Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W obcem mieście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W obcem mieście - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W OB­CEM MIE­ŚCIE

NO­WE­LE

LWÓW 1912.

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI POL­SKIEJ B. PO­ŁO­NIEC­KIE­GO WAR­SZA­WA – E. WEN­DE I SKA.

OD­BI­TO W DRU­KAR­NI „PRA­SY”, WE LWO­WIE, SO­KO­ŁA 4.

– Io vo­glio avère pie­na li­be­ria.

Mó­wiąc to, nie zwra­ca­ła się do ni­ko­go. Sie­dzia­ła w po­wo­zie i pa­trzy­ła na dwa cy­lin­dry lo­ka­jów, sie­dzą­cych na koź­le. Była naj­pięk­niej­szą ko­bie­tą na świe­cie. Wszy­scy o tem wie­dzie­li. W każ­dym ra­zie mia­ła nie­zmier­nie dłu­gie rę­ka­wicz­ki na czter­na­ście gu­zi­ków. I twarz bar­dzo gład­ką jak z ró­żo­we­go wo­sku. Za­miast pal­ców mia­ła świe­cą­ce pier­ścion­ki, któ­re ca­ło­wał je­den z czte­rech pa­nów sto­ją­cych koło po­wo­zu.

Ale nie mó­wi­ła do ni­ko­go tyl­ko tak przed sie­bie.

– Io vo­glio avère ple­na li­be­ria.

Dzie­ci sto­ją­ce przy ba­lu­stra­dzie pa­trzy­ły na nią i po­wta­rza­ły:

– Ella vuol avère…

Dzie­ci były brud­ne. Nie wda­wa­li­śmy się z nie­mi, bo ciot­ka za­ka­za­ła. Było nas trzech. Ja, mój brat Lolo i jesz­cze je­den chło­piec, któ­re­mu nie wol­no było bie­gać, bo był sła­by. Ten obcy chło­piec był już w Pa­ry­żu i na wy­spie Wi­ght i w Biar­ritz i w Skan­dy­na­wii.

– Co zna­czy „li­ber­ta?” – spy­ta­łem go, bo umiał po wło­sku. ____

– Wol­ność – od­po­wie­dział ci­cho i uśmiech­nął się ze stra­chem.

Był bar­dzo głu­pi.

Ja wiem, co po­wie­dzia­ła naj­pięk­niej­sza ko­bie­ta. Ją ko­cha­ją wszy­scy, ale ona nie zwra­ca na ni­ko­go uwa­gi. Na czte­rech pa­nów na­wet nie pa­trzy. Chce sie­dzieć sama w swo­im po­wo­zie i je­chać, do­kąd jej się po­do­ba. Była cał­kiem po­dob­na do pan­ny w po­wie­ści Cza­ro­dziej­ka, któ­rą wła­śnie czy­ta­łem.

Ogar­nę­ła mnie wiel­ka dla niej mi­łość. A kie­dy od­je­cha­ła, pa­trzy­łem się za nią dłu­go i z wiel­kim ża­lem. Po­sta­no­wi­łem ko­chać ją wię­cej, niż inni i przez całe ży­cie po­zo­stać jej wier­nym. Na ra­zie za­pro­po­no­wa­łem jed­nak memu bra­tu i temu ob­ce­mu chłop­cu, żeby ba­wić się w ba­ta­il­le des fleurs. Krzy­cze­li­śmy gło­śno, bie­ga­li­śmy po ca­łym par­ku i rzu­ca­li­śmy kwia­ty na lu­dzi. Ten obcy, sła­by chło­piec tak się zmę­czył, że za­czął pła­kać i po­szedł do swo­ich ro­dzi­ców.

Bar­dzo nas to ucie­szy­ło. Przy­łą­czy­ła się do nas bia­ło ubra­na dziew­czyn­ka, któ­ra nie umia­ła in­a­czej jak po wło­sku i tyl­ko do­brze bie­ga­ła. Zna­li­śmy ją z Niz­zy. Ale na­gie po­ca­ło­wa­ła mię w usta i mu­sia­łem ją wy­bić. Na­zy­wa­ła się Lu­do­vi­ca.

Bie­ga­li­śmy da­lej po ogro­dzie i nad mo­rzem i rzu­ca­li­śmy na lu­dzi kwia­ty, któ­re zna­leź­li­śmy na zie­mi. Przy­stą­pił do nas ja­kiś wy­so­ki pan w po­ma­rań­czo­wym sza­lu i gnie­wał się, że ro­bi­my kurz. Na to wy­tłó­ma­czył mu Lolo, że ro­bi­my ba­ta­il­le des fleurs. Ale wy­so­ki pan w sza­lu po­szedł skar­żyć do mamy. Śmie­li­śmy się bar­dzo, bo prze­cież na­sza mama już nie żyje.

Tego sa­me­go dnia mia­łem jesz­cze jed­no spo­tka­nie z tym sa­mym pa­nem. Po ta­ble d'hôte wszy­scy po­szli na górę spać a ja wzią­łem so­bie książ­kę p… t. Cza­ro­dziej­ka i po­sze­dłem nad mo­rze czy­tać. Tam, gdzie mi nie wol­no sa­me­mu cho­dzić, bo moż­na wpaść do wody. Ale to nie była taka cza­ro­dziej­ka jak w baj­ce Trzy ży­cze­nia, ale cór­ka hra­bie­go, w któ­rej się wszy­scy ko­cha­li.

