dem cię żywi­łam, przed złymi spoj­rze­niami chro­ni­łam, dopó­kiś się nie wydała… jak przed ogniem cię chro­ni­łam. Ale nade­szła zła godzina, a wraz z nią nad­szedł i twój wróg… I oto… och, ratuj­cie, zmi­łuj­cie się… daj­cie mnie ją choć na kilka dni, cho­ciaż do puszty… pozwól­cie mi ją odpro­wa­dzić, a potem zabi­jaj­cie, ale razem ze mną… – I runęła ciężko na zie­mię.

– Idź stąd, stara! – zawo­łał Andro­nati. – Cze­goś tu przy­la­zła? Żeby cię pobili? Już zapo­mnia­łaś? Nie licz na swoją siwą głowę. Precz stąd, mówię do cie­bie. Precz, tu są sami męż­czyźni, nie widzisz? Obra­dują. Teraz Radu i ludzie sądzą. Powiedz swoje ostat­nie słowo, zanim ja swoje wypo­wiem! – Ponow­nie zwró­cił się do wójta: – Pozwól, by Mawra jesz­cze cho­ciaż cztery dni z nami pobyła, żeby na tyle wydo­brzała, by jej ojciec zagrał dla niej pośród was wszyst­kich po raz ostatni. By ją poże­gnał. Tedy… cho­ciaż… wybacz, rób, co chcesz, twoja wola, naczel­niku. – I tak jak przed­tem pochy­lił z pokorą głowę.

– Nie prze­ba­czę Maw­rze, nie chcę jej wię­cej na oczy widzieć. Życia wspól­nego nie będzie! – ode­zwał się z zacię­to­ścią Radu. – Sama sobie jest winna.

– Sama… sama… – pod­chwy­cili uni­żo­nym szep­tem Cyga­nie. – Sama, nikt, tylko ona!

– Czy to twoje ostat­nie słowo, Radu? – zapy­tał Andro­nati, a stara matka zabia­do­liła ponow­nie, szar­piąc mocno pal­cami swoje siwe włosy.

– Ostat­nie.

I powtó­rzył to samo, co mówił wcze­śniej, gdy rzu­cał na zie­mię gar­ściami czer­wońce.

– To po raz pierw­szy temu… To po raz drugi temu… To po raz trzeci temu, kto za cztery dni uwolni mnie od tej prze­klę­tej zdraj­czyni. Sły­szy­cie, co powie­dzia­łem?

– Sły­szymy.

Przy tych sło­wach muzy­kant Andro­nati się wypro­sto­wał. Powiódł wokół dziw­nym spoj­rze­niem. Strasz­liwy ogień pałał w jego czar­nych błysz­czą­cych oczach.

Wsu­nął skrzypce pod pachę i rzekł:

– Idę. Poju­trze wie­czo­rem wrócę. Znowu będziemy razem. Bywaj­cie zdrowi.

Po czym nachy­lił się do żony. Stara Cyganka na­dal leżała plac­kiem na ziemi, pra­wie odcho­dziła od zmy­słów z żalu. Andro­nati zawo­łał:

– Czego sza­le­jesz? Idź do Mawry. Nikt dzi­siaj nie odważy się jej tknąć, poju­trze wie­czo­rem stąd odej­dzie, a ty za nią odpo­wia­dasz. Ja idę i wrócę. Poju­trze wie­czo­rem zbierz­cie się w kręgu, jak teraz, i cze­kaj­cie. Andro­nati wróci, ale zła nie przy­nie­sie. A wy się w tym cza­sie naradź­cie, który z was pozbiera czer­wońce za pozby­cie się Mawry. No to idę…

I poszedł.

Powró­cił na trzeci dzień.

I znowu Cyga­nie umo­ścili się przy ogni­sku, two­rząc duże koło. Mię­dzy nimi sie­dział Radu. Blady, nie­spo­kojny, podobny do dia­bła. Chwilę wcze­śniej pobił się z matką swo­jej cier­pią­cej żony, po czym stara wypę­dziła go z namiotu Mawry.

Rzecz nie­spo­ty­kana wśród Cyga­nów! Kobieta pod­nio­sła rękę na męż­czy­znę, na doda­tek matka Mawry! Tej zdraj­czyni!

