- W empik go
W obcem mieście - ebook
W obcem mieście - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 282 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOWELE
LWÓW 1912.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO WARSZAWA – E. WENDE I SKA.
ODBITO W DRUKARNI „PRASY”, WE LWOWIE, SOKOŁA 4.
– Io voglio avère piena liberia.
Mówiąc to, nie zwracała się do nikogo. Siedziała w powozie i patrzyła na dwa cylindry lokajów, siedzących na koźle. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Wszyscy o tem wiedzieli. W każdym razie miała niezmiernie długie rękawiczki na czternaście guzików. I twarz bardzo gładką jak z różowego wosku. Zamiast palców miała świecące pierścionki, które całował jeden z czterech panów stojących koło powozu.
Ale nie mówiła do nikogo tylko tak przed siebie.
– Io voglio avère plena liberia.
Dzieci stojące przy balustradzie patrzyły na nią i powtarzały:
– Ella vuol avère…
Dzieci były brudne. Nie wdawaliśmy się z niemi, bo ciotka zakazała. Było nas trzech. Ja, mój brat Lolo i jeszcze jeden chłopiec, któremu nie wolno było biegać, bo był słaby. Ten obcy chłopiec był już w Paryżu i na wyspie Wight i w Biarritz i w Skandynawii.
– Co znaczy „liberta?” – spytałem go, bo umiał po włosku. ____
– Wolność – odpowiedział cicho i uśmiechnął się ze strachem.
Był bardzo głupi.
Ja wiem, co powiedziała najpiękniejsza kobieta. Ją kochają wszyscy, ale ona nie zwraca na nikogo uwagi. Na czterech panów nawet nie patrzy. Chce siedzieć sama w swoim powozie i jechać, dokąd jej się podoba. Była całkiem podobna do panny w powieści Czarodziejka, którą właśnie czytałem.
Ogarnęła mnie wielka dla niej miłość. A kiedy odjechała, patrzyłem się za nią długo i z wielkim żalem. Postanowiłem kochać ją więcej, niż inni i przez całe życie pozostać jej wiernym. Na razie zaproponowałem jednak memu bratu i temu obcemu chłopcu, żeby bawić się w bataille des fleurs. Krzyczeliśmy głośno, biegaliśmy po całym parku i rzucaliśmy kwiaty na ludzi. Ten obcy, słaby chłopiec tak się zmęczył, że zaczął płakać i poszedł do swoich rodziców.
Bardzo nas to ucieszyło. Przyłączyła się do nas biało ubrana dziewczynka, która nie umiała inaczej jak po włosku i tylko dobrze biegała. Znaliśmy ją z Nizzy. Ale nagie pocałowała mię w usta i musiałem ją wybić. Nazywała się Ludovica.
Biegaliśmy dalej po ogrodzie i nad morzem i rzucaliśmy na ludzi kwiaty, które znaleźliśmy na ziemi. Przystąpił do nas jakiś wysoki pan w pomarańczowym szalu i gniewał się, że robimy kurz. Na to wytłómaczył mu Lolo, że robimy bataille des fleurs. Ale wysoki pan w szalu poszedł skarżyć do mamy. Śmieliśmy się bardzo, bo przecież nasza mama już nie żyje.
Tego samego dnia miałem jeszcze jedno spotkanie z tym samym panem. Po table d'hôte wszyscy poszli na górę spać a ja wziąłem sobie książkę p… t. Czarodziejka i poszedłem nad morze czytać. Tam, gdzie mi nie wolno samemu chodzić, bo można wpaść do wody. Ale to nie była taka czarodziejka jak w bajce Trzy życzenia, ale córka hrabiego, w której się wszyscy kochali.
Naraz przyszedł ten pan w szalu, spojrzał na moją książkę i spytał, kto mi to pozwolił czytać. Powiedziałem, że ciocia.