Na­raz przy­szedł ten pan w sza­lu, spoj­rzał na moją książ­kę i spy­tał, kto mi to po­zwo­lił czy­tać. Po­wie­dzia­łem, że cio­cia.

Było mi po­tem bar­dzo nie­przy­jem­nie, bo ten pan nie po­szedł so­bie, tyl­ko siadł przy mnie na ław­ce i cią­gle na mnie spo­glą­dał.

Za chwi­lę nad­szedł dru­gi Po­lak, któ­ry miesz­kał w „Pen­sion San Remo”, tak jak my i przy­wi­tał się z pa­nem w sza­lu. Mó­wi­li coś po ci­chu ze sobą, a ja da­lej czy­ta­łem.

Z cza­ro­dziej­ką za­po­znał się wła­śnie syn fa­bry­kan­ta w Re­ims. Był bar­dzo bo­ga­ty. Miał tyle pie­nię­dzy, że mógł­by ku­pić cza­ro­dziej­ce po­wóz z lo­ka­ja­mi w li­be­ryi. Taki sam, jaki mia­ła naj­pięk­niej­sza ko­bie­ta.

– Hej, mały, co ty czy­tasz? – spy­tał się pan z na­szej pen­syi.

– Tak – wmie­szał się pan w sza­lu – pro­szę po­pa­trzyć, co ten mło­dzie­niec czy­ta.

Uda­wa­łem, że nie sły­szę i czer­wie­ni­łem się co­raz wię­cej.

– Ile masz lat?

– Dzie­więć.

Mó­wi­li zno­wu po ci­chu. Ale sły­sza­łem, jak Po­lak z na­szej pen­syi opo­wia­dał, że je­stem sie­ro­tą. Bar­dzo się na nich zło­ści­łem, że wy­ga­du­ją na mnie ta­kie głup­stwa.

– Czem był twój oj­ciec? – spy­tał się pan w sza­lu. Na­my­śla­łem się przez chwi­lę, a po­tem od­po­wie­dzia­łem, że fa­bry­kan­tem w Re­ims.

Ucie­szy­łem się bar­dzo, że mi to wpa­dło do gło­wy. Do­da­łem na­wet, że je­stem ogrom­nie bo­ga­ty. Ale za­raz po­tem wsta­łem i pręd­ko po­sze­dłem.

Wie­czór była ilu­mi­na­cya w mie­ście, cho­ciaż kar­na­wał wia­ści­wie się skoń­czył. Ciot­ka chcia­ła pójść po ko­la­cyi na „Pro­me­na­dę des An­gla­is”, ale Lolo i ja za­czę­li­śmy pła­kać i ciot­ka po­szła z nami do mia­sta. Cho­dzi­ło się po uli­cy jak po po­ko­ju. Było tak ja­sno, jak w te­atrze. Szło się pod da­chem z róż­nych kwia­tów, w któ­rych były świa­tła. Zda­wa­ło się na­wet, że te kwia­ty pach­ną. Były duże li­lie i po­wój nie­bie­ski i tu­li­pa­ny. Dłu­gie łań­cu­chy wi­szą­ce nad uli­cą, ko­lo­ro­we i ja­sne. Ciot­ka mó­wi­ła, że deszcz pada. Ale się nie czu­ło. Tak, jak na kry­tej uli­cy w Me­dy­ola­nie. I wozy nie je­cha­ły, tyl­ko lu­dzie spa­ce­ro­wa­li środ­kiem uli­cy. Szła naj­pięk­niej­sza ko­bie­ta.

– Wi­dzisz? – po­wie­dzia­łem do Lola.

Ale on pa­trzył się na mu­zy­kan­tów, prze­bra­nych w ia­kieś dziw­ne stro­je, żół­te i czer­wo­ne.

– To ban­da cit­ta­di­na.

W oknach wszę­dzie były świa­tła. Naj­pięk­niej­szej ko­bie­cie kła­nia­li się An­gli­cy i mu­zy­kan­ci i Włosz­ki w czar­nych sza­lach. Mia­ła wy­so­ki ka­pe­lusz z pió­ra­mi.

Wes­tchną­łem i bo­la­ło mię ser­ce.

– Ja ją ko­cham – po­wie­dzia­łem do Lola. Po­pa­trzy­łem, czy Lolo się nie śmie­je. Ale on się tyl­ko zdzi­wił i nic nie mó­wił.

– Ostat­ni czas, że­by­ście za­czę­li się uczyć – rze­kła na­raz ciot­ka mar­kot­nym gło­sem.

Tak na­gle, ni stąd ni z owąd. Po­mi­mo, że by­li­śmy na ilu­mi­na­cyi, że lu­dzie krzy­cze­li i że gra­ła mu­zy­ka.

– Ży­je­cie tu­taj jak pa­no­wie i nic nie ro­bi­cie – po­wtó­rzy­ła gło­śniej i była co­raz smut­niej­sza.

Wie­dzia­łem, że już nic nie po­mo­że. Jak ciot­ka raz za­cznie, mówi po­tem bez koń­ca same nie­przy­jem­ne rze­czy. Nie pa­trzy­ła się ani na świe­cą­ce kwia­ty, ani na lu­dzi w oknach. I nie słu­cha­ła mu­zy­ki. Tyl­ko kasz­la­ła i była smut­na. Po­szli­śmy do cu­kier­ni na lody, ale i to na­wet już mnie nie cie­szy­ło. Bo ciot­ka mó­wi­ła cią­gle, że uży­wa­my jak pa­no­wie i że trze­ba na­resz­cie wy­je­chać z tego San Remo.

