- W empik go
W niewoli cienia - ebook
W niewoli cienia - ebook
To był zwykły dzień. Nic nie zwiastowało tragedii, dopóki nie otworzyli tajemniczej księgi… Joanna nagle znika, a trójka przyjaciół natychmiast postanawia wyruszyć z misją ratunkową. Niespodziewanie okazuje się, że mają do wykonania o wiele poważniejsze zadanie – uratować Słońce i ocalić Ziemię przed wiecznymi ciemnościami. Trafiają w miejsca, o których nigdy nie słyszeli, poznają istoty, które dotąd znali jedynie z legend, i przeżywają przygodę, o której nigdy nie zapomną…
Barwna opowieść o przyjaźni, poświęceniu i odwadze, pełna nieoczywistych zwrotów akcji i garściami czerpiąca z mitologii greckiej.
Wiesz, kto jest magiem? – daj mi dojść do słowa
Pokażę dziś tobie
Czym jest magia. Nauczę od nowa
Poukładam w głowie
Magiem jest twórca, któremu starczy
Przymrużyć oczy
By wraz ze smokiem, co złowrogo warczy
Piekło przekroczył
On czernią pióra tęczę maluje
I nicość przegania
On nową ścieżkę przez mity szkicuje
Za sfinksem gania
A nicość prowadzi go do Hadesu
Wśród samotności.
Choć nie dostrzega ona u kresu
Złotej światłości
Monika Anna Nejman
Jestem absolwentką studiów o profilu biologiczno-chemicznym. Chociaż probówki i hodowle komórkowe nie są mi obce, to od dawna chciałam spróbować swoich sił jako pisarka. Pracę nad książką zaczęłam wiele lat temu z czysto pragmatycznych pobudek i jej fabuła również miała być mocno osadzona w otaczającej nas rzeczywistości. Jednak niegasnący z wiekiem podziw dla cyklu J.K. Rowling oraz potrzeba wyrwania się ze strefy komfortu spowodowały, że zdecydowałam się na stworzenie baśni.
Chociaż od dawna piszę „do szuflady” opowiadania i wiersze, to właśnie „W niewoli cienia” jest moim debiutem literackim.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-730-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stare drzwi otworzyły się z trzaskiem. Do klasy weszła nauczycielka biologii – profesor Daszczyszak. Uczniowie ucichli i pobledli. Wszyscy byli w nią wpatrzeni i nie śmieli ruszyć nawet palcem. Twarze niektórych oblał pot, innych paliło w gardłach, a jeszcze inni powstrzymywali ręce przed drżeniem. W powietrzu wyraźnie wyczuwalna była panika.
Tylko dwóch chłopców siedziało spokojnie. Nie przejmowali się ani wilczym spojrzeniem belferki, pełnym nienawiści i wzgardy wobec roztrzęsionych uczniów, ani faktem, że czekają ich długie miesiące z tą wiedźmą. Mało tego, całkowicie ją ignorowali. Grali namiętnie w „kartofle” i tylko siedząca gdzieś z lewej dziewczyna przyglądała się im, trochę z niepokojem, a trochę z podziwem. Jeden z nich, odgarniając zbyt długie, ciemne włosy opadające na czoło z niezwykłą wytwornością, uchwycił to spojrzenie. Puścił do niej oczko, a dziewczyna, czerwona na twarzy, odwróciła się i wsadziła nos w podręcznik.
Nauczycielka usiadła i otworzyła dziennik. Była to tęga kobieta w średnim wieku o szarych, zimnych oczach i farbowanych blond włosach. Tego dnia miała na sobie długą, pomarańczową suknię w ohydne, rozmyte plamy, przywodzące na myśl wymiociny.
Zerknęła w dziennik, poprawiła elipsowate okulary, po czym wyprostowała się i przez chwilę obserwowała tę pełną napięcia ciszę, jakby rozkoszując się nabrzmiewającą atmosferą.
– Więc dzisiaj do odpowiedzi… Ach, Wojtusiu, czy możesz mi pójść po kredę? – zwróciła się do przysypiającego w przedostatnim rzędzie blondyna o bystrych, brązowych oczach.
– Zawsze do pani usług – odpowiedział z figlarnym uśmiechem i, czując się pewniej, dodał: – Czy mogę iść z kolegą? – wskazał na siedzące obok, skacowane bożyszcze co najmniej połowy dziewczyn w szkole. I chociaż Filip Kos był dla niego jak brat, to Wojtek kompletnie nie rozumiał fenomenu popularności kumpla wśród płci pięknej. Te wiecznie nieobcięte włosy, które jego zdaniem wyglądały dość obciachowo, oraz chamskie odzywki, potrafiące dosłownie ściąć z nóg.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, jaką gafę strzelił. To było za szybkie – przeszło mu przez głowę. – O rany, jak się wkurzy, to już mogę zacząć myśleć o zmianie budy. Że też mam taki niewyparzony jęzor.
Ale profesor Daszczyszak tylko uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Oczywiście, idźcie razem – powiedziała.
Obaj wstali jak na komendę i mechanicznym krokiem opuścili salę.
– Czy ty, człowieku, na łeb upadłeś? Bajerować tego wampira. Sorry, ale blond włoski to masz nie bez kozery… – wypalił Kos, upewniając się, że zamknął za sobą drzwi.
– Stul dziób, bo naprawdę usłyszy.
Szatyn gapił się, coraz bardziej zaintrygowany chłodnym opanowaniem kumpla. I chociaż nie był tego dnia w formie, to dziwny grymas na twarzy blondyna sprawił, że w jego umyśle zapaliła się czerwona lampka.
– Nie zabiła cię – stwierdził. – Nic z tego nie rozumiem. Innego zjadłaby żywcem. Ty… może leci na ciebie… Chociaż to trochę dziwne, że na ciebie… Cóż, spaczone babsko…
– Nie jej wina. To zwierzęcy magnetyzm. I co tak rżysz?! – Szturchnął przyjaciela, któremu zaczęły już drgać kąciki warg z rozbawienia. – „Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie!” – zanucił.
– Jasne… A ja mógłbym serce złamać?
Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem. Dopiero po chwili Wojtek zauważył krytyczne spojrzenie woźnej.
– Cicho, wykolejeńcu! – syknął, po czym z czarującym uśmiechem zwrócił się do kobiety: – Dzień dobry, pani Wandziu. Poprosimy dwie kredy.
Woźna potrząsnęła lekko głową, ale również uśmiechnęła się do blondyna. Chłopak schował pisaki do kieszeni i bardzo powolnym krokiem ruszyli w drogę powrotną.
– Pytałeś, czemu mnie nie gnoi? – odezwał się nagle Wojtek. – Powiem ci, ale zabiję, jak puścisz farbę… – Nie czekając na reakcję, ciągnął: – Zjawiła się kilka tygodni temu u mojego ojca. Z migreną. Wymarzona okazja, a on nie przepisał trutki na szczury, wyobrażasz sobie? – Westchnął zrezygnowany. – Durny Hipokrates… W każdym razie już następnego dnia chodziła dziwnie ożywiona.