Było mi potem bardzo nieprzyjemnie, bo ten pan nie poszedł sobie, tylko siadł przy mnie na ławce i ciągle na mnie spoglądał.
Za chwilę nadszedł drugi Polak, który mieszkał w „Pension San Remo”, tak jak my i przywitał się z panem w szalu. Mówili coś po cichu ze sobą, a ja dalej czytałem.
Z czarodziejką zapoznał się właśnie syn fabrykanta w Reims. Był bardzo bogaty. Miał tyle pieniędzy, że mógłby kupić czarodziejce powóz z lokajami w liberyi. Taki sam, jaki miała najpiękniejsza kobieta.
– Hej, mały, co ty czytasz? – spytał się pan z naszej pensyi.
– Tak – wmieszał się pan w szalu – proszę popatrzyć, co ten młodzieniec czyta.
Udawałem, że nie słyszę i czerwieniłem się coraz więcej.
– Ile masz lat?
– Dziewięć.
Mówili znowu po cichu. Ale słyszałem, jak Polak z naszej pensyi opowiadał, że jestem sierotą. Bardzo się na nich złościłem, że wygadują na mnie takie głupstwa.
– Czem był twój ojciec? – spytał się pan w szalu. Namyślałem się przez chwilę, a potem odpowiedziałem, że fabrykantem w Reims.
Ucieszyłem się bardzo, że mi to wpadło do głowy. Dodałem nawet, że jestem ogromnie bogaty. Ale zaraz potem wstałem i prędko poszedłem.
Wieczór była iluminacya w mieście, chociaż karnawał wiaściwie się skończył. Ciotka chciała pójść po kolacyi na „Promenadę des Anglais”, ale Lolo i ja zaczęliśmy płakać i ciotka poszła z nami do miasta. Chodziło się po ulicy jak po pokoju. Było tak jasno, jak w teatrze. Szło się pod dachem z różnych kwiatów, w których były światła. Zdawało się nawet, że te kwiaty pachną. Były duże lilie i powój niebieski i tulipany. Długie łańcuchy wiszące nad ulicą, kolorowe i jasne. Ciotka mówiła, że deszcz pada. Ale się nie czuło. Tak, jak na krytej ulicy w Medyolanie. I wozy nie jechały, tylko ludzie spacerowali środkiem ulicy. Szła najpiękniejsza kobieta.
– Widzisz? – powiedziałem do Lola.
Ale on patrzył się na muzykantów, przebranych w iakieś dziwne stroje, żółte i czerwone.
– To banda cittadina.
W oknach wszędzie były światła. Najpiękniejszej kobiecie kłaniali się Anglicy i muzykanci i Włoszki w czarnych szalach. Miała wysoki kapelusz z piórami.
Westchnąłem i bolało mię serce.
– Ja ją kocham – powiedziałem do Lola. Popatrzyłem, czy Lolo się nie śmieje. Ale on się tylko zdziwił i nic nie mówił.
– Ostatni czas, żebyście zaczęli się uczyć – rzekła naraz ciotka markotnym głosem.
Tak nagle, ni stąd ni z owąd. Pomimo, że byliśmy na iluminacyi, że ludzie krzyczeli i że grała muzyka.
– Żyjecie tutaj jak panowie i nic nie robicie – powtórzyła głośniej i była coraz smutniejsza.
Wiedziałem, że już nic nie pomoże. Jak ciotka raz zacznie, mówi potem bez końca same nieprzyjemne rzeczy. Nie patrzyła się ani na świecące kwiaty, ani na ludzi w oknach. I nie słuchała muzyki. Tylko kaszlała i była smutna. Poszliśmy do cukierni na lody, ale i to nawet już mnie nie cieszyło. Bo ciotka mówiła ciągle, że używamy jak panowie i że trzeba nareszcie wyjechać z tego San Remo.
Banda cittadina grała „Vorrei morire”, więc wszyscy ludzie byli cicho i tylko ciotka nie. Było mi bardzo niemiło.