Ban­da cit­ta­di­na gra­ła „Vor­rei mo­ri­re”, więc wszy­scy lu­dzie byli ci­cho i tyl­ko ciot­ka nie. Było mi bar­dzo nie­mi­ło.

Ale Lolo nie słu­chał ciot­ki, tyl­ko pa­trzył się na uli­cę i jadł. Lolo jest bar­dzo roz­tar­gnio­ny czło­wiek.

Nie uwa­żał na­wet, jak spa­da­ły ka­wał­ki po­ziomkc wych lo­dów na jego bia­łe spodnie.

Ciot­ka szarp­nę­ła go na­raz za rę­kaw, tak, że się prze­stra­szył. Była bar­dzo roz­draż­nio­na, bo mu­zy­ka prze­szka­dza­ła jej w kasz­lu.

Słu­chaj­cie – krzyk­nę­ła–jak do was mó­wie! Co to zna­czy? Wam się zda­je, że ja będę wiecz­nie żyła i że bę­dzie wam za­wsze tak do­brze, jak te­raz, A ja je­stem cho­ra.

Roz­glą­da­ła się na­oko­ło nie­spo­koj­nie, tak jak­by do­pie­ro w tej chwi­li za­cho­ro­wa­ła i ro­bi­ło się jej co­raz go­rzej.

Było strasz­nie dużo lu­dzi w cu­kier­ni i dym, i okrop­ne go­rą­co.

– Po­win­ni­ście już daw­no cho­dzić do szko­ły… Ten cały rok we Wło­szech jest stra­co­ny… Gdy­by to wasz oj­ciec wie­dział… Cią­gle o tem my­ślę i mar­twię się… Ale, co ja temu win­na? Wzię­łam wam książ­ki do na­uki i ka­je­ty i wszyst­ko co po­trze­ba. Ale jak­że ja sama dam so­bie z wami radę? Adaś czy­ta po­wie­ści… A ty, Lolu…

Te­raz do­pie­ro spo­strze­gła, że Lolo ma po­pla­mio­ne spodnie. Uma­cza­ła ser­we­tę w wo­dzie i wzię­ła się z taką pa­syą do wy­cie­ra­nia plam, że Lolo za­czął krę­cić usta­mi, co zna­czy­ło, że za­raz bę­dzie be­czał.

Te­raz wie­dzia­łem na pew­no, że już cała ilu­mi­na­cya ze­psu­ta. A cio­cia zno­wu mó­wi­ła:

– Lada chwi­la może mi się coś stać. A wte­dy co zro­bi­cie? Mu­si­my się za­sta­no­wić. Czy wy wie­cie.

co to zna­czy za­ra­biać na chleb? Co? Nic nie wie­cie. Lo­lek, czy ty już kie­dy nad tem my­śla­łeś, co z cie­bie bę­dzie?

– On chce być ma­ry­na­rzem – po­wie­dzia­łem pręd­ko za Lola, żeby cio­cię uspo­ko­ić.

– Ma­ry­na­rzem… Na­tu­ral­nie i A na to nie trze­ba się uczyć? Pa­trz­cie gol… ma­ry­na­rzem! A ty? Czem chcesz być?

– Astro­no­mem.

Nie wiem, skąd mi to przy­szło na myśl. Lolo wło­żył pal­ce do ust i spoj­rzał na mnie z sza­cun­kiem.

– Smar­ka­cze! – gnie­wa­ła się cio­cia i za­czę­ła zno­wu kasz­leć.

A ja przy­po­mi­na­łem so­bie, że zie­mia krę­ci się na­oko­ło słoń­ca, i Ko­per­ni­ka, o któ­rym sły­sza­łem już wie­le po­chleb­nych rze­czy.

Ciot­ka za­wo­ła­ła kel­ne­ra, żeby za­pła­cić za lody i wes­tchnę­ła jak po pła­czu.

Na uli­cy Lolo uśmiech­nął się chy­trze i po­wie­dział! do mnie ci­cho:

– Cze­kaj, cze­kaj… Jak mnie nie bę­dzie­si… słu­chał, to po­wiem cio­ci, coś przed­tem po­wie­dział.

– Co?

– To, że ko­chasz naj­pięk­niej­szą ko­bie­tę. Ści­sną­łem go za rękę, tak, że za­czął krzy­czeć. Alei po­tem zno­wu się śmiał i gro­ził, że po­wie.

Na szczę­ście spo­tka­li­śmy dok­to­ra cio­ci. Ucie­szył się bar­dzo, że nas wi­dzi, bo wła­śnie był w Pen­sion San Remo, żeby nas za­pro­sić do sie­bie.

– U mo­jej żony jest te­raz cała Po­lo­nia – mó­wił pręd­ko i dał mnie i Lo­lo­wi szczut­ka w nos – bar­dzo pa­nią pro­szę. Na pla­cu będą ognie sztucz­ne, a z na­sze­go okna zo­ba­czy­my wszyst­ko. Przy­szła pani se­na­to­ro­wa z pan­na­mi, jest pan Ło­dow­ski…

Ciot­ka się uśmie­cha­ła, tak, jak­by ją bo­la­ła gło­wa. Ale po­wie­dzie­ła, że owszem.

– Jak­że hu­mo­rek? – spy­tał dok­tor.

Lolo mnie uszczyp­nął i za­czę­li­śmy się śmiać. Bo dok­tor mó­wił za­wsze "jak­że hu­mo­rek?"