Ale on nauczy je rozumu. Wszyst­kie. Stare i młode. Zdraj­czyni będzie bro­nić? On jej pokaże. Sta­rej i…

Do sie­dzą­cych w kręgu Cyga­nów pod­szedł Andro­nati, w rękach trzy­mał skrzypce.

Towa­rzy­szył mu przy­ja­ciel cym­ba­li­sta. Andro­nati oddał przy­ja­cielowi skrzypce, a sam wycią­gnął wielką, pękatą butelkę z gorzałką i posta­wił ją pośrodku koła.

– Pij­cie, bra­cia, szcze­rze was zapra­szam! – zawo­łał. – Pij­cie i nie żałuj­cie sobie. Andro­nati żegna się wła­śnie ze swoją Mawrą, zapa­mię­taj­cie ten wie­czór! Mawro! – wykrzyk­nął i wal­nął pię­ścią w pierś. – Mawro! – Nagle żal ści­snął mu gar­dło, a głos zadrżał. – Nie zasłu­ży­łaś, kuku­łeczko, aby być tutaj z nami… Ale nie jesteś tam sama. Obok cie­bie jest twoja matka i są wszyst­kie żony wasze, bra­cia moi… Żeby ona, moja córeczka, nie wie­działa, że jutro to jej ostatni dzień, który spę­dzi tutaj z nami. Ale Andro­nati – cią­gnął, zwra­ca­jąc się w stronę namiotu – żegna się z tobą, kuku­łeczko, przed obli­czem jego dru­hów i two­jego męża, wójta, aby to pojęli. Zapa­mię­taj­cie, bra­cia… – Jego głos znowu zadrżał i stop­niowo zamarł. – Dorzuć­cie świer­czyny do ognia! – krzyk­nął naraz sta­now­czym, zde­cy­do­wa­nym tonem, jakby te słowa dodały mu pew­no­ści sie­bie. – Żeby się roz­nie­cił, igrał świa­tłem, roz­pro­mie­niał całą górę, pałał, powia­dam wsze­lako: Mawra z Cyga­nami się żegna. Pij­cie i nie żałuj­cie sobie! Ogień pod­sy­caj­cie, pło­mie­nie roz­dmu­chuj­cie, żeby od dziś oble­wały świa­tłem duszę Mawry, gdy będzie daleko od domu. Pij­cie, bra­cia! Pij­cie, zapra­sza was muzy­kant Andro­nati. Pij­cie, nie żałuj­cie sobie. Kto wie, dokąd nas los rzuci i czy Andro­nati będzie jesz­cze z wami. A Mawry wśród was nie będzie… I Andro­natiego bied­nego też nie… Ot i wszystko… Każ­demu jest co innego sądzone, a tak dobrze jej się ukła­dało… Pij­cie!

I cho­dził Andro­nati, i zapra­szał. Innym dole­wał, a sobie jakby zapo­mi­nał dole­wać. Tylko łzy dło­nią ocie­rał.

Radu leżał na ziemi, pod­parł­szy głowę łok­ciem. Zaciął się, nie odzy­wał się do nikogo, jakby był tu tylko on jeden.

Jemu pierw­szemu podał Andro­nati mały srebrny kie­li­szek. Ten kie­li­szek był bar­dzo cenny, prze­cho­dził z rodziny na rodzinę jak rzecz święta. Radu wychy­lił go i się zadu­mał. Myślał o Maw­rze. Czuł się tak, jakby stra­cił rozum. Co mu teraz po niej? Gdy ją brał, zapew­niała, że kocha, a potem zdra­dziła go… A do tego z kimś spoza ich brac­twa. I on, Radu, już się domy­ślał z kim. Tam, w małym węgier­skim mia­steczku, nie­da­leko puszty, gdzie cza­sem prze­by­wali i gdzie jej ojciec czę­sto zara­biał gra­niem na skrzyp­cach, a ona wró­żyła i śpie­wała przy ich akom­pa­nia­men­cie, a nie­kiedy i tań­czyła… Był tam jeden młody bojar³, który słono pła­cił za cygań­ską muzykę, a nie­raz z innymi, bli­sko ich namiotu, pędził konno jak wicher do puszty. To z nim… Dla­tego Radu już jej nie chce. Co z tego, że była piękna, że umiała wró­żyć naj­le­piej, że była młoda, że była córką sław­nego wśród Cyga­nów Andro­na­tiego… Radu już nie chce takiej żony. Rzu­cił złoto swoim ludziom. Niech zro­bią z nią, co zechcą. Zabiją lub gdzieś wywiozą i porzucą. Było mu to obo­jętne. Pra­gnął się tylko zemścić. Chciał, żeby zeszła mu z oczu. Żywa czy mar­twa. Wszystko jedno. Bo ni­gdy już nie będzie mię­dzy nimi zgody. A z jej powodu nie zostawi swo­jej gro­mady, żeby tylko nie musieć jej oglą­dać. A więc to ona musi zejść mu z oczu. Jak? Wszystko jedno. Już była mu obo­jętna. Chyba że… żeby cho­ciaż ją bił… a zresztą i tak była już mu obo­jętna.