Ale Lolo nie słuchał ciotki, tylko patrzył się na ulicę i jadł. Lolo jest bardzo roztargniony człowiek.
Nie uważał nawet, jak spadały kawałki poziomkc wych lodów na jego białe spodnie.
Ciotka szarpnęła go naraz za rękaw, tak, że się przestraszył. Była bardzo rozdrażniona, bo muzyka przeszkadzała jej w kaszlu.
Słuchajcie – krzyknęła–jak do was mówie! Co to znaczy? Wam się zdaje, że ja będę wiecznie żyła i że będzie wam zawsze tak dobrze, jak teraz, A ja jestem chora.
Rozglądała się naokoło niespokojnie, tak jakby dopiero w tej chwili zachorowała i robiło się jej coraz gorzej.
Było strasznie dużo ludzi w cukierni i dym, i okropne gorąco.
– Powinniście już dawno chodzić do szkoły… Ten cały rok we Włoszech jest stracony… Gdyby to wasz ojciec wiedział… Ciągle o tem myślę i martwię się… Ale, co ja temu winna? Wzięłam wam książki do nauki i kajety i wszystko co potrzeba. Ale jakże ja sama dam sobie z wami radę? Adaś czyta powieści… A ty, Lolu…
Teraz dopiero spostrzegła, że Lolo ma poplamione spodnie. Umaczała serwetę w wodzie i wzięła się z taką pasyą do wycierania plam, że Lolo zaczął kręcić ustami, co znaczyło, że zaraz będzie beczał.
Teraz wiedziałem na pewno, że już cała iluminacya zepsuta. A ciocia znowu mówiła:
– Lada chwila może mi się coś stać. A wtedy co zrobicie? Musimy się zastanowić. Czy wy wiecie.
co to znaczy zarabiać na chleb? Co? Nic nie wiecie. Lolek, czy ty już kiedy nad tem myślałeś, co z ciebie będzie?
– On chce być marynarzem – powiedziałem prędko za Lola, żeby ciocię uspokoić.
– Marynarzem… Naturalnie i A na to nie trzeba się uczyć? Patrzcie gol… marynarzem! A ty? Czem chcesz być?
– Astronomem.
Nie wiem, skąd mi to przyszło na myśl. Lolo włożył palce do ust i spojrzał na mnie z szacunkiem.
– Smarkacze! – gniewała się ciocia i zaczęła znowu kaszleć.
A ja przypominałem sobie, że ziemia kręci się naokoło słońca, i Kopernika, o którym słyszałem już wiele pochlebnych rzeczy.
Ciotka zawołała kelnera, żeby zapłacić za lody i westchnęła jak po płaczu.
Na ulicy Lolo uśmiechnął się chytrze i powiedział! do mnie cicho:
– Czekaj, czekaj… Jak mnie nie będziesi… słuchał, to powiem cioci, coś przedtem powiedział.
– Co?
– To, że kochasz najpiękniejszą kobietę. Ścisnąłem go za rękę, tak, że zaczął krzyczeć. Alei potem znowu się śmiał i groził, że powie.
Na szczęście spotkaliśmy doktora cioci. Ucieszył się bardzo, że nas widzi, bo właśnie był w Pension San Remo, żeby nas zaprosić do siebie.
– U mojej żony jest teraz cała Polonia – mówił prędko i dał mnie i Lolowi szczutka w nos – bardzo panią proszę. Na placu będą ognie sztuczne, a z naszego okna zobaczymy wszystko. Przyszła pani senatorowa z pannami, jest pan Łodowski…
Ciotka się uśmiechała, tak, jakby ją bolała głowa. Ale powiedzieła, że owszem.
– Jakże humorek? – spytał doktor.
Lolo mnie uszczypnął i zaczęliśmy się śmiać. Bo doktor mówił zawsze "jakże humorek?"
– Nieszczególny – westchnęła ciocia.
– Kaszel?
– Dzisiaj więcej.
– Przejdzie. Jak minie scirocco.
Już nieraz rozmawialiśmy o tem z Lolem, co może być scirocco. Ja mówiłem, że to jest taki długi, czarny człowiek, całkiem blady, podobny do pana Łodow-skiego. W karnawale jechał na czele pochodu na białym koniu. Widziałem go doskonale. Mieszkał w piwnicy, w naszym hotelu. Czasem, gdy było gorąco, chodził w nocy po korytarzach. Otwierał drzwi i zamykał. I cameriere mówiła, że nie może spać. Wszystkim paniom rozwijał włosy i chodziły nie zaczesane. Skradał się na palcach do jadalni i lizał migdałowe ciasta; były potem słone i miękkie. Czasem zapominał się i gwizdał całkiem głośno, choć była noc. Wtedy można go było złapać, ale nikt go nie złapał. A czasem pływał po morzu w białej łódce z żółtemi żaglami. 1 całe morze zaczynało się burzyć. A z jednej fali na drugą skakały białe kotki i okręty się kołysały. Nieraz był oprócz tego deszcz i ciotka do – stawała krwotoku.
Balkon u doktora był oświetlony czerwonymi lam – pionami. Na balkonie siedziały jakieś panie, z któremi miałem się przywitać, ale nie chciałem. Jedna pani była ładna, ale smutna. Druga była pewnie jej matką, bo miała czarną suknię i siwe włosy. Opowiadał im coś pan Łodowski, ten co wyglądał, jak scirocco.
Inni byli w salonie. Stary pan i stara panna i ja – kaś pani w czerwonej sukni i moja ciotka.
– Co opowiada scirocco? – spytałem się Lola. Ale Lolo był znowu roztargniony, bo chciał dostać mandarynek, które leżały na stole.
Poszliśmy do okna. Czasem przychodził doktor, żeby zobaczyć, czy nie spadliśmy na ulicę.
Muzyka grała Donna é mobile. Domy były na dole czerwone z lamp, ale na górze białe. Myślałem na – wet, że na dachach jest śnieg. Ale to był księżyc.
Na placu czekali ludzie na sztuczne ognie. Włoszki tak głośno mówiły i śmiały się, jakby były z na – mi w pokoju. Niektóre trzymały się pod rękę. Wszystkie miały piękne czarne włosy i kwiaty we włosach.
Wszedł któś do salonu, ale nie wiem kto… i
– Nie oglądaj się – szepnąłem do Lola – bo będzie się trzeba przywitać.
Wychyliłem się przez okno, żeby słyszeć, co opowiada Łodowski paniom na balkonie. Scirocco opowiadał:
– Cafe życie sam, proszę łaskawej pani… Sam i na obczyźnie… Całe życie w hotelu… Zapomniałem już, że kiedyś miałem dom, matkę. Ja wszędzie marznę… Okropnie mi zimno…
– To dlaczego siedzi na balkonie – zdziwił się Lolo.
Potem mówiła coś ta pani w czarnej sukni, a potem ta ładna panna.
– Głośniej, głośniej – złościłem się, bo byłem zawsze strasznie ciekawy, co mówią z sobą ludzie.
Ale naraz w salonie wszyscy poczęli się śmiać. A kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że za mną stoi ten pan, który był na promenadzie w pomarańczowym szalu i ze mną siedział na ławce, nad morzem.
– Jak się masz Adasiu.
Wiedział już, że nazywam się Adaś. Śmiał się a ja czułem, że czeka mnie znowu coś nieprzyjemnego.
Wziął mię za rękę i zaprowadził do dużego stołu, gdzie wszyscy siedzieli.
– Chodź kochanku… Powiedz nam, gdzie był twój ojciec fabrykantem? W Reims? Czem był twój ojciec?
– Co za fantazya! – powiedziała stara panna na kanapie.