– Nie­szcze­gól­ny – wes­tchnę­ła cio­cia.

– Ka­szel?

– Dzi­siaj wię­cej.

– Przej­dzie. Jak mi­nie sci­roc­co.

Już nie­raz roz­ma­wia­li­śmy o tem z Lo­lem, co może być sci­roc­co. Ja mó­wi­łem, że to jest taki dłu­gi, czar­ny czło­wiek, cał­kiem bla­dy, po­dob­ny do pana Ło­dow-skie­go. W kar­na­wa­le je­chał na cze­le po­cho­du na bia­łym ko­niu. Wi­dzia­łem go do­sko­na­le. Miesz­kał w piw­ni­cy, w na­szym ho­te­lu. Cza­sem, gdy było go­rą­co, cho­dził w nocy po ko­ry­ta­rzach. Otwie­rał drzwi i za­my­kał. I ca­me­rie­re mó­wi­ła, że nie może spać. Wszyst­kim pa­niom roz­wi­jał wło­sy i cho­dzi­ły nie za­cze­sa­ne. Skra­dał się na pal­cach do ja­dal­ni i li­zał mig­da­ło­we cia­sta; były po­tem sło­ne i mięk­kie. Cza­sem za­po­mi­nał się i gwiz­dał cał­kiem gło­śno, choć była noc. Wte­dy moż­na go było zła­pać, ale nikt go nie zła­pał. A cza­sem pły­wał po mo­rzu w bia­łej łód­ce z żół­te­mi ża­gla­mi. 1 całe mo­rze za­czy­na­ło się bu­rzyć. A z jed­nej fali na dru­gą ska­ka­ły bia­łe kot­ki i okrę­ty się ko­ły­sa­ły. Nie­raz był oprócz tego deszcz i ciot­ka do – sta­wa­ła krwo­to­ku.

Bal­kon u dok­to­ra był oświe­tlo­ny czer­wo­ny­mi lam – pio­na­mi. Na bal­ko­nie sie­dzia­ły ja­kieś pa­nie, z któ­re­mi mia­łem się przy­wi­tać, ale nie chcia­łem. Jed­na pani była ład­na, ale smut­na. Dru­ga była pew­nie jej mat­ką, bo mia­ła czar­ną suk­nię i siwe wło­sy. Opo­wia­dał im coś pan Ło­dow­ski, ten co wy­glą­dał, jak sci­roc­co.

Inni byli w sa­lo­nie. Sta­ry pan i sta­ra pan­na i ja – kaś pani w czer­wo­nej suk­ni i moja ciot­ka.

– Co opo­wia­da sci­roc­co? – spy­ta­łem się Lola. Ale Lolo był zno­wu roz­tar­gnio­ny, bo chciał do­stać man­da­ry­nek, któ­re le­ża­ły na sto­le.

Po­szli­śmy do okna. Cza­sem przy­cho­dził dok­tor, żeby zo­ba­czyć, czy nie spa­dli­śmy na uli­cę.

Mu­zy­ka gra­ła Don­na é mo­bi­le. Domy były na dole czer­wo­ne z lamp, ale na gó­rze bia­łe. My­śla­łem na – wet, że na da­chach jest śnieg. Ale to był księ­życ.

Na pla­cu cze­ka­li lu­dzie na sztucz­ne ognie. Włosz­ki tak gło­śno mó­wi­ły i śmia­ły się, jak­by były z na – mi w po­ko­ju. Nie­któ­re trzy­ma­ły się pod rękę. Wszyst­kie mia­ły pięk­ne czar­ne wło­sy i kwia­ty we wło­sach.

Wszedł któś do sa­lo­nu, ale nie wiem kto… i

– Nie oglą­daj się – szep­ną­łem do Lola – bo bę­dzie się trze­ba przy­wi­tać.

Wy­chy­li­łem się przez okno, żeby sły­szeć, co opo­wia­da Ło­dow­ski pa­niom na bal­ko­nie. Sci­roc­co opo­wia­dał:

– Cafe ży­cie sam, pro­szę ła­ska­wej pani… Sam i na ob­czyź­nie… Całe ży­cie w ho­te­lu… Za­po­mnia­łem już, że kie­dyś mia­łem dom, mat­kę. Ja wszę­dzie mar­z­nę… Okrop­nie mi zim­no…

– To dla­cze­go sie­dzi na bal­ko­nie – zdzi­wił się Lolo.

Po­tem mó­wi­ła coś ta pani w czar­nej suk­ni, a po­tem ta ład­na pan­na.

– Gło­śniej, gło­śniej – zło­ści­łem się, bo by­łem za­wsze strasz­nie cie­ka­wy, co mó­wią z sobą lu­dzie.

Ale na­raz w sa­lo­nie wszy­scy po­czę­li się śmiać. A kie­dy się od­wró­ci­łem, zo­ba­czy­łem, że za mną stoi ten pan, któ­ry był na pro­me­na­dzie w po­ma­rań­czo­wym sza­lu i ze mną sie­dział na ław­ce, nad mo­rzem.

– Jak się masz Ada­siu.

Wie­dział już, że na­zy­wam się Adaś. Śmiał się a ja czu­łem, że cze­ka mnie zno­wu coś nie­przy­jem­ne­go.

Wziął mię za rękę i za­pro­wa­dził do du­że­go sto­łu, gdzie wszy­scy sie­dzie­li.