Obo­jętna? Gdy tak myślał, jego chmurne spoj­rze­nie ukrad­kiem, jak zło­dziej, zatrzy­mało się na namio­cie, w któ­rym prze­by­wała wino­waj­czyni. I jęło świ­dro­wać ten namiot.

Obo­jętna?

Prze­klęta! Zdra­dziła. Zdra­dziła go. Jego. Pierw­szego wójta wśród cygań­skich gro­mad zdra­dziła.

Ludzie wokół niego pili, cicho roz­ma­wiali. I o Maw­rze, i o nim. W jed­nym się zga­dzali, o coś innego się kłó­cili. Wtrą­cały się też kobiety. Musiał z nimi pić, cho­ciaż było mu gorzko na duszy, a w środku pło­nęło tak, jak pło­nęła ruda, wyschnięta świer­czyna, która trzesz­czała, gdy dorzu­cano ją do ognia.

Tak samo pło­nęło w jego pier­siach. Ale musiał tutaj być.

Po raz ostatni musiał zro­bić wszystko, co trzeba. Dla sie­bie, dla ludzi i dla Andro­na­tiego, któ­rego wszy­scy bar­dzo sza­no­wali.

Nagle dostrzegł jakiś ruch.

Andro­nati po raz ostatni obcho­dził wszyst­kich dookoła. Czę­sto­wał trun­kiem, pole­wał, nie szczę­dził ani kro­pli, pra­wie każ­demu nale­wał po sam wierzch. A potem wycią­gnął skrzypce.

Wresz­cie się wypro­sto­wał.

– Ludzie! – krzyk­nął. – Cym­bały, fujarki w ręce, a kto gra tak jak ja, to i skrzypce. Mawro! – zwró­cił się w stronę namiotu, w któ­rym leżała córka. – Mawro! Poże­gnaj się z Radu. Jutro o tej porze już cię z nami nie będzie. – Pocią­gnął smycz­kiem po stru­nach. Potem pochy­lił głowę nisko nad skrzyp­cami, jakby usły­szał tajemny poje­dyn­czy dźwięk prze­zna­czony tylko dla niego, dźwięk wydo­by­wa­jący się z twar­dego wnę­trza instru­mentu, i zagrał.

Grał i się żalił.

Pła­kały skrzypce, brzę­czały cym­bały, drżały fujarki, a nad tym wszyst­kim kró­lo­wała jedna jedyna struna skrzy­piec Andro­na­tiego. Ach, te skrzypce! Rzu­cały się żało­snym jękiem, błą­dziły dźwię­kiem, roz­pły­wały się smut­kiem, wyry­wały spo­mię­dzy Cyga­nów i wciąż o Maw­rze i Radu opo­wia­dały.

I znowu ten żal…

Żaliły się skrzypce i drżały jak deli­katne psz­czółki. Mio­tały się, wpi­jały w duszę, plo­tły tęsk­notę i smu­tek, pła­wiły się w nie­szczę­ściu.

Andro­nati grał doinę⁴.

– Mawro! – wołał od czasu do czasu roz­pacz­li­wie, nie mogąc znieść roz­dzie­ra­ją­cego żalu, i tupał nogą. – Mawro! – Grał, koły­sząc się całym cia­łem jak pomy­lony. – Mawro! To twój ojciec gra… Andro­nati gra po raz ostatni dla cie­bie wśród Cyga­nów, jutro może już go nie usły­szysz! Mawro!

Radu leżał twa­rzą do ziemi. Był owład­nięty jedną myślą, pod­dał się jed­nemu uczu­ciu. Zdra­dziła go. Zdra­dziła, i on ni­gdy jej nie tknie, chyba żeby zro­bić jej coś złego. Zabić. Zabije. Ina­czej nic byłby nie­wart, taką miał naturę. Nie­wart. Nie­wart. Głos skrzy­piec ucze­pił się, jak się zda­wało, wyłącz­nie jego duszy, roz­ora­nej bólem i spra­gnio­nej zemsty. Jako ta osa raz po raz przy­sy­sał się do niej, jątrzył. „Białe dziecko powiła, dziecko obcego męż­czy­zny, obcego!” Skrzypce drżały od jęków, uża­lały się cym­bały: „Obcego, cudzego jakie­goś…”. Te jego myśli, uczu­cia żalu i zazdro­ści dopro­wa­dzały go do sza­leń­stwa. Radu zda­wało się, że traci rozum. „Jakieś białe dziecko… po trzech latach od zamę­ścia… Mawro! Bądź prze­klęta za twoją zdradę, całe nie­szczę­ście spad­nie na twoją głowę!”

Księ­życ w pełni wyj­rzał zza wyso­kiej zale­sio­nej góry. Lśnił nie­ru­chomo.

– Radu! – Nagle wydało mu się, że sły­szy głos Mawry. Roz­trza­skane skrzypce Andro­na­tiego zna­la­zły się tuż przy jego gło­wie. – Radu! – Młody Cygan zadrżał na całym ciele, stary Andro­nati zwa­lił się obok niego na zie­mię.

– Mawro, Ma-w-ro! Żegnamy cie­bie na wieki, na… wieki – zaję­czał, a po dłu­giej chwili mil­cze­nia prze­mó­wił: – Śpij­cie, ludzie, śpij­cie. Tę noc prześpij­cie jesz­cze obok niej, a jutro uczy­ni­cie to, co uwa­ża­cie, skoń­czy­cie z nią. Ten, kto zabrał czer­wońce, niech weź­mie jej duszę albo i ją samą. Czy nie tak, Radu?

– Tak – usły­szał zachryp­nięty głos wójta.

– Tedy z powro­tem do puszty, sze­ro­kiej, bez­brzeż­nej puszty. Uh-ha, puszta! Uh-ha! – huczał dzi­kim gło­sem muzy­kant. – A dzi­siaj jesz­cze śpij­cie. I razem z wami stary Andro­nati. – Usiadł, pod­ku­lił nogi, zanu­rzył palce we włosy i gorzko, roz­dzie­ra­jąco zaszlo­chał. Musiał się roz­stać ze swoją Mawrą, nie miał wyj­ścia. Za zdradę zawsze nale­żała się surowa kara. Za zdradę, któ­rej dopu­ściła się zwłasz­cza kobieta, a tym bar­dziej żona wójta! On naj­le­piej rozu­miał, co ona uczy­niła, tedy musiała to być jej ostat­nia noc wśród swo­ich, wśród Cyga­nów. – Śpij­cie, ludzie… – bła­gał i modlił się. – Śpij, Radu. Patrz­cie, wszystko znie­ru­cho­miało. Jeżeli tak było sądzone, niech i tak będzie. Księ­życ jest świad­kiem, brat księ­życ, wierny druh, który zawsze jest z nami. Śpij­cie, ludzie, śpij, Mawro, śpij, Radu, młody osie­ro­cony wój­cie-ata­ma­nie. Wszy­scy jeste­ście moimi dziećmi. Cicho sza, nie­chaj ona ostatni raz dobrze się wyśpi pośród nas. Śpij­cie. Śpij, Mawro. Śpij, Radu. Czeka na nas jesz­cze tylko puszta… Obszerna głu­cha puszta. Cicho sza… cicho sza… śpij­cie… Mawra… śpi… cicho sza… śpij­cie…

Wszystko uci­chło.

Wszy­scy spali.

Było około pierw­szej w nocy. Tej wła­śnie nocy Mawra, młoda i piękna żona wójta Radu, miała opu­ścić jego namiot ze swoim bia­łym synem. I zejść ata­ma­nowi z drogi na wieki.

Radu i Cyga­nie spali jak zabici. Ale nie wszy­scy. Dwóch z nich opu­ściło lego­wi­ska z kocią zwin­no­ścią. Byli to Andro­nati i jego wierny druh, muzy­kant cym­ba­li­sta, który ni­gdy się ze sta­rym nie roz­sta­wał. Obaj zmó­wili się poprzed­niego dnia, że nie będą pili tyle co inni. Gdy już wszyst­kich zmo­rzy sen, wyniosą Mawrę z namiotu razem z dziec­kiem. Tak uwol­nią ją z rąk Radu i ochro­nią przed śmier­cią lub przy­naj­mniej przed oka­le­cze­niem. Wyroki cygań­skiego wójta bywały nie­raz prze­ra­ża­jące. Pobra­tymcy nara­dzili się mię­dzy sobą i zde­cy­do­wali, że nikogo nie wta­jem­ni­czą w swoje zamiary. Nie upłyną cztery dni, a sami wypro­wa­dzą Mawrę z namiotu i ura­tują ją przed złem, a może i przed śmier­cią. A gdy już się znaj­dzie poza tabo­rem, będzie bez­pieczna – tak sądzili. Mawra była mądra i chy­tra, na pewno da sobie radę w życiu. I kie­dyś znowu się spo­tkają. A jej dziecko miał pod­rzu­cić Andro­nati jakie­muś bez­dziet­nemu boga­czowi… Może gdzieś tam, w jed­nej ze wsi za górą Cza­ba­nicą, i wszystko będzie dobrze. Lep­sze to, niż mia­łaby zgi­nąć lub na zawsze pozo­stać kaleką. Prze­kli­na­jąc swo­ich wro­gów, Radu miał w zwy­czaju życzyć im kalec­twa, a tego wła­śnie oba­wiał się stary muzy­kant.

I gdy wszy­scy wresz­cie posnęli kamien­nym snem na sku­tek szczo­drego czę­sto­wa­nia się trun­kiem zmie­sza­nym z zie­lem usy­pia­ją­cym, które Andro­nati zbie­rał w górach przez dwa dni, obaj towa­rzy­sze wynie­śli z namiotu Mawrę i jej dziecko.

Mawra, młoda i piękna, jedyne dziecko skrzypka Andro­na­tiego, nie mogła zgi­nąć jak jakieś zwie­rzę. Ona musiała żyć. Żyć jak naj­dłu­żej wśród dobrych ludzi, jak naj­da­lej stąd. Świat jest długi i sze­roki, Bóg karmi wszyst­kich, nakarmi i ją. Gdyby została przy Radu, mściłby się na niej przez całe życie, jak tylko by wydo­brzała. Złą naturę prze­jął po swym sław­nym ojcu, wój­cie Cyga­nów z Sied­mio­grodu. Radu był zło­śliwy, mściwy jak śmierć, mimo że piękny jak księ­życ i ponad swój wiek mądry.

Mawra spała jak zabita, tak samo upo­jona zie­lem. Kiedy ojciec i cym­ba­li­sta wynie­śli ją z namiotu, niczego nie poczuła. I tylko księ­życ i gwiazdy były świad­kami tego, co się działo, nikt wię­cej.

Andro­nati szczę­kał zębami z prze­ję­cia, gdy wraz z dru­hem wyno­sił swoje dziecko z taboru. Ugi­nał się pod brze­mie­niem smutku i żalu. Lepiej jed­nak będzie, gdy zostawi ją na łasce obcych, niż zoba­czy mar­twą lub oka­le­czoną na wieki. A tak jesz­cze się kie­dyś w życiu spo­tkają, wcze­śniej czy póź­niej ją odnaj­dzie. Tylko żeby nie została kaleką… To byłoby gor­sze od śmierci.

Szli u pod­nóża Cza­ba­nicy wzdłuż roz­hu­ka­nej rzeki, która pie­niła się i mio­tała w swoim łoży­sku, w dzi­kim pędzie roz­bi­ja­jąc się o olbrzy­mie głazy.

Zosta­wili za sobą cygań­skie namioty. Zamie­rzali odejść jak naj­da­lej od obozu. Wresz­cie zna­leźli odpo­wied­nie miej­sce, opo­dal jakiejś wsi, ale uczęsz­czane przez ludzi, tego byli pewni. Nie­da­leko stał młyn. Nale­żał on do bogaczki Iwa­ny­chy Duby­chy, która nie­dawno owdo­wiała.

Wędrowcy uło­żyli Mawrę pod wyso­kim, roz­ło­ży­stym świer­kiem, w pew­nym odda­le­niu od wsi, ale bli­sko młyna. Tam też ją zosta­wili.

Świerk dla Cyga­nów był drze­wem świę­tym. Chro­nił przed śmier­cią, był ich przy­ja­cie­lem. Na razie miał sta­no­wić jedyną ochronę nie­szczę­śnicy. Może nie będzie musiała długo cze­kać, aż zli­tuje się nad nią jakaś dobra dusza. Obok śpią­cej dziew­czyny poło­żyli tobo­łek z jej rze­czami i czer­woń­cami, które cym­ba­li­sta pozbie­rał z ziemi dla córki swego wier­nego sta­rego druha.

A potem mieli wyru­szyć w drogę powrotną.

Cym­ba­li­sta pospie­szył do taboru. Chciał jak naj­prę­dzej tam dotrzeć i się poło­żyć, zanim ktoś się obu­dzi i zoba­czy, że jego posła­nie jest puste. Nie mógł w nikim wzbu­dzać żad­nych podej­rzeń. Andro­nati miał dołą­czyć póź­niej. Stary skrzy­pek pod­szedł jesz­cze na chwilę do córki, chciał pobyć z nią sam.

Mawra wciąż spała. Gorz­kie łzy popły­nęły z ojco­wych oczu. Popła­kał nad córką, wypo­wie­dział jakieś cza­ro­dziej­skie zaklę­cia, które miały chro­nić ją przed złem w dal­szym życiu, zabrał jej bia­łego syna i odszedł. Tulił dziecko deli­kat­nie do sie­bie, mówił coś do niego, a jed­no­cze­śnie prze­kli­nał wroga, nie­go­dziwca, który zba­ła­mu­cił młodą dziew­czynę i dopro­wa­dził do takiego nie­szczę­ścia. Życzył mu, by ten ni­gdy nie sta­nął przed obli­czem Boga, a błą­kał się po świe­cie w ubó­stwie i smutku, w gło­dzie i chło­dzie. Żeby ni­gdy nie sta­nął przed Panem. Żeby ni­gdy tego nie docze­kał.

„Dokąd ja niosę tę sie­rotkę?” – pytał sam sie­bie. Jesz­cze nie wie­dział. Do jakiego ojca, jakiej matki? Nie znał ich, nie widział, nie sły­szał o nich, ale szedł z nadzieją w sercu. Czy nie pod­rzuci nie­mow­lę­cia w złą godzinę? Dopóki żyje, będzie prze­kli­nał nie­go­dziwca. A jego prze­klę­cia były straszne, wszy­scy się ich bali. Bo się spraw­dzały.

I szedł tak przed sie­bie.

Wspi­nał się pod górę wąską ście­żyną, która zaczy­nała się nie­da­leko młyna Iwa­ny­chy Duby­chy, omi­jała Cza­ba­nicę z pra­wej strony i bie­gła daleko w las. Po dru­giej stro­nie leżał głę­boki wąwóz, a na jego dnie pędził roz­hu­kany potok.

Ludzie we wsi nazy­wali tę ścieżkę „białą”. Na prze­mian to pięła się w górę, to zbie­gała w dół, naśla­du­jąc rzeźbę góry Cza­ba­nicy, wciąż po jej pra­wym stoku. Jak już powie­dziano, wio­dła wzdłuż głę­bo­kiego ciem­nego wąwozu. Oddzie­lał on Cza­ba­nicę od sąsied­niej ska­li­stej góry ze stro­mym zbo­czem, które pora­stał las.

Biała Ścieżka to pro­wa­dziła w gęstym lesie Cza­ba­nicy, to prze­my­kała po pięk­nych łąkach i polach, wszę­dzie tak samo biała i wąziutka.

Wresz­cie się skoń­czyła.

Gdy dobie­gła kresu, poło­żyła się, jakby chciała odpo­cząć, a tak naprawdę roz­pły­nęła się w gościńcu. Cią­gnął się skądś, prze­ci­nał wąską ścieżkę w poprzek, odci­nał jej dal­szą wędrówkę i ją w sie­bie wchła­niał, tak jak rzeka wchła­niała nie­wielki potok.

Sza­rzało. Andro­nati pozo­sta­wił już za sobą dwie wsie, poło­żone w pobliżu Cza­ba­nicy, i docie­rał wła­śnie do trze­ciej wio­ski, odda­lo­nej od pozo­sta­łych. Przy­cup­nęła ona przy innej górze, która wzno­siła się tuż na węgier­skiej gra­nicy.

Nie szedł długo, ale się spo­cił.