Zawstydziłem się i odwróciłem głowę. A ciotka mówiła:
– Ot głupi, głupi…
I śmiała się. Wszyscy się śmieli. Tylko pani w czerwonej sukni wzięła mię za ręce. I pocałowała mię.
Zdaje mi się, że pachnęła mandarynkami. Dosyć, że było mi jakoś dziwnie. Wszystko pachnęło wtedy mandarynkami.
Nie patrzyłem się na nikogo i wróciłem prędko do okna.
– Czy już były fajerwerki? – spytałem Lola.
Jeszcze nie było. Pani w czerwonej sukni przyniosła nam ciasta z kremem, winogrona i confetti, A doktór dał nam wina.
– Tylko się nie upijcie – upominała ciotka. Ale myśmy się nie upili. Byłem w tak dobrym humorze, że nikogo się nie bałem. Kiedy przyszedł do mnie ten pan, którego nie lubię i spytał, czem był mój ojciec, już się nie wstydziłem, tylko odpowiedziałem:
– Uczonym.
– A widzisz! Jakim uczonym?
– Pisał książki.
– Jakie?
– O roślinach.
– Widzisz. A czytałeś już książki twego ojca?
– Nie.
– Ale „Czarodziejkę” czytałeś!
Kiedy się odwrócił, wystawiłem mu język. Wogóle robiłem przez cały wieczór różne dowcipy. Wszyscy okropnie się śmiali.
Na dole palili sztuczne ognie. Nawet strzelali do gwiazd. Widziałem wyraźnie, jak któś strzelił do góry i trafił ogromną gwiazdę na niebie, która była wzdęta, jak melon. Gwiazda pękła z wielkim hukiem i wyle ciało 7 niej dużo kolorowych motyli. Z tego zaczęła mi się kręcić głowa. Doktor trzymał mię za nogę. A Lolo patrzył się na mnie i krzyczał: – Adaś się upił!
II.
Pamiętałem ten jeden dzień i wieczór.
Ale Rudemu opowiadałem wogóle o Rivierze. Nawet o tem, czego nie pamiętałem. O jeździe statkiem, o grze w Monte Carlo, o ti aux pigeons. To, co się opowiada.
I było mi jasno przed oczami podczas mówienia. Widziałem niebieskie morze. A kiedy skończyłem, wszystko nagle zgasło.
… Pomyślałem: Teraz jestem w Wiedniu… o którym nic nie wiem i zostanę tu długo, długo…
– Kiedy tam byłeś? – spytał Rudy i westchnął nie wiedzieć dlaczego.
– Kiedy? Przed dwoma… nie… przed trzema laty…
– Przed trzema laty?
– Tak, zdaje się… Wiem, że była Wielkanoc, kiedy wróciliśmy do domu.
– Uważaj, wielbłąd się patrzy. Weź książkę i udawaj, że się uczysz.
– Była Wielkanoc…
– Uważaj do stu dyabłów, kiedy mówię, bo wielbłąd da ci także silentium.
Kto miał silentium, ten musiał stać w ogrodzie pod drzewem i nie wolno mu było z nikim mówić.
ani biegać ani bawić się.
Rudy stał zawsze pod drzewem. Mówił sam, że to już jego przeznaczenie. Był moim najlepszym przyjacielem. Nie widziałem nigdy w życiu tak dużego człowieka. Z gimnastyki miał „celująco”, chociaż z innych przedmiotów tylko „ledwie dostatecznie”.
Wielbłąd bardzo go nie lubił. Wielbłąd był najgorszym prefektem w zakładzie. Nie widziałem nigdy tak złego człowieka.
W ogrodzie było pełno kasztanów. Najmniejsi chłopcy robili z kasztanów łańcuchy. Tylko jeden, całkiem mały, siedział na ławce i płakał, bo mu było tęskno do rodziców.
Rudy się rozgniewał.