– Chodź ko­chan­ku… Po­wiedz nam, gdzie był twój oj­ciec fa­bry­kan­tem? W Re­ims? Czem był twój oj­ciec?

– Co za fan­ta­zya! – po­wie­dzia­ła sta­ra pan­na na ka­na­pie.

Za­wsty­dzi­łem się i od­wró­ci­łem gło­wę. A ciot­ka mó­wi­ła:

– Ot głu­pi, głu­pi…

I śmia­ła się. Wszy­scy się śmie­li. Tyl­ko pani w czer­wo­nej suk­ni wzię­ła mię za ręce. I po­ca­ło­wa­ła mię.

Zda­je mi się, że pach­nę­ła man­da­ryn­ka­mi. Do­syć, że było mi ja­koś dziw­nie. Wszyst­ko pach­nę­ło wte­dy man­da­ryn­ka­mi.

Nie pa­trzy­łem się na ni­ko­go i wró­ci­łem pręd­ko do okna.

– Czy już były fa­jer­wer­ki? – spy­ta­łem Lola.

Jesz­cze nie było. Pani w czer­wo­nej suk­ni przy­nio­sła nam cia­sta z kre­mem, wi­no­gro­na i con­fet­ti, A dok­tór dał nam wina.

– Tyl­ko się nie upij­cie – upo­mi­na­ła ciot­ka. Ale my­śmy się nie upi­li. By­łem w tak do­brym hu­mo­rze, że ni­ko­go się nie ba­łem. Kie­dy przy­szedł do mnie ten pan, któ­re­go nie lu­bię i spy­tał, czem był mój oj­ciec, już się nie wsty­dzi­łem, tyl­ko od­po­wie­dzia­łem:

– Uczo­nym.

– A wi­dzisz! Ja­kim uczo­nym?

– Pi­sał książ­ki.

– Ja­kie?

– O ro­śli­nach.

– Wi­dzisz. A czy­ta­łeś już książ­ki twe­go ojca?

– Nie.

– Ale „Cza­ro­dziej­kę” czy­ta­łeś!

Kie­dy się od­wró­cił, wy­sta­wi­łem mu ję­zyk. Wo­gó­le ro­bi­łem przez cały wie­czór róż­ne dow­ci­py. Wszy­scy okrop­nie się śmia­li.

Na dole pa­li­li sztucz­ne ognie. Na­wet strze­la­li do gwiazd. Wi­dzia­łem wy­raź­nie, jak któś strze­lił do góry i tra­fił ogrom­ną gwiaz­dę na nie­bie, któ­ra była wzdę­ta, jak me­lon. Gwiaz­da pę­kła z wiel­kim hu­kiem i wyle cia­ło 7 niej dużo ko­lo­ro­wych mo­ty­li. Z tego za­czę­ła mi się krę­cić gło­wa. Dok­tor trzy­mał mię za nogę. A Lolo pa­trzył się na mnie i krzy­czał: – Adaś się upił!

II.

Pa­mię­ta­łem ten je­den dzień i wie­czór.

Ale Ru­de­mu opo­wia­da­łem wo­gó­le o Ri­vie­rze. Na­wet o tem, cze­go nie pa­mię­ta­łem. O jeź­dzie stat­kiem, o grze w Mon­te Car­lo, o ti aux pi­ge­ons. To, co się opo­wia­da.

I było mi ja­sno przed ocza­mi pod­czas mó­wie­nia. Wi­dzia­łem nie­bie­skie mo­rze. A kie­dy skoń­czy­łem, wszyst­ko na­gle zga­sło.

… Po­my­śla­łem: Te­raz je­stem w Wied­niu… o któ­rym nic nie wiem i zo­sta­nę tu dłu­go, dłu­go…

– Kie­dy tam by­łeś? – spy­tał Rudy i wes­tchnął nie wie­dzieć dla­cze­go.

– Kie­dy? Przed dwo­ma… nie… przed trze­ma laty…

– Przed trze­ma laty?

– Tak, zda­je się… Wiem, że była Wiel­ka­noc, kie­dy wró­ci­li­śmy do domu.

– Uwa­żaj, wiel­błąd się pa­trzy. Weź książ­kę i uda­waj, że się uczysz.

– Była Wiel­ka­noc…

– Uwa­żaj do stu dy­abłów, kie­dy mó­wię, bo wiel­błąd da ci tak­że si­len­tium.

Kto miał si­len­tium, ten mu­siał stać w ogro­dzie pod drze­wem i nie wol­no mu było z ni­kim mó­wić.

ani bie­gać ani ba­wić się.

Rudy stał za­wsze pod drze­wem. Mó­wił sam, że to już jego prze­zna­cze­nie. Był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Nie wi­dzia­łem nig­dy w ży­ciu tak du­że­go czło­wie­ka. Z gim­na­sty­ki miał „ce­lu­ją­co”, cho­ciaż z in­nych przed­mio­tów tyl­ko „le­d­wie do­sta­tecz­nie”.

Wiel­błąd bar­dzo go nie lu­bił. Wiel­błąd był naj­gor­szym pre­fek­tem w za­kła­dzie. Nie wi­dzia­łem nig­dy tak złe­go czło­wie­ka.

W ogro­dzie było peł­no kasz­ta­nów. Naj­mniej­si chłop­cy ro­bi­li z kasz­ta­nów łań­cu­chy. Tyl­ko je­den, cał­kiem mały, sie­dział na ław­ce i pła­kał, bo mu było tę­sk­no do ro­dzi­ców.

Rudy się roz­gnie­wał.