Weszli do klasy, kiedy nauczycielka kończyła czytać listę obecności. Odłożyli kredy i usiedli w ławkach.
– Dobrze, więc dzisiaj sprawdzimy… Zofię Adams – zapiszczała jak zwykle, kiedy wiedziała, że może się pastwić nad uczniami bez żadnych konsekwencji.
Wstała niska, chuda dziewczynka o jasnych, niebieskich oczach i gęstych, rudawych włosach splecionych w dość niechlujny kucyk. Jej twarz była biała jak papier, a usta – sine. Wojtek pomyślał, że taki wygląd może świadczyć o anemii lub zaawansowanej anoreksji. Jak na siedemnastolatkę ubrana była wyjątkowo niedbale. Miała na sobie zmechaconą, zieloną bluzę i czarną, wełnianą spódnicę, opadającą aż po same kostki. W tym łachu, bo inaczej nie dało się tego określić, wyglądała jak bezdomna.
Czy to kompletny brak gustu? Przecież można się ubrać normalnie, nawet w miarę niskim kosztem – pomyślał Wojtek. Dostrzegł pełen wzgardy wzrok Anki, po którym zorientował się, że i ona pomyślała to samo.
Tymczasem nauczycielka otworzyła książkę.
– No więc… Omów mi, Adams, cykl życiowy tasiemca uzbrojonego.
Wszyscy zastygli w głębokim szoku. Ten temat był rok temu, gdzieś w okolicach lutego. W poprzednim roku zostały omówione całe bezkręgowce. Poza tym jedyne, z czego belferka miała prawo zapytać ucznia, to ostatnie trzy tematy – anatomia i fizjologia układu pokarmowego. Prawo prawem, a silniejszy i tak robi swoje…
Dziewczyna wyraźnie zbladła. Po chwili jednak złapała głęboki wdech, jakby miał on być ostatnim, i powiedziała przyciszonym głosem:
– No więc…
– Nikt cię nie nauczył, głupia dziewczyno… – przerwała jej profesorka – że nie zaczyna się zdania, nie zaczyna się wypowiedzi od zwrotu: „no więc”, zwłaszcza, kiedy masz do czynienia z osobą od ciebie starszą?!
Co za tupet! – pomyślał Wojtek – chwilę wcześniej sama tak zaczęła zdanie, a teraz się drze na uczennicę. Na miejscu Zośki wytknąłbym jej to. Lałbym na konsekwencje, nawet gdybym musiał zmienić budę.
Ale dziewczyna postąpiła inaczej.
– Tak, proszę pani: – I zaczęła wolno mówić. – każdy tasiemiec ma przynajmniej dwóch żywicieli…
– Czy ja cię prosiłam, żebyś nam powiedziała o każdym tasiemcu? Ja cię tylko pytałam o uzbrojonego! – krzyknęła. – Niestety, jedynka. Siadaj. Widzę, że się absolutnie nie przykładasz do moich lekcji.
Zosia usiadła w ławce ze spuszczoną głową i przeszklonymi oczami. Otarła ukradkiem jedyną, spływającą po bladej twarzy łzę, po czym wyprostowała się, jakby chcąc pokazać wszystkim, że jest ponad takie głupoty.
Mimo to Wojtek dostrzegł zaciskające się na spódnicy dłonie. Zrobiło mu się szkoda dziewczyny, choć tak naprawdę niezbyt ją lubił, a właściwie nigdy z nią nie rozmawiał, bo, jak twierdziła Anka: „(…) to osoba z marginesu, a z takimi nie warto się zadawać. Może cię okraść, nim się pokapujesz, kłamie jak z nut, a gdy upadniesz, myślisz, że ktoś taki poda ci rękę?” – usłyszał w swojej głowie pełen wzgardy głos koleżanki. Powinien mu zaufać, w końcu nikt nie zna się na ludziach tak dobrze jak ona.
Jednak, pomimo rozchodzących się po szkole wyłącznie niepochlebnych opinii o Zośce Adams, jego najlepszy kumpel zdawał się lubić dziewczynę, przynajmniej na tyle, na ile można lubić ekscentryka i odludka.
Kos nie był typem plotkarza. Zawsze mówił wprost, choć w większości przypadków prowadziło to do kłótni lub bójki. Nie oceniał osoby, z którą wcześniej nie miał styczności, ale on także nie starał się lepiej poznać Zośki. Może nie była wystarczająco piękna, by wzbudzić jego zainteresowanie, a może wyciągnął wnioski z doświadczeń Joanny, która jako przewodnicząca zaraz pierwszego września obrała sobie za cel „oswoić” tajemniczą nieznajomą. Chyba już z tego zrezygnowała, bo rudowłosa całkowicie ją zignorowała. Zresztą Anka to również przewidziała. Jest ładna i taka mądra…
Jednak gdzieś w głębi duszy żal mu było dziwacznej koleżanki.
Dzwonek przerwał jego rozmyślania. Zadowoleni z faktu, że są już po lekcjach, chłopcy skierowali się do szatni.
– Gdzie jest Aśka? – zagadnął Wojtek, rozglądając się po szatni i korytarzu. Nie dostrzegł tam siostry.
– Wychodziła pierwsza, ale ona zawsze gdzieś łazi, kiedy my nie mamy czasu – irytował się Filip.
– Poszła do matematycy w sprawie nowego konkursu. – Usłyszeli głos nachodzącej Anki. – Powiedziała, żebyśmy na nią zaczekali.
– O rany! Kolejny konkurs?! O czwartej mamy mecz – jęknął Kos.
– Co się wściekasz?! Zdążymy…
Urwał, gdyż właśnie z szatni wyszła Zosia. Wojtek przez chwilę przyglądał się jej udręczonej, lecz wyniosłej twarzy…
***
Następnego dnia, jak to w sobotę zwykle bywa, większość uczniów miała odrobinę spokoju, ale nie Wojtek, który właśnie strzelał brawurową bramkę. Słyszał już dzikie wrzaski kolegów i, dorównujące im natężeniem, piski koleżanek…
Nagle wszystko się urwało. Nie leżał na cudownie mokrej trawie, a obok niego nie tańczył Filip, krzycząc „wygraliśmy”. Nad nim stała za to czarnowłosa dziewczyna z wypiekami na twarzy. Nie od razu ją rozpoznał.
– Co jest, Aśka? – zapytał jeszcze oszołomiony.
– Jak to co, idioto?! Miałeś być gotowy już od pół godziny. Idziemy na zakupy.