– Dajże temu małemu po nosie, żeby nie beczał! – szepnął do mnie – widzisz przecie, że ja nie moge, bo muszę stać pod drzewem.
Ale mnie się jakoś nie chciało.
– Ośle! – westchnął Rudy i posmutniał.
A po chwili zaczął mnie znowu wypytywać o Rivière.
– Z kim tam byłeś?
– Z ciotką i z bratem.
– Czy z tą ciotką, która przychodzi do ciebie w niedzielę?
– Nie, to ciocia Kazia. A ta, co była ze mną na Rivierze, to ciocia Teresa.
Nadszedł wielbłąd i dał mi także silentium za to, że mówiłem z Rudym.
Kazał mi stanąć na końcu ogrodu, pod murem.
Nie mogłem już z nikim mówić, bo było za dalekcl Za murem była ulica. Słyszało się, jak wozy jadą – ale z tego niema pociechy. Myślało się o tem, jak raz jeden chłopiec przeskoczył przez mur i już nigdy nie wrócił. Szczęśliwy; wyrzucili go za karę z zakładu. Gdyby nie ciotka, postarałbym się także, żeby mię wyrzucili.
Patrzałem ze złością na kasztany. Kiedy się stało pod murem, nie widziało się nic oprócz kasztanów. Tak jakby nie było nic innego na świecie. Stały jak żołnierze, w długich, równych rzędach. I nie ruszały liśćmi, nie szumiały. Jakby wszystkie miały silentium.
Wuj Adam mówił, że to najpiękniejszy ogród w całym Wiedniu i że powinienem Panu Bogu dziękować, bo mam dobre powietrze. Ale mnie nic nie zależy na dobrem powietrzu. Chciałbym trochę pochodzić, tam za murem, po ulicy… Do wakacyj jest dwieście ośmdziesiąt trzy dni… Żeby tak można zawsze mieszkać w Kuszynie, u ciotki… Wielbłąd stanął przedemną.
– Trzeba ci było? Nie wolałbyś biegać? Wzruszyłem ramionami na znak, że mi nie trzeba było i że wolałbym biegać.
– A widzisz…
Uśmiechał się przykro i patrzył na moje buciki, tak jakby jego własne były piękniejsze.
– Jak stoisz?
Stanąłem prosto. Widziałem jak Rudy wykrzywiał mi się z daleka.
– Masz dwudziestu kolegów.
– Dziewiętnastu – szepnąłem nieśmiało.
– Cicho, ja do ciebie mówię! Masz dwudziestu kolegów i wszyscy uczą się lepiej od Rudego a ty mówisz najwięcej z Rudym… Dlaczego?
Nie wiedziałem dlaczego. Ale na szczęście zaczęli dzwonić.
Wielbłąd klasnął w ręce. I słychać było z daleka, jak klaskali inni prefekci. Na trawnikach chłopcy jeszcze biegali i krzyczeli. Ale powoli wszystko cichło. Jeszcze gdzieś wysoko zabłysła biała piłka. Jeszcze gdzieś kończyli grę i słychać było upomnienia prefektów i znowu klaskanie. Ale już cichło.
Naszych dwudziestu stało już przy wielbłądzie. A potem z tej gromadki zrobiła się długa gąsienica. Ustawiliśmy się parami. Gąsienica zaczęła powoli pełznąć ku czarnej bramie zakładu. Z dalszych i bliższych placów i trawników zaczęły się ruszać gąsienice.
W ogrodzie nikt już nie krzyczał. I teraz dopiero jęły się ruszać olbrzymie kasztany i trząść głowami i szeptać.
Szliśmy przez długie, zimne korytarze.
– Co mamy dzisiaj? – mruknął Rudy, który szedł ze mną w jednej parze.
– Matematykę.
Nie widziało się nic, po słońcu w ogrodzie. Jak w piwnicy. Wszyscy mówili głośno i jednocześnie, i szli stukając butami po gładkich kamieniach.
Najpierw zapach z kuchni, potem karbol, potem gaz. I lakier, jak zawsze po wakacyach, i świeżo pobielone ściany. Na skrętach świeciły się lampy.
Szło się przez trzy duże dziedzińce. A potem przez wielką sale z historycznym obrazem i z bardzo ślizką posadzką. Okna sali były otwarte i słyszało się jak zegar bije raz… dwa… trzy…
A potem znowu przez biały korytarz, gdzie były pokoje muzyczne. Któś śpiewał: a!… ai… nauczyciel przerywał i grał jednym palcem to samo „a!” na fortepianie. I znowu śpiew.
A potem zapach koni… Stajnie. Przypomniał mi się Kuszyn. Widziałem naraz, jak babka i ciotka stoją na ganku i czekają na krowy wracające z pastwiska. Słyszałem nawet dzwonki krów. A potem szturchnął mię Rudy łokciem i szedłem znowu przez długi korytarz… Byłem smutny.
W szkole siedziałem koło czarnego Węgra. Wszyscy hałasowali, ale ja siedziałem spokojnie, bo byłem smutny. Wszedł nauczyciel Kotek i zrobiło się cicho.
Najpierw czekałem, co będzie. Czy Kotek nie zacznie pytać. Ale pokazało się, że nie. Więc rozsiadłem się wygodnie na ławce, jak na miękkich poduszkach w teatrze. I zaczęłem przypatrywać się Kotkowi, spokojnie, przyjaźnie i uważnie.
Stał przy tablicy w długim surducie, z kredą w ręku. Włosy miał aż do ramion jak kobieta i był całkiem blady. Musiał być chory, nie widziałem tak bladego człowieka.
Ale uśmiechał się wesoło. Przez chwilę nic nie mówił, tylko się uśmiechał.
Potem zaczął pisać liczby na tablicy, jakby nic.
– Dlaczego on się śmiał? – spytałem ciekawie Węgra.
– To wszystko jedno – rzekł Węgier i niegrzecznie się odwrócił.
Dopiero teraz Kotek zaczął mówić. Dziwny człowiek. Pomyślałem sobie, że jak będę w ósmej klasie albo jeszcze mądrzejszy, to się dowiem dlaczego Kotek nosi długie włosy, dlaczego jest blady i z czego się tak tajemniczo uśmiecha. Pomyślałem, że chciałbym być takim lekarzem albo księdzem, który wie wszystko, co któś myśli. Będę się tak długo uczył z różnych książek, aż się tej sztuki nauczę. Chciałbym wiedzieć, co ludzie myślą.
Kotek pisał szybko na tablicy. Sypały mu się z ręki duże, proste cyfry, linie, znaki mnożenia… Jak ogromne, białe owady oblazły czarną płytę i coraz ich było więcej i zdawało się, że nie będzie dla nich miejsca i spadną na ziemię, rozlezą się po całej podłodze, po ławkach, zaczną się piąć po ścianach, przypłyną do mnie i wysypią się przez okno… A Kotek ciągle mówił, prędzej mówił niż pisał i czuło się, że ma dużo więcej liczb w głowie, niż może napisać.
…Ale nie wiedziałem, jakie zadanie chciał rozwiązać na tablicy. To jego pisanie było jak sen i tak, jakby miało jakieś tajemne, osobliwe znaczenie. Bo czasem odwracał się do klasy, uśmiechał się i znacząco mrugał oczyma.
Zdawało mi się, że chce powiedzieć: Tu nie chodzi o cyfry, o te cyfry, które piszę… Nie potrzebujecie rozumieć liczb… tylko na mnie patrzcie, na moje oczy, na mój uśmiech… 1 zaraz go usłuchałem.