– Daj­że temu ma­łe­mu po no­sie, żeby nie be­czał! – szep­nął do mnie – wi­dzisz prze­cie, że ja nie moge, bo mu­szę stać pod drze­wem.

Ale mnie się ja­koś nie chcia­ło.

– Ośle! – wes­tchnął Rudy i po­smut­niał.

A po chwi­li za­czął mnie zno­wu wy­py­ty­wać o Ri­vi­ère.

– Z kim tam by­łeś?

– Z ciot­ką i z bra­tem.

– Czy z tą ciot­ką, któ­ra przy­cho­dzi do cie­bie w nie­dzie­lę?

– Nie, to cio­cia Ka­zia. A ta, co była ze mną na Ri­vie­rze, to cio­cia Te­re­sa.

Nad­szedł wiel­błąd i dał mi tak­że si­len­tium za to, że mó­wi­łem z Ru­dym.

Ka­zał mi sta­nąć na koń­cu ogro­du, pod mu­rem.

Nie mo­głem już z ni­kim mó­wić, bo było za da­lekcl Za mu­rem była uli­ca. Sły­sza­ło się, jak wozy jadą – ale z tego nie­ma po­cie­chy. My­śla­ło się o tem, jak raz je­den chło­piec prze­sko­czył przez mur i już nig­dy nie wró­cił. Szczę­śli­wy; wy­rzu­ci­li go za karę z za­kła­du. Gdy­by nie ciot­ka, po­sta­rał­bym się tak­że, żeby mię wy­rzu­ci­li.

Pa­trza­łem ze zło­ścią na kasz­ta­ny. Kie­dy się sta­ło pod mu­rem, nie wi­dzia­ło się nic oprócz kasz­ta­nów. Tak jak­by nie było nic in­ne­go na świe­cie. Sta­ły jak żoł­nie­rze, w dłu­gich, rów­nych rzę­dach. I nie ru­sza­ły li­ść­mi, nie szu­mia­ły. Jak­by wszyst­kie mia­ły si­len­tium.

Wuj Adam mó­wił, że to naj­pięk­niej­szy ogród w ca­łym Wied­niu i że po­wi­nie­nem Panu Bogu dzię­ko­wać, bo mam do­bre po­wie­trze. Ale mnie nic nie za­le­ży na do­brem po­wie­trzu. Chciał­bym tro­chę po­cho­dzić, tam za mu­rem, po uli­cy… Do wa­ka­cyj jest dwie­ście ośm­dzie­siąt trzy dni… Żeby tak moż­na za­wsze miesz­kać w Ku­szy­nie, u ciot­ki… Wiel­błąd sta­nął przedem­ną.

– Trze­ba ci było? Nie wo­lał­byś bie­gać? Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi na znak, że mi nie trze­ba było i że wo­lał­bym bie­gać.

– A wi­dzisz…

Uśmie­chał się przy­kro i pa­trzył na moje bu­ci­ki, tak jak­by jego wła­sne były pięk­niej­sze.

– Jak sto­isz?

Sta­ną­łem pro­sto. Wi­dzia­łem jak Rudy wy­krzy­wiał mi się z da­le­ka.

– Masz dwu­dzie­stu ko­le­gów.

– Dzie­więt­na­stu – szep­ną­łem nie­śmia­ło.

– Ci­cho, ja do cie­bie mó­wię! Masz dwu­dzie­stu ko­le­gów i wszy­scy uczą się le­piej od Ru­de­go a ty mó­wisz naj­wię­cej z Ru­dym… Dla­cze­go?

Nie wie­dzia­łem dla­cze­go. Ale na szczę­ście za­czę­li dzwo­nić.

Wiel­błąd kla­snął w ręce. I sły­chać było z da­le­ka, jak kla­ska­li inni pre­fek­ci. Na traw­ni­kach chłop­cy jesz­cze bie­ga­li i krzy­cze­li. Ale po­wo­li wszyst­ko ci­chło. Jesz­cze gdzieś wy­so­ko za­bły­sła bia­ła pił­ka. Jesz­cze gdzieś koń­czy­li grę i sły­chać było upo­mnie­nia pre­fek­tów i zno­wu kla­ska­nie. Ale już ci­chło.

Na­szych dwu­dzie­stu sta­ło już przy wiel­błą­dzie. A po­tem z tej gro­mad­ki zro­bi­ła się dłu­ga gą­sie­ni­ca. Usta­wi­li­śmy się pa­ra­mi. Gą­sie­ni­ca za­czę­ła po­wo­li peł­znąć ku czar­nej bra­mie za­kła­du. Z dal­szych i bliż­szych pla­ców i traw­ni­ków za­czę­ły się ru­szać gą­sie­ni­ce.

W ogro­dzie nikt już nie krzy­czał. I te­raz do­pie­ro jęły się ru­szać ol­brzy­mie kasz­ta­ny i trząść gło­wa­mi i szep­tać.

Szli­śmy przez dłu­gie, zim­ne ko­ry­ta­rze.

– Co mamy dzi­siaj? – mruk­nął Rudy, któ­ry szedł ze mną w jed­nej pa­rze.

– Ma­te­ma­ty­kę.

Nie wi­dzia­ło się nic, po słoń­cu w ogro­dzie. Jak w piw­ni­cy. Wszy­scy mó­wi­li gło­śno i jed­no­cze­śnie, i szli stu­ka­jąc bu­ta­mi po gład­kich ka­mie­niach.