Asia uwielbiała zakupy. Całymi godzinami mogła łazić po sklepach z ciuchami, przymierzać, oglądać, wybierać, właściwie niewiele rzeczy tak naprawdę kupując. Miała też zwyczaj pytać o zdanie właśnie jego, ale nie dlatego, żeby go posłuchać, ale po to, aby pośmiać się z jego gustu i wybrać zupełnie inaczej. On jednak lubił jej towarzyszyć, gdyż chodząc po mieście, spotykał wielu znajomych. Ale na miłość boską! W sobotę o ósmej?!
Mimo głębokiego sceptycyzmu Wojtek czuł, że nie opłaca mu się stawiać. Zwłaszcza że wieczorem zamierzał błagać siostrę o napisanie pięknego, „romantycznego” wypracowanka. On kompletnie nie miał głowy do Konradów, Giaurów czy Werterów…
Wyszli więc na poranny spacer, który, zgodnie z przewidywaniami Wojtka, nie obfitował w atrakcje.
Wstąpili na ryneczek, gdzie z każdej strony dochodziły okrzyki przekupek zachęcających przechodniów do zakupu „najlepszych na świecie” towarów.
– Wejdziemy tutaj – oświadczyła Asia.
– Świetnie – mruknął Wojtek.
Przed nimi rozpostarły się regały, regaliki, wieszaki i półki, a to wszystko zapełnione najnowszą kolekcją damskiej konfekcji.
– I co myślisz? – Pokazała mu niebieską spódniczkę.
– Podobna do ostatniego nabytku Kasieńki – rzucił na odczepnego.
– No co ty?! – oburzyła się dziewczyna. – Ta jest zupełnie inna.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Dobra, to przymierzaj, a ja za pięć minut wracam – powiedział, po czym natychmiast wybiegł ze sklepu. Zdawało mu się, że zobaczył te piękne blond włosy koleżanki.
– Ania! – Kilka dziewcząt odwróciło się na ten okrzyk. Wojtek tylko skinął przepraszająco głową, bo nie rozpoznał znajomej twarzy. W tej samej chwili dostrzegł jednak coś innego – splątane w kucyk ogniste włosy. Czyżby panna Adams postanowiła sprawić sobie nowe ciuchy? – pomyślał, ale zaraz odczuł wyrzuty sumienia.
Dziewczyna zniknęła w pierwszej przecznicy, zupełnie ignorując nawołujące przekupki. Ciekawość wzięła górę. Wojtek postanowił ją śledzić.
Zośka prowadziła za rękę małe dziecko. Mogło mieć około pięciu lat. Miało na sobie powycierane, dżinsowe ogrodniczki i czerwoną czapkę z odwróconym do tyłu daszkiem. Trudno było coś więcej powiedzieć, gdyż szło tyłem do obserwatora.
Za przystankiem autobusowym skręcili w prawo i udali się w stronę osiedla mieszkalnego.
– Daleko jeście? Bolą mnie nóźki… – załkało dziecko.
Zosia uśmiechnęła się lekko. Wojtek mimowolnie zrobił to samo.
Dotarli na całkiem nowoczesny plac zabaw. Było tu zacisznie, ale też kolorowo i kreatywnie. Na środku, między wierzbami i akacjami, stała wielka zjeżdżalnia w kształcie smoka ziejącego ogniem, obok trzy huśtawki – w tym jedna zrobiona z opony, dwa koniki z powykręcanymi fikuśnie rączkami, karuzela i drabinki do wspinaczki. Na samym środku zaś znajdowała się piaskownica, na brzegu której usiadła Zosia.
Dzieciak oniemiały i nieco zakłopotany zaczął się niepewnie rozglądać dookoła.
– No idź i się baw.
Nie trzeba było mu powtarzać. Brzdąc natychmiast wskoczył na zjeżdżalnię. Zosia natomiast wyjęła z kieszeni zeszyt i długopis, a potem zaczęła coś pisać, od czasu do czasu szukając wzrokiem chłopca.
Wojtek postanowił zajść ją od tyłu. Bardzo chciał zobaczyć, co ona tam właściwie bazgrze. Schował się za drzewem rosnącym tuż obok piaskownicy.
Dziewczyna była tak pochłonięta, że zdawała się nie dostrzegać niczego dookoła. Wojtek wychylił się. Dostrzegł słowa: Niedźwiedź na Syberii. Pozostała część tekstu była zakryta rękawem. Czyżby notki z bioli? Bez sensu… Zrobił kolejny krok, chcąc zobaczyć całość. W tej chwili jednak Zosia zamknęła zeszyt i wyprostowała się, jakby zauważyła coś nadzwyczajnego, a potem gwałtownie odwróciła się, stając z nim twarzą w twarz. Wojtkowi zrobiło się gorąco, ale nie było to spowodowane wstydem czy strachem. Jej jasne oczy błyszczały dziwnym ogniem, a na zwykle bladej twarzy pojawiły się silne wypieki. Wojtek odniósł wrażenie, że jeszcze chwila i koleżanka porazi go prądem o napięciu dwustu trzydziestu woltów.
Szybko jednak się opanowała.
– Dlaczego mnie śledziłeś? – zapytała, tylko pozornie łagodnym głosem.
– Za mocno powiedziane. – Dzielnie wytrzymał spojrzenie niebieskich oczu, choć czuł, jakby go prześwietlały na wskroś. – Przyszedłem się tylko przywitać. Co piszesz, Zosiu?
Przez wzburzone oblicze dziewczyny przeszła fala czegoś, co kojarzyć by się mogło ze skurczem, jednak już w następnej sekundzie jej usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu, a oczy zalśniły prowokacyjnie.
– Słowa, mości książę – odpowiedziała, dziwnie przy tym dygając.
Mości książę? Słowa? Cóż to za głupia odpowiedź?! – pomyślał chłopak. Może i panna Adams potrafiła zagrać niezrównoważoną, a wręcz demoniczną kobietę, ale on nigdy nie pozwoli traktować się jak głupka.
– A w co się one układają, królewno? – zagadnął kokieteryjnie, powoli odzyskując fason.
Patrzyła na niego, niby prosto w oczy, ale w tym spojrzeniu było coś dalekiego, niezgłębionego. Coś obcego.
– W nieśmiertelność – powiedziała, a dostrzegając zdziwienie na jego twarzy, dodała: – Exegi monumentum aere perennius1.
– A to po jakiemu? I co właściwie znaczy?
Czy wołać egzorcystę, czy jeszcze się wstrzymać? Jakby gdzieś słyszał ten kawałek… Chyba nawet całkiem niedawno.
– W polskim przekładzie brzmiałoby to mniej więcej tak: odlecę w dal, bom ze dwojej złożona natury. – Jej oczy sprawiały wrażenie kompletnie nieobecnych.
Wojtek nie pamiętał, by ktokolwiek wywołał w nim tak wiele sprzecznych emocji. Niby zdawał sobie sprawę, że nie była zwyczajną nastolatką, ale w tej chwili sprawiała wrażenie osoby chorej umysłowo. Chłopak uśmiechnął się złośliwie.