Zrobiła się gęsta mgła między mną a tablicą. Liczby stały się niewyraźne, jak drobne, blade muszki, głos Kotka dźwięczał cicho i delikatnie jak przez zasłonę. Aż wszystko, ten głos i te białe znaczki na czarnem tle i zgrzyt kredy i szept uczniów, na których nikt nie zważał, zmieszało się w jeden szum, zlało się w jeden prąd spokojnie, cicho płynący.
…Siedziałem nad morzem. W południe gorące. A po zwierciadle wody skakały szybko białe zygzaki. Słoneczne szpilki, iskrzące się, żywe. Woda była czysta i jak szkło gładka. Ale bliżej, niedaleko brzegu wyciągały się języki z piany i znowu się chowały i jako fale wracały. Widziałem wyraźnie. Oczy moje wyszukały sobie, umiłowały jedną falę i śledziły uważnie jej losu koleje. Widziałem jak mała istotka żywi się wodą i rośnie, rośnie… szumi coraz głośniej i coraz zuchwałej się piętrzy… i nagle spada jej głowa z karku i biała krew leje się obficie, fala pada jak długa na piasek. I znowu zbliża się język morskiej śliny i znowu rośnie i znowu umiera… A słońce piecze…
Węgier mię trącił.
– Nie śpij, Kotek się patrzy…
Kotek się patrzył, ale nie na mnie. Nie pisał już na tablicy. Stał przed katedrą z rękami założonemi na piersiach i milczał. Czekałem kilka minut. Rozglądałem się niespokojnie po klasie. Wszyscy byli pochyleni nad kajetami i czemś mocno zajęci. Węgier także rachował szybko ołówkiem…
– Co robisz? – spytałem po cicho.
– To, co wszyscy – odpowiedział niecierpliwie. Przestraszyłem się, bo nie wiedziałem co wszyscy robią.
Kotek nagle spytał:
– Cóż? Skończyłeś?
Patrzył na mnie. Więc zaczerwieniłem się strasznie…
– A więc pisz, pisz! – krzyknął prawie z gniewem. Skurczyłem się, schyliłem głowę. Tak, jakby mię
Kotek uderzył. Wziąłem ołówek do ręki i zacząłem kreślić na łacińskim zeszycie jakieś liczby. Głos Kotka mię zabolał. Dlaczego powiedział przedtem wzrokiem, że cyfry nie są ważne i że nie potrzeba uważać? A teraz się gniewa… I to dziwne, że wszyscy uważają i naprawdę rachują i tylko ja jeden…
Inni wiedzą zawsze, co się dzieje, tylko ja nie wiem.
– Kto skończył? – spytał Kotek.
Zgłosił się Mordon z ostatniej ławki, potem Herberstein, potem Vanutelli… Ciągle któś wstawał i mówił: skończyłem…
Chowałem głowę i drżałem ze strachu. Ale pocie, szałem się: Węgier także jeszcze nie skończył…
w tej chwili wstaJ Węgier i powiedział:
– Skończyłem…
– Co ci wyszło? – spytał Kotek.
Węgier powiedział głośno, co mu „wyszło”. Wszyscy się śmieli, bo mówił węgierskim akcentem. Ale Kotek był zadowolony. A potem wymówił nagle moje nazwisko.
Zrobiło mi się zimno. Wstałem… Któś za mną szepnął:
– Trzysta siedmdziesięt jeden i dwie trzecie… Ale Kotek potrząsnął głową:
– Nie może być. Jak rachowałeś? Zacząłem coś mruczeć.
– Chodź do tablicy – kazał Kotek.
Kiedy przechodziłem koło drugiej ławki, usłyszałem głos Rudego:
Nie bój się, zaraz zadzwonią.
Kotek dał mi gąbkę i kazał zetrzeć wszystkie cyfry z tablicy. Ścierałem bardzo powoli i mówiłem sobie w duszy: zaraz zadzwonią.
…I zaczęli dzwonić.
Z radości udałem, że nie słyszę i wziąłem nawet kredę do ręki, jakbym koniecznie chciał pokazać, co umiem.