Naj­pierw za­pach z kuch­ni, po­tem kar­bol, po­tem gaz. I la­kier, jak za­wsze po wa­ka­cy­ach, i świe­żo po­bie­lo­ne ścia­ny. Na skrę­tach świe­ci­ły się lam­py.

Szło się przez trzy duże dzie­dziń­ce. A po­tem przez wiel­ką sale z hi­sto­rycz­nym ob­ra­zem i z bar­dzo śliz­ką po­sadz­ką. Okna sali były otwar­te i sły­sza­ło się jak ze­gar bije raz… dwa… trzy…

A po­tem zno­wu przez bia­ły ko­ry­tarz, gdzie były po­ko­je mu­zycz­ne. Któś śpie­wał: a!… ai… na­uczy­ciel prze­ry­wał i grał jed­nym pal­cem to samo „a!” na for­te­pia­nie. I zno­wu śpiew.

A po­tem za­pach koni… Staj­nie. Przy­po­mniał mi się Ku­szyn. Wi­dzia­łem na­raz, jak bab­ka i ciot­ka sto­ją na gan­ku i cze­ka­ją na kro­wy wra­ca­ją­ce z pa­stwi­ska. Sły­sza­łem na­wet dzwon­ki krów. A po­tem szturch­nął mię Rudy łok­ciem i sze­dłem zno­wu przez dłu­gi ko­ry­tarz… By­łem smut­ny.

W szko­le sie­dzia­łem koło czar­ne­go Wę­gra. Wszy­scy ha­ła­so­wa­li, ale ja sie­dzia­łem spo­koj­nie, bo by­łem smut­ny. Wszedł na­uczy­ciel Ko­tek i zro­bi­ło się ci­cho.

Naj­pierw cze­ka­łem, co bę­dzie. Czy Ko­tek nie za­cznie py­tać. Ale po­ka­za­ło się, że nie. Więc roz­sia­dłem się wy­god­nie na ław­ce, jak na mięk­kich po­dusz­kach w te­atrze. I za­czę­łem przy­pa­try­wać się Kot­ko­wi, spo­koj­nie, przy­jaź­nie i uważ­nie.

Stał przy ta­bli­cy w dłu­gim sur­du­cie, z kre­dą w ręku. Wło­sy miał aż do ra­mion jak ko­bie­ta i był cał­kiem bla­dy. Mu­siał być cho­ry, nie wi­dzia­łem tak bla­de­go czło­wie­ka.

Ale uśmie­chał się we­so­ło. Przez chwi­lę nic nie mó­wił, tyl­ko się uśmie­chał.

Po­tem za­czął pi­sać licz­by na ta­bli­cy, jak­by nic.

– Dla­cze­go on się śmiał? – spy­ta­łem cie­ka­wie Wę­gra.

– To wszyst­ko jed­no – rzekł Wę­gier i nie­grzecz­nie się od­wró­cił.

Do­pie­ro te­raz Ko­tek za­czął mó­wić. Dziw­ny czło­wiek. Po­my­śla­łem so­bie, że jak będę w ósmej kla­sie albo jesz­cze mą­drzej­szy, to się do­wiem dla­cze­go Ko­tek nosi dłu­gie wło­sy, dla­cze­go jest bla­dy i z cze­go się tak ta­jem­ni­czo uśmie­cha. Po­my­śla­łem, że chciał­bym być ta­kim le­ka­rzem albo księ­dzem, któ­ry wie wszyst­ko, co któś my­śli. Będę się tak dłu­go uczył z róż­nych ksią­żek, aż się tej sztu­ki na­uczę. Chciał­bym wie­dzieć, co lu­dzie my­ślą.

Ko­tek pi­sał szyb­ko na ta­bli­cy. Sy­pa­ły mu się z ręki duże, pro­ste cy­fry, li­nie, zna­ki mno­że­nia… Jak ogrom­ne, bia­łe owa­dy ob­la­zły czar­ną pły­tę i co­raz ich było wię­cej i zda­wa­ło się, że nie bę­dzie dla nich miej­sca i spad­ną na zie­mię, roz­le­zą się po ca­łej pod­ło­dze, po ław­kach, za­czną się piąć po ścia­nach, przy­pły­ną do mnie i wy­sy­pią się przez okno… A Ko­tek cią­gle mó­wił, prę­dzej mó­wił niż pi­sał i czu­ło się, że ma dużo wię­cej liczb w gło­wie, niż może na­pi­sać.

…Ale nie wie­dzia­łem, ja­kie za­da­nie chciał roz­wią­zać na ta­bli­cy. To jego pi­sa­nie było jak sen i tak, jak­by mia­ło ja­kieś ta­jem­ne, oso­bli­we zna­cze­nie. Bo cza­sem od­wra­cał się do kla­sy, uśmie­chał się i zna­czą­co mru­gał oczy­ma.

Zda­wa­ło mi się, że chce po­wie­dzieć: Tu nie cho­dzi o cy­fry, o te cy­fry, któ­re pi­szę… Nie po­trze­bu­je­cie ro­zu­mieć liczb… tyl­ko na mnie pa­trz­cie, na moje oczy, na mój uśmiech… 1 za­raz go usłu­cha­łem.