– Nie pękaj. Rozdwojenie jaźni się leczy. Najważniejsze, że potrafisz przyznać się do problemu. To pierwszy krok.
– To normalne, że widzisz we mnie wariatkę. Masz tak ciasny umysł. Ale czy wiesz, że człowiek zupełnie nietknięty szałem nie wejdzie do świątyni muz? To słowa Platona.
Wojtek coraz lepiej rozumiał, dlaczego tak mało osób ją lubi. Poza tym nawiedziła go myśl, że panna Adams robi to świadomie, więc z coraz większym przekonaniem kontynuował dziwaczną rozmowę.
– Do świątyni muz? Czy nie masz o sobie zbyt wygórowanego mniemania? Bo kim ty właściwie jesteś?
Spojrzała na niego z powagą, po czym odezwała się, przyciszając o pół tonu głos, jakby powierzała mu najgłębsza tajemnicę:
– Śniłam kiedyś, że jestem motylem, i teraz nie wiem już, czy jestem człowiekiem, który śnił, że jest motylem, czy też motylem, który śni, że jest człowiekiem…
Westchnął już mocno znużony rozmową, która nie miała najwidoczniej do niczego doprowadzić. Z całą pewnością nie potrafił dorównać jej szaleństwu i chyba nawet nie chciał. Może się upiła lub przesadziła z jakimiś prochami… Źrenice wyglądały normalnie.
I wtedy do niego dotarło. Nieśmiertelność, muzy, łacina, Kochanowski, szaleństwo i ten moralizatorski ton… Spojrzał ukradkiem na zeszyt.
– Poetka? – zadrwił. – Pokaż. – Po czym wyrwał jej z rąk notatnik i wskoczył na drzewo. Zosia natychmiast porzuciła swój patos i ruszyła za nim, krzycząc wściekle. Nie zdołała go jednak zatrzymać.
– Jeśli mi tego nie oddasz…
– Jeśli będziesz się drzeć, zacznę czytać na głos – przerwał jej natychmiast Wojtek.
Zza gałęzi nie widział jej twarzy, ale minę musiała mieć nietęgą. W każdym razie milczała. Wojtek spojrzał na utwór, którego tytuł poznał, zanim został przyłapany na podglądaniu.
Wiesz, kto jest magiem? – daj mi dojść do słowa
Pokażę dziś tobie
Czym jest magia. Nauczę od nowa
Poukładam w głowie
Magiem jest twórca, któremu starczy
Przymrużyć oczy
By wraz ze smokiem, co złowrogo warczy
Piekło przekroczył
On czernią pióra tęczę maluje
I nicość przegania
On nową ścieżkę przez mity szkicuje
Za sfinksem gania
A nicość prowadzi go do Hadesu
Wśród samotności.
Choć nie dostrzega ona u kresu
Złotej światłości
I wciąż odmierza wszystko, co stworzył
Miarą rutyny
Ślepa, nie widzi feniksa, co ożył
W popiele kpiny
A feniks daremnie ufa i marzy
Że nie przeminie
Wielki, bo ciągle stoi na straży
Czegoś, co zginie…
Wojtek zeskoczył z drzewa. Dziewczyna wciąż stała w bezruchu, odwrócona do niego plecami. Nie wiedział, co powiedzieć, jak się zachować. Zawahał się, a potem podszedł i bardzo delikatnie dotknął jej ramienia. Zauważył, że ma na nim coś jakby bliznę lub tatuaż – słońce, w którego tarczę był wpisany trójkąt równoboczny, a może grot strzały skierowanej ku niebu…
Drgnęła, po czym opornie odwróciła się na pięcie. Drugi raz tego dnia stali twarzą w twarz. W niebieskich oczach widział gniew, ale nie dało się nie zauważyć, że to uczucie wynikało raczej z bezradności, niż z jawnej nienawiści. Na niesamowicie długich rzęsach zauważył błyszczące w porannym słońcu kropelki łez. Zrobiło mu się nieprzyjemnie na myśl, że w przedziwny sposób wpisuje się w tę „nicość”, która jedyne, co opanowała naprawdę do perfekcji, to zabawę czyimś kosztem.
– Przepraszam – powiedział po chwili milczenia. – To był głupi żart.
– Zejdź mi z oczu.
I kiedy wpatrywał się w te burzowe źrenice, nawiedziła go myśl, że zbyt łatwo dał się zwieść pozorom… Dotychczas widział wychudzoną, niezbyt atrakcyjną dziewczynę. Teraz dostrzegł siłę i coś jeszcze, jakby przebłysk obłędu, który zgasł, jeszcze zanim na dobre się pojawił. Wojtek nie był przesadnie strachliwy, ale Zośka Adams miała w sobie coś, co kazało mu się natychmiast wycofać. W końcu igranie z feniksem to igranie z ogniem…
– Piotruś, wracamy! – powiedziała ostrym jak brzytwa głosem.
– Juuuź? – Niezadowolony chłopczyk zwlókł się posłusznie z huśtawki. Dziewczyna złapała małego za rękę, odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Wojtek jeszcze jakiś czas gapił się na jej plecy. Zdawało mu się przez chwilę, że Piotruś chciał się odwrócić, by spojrzeć na tego, który przerwał mu tak dobrze zapowiadający się dzień.
Nagle przypomniało mu się, że powinien być na zakupach z siostrunią. Zdał sobie sprawę, że telefon wibruje mu z przerwami od dobrych pięciu minut. Spojrzał na ekranik – Aśka.
– O rany, co tam?
– Gdzie ty, do cholery, jesteś? – Usłyszał pełen gniewu głos siostry.
***
Niedziela wieczór. Jasny gwint. I jak to napisać… Nienawidzę romantyzmu, jest taki żenujący. No i te dylematy. Kto tak mówi do laski: Leilo! byłaś myśli moich treścią / Moją rozkoszą i moją boleścią…2 Leila? To choroba czy co? Super. I jak tu nie zgłupieć, gdy się czyta wyłącznie o wariatach?
SMS od Filipa: „jak ci idzie poemat romeo bo u mnie jak dotad to gowno”.
Po prostu świetnie! A siostra nadąsana… Nie mam szans na jej wsparcie. Ostatnia próba, jakieś dziesięć minut temu, zupełnie się nie powiodła:
– Asiu, no już się nie gniewaj. Nie chciałem cię zostawić, coś mnie rozproszyło i jakoś tak zapomniałem… – łkałem jej tak przez dłuższy czas. Nie mogłem przecież pozwolić, żebym dostał pałkę przez głupie fochy siostrzyczki.
– No dobra, już jest okej – odrzekła, po czym wreszcie się uśmiechnęła.
Nie powiedziałem jej o spotkaniu z dziwaczką. Naściemniałem, że zainteresowały mnie pokazy motocykli. Przeszło. Wie, jak bardzo lubię skuterki.
Ale teraz, Wojtas, do dzieła – pomyślałem – ona jest twoją jedyną szansą.
– Asiu – zacząłem, starając się utrzymać wyraz twarzy zmarzniętego kociaka. Podniosła głowę znad matmy i spojrzała na mnie dużymi, czarnymi oczami. – Czy… No… Jakbyś mogła, to daj mi tylko zerknąć na twoje wypracowanie, bo ja kompletnie nie wiem, jak się do tego zabrać, tylko zerknę…
– Nawet na to nie licz! – Zerwała się, jakby oparzyło ją krzesło, na którym dotąd spokojnie siedziała. – Wojtuś, miałeś na to ponad tydzień, nie dam ci tak po prostu zerżnąć, więc się odwal! Okej?
Stanęła w drzwiach. Już wychodziła. Nadszedł czas na drastyczne rozwiązania.
– Filipowi byś pomogła, prawda?
Zatrzymała się. Nie dostrzegałem w półmroku jej twarzy, ale wiedziałem, że się zmieniła. Na policzki zapewne wyszedł lekki rumieniec, a źrenice zmniejszyły się, jakby nagle pomieszczenie wypełniło intensywne światło. Odwróciła się powoli. Chwała Bogu, zadziałało.
– Co masz na myśli? – zapytała zimnym jak lód głosem.
– A jak sądzisz? – brnąłem. – Uważasz, że nie widzę tych maślanych oczek za każdym razem, jak się do ciebie odzywa…?
– Jakich oczek?! – Była wyraźnie wściekła. – O co ci, do cholery, chodzi?
– Pogadajmy. Moja dyskrecja w zamian za twoje wypracowanko.
– Aaaa… Będziesz milczał, jeśli dam ci to, co napisałam, a dzisiejszą noc poświęcę na pisanie czegoś nowego dla siebie… – Powoli odzyskiwała spokój.
Wiedziałem, że z jej strony była to gra na zwłokę. Jednak w tej partii nie miała szans.
– Dokładnie tak – odpowiedziałem pewnym siebie głosem.
– Rozumiem. – Twarz Aśki zastygła w wyrazie, którego nie potrafiłem zinterpretować. – Rozumiem… – powtórzyła, nieco szybciej oddychając. – Sądzę więc, że nie pozostaje mi nic innego… jak pozwolić ci mówić, na co tylko masz ochotę.
Poczułem się, jakbym dostał w twarz. Ona zaś, widząc moje osłupienie, uśmiechnęła się lekko, podeszła bliżej i szepnęła:
– Mam chłopaka, a TWÓJ mi do niczego niepotrzebny.
I wyszła. Po prostu wyszła, pozostawiając mnie samego z całym wypracowaniem i zerową perspektywą na wieczór. A tak liczyłem, że w klubie spotkam tę farbowaną „Barbie”…
Titititi… Telefon: „I jak poszlo? dala sie urobic?” – masakra.
------------------------------------------------------------------------
1 Exegi monumentum aere perennius (łac.) – wzniosłem pomnik trwalszy od spiżu. To tytuł pieśni Horacego.
2 George Gordon Byron, Giaur, przekł. Adam Mickiewicz, Wydawnictwo Greg, Kraków 2011.2. Ciężki dzień
Następny dzień zapowiadał się bez większych niespodzianek. Miały się odbyć standardowo, jak to w poniedziałki, dwie godziny matematyki, angielski, historia, polski i wychowanie fizyczne. Wojtek był zmęczony i obolały. Do późnej pory pisał owe nieszczęsne wypracowanie. Nadwyrężony kręgosłup i opuchnięte oczy musiały zwracać na siebie uwagę, gdyż nikt nie próbował z nim zadzierać.
Matematyki ciągnęły się niemiłosiernie. Były to jedne z nudniejszych lekcji, a już na pewno nie do przeżycia po nieprzespanej nocy. Ponadto miejsce obok niego było puste. Ciekawe… Prawdopodobnie Filip zachorował na wypracowanko lub też doszedł do wniosku, że lepiej się przespać, żeby jako tako funkcjonować. Z drugiej strony, na czym najlepiej się śpi? Odpowiedź jest prosta – na matmie, zwłaszcza że jest pierwsza.
Nie wszyscy byli tak znudzeni. Aśka rozpływała się nad funkcjami liniowymi, kwadratowym, logarytmicznymi i kto wie jakimi jeszcze. Belferka zaś wpatrywała się w nią znacznie powiększonymi przez grube szkła oczami, ze swego rodzaju niemym wołaniem o pomoc mieszającym się z dziwną ulgą, że jeszcze kogoś da się zainteresować czymś ważnym. Wypisz, wymaluj – Dzień świra.
Wojtek wyciągnął wypracowanie, aby jeszcze raz je sprawdzić. Zapisał wczoraj sam (no, może trochę za pomocą ściąg) prawie dwie strony A4. To budziło respekt. Jednak wciąż tego nie czytał. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie będzie lepiej, aby tak zostało. Przejrzał tekst, poprawił ortografię i powstawiał przecinki. Raz po raz, odrywając się na chwilę od czytania, zerkał, co dzieje się na lekcji.
Właśnie do tablicy podeszła koleżanka – poetka. Profesorka zadała jej jakiś przykład z podręcznika. Dziewczyna przepisała go spokojnie, po czym, z małymi podpowiedziami ze strony klasy (głównie Aśki, która nie potrafiła się pohamować), wykonała poprawnie zadanie. Wojtek obserwował ruchy jej dłoni podczas kreślenia po tablicy. Było w nich coś irytującego, zresztą, jak w całej jej osobie. Taka, nie wiadomo, skąd wzięta, szlachecka maniera i bezpodstawna pewność siebie. Dziewczyna najzwyczajniej zrobiła, co miała do zrobienia i z charakterystyczną dla niej gracją usiadła na miejscu.
Wojtek pomyślał, że chciałby zerknąć na jej wypracowanie. Ciekawe, czego by się z niego dowiedział. Pewnie, że rudowłosa nienawidzi ludzi, choć nie byłaby to nowość, gdyż zdążył już odczuć to na własnej skórze. A może nie znosi tylko facetów, jest feministką lub nie wiadomo kim tam jeszcze… Akurat feminizm do niej pasował. Jak ten miły chłopczyk wytrzymuje z takim Herodem? Na to pytanie nie potrafił znaleźć odpowiedzi, bo Piotruś nie sprawiał wrażenia dziecka zastraszonego lub speszonego jej osobą.
Zresztą, może jego ocena Zośki była mocno subiektywna i złośliwa. Ta dziewczyna prawie z nikim nie utrzymywała kontaktu. Zamykała się w swoim świecie grafomanii pełnej poczucia niesprawiedliwości i wyizolowania, kompletnie ignorując fakt, że ludzie, co by nie powiedzieć, są istotami społecznymi.
Z rozmyślań nad pokręconą osobowością koleżanki wyrwał go pisk kredy po tablicy. Otrząsnął się i wrócił do czytania swojego tekstu. Ogólnie był zadowolony. Brakowało tylko zakończenia. Wczoraj, a właściwie dzisiaj o trzeciej nad ranem, nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Teraz było podobnie.
– Aśka! – Gdy tylko nauczycielka stanęła tyłem do klasy, rzucił papierkiem w siedzącą kilka ławek bliżej siostrę. – Zerknij na to, proszę… – dodał szeptem.
Dziewczyna tylko pokręciła z niedowierzaniem głową, ale położyła na ławce jego pracę. Jest nadzieja – pomyślał uradowany, widząc, jak zaczyna nanosić poprawki. Kilka minut później brunetka wykorzystała okazję, że belferka odwróciła się, by zapisać na tablicy coś „niesłychanie ważnego”, i oddała bratu kartkę.
Romantyzm to bardzo dziwna epoka. – Zaczął czytać zakończenie dopisane przez dziewczynę. – Dochodziło w niej do niekontrolowanych wybuchów namiętności, potwornych i brzemiennych w skutkach rozstań, a nawet aktów największej desperacji i bezradności – samobójstw.
Było to potwornie nadmuchane i średnio pasowało do całości, ale wiedział, że polonistka lubi takie ciężkie, patetyczne zakończenia:
Chociaż epoka ta była pełna sprzeczności, jedno stało się jasne – liczą się uczucia… I mimo że owe idee zostały wyparte przez racjonalizm późniejszych lat, w ludzkich duszach, gdzieś na samym dnie, wciąż pozostawały żywe. Nie mogło być zresztą inaczej, uwzględniając naszą wewnętrzną potrzebę marzeń. To dzięki nim wiele lat później bracia Wright wzbili w powietrze, niczym ptaki, wypróbowując dopiero co poskładany, pierwszy model samolotu.
Nie mógł uwierzyć, że tym ohydnym patosem zhańbiła taką świętość. Samolot, ach, co za wynalazek… Chyba od początku ludzkości nie zbudowano czegoś równie pięknego, ekscytującego, a jednocześnie budzącego szacunek. Prawdziwy szacunek.
Wojtek podziwiał pilotów. Z dziesięć razy przeczytał wspomnienia załogi Dywizjonu 303. Oglądał też programy naukowe, opisujące etapy konstrukcji latających machin, a także te o wybitnych lotnikach i ich niecodziennych przygodach. Kochał dreszczowce, których akcja toczyła się na pokładzie boeinga. Rodzice żartowali: „Nasz Marseille”. Ta myśl sprawiła, że uśmiechnął się mimowolnie. Ale że Aśka tak lekko o tym napisała…
Z obserwacji siostry chłopak wnioskował, że jej stosunek do samolotów był podobny do stosunku czy też reakcji starożytnych Egipcjan na zaćmienie słońca lub dziesięć plag.
Nie sądził jednak, by kłóciła się, gdyby w tej chwili zadeklarował wybór swej drogi życiowej. Raczej by go wyśmiała. Doskonale wiedziała, że Wojtek co jakiś czas zmieniał koncepcję. I to zmieniał diametralnie.
Myślał o medycynie lub stomatologii (talent mógł mieć w genach), prawie, architekturze czy fizyce jądrowej… Miał też kiedyś marzenia o byciu snajperem, ochroniarzem, a nawet złodziejem. To ostatnie pojawiło się we wczesnym dzieciństwie i wywodziło się prawdopodobnie z legend o Janosiku czy czterdziestu rozbójnikach. Wtedy też zniszczył zamki w całym domu, usiłując otworzyć je wiertarką. Oj, miał przez to spore kłopoty. Jednak co takiego mogli zrobić rodzice małemu chłopcu z wielką wyobraźnią? Pozrzędzili, upomnieli, dali jakąś karę… Z drugiej strony ojciec nie zignorował całkowicie jego pasji. Postawił krok dalej. Nauczył Wojtka otwierać drzwi wsuwką oraz wciągnął go w cudowny świat majsterkowania. Wtedy chłopak zapragnął być wynalazcą.
Od tego czasu minęło wiele lat, ale nadal odprężały go prace w garażu. Nie wyobrażał sobie, jak można nie umieć nic zrobić przy własnym aucie. Choć jeszcze formalnie nie miał prawa jazdy, jeździł lepiej od niejednego kierowcy. Rzecz jasna autem poruszał się jedynie po wiejskich drogach i uliczkach, gdzieś na przedmieściach.
Tylko raz zdarzyło mu się wypuścić w miasto. Stało się to jakieś dwa lata temu, gdy przebywająca u niego kuzynka zaczęła rodzić. Katarzyna przyszła wtedy w odwiedziny do matki Wojtka. W domu był jednak tylko chłopak, więc kuzynka wdała się z nim w dyskusję o polityce. Wojtek miał zdecydowanie liberalne poglądy, natomiast Kasia popierała konserwatywne partie. Nie mogło więc obyć się bez ognia. I, jak to bywa w podobnych historiach, dziewczyna nagle skrzywiła się, złapała za brzuch i trochę spanikowała. Wojtek nie czekał na dalszy rozwój wypadków, instynktownie wrzucił ją do samochodu i zawiózł na pogotowie. Całe szczęście, że Maciek, jej synek, nie urodził się w samochodzie. Nowak nie zniósłby takiej traumy.
Drogę powrotną przebył już autobusem, a klucze do auta zostawił ojcu w szpitalu. Zawsze, gdy wspominał to doświadczenie, czuł przyjemny dreszcz rozchodzący się po karku.
Właśnie zabrzmiał dzwonek, obwieszczający upragnioną przerwę. Dziki tłum uczniów czekał na ów dźwięk jak na zbawienie, więc, nie prosząc o pozwolenie, gwałtownie zerwał się i rzuciwszy krótkie „do widzenia”, wypadł na korytarz.
Przed klasą z rozbawioną miną czekał Filip Kos. Wojtek skrzywił się nieco, widząc dumę rysującą się na jego twarzy.
– Czołem. – Szatyn machnął ręką na jego widok. – Co skowronek dziś taki markotny?
– Markotny, chyba żartujesz. Czuję się jak ćpun na detoksie – odburknął Wojtek. – Pół nocy pisałem te cholerne rozważania o psycholach… Jeszcze teraz kończyłem. Czy ja wyglądam na filozofa?
– Skoro nie masz laski, musisz być filozofem… Za mnie napisała Angela. – Filip poklepał go po ramieniu. – No, dobra… nie krzyw się już. Mam coś, co poprawi ci humor! – Był wyraźnie sobą zachwycony. – A teraz siadaj i trzymaj się mocno. Oto dwa bilety na koncert C.A.T.H.’a na dziś wieczór.
– Nie! – Chłopak przetarł zaspane oczy. – Jak? – Powtórzył gest z niedowierzaniem.
Nie dane mu było jednak skończyć, bo podeszła do nich Asia. Była w raczej kiepskim humorze. Wojtek podejrzewał, co pomyślała, widząc ich uśmiechających się łobuzersko. Może zaczęła trochę żałować, że jednak dokończyła wypracowanie, a może właśnie pomogła mu tylko po to, aby trzymał język za zębami. Tego nie był w stanie rozgryźć. Znał ją jednak na tyle, żeby przypuszczać, że w razie jakiejkolwiek próby ataku będzie chciała kontrolować sytuację.
– Cześć. O czym rozmawiacie? – zapytała, niby to przymilnie, choć w jej oczach czaił się jakiś płomyk podejrzliwości.
– A jak myślisz, kocie? – odpowiedział bez zastanowienia Filip. – O tobie. Słyszałem, że nie chciałaś nam wczoraj pomóc. No wiesz, tak nas zostawiać na lodzie…
– A mnie się wydawało, że lubisz śliskie nawierzchnie… – Uśmiechnęła się chytrze i ruszyła za koleżanką wychodzącą z toalety.
Filip odprowadził ją spojrzeniem.
– Wyrachowana jędza. – Westchnął. – Wiesz, co ci powiem, stary? Emancypacja ani nie uszlachetnia, ani nie dodaje uroku. Chociaż jedna dobra rzecz z tego całego bajzlu: przynajmniej nikt mi nie powie, że mam obowiązek ustępować jej w drzwiach. A może to ona powinna przepuszczać mnie, hmm?
***
Angielski minął w całkiem miłej atmosferze, czego niestety nie dało się powiedzieć o historii. Tego dnia nauczycielka zaskoczyła ich niespodziewaną kartkówką. Na nic się zdały prośby, błagania i opowieści o wykańczającym weekendzie z wypracowaniem. Nauczycielka nie wykazała się miłosierdziem i tym razem.
– Która z wojen napoleońskich zrobiła na tobie największe wrażenie i dlaczego? Tak, to pytanie jest na pięć minut, panie Kos – dodała na koniec, choć Filip nie zdążył otworzyć jeszcze ust.
Wojtek zerknął na kumpla i prychnął pod nosem. Umiejętność lania wody jest w liceum bezcenna. Napisał kilka zdań, które zostały mu jeszcze w głowie od ostatniej lekcji. Nie mógł wymyślić więcej, gdyż właśnie doleciała do niego kwiatowa woń perfum Anki. Nie znał się na zapachach, ale ten go zawsze i niezmiennie uwodził.
Jak to jest, że o ile z wszystkimi innymi przedmiotami człowiek jako tako sobie radzi, to z polskim zawsze są problemy? I to od małego. Na początku edukacji tego przedmiotu jesteśmy uczeni składania liter, co jest bezsensowne i smutne, biorąc pod uwagę naszą naturalną możliwość naprawdę szybkiego czytania. Ale nie, szkoła uczy coraz sprawniejszego dodawania literki do literki. Po drugie – po co ta ortografia? Od momentu, w którym zaczynamy pisać, praktycznie do śmierci mamy z nią problemy. Jakby nie wystarczyło jedno u, jedno h. O ile normalniej by było pisać „rzeka” przez ż. No ale cóż, człowiek nieraz nie ma pojęcia o prostej pisowni, a tu każą mu układać eseje, porównywać emocje, wyciągać wnioski czy przewidywać konsekwencje zachowań, i to jeszcze zachowań ludzi, którzy niekoniecznie „mają równo pod sufitem”.
– Idziemy po lekcji na fajkę? – zapytał ziewającego Filipa.
– Koniecznie – odparł, kładąc na biurku nauczycielki swoje wypociny.
***
– Żartujesz, pisze wiersze? – zapytał z niedowierzaniem Filip.
– Ano, coś tam pisze – przyznał Wojtek – choć jakieś to strasznie ponure. No wiesz, brakuje tylko żółtej kamizelki i spluwy przy skroni.
Filip uśmiechnął się szelmowsko.
– Powiem ci, że to całkiem interesująca informacja. Do tej pory z poetów szanowałem tylko Gałczyńskiego.
– Why?3 – Wojtek zrobił trochę głupawą minę. Nie słyszał nigdy, by jego kumpel z własnej woli kiedykolwiek czytał poezję i jakoś nie potrafił sobie takiej sceny wyobrazić.
– Z tego samego powodu, dla którego twoja siostra, Joanna, go nie cierpi – wyrzucił z ust kolejną porcję dymu – za, tu cytat: „rozwiązłość”.
Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem, nieopatrznie zwracając na siebie uwagę dwóch kobiet, należących do tej grupy, której najbardziej na świecie przeszkadza radość życia. Spojrzały z niesmakiem na stojących w oddali chłopców i zaczęły rozmawiać o coraz gorszym zepsuciu młodzieży. Wojtek i Filip zgodnie stwierdzili, że nadszedł czas na odwrót. Mieli w pamięci historię sprzed tygodnia, gdy pewna pozornie miła staruszka zastanawiała się na głos, czy rodzice wiedzą o ich nałogach. Wyrzucili pety, zjedli miętowe cukierki i zdecydowali wreszcie, że wrócą na ostatnią lekcję – wf.
Wojtek był wysportowany. Grał klubowo – należał do sekcji piłki nożnej. Nie miał więc żadnych problemów z przedmiotem. Rozpoczynając rok, już wiedział, że nauczyciel nie ma wyjścia – musi postawić mu ocenę celującą. Tak było od lat… Jednak w tym roku coś się zmieniło. Starszy, siwiejący pan Grzegorz odszedł na emeryturę, a jego miejsce zajął świeżo upieczony absolwent Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu – Dariusz.
Dariusz, ach, to cała historia. Był on dosyć dziwnym typem. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak człowiek, którego życiową misją było regularne przyjmowanie ostrych „dopalaczy”. Jak typowy sterydziarz, nie widział rzeczy ważniejszej niż rozbudowa muskulatury, już i tak przerażająco potężnej. Jednak fakt, że został nauczycielem, sprawił, że prawdopodobnie odkrył w sobie nowe powołanie – zrobienie z podopiecznych cyborgów, na swój obraz i podobieństwo. Z tego też powodu po lekcjach wychowania fizycznego pogotowie niejednokrotnie było koniecznością.
Ów osobnik miał również inne kłopoty z głową. W jego opinii nieobecność na zajęciach należało zawsze odrobić, bez względu na to, jaki był jej powód. A zaliczenie tego przedmiotu według nowo podanych reguł niemal graniczyło z cudem.
Nie było, nie tylko w całej szkole, ale też w całej Warszawie, drugiego tak wszechwiedzącego człowieka z zakresu pierwszej pomocy. Dariusz szczycił się faktem, że jego młodsza siostra jest na kierunku lekarskim. Wojtek podejrzewał, że nauczyciel również miał plany co do tych studiów, lecz jego malutki rozumek nie pozwolił mu przejść nawet przez wstępną selekcję. Tak czy siak uraz na psychice pozostał.
Chłopcy weszli na lekcję chwilę po dzwonku. Dariusz, jak zwykle, nie marnował czasu, więc przemoczone podkoszulki już w pierwszych minutach zajęć nikogo nie dziwiły. Wojtek i Filip ruszyli biegiem, chcąc wmieszać się dyskretnie w tłum i nie zwrócić na siebie uwagi belfra. Już wchodząc, zauważyli wykończonego Artura.
Artur tego dnia powrócił do szkoły po dwutygodniowej przerwie. Był to pucołowaty chłopiec z bujną, brązową czupryną. Powszechnie wiadomo było, że chłopak jest słabego zdrowia, chociaż złośliwi twierdzili, że jego choroby są wymysłem nadopiekuńczej matki. Naturę życiowego nieudacznika rekompensował sobie obfitymi posiłkami. To właśnie jego nadwaga oraz wpisująca się w tę otoczkę natura samotnika sprawiły, że jedyną osobą, z którą lubił spędzać czas, była Zośka Adams.
– Teraz przeplatanka! – Wrzeszczał Dariusz. – Guzdracie się jak emeryci! Co to w ogóle jest?! Szybciej, Bąk, czas się wreszcie pozbyć tego brzucha – krzyknął w stronę wykończonego Artura.
Chłopak zatrzymał się na chwilę, biorąc trzy potężne wdechy.
– Panie profesorze – powiedział słabym głosem – ja już nie mogę, w głowie mi się kołuje.
– Biegiem i to już, bo zaraz ci postawię odpowiednią ocenę – krzyczał Dariusz. Chłopak na miękkich nogach ruszył za kolegami. – Gdzie jest ta otyłość? Pytam, gdzie… – komentował głośno belfer. – Od razu bym to wytępił. Trochę ruchu, a wy już narzekacie. Nie, nie myślcie nawet, że możecie ignorować mój przedmiot… – Urwał, bo Artur potknął się i upadł jak długi na posadzkę. Wszyscy stanęli w bezruchu. Wojtek prawie nie słyszał krzyków nauczyciela, by leżący chłopiec nie marnował cennych minut lekcji i prędko wstawał. A może to nie było potknięcie – przeszło mu przez głowę.
Dariusz z irytacją ruszył w stronę Artura, jednak po chwili zatrzymał się w pół kroku. Gdzieś z końca sali ktoś krzyknął przeraźliwie. A potem wszystko zadziało się jak w filmie, i to w zwolnionym tempie…
Mięśnie Artura dostały jakby szału, kurcząc się w przedziwny, niezsynchronizowany i potworny sposób. Twarz chłopaka w jednym momencie była blada jak trupia czaszka, w drugim podeszła krwią. Zaciśnięte szczęki sprawiały wrażenie, jakby toczyły wojnę same ze sobą.
Wrzask wchodzącej do sali Anki obudził stojących w bezruchu chłopców. Szok i przerażenie na twarzy nauczyciela jednak szybko ustąpiły. Teraz przyszła pora na próby udzielenia pierwszej pomocy:
– Przygwoździć go do ziemi – polecił histerycznym tonem – h… h… hantlami.
To polecenie obudziło Wojtka. Podbiegł do chłopaka i pewnym ruchem przewrócił go z boku na plecy, kolanami objął głowę, a ramiona, jak przykazał nauczyciel, przygwoździł do ziemi. Leżący zachowywał się tak, jakby nie miał najmniejszej ochoty na to, aby swoboda jego ruchów była w jakikolwiek sposób tłumiona. Wojtek od razu przekonał się, że do utrzymania chłopaka nie wystarczy potencjał jego bicepsów. Oparł się na Arturze całym ciężarem swojego ciała. Wszystko trwało najwyżej minutę. Chłopak w konwulsjach powoli się uspokajał. Wojtek nadal trzymał go mocno, wiedząc, że napad może powrócić niespodziewanie.
– Pogotowie zaraz przyjedzie. – Usłyszał gdzieś obok głos Kosa. – Pomóc ci jakoś?
– Szklankę wody…
Drgawki już ustąpiły, ale pochylony chłopak nie był w stanie się ruszyć.
– Robi się – odparł Filip i pobiegł w kierunku drzwi.
Gęsta atmosfera nieco opadła. Uczniowie uczestniczący w lekcji zaczęli podchodzić trochę bliżej. Anka podniosła rozwalony na podłodze dziennik. Nawet Dariusz powoli odzyskiwał oddech.
– Aua… – Wojtek usłyszał cichy jęk. – Moje ramiona… – Blondyn puścił przerażonego chłopaka. Artur rozejrzał się po klasie i chyba zrozumiał, co zaszło, gdyż szkarłatne rumieńce zakwitły na jego pucołowatych policzkach.
– Wody? – zaproponował Filip. – Nie ma to jak się orzeźwić po treningu, co?
– Taa, dzięki – wymamrotał chłopak.
Dopiero ten komentarz przywrócił nauczycielowi zdolność chłodnej oceny sytuacji. Uśmiechnął się szeroko, po czym zwrócił się do Artura.
– Widzisz, Bąk, jakich masz ofiarnych kolegów? Gdyby nie ich szybka pomoc, musiałbym interweniować, a kto wie, czy wtedy nie byłoby za późno. Mogłeś sobie uszkodzić głowę o parkiet, a ja nic nie wiedziałem o twojej… przypadłości.
Zaczął podnosić głos. Artur chyba chciał coś odpowiedzieć, jednak wciąż nie był w stanie.
– Profesorze! – odezwał się Filip. – Proponuję go teraz nie denerwować.
Dariusz spojrzał na chłopaka z lekkim wyrzutem. Zapewne niewiele osób przerywało jego wywody.
– Racja, Kłos – zgodził się w końcu.
– Kos – poprawił go Filip.
– Tak… Bardzo ładnie się zachowałeś! – zwrócił się tym razem do Wojtka. – Jak ty się tam nazywasz, chłopcze?
– Nijak – odpowiedział Wojtek, nawet nie starając się kryć obrzydzenia. Jednak nauczyciel zdawał się tego nie dostrzegać.
– A więc pan Nijaki dał wam lekcję pierwszej pomocy. Mam nadzieję, że wielu z was będzie potrafiło ją docenić i że na przyszłość…
Wojtek już tego nie słuchał. Odwrócił się i spojrzał na przerażonego Artura, który nerwowo zaciskał dłonie. Nie mógł pozwolić, aby mania Dariusza, żeby ze wszystkich robić obiekty swoich pedagogicznych eksperymentów, spowodowała nawrót drgawek u i tak już zestresowanego kolegi.
– Zabieram go na powietrze – rzucił i, nie czekając na pozwolenie, pomógł Arturowi wstać.
------------------------------------------------------------------------
3 Why (ang.) – dlaczego, czemu.