Usiadł na skraju lasu i się rozej­rzał. Słońce wła­śnie zapo­wia­dało wschód, a świerki owie­wały starca rześ­kim zapa­chem żywicy. Sza­rość poranku zmie­niała się stop­niowo w brzask jutrzenki, ale wszę­dzie pano­wała jesz­cze święta poranna cisza.

Wszystko dookoła było na­dal pogrą­żone we śnie.

Stary Cygan z bia­łym wnu­kiem na rękach wodził orlim wzro­kiem, szu­ka­jąc cze­goś na dole, we wsi.

Nie mógł tego zna­leźć i dusza mu drżała.

Daleko stąd, w lesie na zbo­czu góry, nie­opo­dal wsi poło­żo­nej w doli­nie, u pod­nóża Cza­ba­nicy, stary ojciec pozo­sta­wił swoje jedyne dziecko. Zosta­wił je w miej­scu, gdzie rzeka wartko nio­sła swoje wody i huczała w uni­sono z samot­nym mły­nem nad jej nur­tem. Porzu­cił chorą córkę jak jakieś zwie­rzę, żeby swoi, Cyga­nie, jej nie stra­cili lub nie uczy­nili z niej kaleki. A on sam przy­tu­lał teraz jej bied­nego synka. Ale już nie­długo. Pod­rzuci zaraz małego jakie­muś obcemu bez­dziet­nemu boga­czowi miesz­ka­ją­cemu w tej doli­nie…

Tyle że szczę­ście mu jakoś nie dopi­sy­wało. Siwa poranna mgła niby naumyśl­nie nie miała zamiaru się pod­nieść. Jakby nie chciała, żeby wędro­wiec mógł zoba­czyć drogę, którą miał iść. Jakby nie chciała odsło­nić widoku sadyby zamoż­nego gospo­da­rza. Tym­cza­sem zaczęło się roz­wid­niać, dnia przy­by­wało.

Andro­nati wes­tchnął ciężko. Oto co mu było sądzone. Dożył takiego dnia i takiej godziny! Wczo­raj­szego wie­czoru był tak bar­dzo roz­ża­lony i roz­go­ry­czony, że roz­trza­skał swoje skrzypce, jak tylko zagrał córce poże­gnalną pieśń. Potem zosta­wił żonę i odszedł. Czy zasta­nie ją żywą, gdy wróci? Któż to wie. Cygana rozu­miał tylko Cygan, wie­dział, co w nim kipiało, co się działo w głębi jego duszy. Takie było to cygań­skie życie. Dzi­siaj tu, jutro tam, a poju­trze może i mar­twy. Nagle przy­po­mniał sobie dawne dzieje, pra­wie tysiąc­let­nią legendę o przy­czy­nach ich odwiecz­nej wędrówki i biedy. Kiedy prze­by­wali jesz­cze w Egip­cie, nie udzie­lili gościny Marii z dzie­ciąt­kiem bożym i Józe­fowi, by ci, zdro­żeni, mogli odpo­cząć. Dla­tego za karę ple­mię cygań­skie ponie­wie­rało się i tułało po świe­cie już od wie­ków. „I czy ta kara boska będzie miała kie­dyś swój kres? Czy kie­dyś za to odpo­ku­tują? – pytał sam sie­bie Andro­nati. Uśmiech­nął się gorzko. Czuł się jak we śnie. – Póki ple­mię cygań­skie będzie ist­niało, naj­pew­niej nie”.

A teraz to… Jego córka i nie­winne białe dziecko, jego wnuk… Czyż nie była to kara, pokuta za dawne winy?

„Panie Boże, zmi­łuj się nad grzesz­nym ludem twoim, on kaja się za swoje winy. W ubó­stwie i poko­rze, w gło­dzie i chło­dzie kaja się w skru­sze” – wyszep­tał te słowa i na­dal cze­kał.

Mgła wciąż wisiała nad wsią, nijak nie mogła się pod­nieść. Czy ta mgła umyśl­nie powstrzy­my­wała Cygana, by pozo­sta­wił tutaj wnuka? Czy była to zapo­wiedź, że małego czeka zagma­twany los?

Słońce było tuż-tuż, zaraz miało wzejść, roz­ja­rzyć się, tuż-tuż… A mgła nie ustę­po­wała.

Rap­tem! Co to?