Zro­bi­ła się gę­sta mgła mię­dzy mną a ta­bli­cą. Licz­by sta­ły się nie­wy­raź­ne, jak drob­ne, bla­de musz­ki, głos Kot­ka dźwię­czał ci­cho i de­li­kat­nie jak przez za­sło­nę. Aż wszyst­ko, ten głos i te bia­łe znacz­ki na czar­nem tle i zgrzyt kre­dy i szept uczniów, na któ­rych nikt nie zwa­żał, zmie­sza­ło się w je­den szum, zla­ło się w je­den prąd spo­koj­nie, ci­cho pły­ną­cy.

…Sie­dzia­łem nad mo­rzem. W po­łu­dnie go­rą­ce. A po zwier­cia­dle wody ska­ka­ły szyb­ko bia­łe zyg­za­ki. Sło­necz­ne szpil­ki, iskrzą­ce się, żywe. Woda była czy­sta i jak szkło gład­ka. Ale bli­żej, nie­da­le­ko brze­gu wy­cią­ga­ły się ję­zy­ki z pia­ny i zno­wu się cho­wa­ły i jako fale wra­ca­ły. Wi­dzia­łem wy­raź­nie. Oczy moje wy­szu­ka­ły so­bie, umi­ło­wa­ły jed­ną falę i śle­dzi­ły uważ­nie jej losu ko­le­je. Wi­dzia­łem jak mała istot­ka żywi się wodą i ro­śnie, ro­śnie… szu­mi co­raz gło­śniej i co­raz zu­chwa­łej się pię­trzy… i na­gle spa­da jej gło­wa z kar­ku i bia­ła krew leje się ob­fi­cie, fala pada jak dłu­ga na pia­sek. I zno­wu zbli­ża się ję­zyk mor­skiej śli­ny i zno­wu ro­śnie i zno­wu umie­ra… A słoń­ce pie­cze…

Wę­gier mię trą­cił.

– Nie śpij, Ko­tek się pa­trzy…

Ko­tek się pa­trzył, ale nie na mnie. Nie pi­sał już na ta­bli­cy. Stał przed ka­te­drą z rę­ka­mi za­ło­żo­ne­mi na pier­siach i mil­czał. Cze­ka­łem kil­ka mi­nut. Roz­glą­da­łem się nie­spo­koj­nie po kla­sie. Wszy­scy byli po­chy­le­ni nad ka­je­ta­mi i czemś moc­no za­ję­ci. Wę­gier tak­że ra­cho­wał szyb­ko ołów­kiem…

– Co ro­bisz? – spy­ta­łem po ci­cho.

– To, co wszy­scy – od­po­wie­dział nie­cier­pli­wie. Prze­stra­szy­łem się, bo nie wie­dzia­łem co wszy­scy ro­bią.

Ko­tek na­gle spy­tał:

– Cóż? Skoń­czy­łeś?

Pa­trzył na mnie. Więc za­czer­wie­ni­łem się strasz­nie…

– A więc pisz, pisz! – krzyk­nął pra­wie z gnie­wem. Skur­czy­łem się, schy­li­łem gło­wę. Tak, jak­by mię

Ko­tek ude­rzył. Wzią­łem ołó­wek do ręki i za­czą­łem kre­ślić na ła­ciń­skim ze­szy­cie ja­kieś licz­by. Głos Kot­ka mię za­bo­lał. Dla­cze­go po­wie­dział przed­tem wzro­kiem, że cy­fry nie są waż­ne i że nie po­trze­ba uwa­żać? A te­raz się gnie­wa… I to dziw­ne, że wszy­scy uwa­ża­ją i na­praw­dę ra­chu­ją i tyl­ko ja je­den…

Inni wie­dzą za­wsze, co się dzie­je, tyl­ko ja nie wiem.

– Kto skoń­czył? – spy­tał Ko­tek.

Zgło­sił się Mor­don z ostat­niej ław­ki, po­tem Her­ber­ste­in, po­tem Va­nu­tel­li… Cią­gle któś wsta­wał i mó­wił: skoń­czy­łem…

Cho­wa­łem gło­wę i drża­łem ze stra­chu. Ale po­cie, sza­łem się: Wę­gier tak­że jesz­cze nie skoń­czył…

w tej chwi­li wstaJ Wę­gier i po­wie­dział:

– Skoń­czy­łem…

– Co ci wy­szło? – spy­tał Ko­tek.

Wę­gier po­wie­dział gło­śno, co mu „wy­szło”. Wszy­scy się śmie­li, bo mó­wił wę­gier­skim ak­cen­tem. Ale Ko­tek był za­do­wo­lo­ny. A po­tem wy­mó­wił na­gle moje na­zwi­sko.

Zro­bi­ło mi się zim­no. Wsta­łem… Któś za mną szep­nął:

– Trzy­sta siedm­dzie­sięt je­den i dwie trze­cie… Ale Ko­tek po­trzą­snął gło­wą:

– Nie może być. Jak ra­cho­wa­łeś? Za­czą­łem coś mru­czeć.

– Chodź do ta­bli­cy – ka­zał Ko­tek.

Kie­dy prze­cho­dzi­łem koło dru­giej ław­ki, usły­sza­łem głos Ru­de­go:

Nie bój się, za­raz za­dzwo­nią.

Ko­tek dał mi gąb­kę i ka­zał ze­trzeć wszyst­kie cy­fry z ta­bli­cy. Ście­ra­łem bar­dzo po­wo­li i mó­wi­łem so­bie w du­szy: za­raz za­dzwo­nią.

…I za­czę­li dzwo­nić.

Z ra­do­ści uda­łem, że nie sły­szę i wzią­łem na­wet kre­dę do ręki, jak­bym ko­niecz­nie chciał po­ka­zać, co umiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: