W niemieckim domu - ebook
W niemieckim domu - ebook
Wina, wstyd, nierozliczone zbrodnie i przeszłość, którą woli się przemilczeć. Kontrowersyjne spojrzenie na wojenną historię, w którym głos ma podzielone niemieckie społeczeństwo, świadectwa więźniów obozu w Auschwitz są podważane, a okrutni oprawcy wybielani. Czy prawda ma szansę wyjść na jaw, a sprawcy mordu ukarani?
Frankfurt, 1963 rok. Ewa, młoda tłumaczka, córka lokalnego restauratora, Bruhnsa, zaraz się zaręczy. Nieoczekiwanie otrzymuje zlecenie: ma przetłumaczyć zeznania świadków podczas rozprawy sądowej. Jej rodzice, podobnie jak przyszły narzeczony, syn bogatego przedsiębiorcy, są temu przeciwni. Jest to pierwszy w mieście proces przeciw zbrodniarzom SS, którzy służyli w Auschwitz. Ewa nigdy nie słyszała o tym miejscu i dziwi się, że w jej domu nigdy nie mówiło się o tym, co działo się w czasie wojny, podąża jednak za swoimi uczuciami i sprzeciwia się rodzinie. Przyjmuje zlecenie nieświadoma, że ten proces nieodwracalnie odmieni nie tylko niemieckie społeczeństwo, ale także jej własne życie.
Emocjonująca i poruszająca opowieść o bezlitosnych trybach historii, przemocy, miłości, zdradzie i trudnych rozliczeniach z historią. Ta opowieść przemówi z wyjątkową mocą nie tylko do czytelników Łaskawych, Tatuażysty z Auschwitz czy Dziewczynki w czerwonym płaszczyku. Nie zrozumiemy siebie nawzajem i naszej współczesności bez konfrontacji z tym, co stało się w XX wieku.
„Dokładnie to pamiętam. To były moje pierwsze miesiące w Niemczech. Tak wtedy było.
Zanurzyłam się w tym świecie całkowicie.
Annette Hess niezwykle prosto i obrazowo wprowadza czytelnika w realia lat sześćdziesiątych w Niemczech.
Losy rodziny Ewy pokazują, z jakimi problemami musi zmierzyć się ten naród. A także to, że nawet najbardziej dramatyczną historię można przyswoić, nie uciekać przed nią, ale się z nią zmierzyć, by odnaleźć w niej swoje godne miejsce.
W niemieckim domu udowadnia, że straszna historia nie oszczędzała nikogo”.
Roma Ligocka
Annette Hess (ur. 1967 r.) – niemiecka pisarka i scenarzystka. Pracowała jako dziennikarka, asystentka produkcji programów telewizyjnych i asystentka reżysera w niemieckiej telewizji ARD. W 2015 r. na podstawie jej scenariusza ZDF wyprodukował serial telewizyjny „Ku’damm 56”, opowiadający o życiu kobiet w latach 50. i ich walce o to, żeby mogły same o sobie decydować. W niemieckim domu, debiutancka powieść Hess, odniosła spektakularny sukces – książka trafiła na listę bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”, a prawa wydawnicze zakupiło 21 krajów. Do tej pory w Niemczech sprzedano 55 000 egz.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07109-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ewa prychnęła oburzona. Chciała właśnie powiedzieć coś pogardliwego o rzemieślnikach, ale jej spojrzenie zatrzymało się na czarno-białej fotografii w gazecie. Widnieli na niej dwaj mężczyźni, z którymi wczoraj przebywała przez godzinę w zadymionym pokoju: młodszy – jasny blondyn – i starszy z zabawnie wzburzoną fryzurą. Rozprawiali o czymś z poważnymi minami. Pod zdjęciem podpis: „Prokurator okręgowy i prokurator generalny podczas rozmów przygotowawczych”. Ewa zaczęła czytać jednoszpaltowy artykuł. Jeszcze w tym tygodniu w mieście miał się rozpocząć proces przeciwko byłym członkom SS.
– Ewo? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Mówię do ciebie! A co z Peterem Rangkötterem? Tyle czasu smalił do ciebie cholewki. Glazurnikowi nigdy nie zabraknie pracy.
– Mamo, poważnie sądzisz, że chciałabym kiedyś zostać panią Rangkötter?
Stefan, z brodą umazaną miodem, zachichotał i powtórzył wesoło:
– Pani Rangkötter! Pani Rangkötter!
Ewa zignorowała brata, wskazała palcem artykuł i spojrzała na matkę.
– Wiedziałaś o tym procesie? To z tego powodu wczoraj mnie wezwali.
Edith wzięła do ręki gazetę, popatrzyła na fotografię i przeleciała wzrokiem artykuł.
– To było okropne, to, co się wtedy działo, podczas wojny. Człowiek nie chce już o tym wszystkim słyszeć. Że też to się musi odbywać akurat w naszym mieście!
Edith Bruhns złożyła gazetę. Jej głos zabrzmiał dziwnie, jakby ta cała sprawa w jakimś stopniu jej dotyczyła. Zaskoczona Ewa spojrzała na matkę.
– A dlaczego nie?
Edith nie odpowiedziała. Wstała i zaczęła sprzątać brudne naczynia. Twarz jej się ściągnęła. Stefan powiedziałby, że ma „minę jak po cytrynie”. Włączyła bojler nad zlewem, żeby zagrzać wodę.
– Ewo, będziesz dzisiaj mogła pomóc na dole? Czy może znowu masz jakieś zlecenie?
– Mogę pomóc. Przed Bożym Narodzeniem nie ma dużo tłumaczeń. A szef zawsze najpierw zwraca się do Karin Melzer, bo ona nosi taki spiczasty biustonosz.
– Psst... – Edith zerknęła na Stefana, a ten w ironicznym uśmiechu wyszczerzył zęby.
– Jak nie wiedziałbym, co to biustonosz.
– Jakbym nie wiedział – poprawiła go matka.
Woda w bojlerze zaczęła szumieć. Edith włożyła naczynia do zlewu.
Ewa z powrotem rozłożyła gazetę i przeczytała uważnie artykuł do końca. Oskarżonych było dwudziestu dwóch, wszyscy służyli w obozie na terytorium Polski. Początek procesu już wielokrotnie przesuwano. Główny oskarżony, komendant obozu, zdążył już umrzeć. Teraz zamiast niego oskarżony został adiutant, kupiec z Hamburga o nienagannej reputacji. Podczas procesu zamierzano przesłuchać dwustu siedemdziesięciu czterech świadków. W obozie zginęły podobno setki tysięcy ludzi...
– Buu! – Stefan nagle uderzył od spodu w gazetę. Był to jeden z jego ulubionych dowcipów.
Ewa przestraszyła się jak zawsze i gwałtownie wstała.
– Ja ci pokażę!
Stefan wybiegł z kuchni, Ewa za nim. Goniła brata z zapałem po mieszkaniu, aż złapała go w końcu w dużym pokoju, przytrzymała i zagroziła, że rozgniecie go bez litości jak uciążliwą wesz! A Stefan piszczał z radości tak głośno, że drżały kryształowe kieliszki w kredensie.
W kuchni Edith wciąż jeszcze stała przy zlewie i patrzyła na bojler. Woda już się w nim gotowała – głośno i niepokojąco. Brudne naczynia czekały. Ale Edith tkwiła nieruchomo, obserwując duże gorące bańki za szkłem, które tworzyła wrząca woda.
W tym samym czasie w biurze prokuratury panowała atmosfera jak w teatrze tuż przed premierą. Idąc korytarzem, David Miller próbował sprawiać wrażenie odprężonego, a zarazem profesjonalisty. Ale szybko zalała go fala gorączki: drzwi do wszystkich pokoi były pootwierane, telefony dzwoniły, urzędniczki w pastelowych garsonkach nosiły wieże akt, balansując nimi w powietrzu, albo przesuwały sterty dokumentów na wózkach, których kółka piszczały na linoleum. Wzdłuż całej długości korytarza leżały segregatory, bordowe i czarne; wyglądały jak przewrócone kostki domina. Z pokoi wydobywały się kłęby dymu. Davidowi ich widok przywodził na myśl wyścigi chartów, które jakby w zwolnionym tempie unosiły się nad nerwowym chaosem i rozpływały w powietrzu, zanim udało im się dogonić sztucznego zająca. Rozbawiło go to skojarzenie. Czuł się tu nieswojo, uważał, że zachowuje się cynicznie – ale się cieszył. Bo miał wziąć w tym udział. Spośród czterdziestu dziewięciu kandydatów ubiegających się o aplikację referendarską wybrano tylko ośmiu. W tym jego, chociaż dopiero w zeszłym roku zdał w Montrealu egzamin państwowy.
Zapukał do otwartych drzwi gabinetu prokuratora okręgowego. Mężczyzna stał przy biurku ze słuchawką w ręce. Rozmawiał przez telefon, trzymając w palcach zapalonego papierosa. Za zaparowanymi oknami widać było niewyraźny zarys żurawia budowlanego na dziedzińcu. Blondyn lekko skinął głową w kierunku Davida. Jak zwykle miał taką minę, jakby próbował sobie usilnie przypomnieć, z kim właściwie ma do czynienia. David wszedł do środka.
– To od sędziego przewodniczącego zależy, jak długo potrwa proces – blondyn mówił do telefonu. – Nie potrafię rozgryźć tego człowieka. Jeśli zamierza postępować zgodnie z wolą społeczeństwa, to będzie tuszował albo relatywizował fakty. W takim wypadku skończymy w cztery tygodnie. Ale prokuratura będzie się domagać dokładnego postępowania dowodowego. Dlatego spodziewam się, że potrwa to cztery miesiące... Tak, tak, zapewniam pana. Może pan tak napisać.
Blondyn odłożył słuchawkę i od niedopałka odpalił kolejnego papierosa. Ręce mu nie drżały. David nawet się nie przywitał.
– Zgłosił się? – zapytał.
– Kto?
– Bestia.
– Nie. I wolałbym, panie Miller, żeby był pan bardziej powściągliwy w używaniu tego typu wartościujących określeń. Zostawmy to opinii publicznej.
David machnął tylko ręką na tę reprymendę. Nie mógł zrozumieć, jak prokurator może być taki spokojny. Jeden z głównych oskarżonych został trzy miesiące temu zwolniony z aresztu śledczego ze względów zdrowotnych. Już od pięciu dni nie mogli się do niego dodzwonić. A w piątek rano miał się zacząć proces.
– W takim razie trzeba się zwrócić do policji! Niech go szukają!
– Niestety nie mamy podstaw prawnych. Proces jeszcze się nie zaczął.
– Człowieku, on się ulotni! Zwieje jak inni, do Argentyny, i...
– Potrzebujemy tej kobiety. Tej z wczoraj. Jak ona się nazywała? – przerwał mu blondyn.
David wzruszył z niechęcią ramionami, chociaż wiedział, kogo prokurator ma na myśli. Ten nie czekał na odpowiedź.
– Nie pozwalają Dombrackiemu opuścić kraju.
– Domickiemu.
– Tak, dokładnie. Negocjujemy z nimi, ale on siedzi w areszcie śledczym podejrzany o szpiegostwo. Nim się dogadamy, mogą minąć miesiące.
– Nie wydaje mi się, żeby akurat Niemka była odpowiednią osobą do pełnienia takiej odpowiedzialnej funkcji – stwierdził stanowczo David. – Panie prokuratorze, jesteśmy przecież całkowicie zależni od tłumaczy. Oni mogą nam mówić, co chcą...
– Zostanie zaprzysiężona. Poza tym kobieta podziała być może na świadków uspokajająco. A nam na tym zależy: na świadkach, którzy czują się bezpiecznie! Od których dowiemy się jak najwięcej, którzy muszą opowiedzieć o wszystkim i wytrzymać nerwowo! A więc niech pan do niej pojedzie, teraz. Pamięta pan adres?
David z ociąganiem skinął głową i powoli wyszedł.
Blondyn usiadł. Ten Miller jest zanadto gorliwy, za bardzo zaciekły – pomyślał. Obiło mu się o uszy, że brat Millera zginął w obozie. Jeśli to prawda, to niedobrze. Wtedy należałoby go odsunąć, żeby wyeliminować ewentualne oskarżenia o stronniczość. Jednak tacy zaangażowani ludzie jak Miller byli niezbędni, by dniem i nocą analizować tysiące dokumentów, porównywać daty, nazwiska i wydarzenia, zachować porządek w tym zalewie głosów. Prokurator zaciągnął się głęboko papierosem, przez chwilę wstrzymał powietrze i spojrzał w kierunku okna. Słabo widoczny żuraw budowlany obracał się na dziedzińcu, kreśląc kręgi.
Ewa wycierała podłogę w ciemnawej, wysokiej sali restauracyjnej Niemieckiego Domu. Ojciec już się zbudził ze swego „snu dla urody” i robił właśnie porządki w kuchni, gdzie grało radio. Ewa usłyszała popularną piosenkę, przy której tańczyła kiedyś z Jürgenem. Peter Alexander śpiewał: „Pojedź ze mną do Italii!”. Jürgen miał poczucie rytmu, trzymał ją mocno i pewnie prowadził. I tak przyjemnie pachniał żywicą oraz morskim powietrzem. Zawsze wiedział, co jest słuszne, a co nie. Ewa przełknęła ślinę. W myślach odepchnęła go od siebie, zła i rozczarowana. Jürgen dzwonił do niej od pół roku zza swojego biurka, codziennie o jedenastej, a dzisiaj po raz pierwszy tego nie zrobił. Rzuciła mokrą szmatę na deski podłogi. Postanowiła, że jeżeli Jürgen nie zadzwoni do drugiej, już się z nim więcej nie zobaczy. Odda mu też jego listy, bransoletkę z białego złota, rękawiczki z jeleniej skóry, bieliznę z angory (miała w listopadzie jednostronne zapalenie płuc i Jürgen bardzo się o nią martwił), tomik wierszy Hessego i...
Bum-bum-bum! Ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Ewa się obróciła: za szybą w drzwiach stał młody mężczyzna. Na pewno Jürgen! Wyszedł wcześniej z biura, ponieważ uległ sile uczuć, i zjawił się tu, by prosić o jej rękę. Na kolanach. Ewa odstawiła na bok szczotkę, szybko ściągnęła z siebie fartuch i podeszła do drzwi. Była taka zadowolona. Ale nagle rozpoznała tego człowieka, to był ów nieprzyjemny facet, który po nią wczoraj przyjechał. David Miller. Otworzyła z irytacją.
– Dzisiaj nieczynne! – oznajmiła.
David wzruszył ramionami i spojrzał na nią obojętnie.
– Przychodzę na polecenie...
Ewa ze zdziwieniem stwierdziła, że David nie pozostawił w świeżym śniegu śladów, jakby leciał w powietrzu i wylądował u samych drzwi. Dziwne.
– Przysyła mnie prokurator okręgowy.
Ewa z ociąganiem zaprosiła go do środka. Wszedł. Stanęli przed barem. W kuchni włoski tenor wydawał z siebie słodkie tony. Ewa mogłaby zaśpiewać razem z nim: „Przez siedem dni w tygodniu chciałabym z tobą być”.
– Tłumacz nie może przylecieć, przynajmniej na razie – odezwał się David. – Polskie władze uznały go za politycznie niepewnego. Muszą wyjaśnić pewne sprawy. A my potrzebujemy zastępstwa. W piątek zaczyna się proces.
Ewa była kompletnie zaskoczona.
– Czy chce pan powiedzieć, że to ja mam tłumaczyć?
– Wcale nie chcę. Jedynie powtarzam, co mi nakazano.
– Ach tak... A jak długo ma to potrwać? Tydzień?
David spojrzał na Ewę prawie ze współczuciem. Miał jasnoniebieskie oczy, a lewa źrenica była większa od prawej. Może to tylko światło padało pod dziwnym kątem, a może miał taką wadę od urodzenia. Ale przez to sprawiał wrażenie osoby niespokojnej, jakby czegoś szukał.
Sam siebie nie odnajdzie – pomyślała mimowolnie Ewa, nie dostrzegając sensu w tej myśli.
– Rozmawiał pan z biurem tłumaczeń, dla którego pracuję? Z szefem, panem Körtingiem?
David sprawiał wrażenie, jakby nie dosłyszał jej pytania. Zachwiał się i oparł o bar.
– Źle się pan czuje?
– Zapomniałem zjeść śniadanie. Zaraz mi przejdzie.
Mężczyzna wziął głęboki wdech. Ewa poszła za bar i nalała do szklanki wody z kranu. Podała mu ją, a on trochę wypił. Jego spojrzenie padło na przeciwległą ścianę, na której wisiały jeden przy drugim czarno-białe portrety z podpisami. Byli to mężczyźni i kobiety, zapewne lokalne sławy: aktorzy, piłkarze, politycy, którzy odwiedzili kiedyś Niemiecki Dom. Uśmiechali się do niego i pokazywali mu swój lepszy profil. David nie znał nikogo z nich. Wyprostował się i odstawił pustą w połowie szklankę.
– Proszę się tu zgłosić – podał Ewie wizytówkę z nazwiskiem prokuratora generalnego, adresem i telefonem. – A jeśli pani się zdecyduje, to niech się pani poduczy niezbędnego słownictwa.
– Co pan ma na myśli? Terminów wojskowych?
– Wszystkich możliwych słów określających, jak można zabić człowieka.
David gwałtownie się odwrócił i wyszedł z restauracji. Ewa powoli zamknęła za nim drzwi. Tymczasem z kuchni wyszedł ojciec. Miał na sobie jak zwykle białą bluzę i ciemne spodnie, na głowie czapkę kucharską. Przez ramię przerzucił sobie ścierkę w czerwoną kratę. Wygląda jak klaun, któremu zaraz wystrzelą z armaty prosto w twarz ładunek spaghetti w sosie pomidorowym – pomyślała Ewa.
– Kto to był? Czego chciał? Czyżby jeszcze jeden absztyfikant, moja droga córko? – Ludwik mrugnął do niej, potem ukląkł przed barem i ścierką zaczął polerować metalową osłonę chroniącą drewno przed stopami siedzących przy bufecie gości.
– Tato, ty z mamą macie tylko jedno w głowie! Mam tłumaczyć w sądzie.
– Brzmi poważnie.
– Chodzi o proces przeciwko oficerom SS, którzy pracowali w tym obozie.
– Jakim obozie?
– Auschwitz.
Ojciec dalej polerował osłonę, jakby nie usłyszał jej słów. Ewa przez chwilę patrzyła na tył jego głowy, gdzie przerzedziły mu się włosy. Co osiem tygodni strzygła go w kuchni. Nie potrafił długo usiedzieć spokojnie i wiercił się jak mały chłopiec. Za każdym razem była to ciężka przeprawa, ale Ludwik nie chciał pójść do fryzjera. Ewa zresztą też czuła irracjonalną niechęć do zakładów fryzjerskich. Bała się ich jak małe dziecko, które myśli, że obcinanie włosów będzie bolało. „Neurotyczna świruska” – tak jej fobię komentowała Annegret. Ewa znów wzięła do rąk szczotkę. Szmatę zamoczyła w wiadrze, wyżęła ją. Woda była już ledwo ciepła.
Późnym wieczorem rodzice siedzieli w dużym pokoju. Ludwik z lewej strony sofy, Edith w małym żółtym fotelu, którego aksamitna tapicerka kiedyś miała złoty połysk. Purcel leżał zwinięty w wiklinowym legowisku. Czasami cicho szczekał przez sen. W telewizji nadawali wiadomości, prezenter odczytywał komunikaty, które ilustrowano fotosami. Ludwik komentował jak zwykle każde wydarzenie. Edith wyciągnęła robótkę ręczną. Cerowała dziurę w pomarańczowej rękawiczce Stefana; podobno Purcel znowu się do niej dobrał. Prezenter informował o przebiegu prac przy największej budowie wałów przeciwpowodziowych w Republice Federalnej Niemiec. Po zaledwie czterech miesiącach zamknięto ostatnią lukę trzykilometrowego wału w pobliżu Rüstersiel. Pokazano zdjęcie, na którym widać było ogromne ilości piachu.
– Rüstersiel – powiedział Ludwik z nostalgią w głosie. – Pamiętasz, jak jedliśmy tam flądrę?
Edith, nie podnosząc wzroku, mruknęła tylko:
– Hm.
– „Podczas pożaru w galerii obrazów w Detroit spłonęło trzydzieści pięć obrazów hiszpańskiego malarza Pabla Picassa. Szkoda w przeliczeniu na marki niemieckie wyniosła około dwóch milionów” – czytał dalej prezenter. Za nim pojawiło się kubistyczne malowidło, które w biało-czarnym telewizorze nie robiło żadnego wrażenia.
– To wychodzi prawie sześćdziesiąt tysięcy marek za obraz! Chyba tylko sam Bóg wie, dlaczego są one takie drogie.
Edith odpowiedziała:
– Nie znasz się na tym, Ludwiku.
– Nie, i dobrze mi z tym.
– „Na polecenie ministra spraw wewnętrznych Republiki Federalnej Niemiec Hermanna Höcherla były hauptsturmführer SS Erich Wenger zostanie przeniesiony z Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji do Urzędu Administracyjnego w Kolonii”.
Ściana za prezenterem pozostała szara. Widzowie nie zobaczyli, jak Erich Wenger wygląda. Rodzice milczeli. Oddychali w tym samym rytmie. Przyszła kolej na prognozę pogody. Na mapie Niemiec pełno było białych płatków śniegu. W dalszym ciągu miało padać.
– Powinna jak najszybciej wyjść za tego Schoormanna – powiedział Ludwik z silnym dolnoniemieckim akcentem.
Edith się zawahała, ale po chwili przytaknęła głową.
– Tak byłoby chyba najlepiej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------