Z góry oddzie­lo­nej od niego tylko nie­wielką doliną ode­zwał się głos trom­bity.

O tak wcze­snej porze?

Tak. To był naprawdę dźwięk góral­skiej trom­bity, która zwia­sto­wała coś smutno i prze­cią­gle, wyraź­nie się żaliła. Ten dźwięk spra­wił, że Cygana zaczęło ogar­niać przy­gnę­bie­nie. Wokół pano­wała cisza, żadne drzewko nie poru­szało gałę­ziami, a odgłos trom­bity pły­nął ponad wier­chami. Andro­nati poczuł się bar­dzo samotny.

Nie zdo­łał się powstrzy­mać i zapła­kał przy tym smęt­nym brzmie­niu. Złą nowinę zwia­sto­wało echo trom­bity o poranku. Andro­nati spoj­rzał na słońce. Już wychy­lało się zza góry, jaskra­wiło się krwi­stą czer­wie­nią. Piękne, ośle­pia­jące. Mgła w doli­nie rze­dła. Stary Cygan wstał i skie­ro­wał się ścieżką w dolinę. Za chwilę ście­żyna znowu pobie­gła do góry. Tam, nie­wy­soko na zbo­czu, poło­żone było wspa­niałe zadbane obej­ście, któ­rego wygląd świad­czył o zamoż­no­ści i dobro­by­cie wła­ści­cieli. Wszę­dzie na zbo­czu, tak samo jak w lesie, pano­wał jesz­cze sen. Tedy Cygan zbli­żył się bez­sze­lest­nie do chaty i ostroż­nie poło­żył na przy­zbie swo­jego bia­łego wnuka. Chłop­czyk wciąż smacz­nie spał.

Sta­rzec obej­rzał się za sie­bie.

„Czy nie w złą godzinę zosta­wi­łem chłopca? Któż to wie. Panie Boże, spraw, by w dobrą… A czy ktoś mi zdra­dzi, jaki los czeka to dziecko?”

Gubił się w myślach, lecz odpo­wie­dzi nie otrzy­mał. Wokół pano­wała tylko cisza. Ani sze­le­stu, ani ruchu, ani szmeru. Jak powie­dziano, sły­chać było tylko oddech snu poranka. Ranne mgły pod­no­siły się deli­kat­nie, zasła­nia­jąc wszystko przed wzro­kiem wędrowca.

Gdy szedł już z powro­tem, spo­tkał na ścieżce jakie­goś paste­rza. Od razu go zatrzy­mał i spy­tał:

– Dla­czego jesz­cze przed wscho­dem słońca w górach ode­zwała się trom­bita? Ale nie tak zwy­czaj­nie, ona szlo­chała.

– Może jakiś bogacz zmarł. Jeśli by bie­dak, to taki nie ma owiec ani poło­nin, to i trom­bity nie będą go żało­wały – odpo­wie­dział krótko pasterz i zaczął chyżo zbie­gać z góry. Zdą­żył już się tro­chę odda­lić, gdy Andro­nati go powstrzy­mał:

– He-ej!

Pasterz przy­sta­nął nie­chęt­nie.

– Czego chce­cie?

– Czyje to obej­ście, o tam, nie­wy­soko, na zbo­czu tej góry? – zapy­tał Cygan. – Koło chaty stoją stogi siana. – Wska­zał na gospo­dar­stwo, gdzie zosta­wił wnuka.

– To sie­dli­sko pierw­szego boga­cza w naszej wsi. Nie zna­cie go?

– Nie. Nie jestem stąd.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W cza­sach, w któ­rych żyła autorka i w któ­rych roz­grywa się akcja powie­ści, ter­min „Romo­wie” jesz­cze nie ist­niał. Decy­zja o sto­so­wa­niu okre­śle­nia „Cyga­nie” wynika z chęci zacho­wa­nia auten­tycz­no­ści histo­rii. Wyra­żamy naj­wyż­szy sza­cu­nek wobec spo­łecz­no­ści rom­skiej, bogac­twa jej tra­dy­cji i kul­tury (przyp. wydawcy).

2. Bez­le­śny obszar na Nizi­nie Węgier­skiej (ten oraz kolejne przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki).

3. Wielki wła­ści­ciel ziem­ski na Rusi i Wołosz­czyź­nie.

4. Rumuń­ska liryczna pieśń ludowa, zbli­żona do dumki ukra­iń­skiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: