- W empik go
W perspektywie czasu - ebook
W perspektywie czasu - ebook
Książki tej Tadeusz Boy-Żeleński nie zdołał już opublikować. Maszynopis złożył we Lwowie w Wydawnictwie Mniejszości Narodowych na dwa tygodnie przed swą tragiczną śmiercią.
Tom zawiera eseje i recenzje pisane przez Boya we wcześniejszym okresie i opracowane na nowo: teksty poświęcone twórczości Słowackiego, Fredry, autorom francuskim i inne. Warto się z nimi zapoznać, bo dzieła tych wielkich żyją nadal na scenach wielu teatrów, a krytyczne spojrzenie Boya nie straciło nic ze swej ostrości i wnikliwości.
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0375-2 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozbiory sprawiły, że literaturze polskiej przekazano rząd dusz narodu, a jej twórców zaczęto otaczać szczególnym szacunkiem. Oczywiście nie każdego literata, lecz przede wszystkim autorów dzieł poważnych, ukazujących głębię narodowej tragedii i zakręty polskiego losu. Broń Boże nie komediopisarzy, satyryków czy twórców kabaretowych tekstów takich jak Tadeusz Boy-Żeleński. Ku irytacji autora Brązowników i Obrachunków fredrowskich niektórzy historycy literatury widzieli w nim tylko tłumacza, twórcę mało poważnych piosenek czy nawet szkodliwego szydercę.
BOY WEDŁUG KAROLA FRYCZA
Z wielkich naszego piśmiennictwa, odgrywających zarazem rolę narodowego sumienia, jeden tylko Żeromski dożył odzyskania niepodległości. Już w kilka lat po jego śmierci, ku zaskoczeniu wielu współczesnych, okazało się, że puste miejsce pozostałe po tym wielkim autorytecie moralnym zaczyna zajmować współtwórca Zielonego Balonika, że staje się stopniowo jedną z najbardziej wpływowych postaci w polskim życiu literackim. Zauważył to pierwszy Stanisław Mackiewicz na łamach wileńskiego „Słowa” (1931) w artykule Boy pisarz jednoręki (nr 281).
W chwili gdy „wybuchła Polska”, Tadeusz Żeleński liczył już czterdzieści cztery lata. Tak jak wybitnych polityków II Rzeczypospolitej – Dmowskiego i Piłsudskiego, Daszyńskiego i Witosa – Boya ukształtował wiek XIX – jeśli oczywiście przez to stulecie będziemy rozumieć nie daty zaczerpnięte z kalendarza, lecz okres, który upłynął od kongresu wiedeńskiego do wybuchu wojny ludów, nazywanej jeszcze wówczas „wielką”, a nie – jak po roku 1945 – „pierwszą światową”. Okrutne, ale i humanitarne zarazem XIX stulecie było wiekiem rozczarowań, lecz w jeszcze znaczniejszym stopniu czasem ogromnych nadziei ludzkości. Wówczas to pojawiały się opasłe książki mówiące o niemożliwości światowych konfliktów zbrojnych, wtedy też uwierzono w tryumfalny pochód demokracji, w całkowite zerwanie z dyskryminacją rasową, w wyzwolenie kobiet, proletariatu i ludów kolonialnych na całym świecie.
TADEUSZ ŻELEŃSKI OKOŁO 1916 ROKU
Za niewczesnego wariata zostałby uznany ktoś, kto w proroczym uniesieniu przewidziałby rychłą śmierć milionów ludzi na polach bitewnych, eksterminację Żydów i Cyganów w komorach gazowych, powstanie łagrów i lagrów pożerających rzeczywistych i rzekomych przeciwników panującego ustroju, wreszcie tryumf totalitaryzmu w takich krajach Europy jak Niemcy czy Rosja. Niepodległość wydawała się dana II Rzeczypospolitej raz na zawsze, dopiero po roku 1939 zaczęto ją nazywać Polską „międzywojenną”. Wówczas to wiara w stabilizację została brutalnie zniweczona przez Historię.
Optymistyczną wizję przyszłości w pełni podzielał Tadeusz Żeleński. Nie opuściła go nawet po doświadczeniach lat 1914–1918, skoro z oparów wojny wyłoniła się niepodległa Polska, o którą modlił się już Mickiewicz, a dawna, krępująca ludzi obyczajowość, antydemokratyczna moda i filisterskie zakłamanie – wszystko to, choć nie bez oporów, zaczynało odchodzić w przeszłość. Należał do pokolenia, któremu wydało się, że może zrzucić bezpowrotnie z ramion płaszcz Konrada, opuścić celę w klasztorze Bazylianów, odłożyć bagnet Kordiana. Niemal równocześnie i on, i Stefan Żeromski „o świcie wskrzeszonej niepodległości wyrazili radość, że minął okres, gdy przymuszano literaturę do funkcji obywatelskich” (jak zanotowała kronika „Przeglądu Warszawskiego”)^().
Sam Boy-Żeleński pisał w roku 1927, że na zdawkowy frazes Francuza, iż Polacy są narodem męczenników, odpowiedział, śmiejąc się: „Panie, czy ja wyglądam na męczennika?”^(). My się już nie śmiejemy, bo pamiętamy o tragicznej lwowskiej nocy z 3 na 4 lipca 1941 roku. Na sześćdziesiąt siedem lat swego życia Tadeusz Żeleński przeżył zaledwie kilkanaście „bez garbu owej wyjątkowości narodowego losu – bez piętna przekleństwa i świętości”, w przekonaniu, iż Polacy mają już za sobą „całą tę atmosferę pokuty i misji, anielstwa i diabelstwa, infantylizmu i wzniosłości”, które z ich historii uczyniły rodzaj misterium – patetycznego i histerycznego zarazem. Te słuszne konstatacje Jana Józefa Szczepańskiego^() określają postawę zajmowaną przez Tadeusza Żeleńskiego w okresie międzywojennym. I nie tylko wówczas.
Zielonemu Balonikowi miano współcześnie – i ma się po dziś dzień – za złe (por. książkę Tomasza Weissa o tym kabarecie), że stroniąc od satyry antyaustriackiej (czy w ogóle politycznej), równocześnie wystawiał utwory piętnujące narodową szmirę, tani patriotyzm, załgany bogoojczyźniany frazes. Mogły one bowiem „stanowić najzupełniej wystarczające uzasadnienie przyczyn”, dla których twórcy Zielonego Balonika byli uważani „za ludzi pozbawionych zasad moralnych i patriotycznych, za ludzi szargających świętości narodowe”^(). A przecież dostarczycielem tekstów, które Jan Lechoń nazwie później „klejnotami mowy polskiej” i postawi obok bajek Krasickiego oraz komedii Fredry, był właśnie Tadeusz Żeleński. Podczas gdy z pozostałych dwóch zaborów zjeżdżano do Galicji, aby oglądać narodowe dramaty i inne patriotyczne widowiska, na Floriańskiej rodziły się przekorne a gorszące parodie, w stylu opowieści o srebrnym bidecie Marysieńki^(). Nie mogłyby powstać w walczącej z germanizacją Wielkopolsce czy z rusyfikacją Kongresówce, lecz tylko w austriackiej autonomii, gdzie nikt nie przeszkadzał w kultywowaniu narodowych tradycji. I gdzie, jak po latach wspominał Stanisław Kot, historyk Jan Ptaśnik zwykł był mawiać do swych kolegów: „Musimy walczyć o własną Polskę, o polskiego starostę, żandarma i policjanta, i zdobędziemy to, ale zobaczycie, jak wtedy będzie ciężko. Nie dożyjemy ponownie takiej wolności, takiej swobody i tolerancji, jaką dziś tu posiadamy”^().
Boy nie podpisałby się pod tymi słowami, które zapewne i sam Ptaśnik wypowiadał chyba nie całkiem serio. W dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości, w recenzji ze sztuki Wyspiańskiego o Lelewelu, Żeleński pisał: „Byłem na premierze Lelewela w 1899 roku; wyszedłem przygnębiony, wstrząśnięty. Smuciłem się. Ale dziś nie chcę. Dziś mamy wszystko złe za sobą. Dziś chcę się cieszyć. Hura!”^(). Radością, humorem i kpiną pragnął też podzielić się z innymi, raz po raz występując z jakąś intelektualną prowokacją we wkładanym ostentacyjnie kostiumie błazna. „Jestem – pisał – czystej krwi błaznem i nie widzę innego odcienia na wyrażenie swego temperamentu literackiego”^().
W esejach, zebranych potem pod wspólnym tytułem Znaszli ten kraj?..., przyjaciół młodości oraz obyczaje tamtych lat wspominał z łezką, ale i dość konsekwentnie ośmieszał. Na przekór tradycji, każącej wzdychać do dawnych dobrych czasów i panujących ongiś cnót, Boy krytykował jedne i drugie, pokazując podszewkę galicyjskiej dewocji, hrabiowskiej filantropii, stańczykowskiego konserwatyzmu. „Słówka Boya można dziś czytać jak zabawne, zwietrzałe wierszyki, które nic już nikogo nie obchodzą. Ale można także w nich znaleźć pełen pasji, zawsze aktualny sprzeciw wobec masek, w jakie niezależnie od epoki ubierają się fałsz i obłuda” – pisze Joanna Olczak-Ronikier („Tygodnik Powszechny” 2005, nr 42).
ZAPROSZENIE NA REDUTĘ DO ZIELONEGO BALONIKA
I wojna światowa przyniosła istną rewolucję w dziedzinie obyczajów, w pozycji kobiet czy wreszcie w zakresie mody (w przeciwieństwie do II wielkiej wojny, która nie pociągnęła za sobą żadnych radykalnych przemian w tej dziedzinie). Boy stale powtarzał czytelnikom: nie wzdychajcie do bezpowrotnie minionej przeszłości. Nie musicie niczego zazdrościć przodkom, skoro obecne pokolenie ubiera się o wiele higieniczniej, prowadzi znacznie przyjemniejszy i bardziej racjonalny tryb życia, nie zadręcza siebie i innych drobiazgami niemającymi istotniejszego znaczenia. Możecie mi wierzyć, bo sam przeżyłem młodość i wiek dojrzały właśnie w epoce, w której dzieciom nie wolno „było biegać, pocić się, plamić ubrania”. Dbali o to guwernerzy „z trzcinkami, którymi bili boleśnie” (ze wspomnień Ireny Krzywickiej)^(). Boy przypominał o tym przy każdej okazji, ku irytacji chwalców przeszłości z Adamem Grzymałą-Siedleckim na czele, z którego zresztą stale sobie dworował. Ten zemścił się po latach, kreśląc w Nie pożegnanych nader zjadliwy wizerunek autora Słówek.
Grzymała-Siedlecki przyznawał Tadeuszowi Żeleńskiemu pracowitość, dostrzegał zalety języka i stylu („mowa Boya jest jedną z najczystszych w nowszej naszej literaturze”) i nazywał go fenomenalnym recenzentem oraz pierwszorzędnym krytykiem. Równocześnie jednak wyrażał ubolewanie, że pod wpływem swoich laickich inspiratorów, pracujących nad nowym kodeksem karnym i cywilnym, Boy „stał się naraz publicystą, moralizatorem, nauczycielem społeczeństwa”. Autor sztuk teatralnych, tylekroć nader krytycznie przez Boya recenzenta kwitowanych, zapytywał, skąd znalazło się w nim tyle nienawiści i jadu „do religii, Kościoła, patriotyzmu, do bohaterstwa orężnego, do tradycji?”. Miał wszakże Grzymała rację, gdy pisał, iż Boya najbardziej interesowało owo powiązanie treści omawianych sztuk teatralnych z przemianą obyczajów. Istotnie był ich bystrym i wnikliwym obserwatorem^().
PRZEDSTAWIENIE DZIADÓW W TEATRZE NARODOWYM, CZYLI UCZTA SZYDERCÓW, „CYRULIK WARSZAWSKI”, 1928 ROK
KAZANIE PANA GRZYMAŁY-SIEDLECKIEGOI SKARGI
Około Mickiewicza
Stare i nowe drogi wiedzy o Mickiewiczu
Zaledwie serce wielkiego poety przestało bić, stał się on w narodzie przedmiotem kultu, który miał wciąż wzrastać, a który znalazł najbardziej widomy wyraz w sprowadzeniu jego zwłok i pochowaniu ich w grobach królewskich na Wawelu. I, z chwilą śmierci Mickiewicza, ustały, jakby czarami, wszystkie zarzuty, oskarżenia, jakich mu nieraz nie szczędzono za życia; wręcz przeciwnie, nastąpiła doraźnie jakby cicha umowa, aby we wszystkim co ma styczność z Mickiewiczem ścierać kanty, usuwać zadrażnienia, tak iżby w tak ciężkiej ówczesnej doli narodu, bodaj on jeden mógł być znakiem jednoczącym wszystkich w nieustającym hołdzie i miłości.
Równocześnie, w tymże momencie, największy nasz poeta i pisarz wchodzi do historii literatury, staje się przedmiotem nauki. Tak życie jego jak i twórczość będą odtąd poddane drobiazgowym badaniom; bibliografia mickiewiczowska rośnie imponująco; biblioteki, muzea, zbiory gromadzą od początku każdy szczątek, każdą pamiątkę, mające związek z Mickiewiczem. Mimo to, dziś, w 85 lat od śmierci poety, niepodobna rzec, aby cel tych prac był w pełni osiągnięty, a trud ich bodaj w przybliżeniu ukończony. Przeciwnie, można powiedzieć, że wśród wszystkich pisarzy polskich, Mickiewicz należy raczej do tych, o których wiedza jest najmniej pełna; i owszem, wiedza ta ukazuje sporo luk i wątpliwości i pozostawia aż nazbyt dużo do zrobienia.
Stwierdzenie to nie ma być jakimś „aktem oskarżenia” w stosunku do naszej nauki. Chcę tylko zestawić pokrótce przyczyny, które składały się na to, że wiedza o Mickiewiczu nie mogła iść normalnym torem. Po pierwsze dlatego, że przez długi czas warunki polskiego życia – i pewnych gałęzi nauki także – nie były normalne; a po wtóre dlatego, że miejsce, jakie zajął Mickiewicz w życiu uczuciowym narodu, przekraczało znacznie granice historii literatury. Otóż, zrozumiałe jest, że nauka o literaturze nie mogła nie ulegać naciskowi takiego stanu rzeczy, nie mogła pozostać obca płynącym stąd sugestiom i nakazom.
A sam jej przedmiot był tu niepospolicie trudny! W posłowiu do Pana Tadeusza Mickiewicz marzy o tym, by kiedyś wzięły wieśniaczki do ręki „te księgi proste jak ich piosenki”. Czy w istocie takie proste? Trzeba uczynić rozróżnienie. W istocie, słowo Mickiewicza jest cudem prostoty – prostoty wielkiego natchnionego artysty. Ale jego materiał twórczy bywał bardzo nieprosty, jak nieproste były warunki narodowego bytu, z których właśnie twórczość Mickiewicza wyrosła. Same bodaj „realia” tego Soplicowa w Panu Tadeuszu jakże są skomplikowane, ileż mają i jak różnych podszewek! Niełatwo podjąłbym się je wytłumaczyć wieśniaczce, a nawet i niewieśniaczce. Podobnie i koleje życia Mickiewicza i jego indywidualność i twórczość i losy jego dzieła i sławy nastręczają nam niejedną zawiłość.
Jak już wspomniałem, śmierć Mickiewicza stanowi przełom w stosunku warstw narodu do poety. Za życia często niezrozumiany i zwalczany – po śmierci uwielbiony przez wszystkich, nietykalny, ubóstwiony, otoczony najdrażliwszym kultem.
Nic lepiej nie oddaje dwoistości tego stosunku niż owe znane i często cytowane ustępy z korespondencji Kraińskiego o „ojcobójstwie, zdradzie ojczyzny”, o tym, „jak głęboko upadł Mickiewicz” – a tuż po śmierci Mickiewicza wybuch żalu tegoż Krasińskiego w słowach: „On był dla ludzi mego pokolenia i miodem i mlekiem i żółcią i krwią duchową”.
Wiedza o Mickiewiczu zaczęła się właściwie od legendy. Bo legendą musiał stać ów poeta, nieobecny w kraju, człowiek, którego tylko nieliczni znali lub widzieli na oczy, którego cały żywot był tułaczką wśród obcych. I ślady tego żywota, świadectwa jego zdarzeń, miały być rozprószone: Moskwa, Paryż, Rzym, Konstantynopol...
Później legenda zaczęła się przekształcać w naukę. Ale w jakich warunkach! W dobie tragicznych katastrof narodowych i wynikłej stąd najbardziej obolałej drażliwości. W kilka zaledwie lat po śmierci Mickiewicza przychodzi – rok 1863. W zmianie stosunków polsko-rosyjskich już po r. 1831, a cóż dopiero po r. 1863, jakże trudno było psychologicznie rozważać np. stany duszy i pojęć Mickiewicza z czasu jego pobytu w Rosji w latach 1825–1829, skoro już współcześnie Mickiewicz musiał się dość ostro odcinać dawnym towarzyszom wileńskim w odpowiedzi na ich zgorszenia i pouczenia. Toteż ten pobyt w Rosji, jeden z najbujniejszych i najciekawszych okresów w życiu poety, omawiany był przez długi czas jakże nieśmiało, badany jakże niedokładnie!
Cóż dopiero moment powstania listopadowego. Jakże „nieprosta” była sytuacja, gdy młodzież warszawska spieszyła pod broń mając na ustach Odę do młodości, powtarzając wiersze z Konrada Wallenroda, gdy ich autor przyjmuje w Rzymie wiadomość o powstaniu nieufnie i niechętnie. I to znów tłumaczy, czemu ten okres, tak doniosły, tak przełomowy w życiu i twórczości Mickiewicza, przez długi czas traktowany był znowuż tak nieśmiało, czasem nieomal pomijany. Znam grube i sławne tzw. podstawowe monografie o Mickiewiczu, gdzie sprawa powstania listopadowego, w której następstwie Mickiewicz – jak sam pisze – miał być bliski samobójstwa, zajmuje mniej miejsca niż rozbiór wierszyka Powrót taty.
Z tych samych – i jeszcze innych – przyczyn, bardzo długo jakże drażliwy dla naszej mickiewiczologii (i tym samym prawie nie tykany) był pobyt Mickiewicza na wsi w Poznańskiem, gdzie poeta zatrzymał się w r. 1831 opodal granicy, jadąc do Warszawy z Rzymu przez Paryż. A przecież tu właśnie rozgrywa się ów walny dramat życia Mickiewicza, tu rozstrzyga się przyszły jego los, w momencie gdy widzi ciągnących na emigrację rozbitków. A wreszcie tych kilka miesięcy, to są jedyne chwile, które Mickiewicz przeżył w rdzennej Polsce. I ten jego pobyt w Poznańskiem był do ostatnich czasów – z różnych powodów, przy których nie będę się tu zatrzymywał – prawie że zignorowany.
A towianizm! Ta dziwna sekta, będąca mieszaniną wielu sekt szerzących się współcześnie na Wschodzie i na Zachodzie, z domieszką jakiegoś zniekształconego saint-simonizmu w wersji „Ojca wiekuistego” Prospera Enfantin, spowinowacona – zmieszana nawet – z okrzyczaną sektą Vintrasa, znienawidzona i osławiona we współczesnej Polsce, opanowana przez wpływy, ekstazy i swary kobiet, jakże została przyrządzona na słodko i na anielsko, jak wysterylizowana przez większość naszych badaczy! Aby rozgrzeszyć udział Mickiewicza, trzeba było wypromować Andrzeja Towiańskiego niemal na świętego, pisać o nim w tonie niczym nie uzasadnionej dewocji. Tu już można powiedzieć, że wszystko prawie co wypisano o Towiańskim i o towianizmie mija się z pojęciami o naukowym poznaniu. A Towiański i jego koło to przecież przynajmniej dziesiątek lat w życiu Mickiewicza. Sądzę, że historia towianizmu i Mickiewicza na tle towianizmu jest od A do Z na nowo do napisania. I nie ja jeden tak uważam; pisał w tej sprawie stary wilnianin, poeta i krytyk Czesław Jankowski:
„...w oficjalnej biografii Mickiewicza panuje mrok, mrok, mrok... bynajmniej nie naturalny, ale sztucznie zaaranżowany ad usum Delphini, jawnie i oczywiście dlatego, aby pozostały niewyjaśnione i niezgłębione «na wieki wieczne» niektóre strony tej istnej zmory zwanej popularnie i ogólnikowo towianizmem, co zaciążyła tak fatalnie na całym sporym okresie życia i działalności Adama Mickiewicza...”
I niech ktoś nie mówi, że to wszystko dotyczy życia Mickiewicza a nie twórczości, a że twórczość jest właściwym przedmiotem historii literatury. Po pierwsze, u takich indywidualności jak Mickiewicz twórczość splata się najściślej z życiem i z niego wyrasta. Sprawa towianizmu na przykład łączy się bezpośrednio z wykładami Mickiewicza w Collège de France i z ich zerwaniem. Po wtóre, sposób, w jaki się nauka nasza przez długi czas ustosunkowywała do życia Mickiewicza, musiał się odbić i na jej stosunku do twórczości poety. A wreszcie, przecież Mickiewicz był nie tylko poetą, ale także politykiem, działaczem, przewodnikiem narodu, częścią jego żywej historii. I tym wszystkim staje się właśnie w ciągu owych 21 lat, które nastąpiły po wydaniu ostatniego poetyckiego utworu – Pana Tadeusza – aż do śmierci. Jakżeby tak doniosłe sprawy jego życia mogły nas nie obchodzić?
Dodajmy wreszcie, że dawna mickiewiczologia bynajmniej nie stroniła od tematów biograficznych; wprost przeciwnie; ale czyniła to z pewnym wyborem. Najchętniej rozpisywano się o czasach wileńskich, o filomatach, o pannie Maryli; im dalej, tym wiadomości stawały się skąpsze i coraz surowiej – aby tak rzec – ocenzurowane. I mam wrażenie, że jeżeli w ostatnim czasie święciły u nas sukces tezy tzw. formalizmu, odwracające się radykalnie od rozważań osoby twórcy, a widzące jakoby tylko jego dzieło, to niemałą w tym rolę odegrały może właśnie kłopoty, coraz bardziej narastające w związku z Mickiewiczem i dające się odczuć młodemu pokoleniu badaczy. W danych warunkach wdzięczniejszym wydawało się zadaniem znaleźć nowe argumenty formalne dla wykazania jeszcze raz że Sonety krymskie są arcydziełem, niż natknąć się np. na poszlaki, że sonety miłosne rodziły się w buduarze carskiego szpicla, jakim w świetle nowych badań rosyjskich puszkinistów okazała się hrabina Karolina Sobańska, odeska i krymska muza niedoświadczonego poety. Zacięty formalista powie, iż to nie zmieni faktu, że sonet ma czternaście wierszy. Ale czyż można powiedzieć, że jakieś okoliczności tyczące się okresu gdy zadzierzgnęły się stosunki Mickiewicza z rosyjskimi rewolucjonistami, nie są dla nas interesujące?
Okres Trybuny Ludów – nowe drażliwości. Za życia i po śmierci. Zwłaszcza po śmierci. Sfery dające wówczas ton polskiemu życiu, te sfery, które z autora Pana Tadeusza chciały uczynić „swojego” poetę, poetę Polski tradycyjnej, szlacheckiej, kontuszowej, szkaplerzykowej – niby to w przeciwieństwie do radykała Słowackiego – te sfery aż się wzdrygnęły na widok wyłaniającego się z mroku Mickiewicza „czerwonego”, jawnego socjalisty. I nie dziwmy się, że w ówczesnej atmosferze hr. Stanisław Tarnowski, reakcyjny polityk i wieloletni profesor literatury, zaklinał syna poety, Władysława Mickiewicza, aby zniszczył wszystkie ślady działalności ojca z epoki Trybuny Ludów; ba, dziwił się, że syn poety jeszcze tego sam nie dokonał! A pewien młody uczony krakowski protestował przeciw „odgrzebywaniu” – jak pisał – zapomnianych pism i artykułów Mickiewicza. Chodziło oczywiście o artykuły z Trybuny Ludów. Syn poety nie poszedł w tym sensie na rękę tej swoistej cenzurze, wydobywając ten okres działalności Mickiewicza – choć późno i nazbyt oględnie – na światło; w zamian za to, jak ujrzymy za chwilę, miał przez długie lata uprawiać cenzurę na swoim wielkim ojcu na własną rękę.
I inne jeszcze momenty życia i działalności Mickiewicza były przez dziesiątki lat zakonspirowane, choćby ów legion żydowski, w Konstantynopolu, dziwaczny ale arcyciekawy epizod, fantastyczna a zarazem realna militarno-polityczna kombinacja, wedle której Rothschild paryski miał jakoby zostać udzielnym księciem Jerozolimy, w zamian za pomoc w finansowaniu legionu z ochotników Żydów, który by w czasie wojny krymskiej walczył obok formacji polsko-kozackich przeciw caratowi. Bądź co bądź ta sprawa, tak powszechnie przemilczana, warta była uwagi choćby dlatego, że była ona ostatnią, którą się Mickiewicz w życiu zajmował; w pełni prac organizacyjnych około tego legionu umarł 26 listopada r. 1855.
Szczegóły tego epizodu – których nie będę tu przypominał – świadczą, jak bardzo Mickiewicz w działalności swojej chadzał własnymi drogami i jakie rozdźwięki mogły się zdarzać – dopóki żył – między nim a znaczną częścią społeczeństwa. Wspomniałem przed chwilą imię Władysława Mickiewicza; otóż wydaje mi się konieczne przypomnieć tu pokrótce rolę, jaką ten syn odegrał w naszej mickiewiczologii. Niepodobna wręcz mówić o warunkach kształtowania się naszej wiedzy o Mickiewiczu, nie poświęciwszy kilku słów problemowi syna jego Władysława. Jest to zjawisko dość złożone. Z jednej strony niezwykłe jest życie tego syna, który cały swój trud i niesłabnący zapał poświęca kultowi wielkiego ojca; z drugiej strony trzeba określić charakter, jaki ta synowska metoda pracy musiała nadać naszej nauce. I znowuż muszę się zastrzec, że nie chcę tu powiedzieć nic złego o tym działającym zapewne w najlepszej wierze człowieku; anomalią było jedynie połączenie dwóch funkcji, których atrybuty i cele bywają różne: przedstawiciela rodziny poety oraz roli męża nauki, uświęconego patrona naszej wiedzy mickiewiczowskiej, które to funkcje przez wiele lat Władysław Mickiewicz siłą faktu sprawował. Bo Władysław Mickiewicz, który przez pół wieku z górą gromadził wszystko co tyczyło się pamięci ojca, był jedynym wydawcą listów Mickiewicza, samowładnym panem mickiewiczowskiego archiwum, pisał o Mickiewiczu dzieła o charakterze biografii, był przez wiele dziesiątków lat regulatorem i faktycznym cenzorem wiedzy o Mickiewiczu. Był nim i przez autorytet swego nazwiska – z czasem i sędziwego wieku – a także w myśl zasady: beatus qui tenet. Bo Władysław Mickiewicz zdołał, właśnie dzięki powadze nazwiska i dzięki wytężonej skrzętności w tej mierze, dostać w ręce przeważną ilość dokumentów dotyczących wielkiego ojca. Zdobywał ją na wszelkie sposoby: jedni oddawali mu je chętnie z wiarą, że idą w najlepsze ręce, albo też wypraszał je, wyciskał, terroryzując łagodnie posiadaczy, w potrzebie skupował je. Ten i ów świadomszy, odnosił się nieufnie do tej synowskiej misji; tak np. Artur Wołyński (bliższe dane w książce mojej Brązownicy) odmawia użyczenia mu pewnego ważnego dokumentu i z tej okazji pisze: „Nikomu bym nie powierzył rękopisu, nawet kochanemu panu, bo cię ludzie obwiniają, że dokumenty fałszujesz przez obcinanie i przerabianie ustępów, które ci się nie podobają, że dokumenty pożyczone do odpisania zatrzymujesz, a właścicielowi oddajesz udatne facsimilia z nadwyrężonym tekstem; że w swoich publikacjach naciągasz jedne fakta, inne zupełnie pomijasz milczeniem”... Tak pisał Wołyński; ale widzimy, że w końcu i on nie wytrzymał nacisku i żądane dokumenty w ręce Władysława wydał; jakoż z tą chwilą przepadły bez wieści. Chodziło o ważny przyczynek do spraw towianizmu.
Bo co się z zgromadzonymi dokumentami dalej działo, to zależało istotnie w zupełności od uznania „pana Władysława”; jedne spożytkowywał mniej lub więcej wiernie, inne chował, inne może niszczył, gospodarując w nich dowolnie i arbitralnie – jako syn, a rezultaty tej gospodarki publikując jako uczony i oddając je w ręce nauki. Pisał swego czasu – w liście prywatnym – zasłużony Gabriel Korbut: „Rzecz zadziwiająca, że niektórzy historycy literatury naszej wciąż jeszcze traktują poważnie to wszystko, co opowiadał i pisał o ojcu swym Władysław Mickiewicz”. Ale brali poważnie. Czterotomowy życiorys ojca, pióra Władysława Mickiewicza – praca pożyteczna w pewnych partiach, więcej niż wątpliwa w innych – była o wiele zbyt długo rodzajem autorytetu.
W działalności tej, prowadzonej konsekwentnie, wspomagała syna poety rodzina; przed kilku laty czytaliśmy w jednym z pism relację o ważnych listach Mickiewicza, które były w posiadaniu znanego lwowskiego pisarza Bełzy, zapalonego zbieracza a czciciela Mickiewicza; córka poety wydobyła od Bełzy te listy „pod słowem” na jeden dzień, i z tą chwilą listy te przepadły.
W tych warunkach można sobie wyobrazić, jaki charakter miało wydanie listów Adama Mickiewicza, dokonane przez jego syna w kilka lat po śmierci poety. Że to wydanie jest nie wierne, stwierdza to już wówczas programowo i z uznaniem tego stanowiska Klaczko w broszurze O korespondencji Mickiewicza (1861). Pisze tam Klaczko, że przy wydawaniu takich „tajnych dokumentów” z życia wielkich ludzi, wydawca musi mieć na pierwszym miejscu „dobro i w dobrem utwierdzenia”, a w takim razie „poświęci on niejeden dokument jakkolwiek ciekawy i cenny... Bo nie wszystko co zaszło, godne jest zachowania dla przyszłości”. Nie kwestionuję tego stanowiska – w związku zwłaszcza z datą wydania listów, tak bliską jeszcze śmierci poety; uważam za rzecz poniekąd normalną, że pierwsze wydanie listów wielkiego człowieka bywa z reguły okrawane i fałszowane. Ale zazwyczaj, po jakimś czasie, materiał przechodzi do rąk ludzi nauki, aby się stać podstawą badań, a wreszcie wydań pełnych i krytycznych. Otóż tutaj rękopisy były niedostępne, a to synowskie wydanie, w pewnych partiach istny hieroglif utrudniający rozumienie spraw, o których w liście mowa, wydanie mijające się z wszelkimi wymaganiami nauki, było do ostatniego czasu jedynym, jakie nasza wiedza o Mickiewiczu miała do rozporządzenia – w ciągu lat 85! Rzecz prosta, że i takie jak jest, jest ono niezmiernie cenne przez sam materiał jaki zawiera, mimo iż w sposobie tego wydania czuć wyraźną tendencję raczej do zaciemniania niż do rozjaśnienia wielu momentów.
Znamienne światło na te sprawy rzuca znany fakt, zanotowany przez Władysława Bełzę. Stwierdza on mianowicie, że Konstancja Łubieńska, zmarła w r. 1866, „na trzy lata przed zgonem, chcąc ocalić część listów otrzymanych od wieszcza, z obawy aby krewni dla uniknięcia zgorszenia nie skazali ich na spalenie, ogłosiła je drukiem i trzymała w bezpiecznym ukryciu, a poleciła puścić w obieg księgarski dopiero po swej śmierci”.
Znamy te listy; nie ma zaiste w nich nic, co by trąciło „zgorszeniem; ale bardzo prawdopodobne jest, że obawy i ostrożności Konstancji Łubieńskiej były słuszne.
Co się tyczy nowego, zbyt długo oczekiwanego wydania listów poety, to dopiero rozpoczęło się ono w tzw. sejmowym wydaniu Mickiewicza i objęło zaledwie pierwszy okres. Więcej niż wątpliwe jest, czy byłoby ono pokonało trudności wynikłe z trwającej do ostatniego czasu cenzury rodzinnej, z niedostępności lub ewentualnego zniszczenia czy zniekształcenia części oryginałów.
Zaznaczam jeszcze raz, że ja nie obwiniam tu Władysława Mickiewicza bezwzględnie; jako syn czy przedstawiciel rodziny nie podlega naszym sądom; więcej już wątpliwości nasuwa w związku z tym rola rzetelnego badacza naukowego, jaką odgrywał; zupełnie zaś anormalne wydaje mi się to, że cała nieomal ówczesna nauka nie tylko walczyła z tym stanem rzeczy, ale przeciwnie, składała przez dziesiątki lat Władysławowi Mickiewiczowi wszystkie hołdy i wyrazy uznania – bez zastrzeżeń – i to do ostatniego czasu – za tę właśnie działalność, której metody były w świecie uczonych publiczną tajemnicą. Może – nie chcę tego rozstrzygać – cenzura taka uważana była za potrzebną lub nawet za konieczną? I może mężowie nauki byli w duchu wdzięczni Władysławowi Mickiewiczowi za to, że wziął na siebie tę cenzurę, której uprawianie im, ludziom czystej wiedzy, byłoby dość kłopotliwe? Wydaje mi się to wcale prawdopodobne.
Faktem jest, że w następstwie tego stanu rzeczy, ktokolwiek się interesował sprawami związanymi z Mickiewiczem, wszędzie natrafiał na ślad wytrwałej niszczycielskiej ręki. Przykładem choćby zapieczętowany depozyt Wołyńskiego, który (pisałem o tym swego czasu) znikł bez śladu z Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, albo pamiętnik z okresu towianizmu Mickiewicza, spisany przez szwagierkę poety. Jak daleko to sięgało, czy większość zdobytych w ten sposób przez syna dokumentów została zniszczona, czy znajduje się gdzieś w skrytkach Biblioteki Polskiej w Paryżu, która miała w tym zakresie charakter na wpół prywatnego archiwum rodziny Mickiewiczów, czy wreszcie znajduje się w ściśle osobistym posiadaniu tej rodziny, trudno rzec; znając tę swoistą atmosferę i pojęcia, sądzę, że wiele rzeczy raczej uległo zniszczeniu.
Godzi się zaznaczyć, że po śmierci Władysława Mickiewicza sprawy te bynajmniej się nie poprawiły; raczej przeciwnie. Samowładną panią archiwów mickiewiczowskich stała się jego córka, Maria Mickiewiczówna, też zapewne bardzo zacna, ale arbitralna, nieufna, pełna uprzedzeń i przesądów a wierząca w swoje prawa i w swoją misję. Liczba wybranych, mających dostęp do źródeł wiedzy o Mickiewiczu, stała się za jej rządów jeszcze szczuplejsza. Znamienne zaś jest, że z kolei panna Mickiewiczówna stała się po ojcu przedmiotem bezkrytycznych hołdów, składanych lub sugerowanych przez ludzi nauki; sam byłem świadkiem, jak jej Polska Akademia Literatury przyznała „złoty wawrzyn akademicki” – chyba za utrudnianie postępów wiedzy o Mickiewiczu.
Widzimy, że gdy mowa o studiach nad Mickiewiczem, niepodobna ominąć roli rodziny. Wspomnę więc, że był jeszcze jeden spadkobierca praw i członek dynastii, dr Ludwik Górecki, rodzony wnuk Adama Mickiewicza, postać dobrze znana w Paryżu, „Lulu Górecki”, jak go nazywali znajomi. Znałem go od wczesnych lat, kiedy ten młodziutki paryżanin, mocno z francuska mówiący po polsku, przyjechał pierwszy raz do kraju na pamiętny pogrzeb Mickiewicza w Krakowie. Pogrzeb uczynił na nim wielkie wrażenie. Przypuszczam, że to sceptyczne dziecię paryskiego bruku, znudzone pietystyczną atmosferą panującą w domu skłonne było uważać po trosze Adama Mickiewicza za wielkość raczej familijną; faktem jest, że na widok imponującej manifestacji krakowskiej, młody „Lulu” kręcił głową w paryskim cylinderku i powtarzał grasejując: „Nie wiedziałem, że mój dziad jest taki popularny”. Przed kilku laty, niemłody już i ociemniały „Lulu” przyjechał do Warszawy w związku z procesem rewindykacyjnym o majątek skonfiskowany Góreckiemu przez rząd rosyjski po powstaniu r. 1830; dał mi znać, że chciałby się ze mną widzieć. Myślałem zrazu, że ma to związek z książką Brązownikami, którzy wówczas ukazali się świeżo, ale pokazało się, że to tylko tak, z przyjaźni. Jedynie mimochodem pod koniec rozmowy Górecki natrącił: „A wiesz, te rzeczy, którymi się interesowałeś, ten pamiętnik i ta cała korespondencja między moją babką Celiną a jej siostrą, to było u mnie, to ja miałem to wszystko. – I co się z tym stało? – spytałem zaciekawiony. – A, spaliłem, spaliłem – odpowiedział; po co się te... (tu nastąpiło bardzo dosadne określenie) miały poniewierać między ludźmi”.
Chodziło znowuż o sprawy z epoki towianizmu.
Zaznaczę tutaj, że „Lulu” był trochę blagier, tymi rzeczami mało się interesował i był od nich przez Władysława Mickiewicza raczej odsunięty; bardzo więc możliwe jest, że nic nie miał i nic nie spalił; ale cytuję to dla ilustracji, w jakich rękach były lub mogły być losy naszej wiedzy o Mickiewiczu.
Oto stan rzeczy, oto fakty. Przedstawiam je jak były, nie chcę o nich tu wydawać sądu. Ostatecznie, historia literatury to nie matematyka ani geometria; trudno jej zapewne nie ulegać nastrojom uczuciowym i drażliwościom społeczeństwa. Nie czas tu również rozstrzygać, w jakiej mierze im ulegała, a w jakiej może i podsycała je bezwiednie.
Zrozumiałe jest również, czemu ten stan rzeczy, wytworzony przez pewne swoiste warunki, nie mógł tak rychło ustąpić, nawet gdy te warunki przed dwudziestu paru laty zasadniczo się zmieniły.
Przede wszystkim przyszłość pozostawiła nam w spadku szereg zasadniczych dzieł i opracowań tyczących się Mickiewicza; starsze pokolenie uczonych wychowało młodsze. Po wtóre półwiekowa praca Władysława Mickiewicza nad scentralizowaniem dokumentów w zamkniętych archiwach poza granicami kraju (co było może uzasadnione niegdyś w pewnych warunkach), stworzyła fakty dokonane; ograniczyła dostęp do badań mickiewiczowskich do nielicznej garstki wybranych i nałożyła niejako tym badaniom swoje rygory. To były studia najbardziej ekskluzywne. Duch swoistej cenzury nadal ciążył nad wiedzą o Mickiewiczu.
Toteż w tych okolicznościach nieraz nowe oświetlenia przychodziły raczej od ludzi, którzy mieli do dyspozycji jakieś inne, własne materiały, znowuż niedostępne innym. Wspomniałem o cennym wkładzie rosyjskich puszkinistów w naszą wiedzę o Mickiewiczu w zakresie pobytu poety w Odessie i wycieczki jego na Krym. Z drugiej strony znowuż, ksiądz Urban, jezuita, rozszerzył (i otrzeźwił poniekąd) tę wiedzę swymi znanymi rewelacjami, wedle których rzekoma świątobliwa Matka Makryna Mieczysławska, ksieni klasztoru Bazylianek w Mińsku, męczennica i ofiara gwałtów carskich, nie była w istocie ani męczennicą ani ksienią bazylianek (których w ogóle podobno w Mińsku nie było), ale czelną oszustką, agentką carskiej policji. Odkrycie było dość sensacyjne, zważywszy że matka Makryna była szeroko spopularyzowaną bohaterką poematu Słowackiego o jej rzekomym męczeństwie i sprawczynią spowiedzi i nawrócenia Mickiewicza w r. 1848 w Rzymie. Rzecz oczywista, że ksiądz Urban, ze względu na swój duchowny charakter, mógł mieć otwarte archiwa i drogi zupełnie specjalne. Można zresztą przypuszczać, że gdyby nie zadawniona niechęć zakonu jezuitów do zakonu zmartwychwstańców (którzy stworzyli poniekąd mateczkę Makrynę), ksiądz Urban nie zdecydowałby się na tę rewelację. I gdyby nie ta okoliczność, dotąd nasza historia literatury czciłaby matkę Makrynę jak świętość narodową.
A oto osobliwość: już po rewelacjach księdza Urbana, których nikt nawet nie próbował kwestionować, tak były niezbicie udokumentowane, niektórzy historycy literatury nadal jeszcze pisali o świątobliwej mateczce w takim tonie jak poprzednio. Ci mieli brąz we krwi!
Oczywiście, to wszystko co tu podaję w skrócie, nie dotyczy zapewne całej naszej nauki; niemniej atmosfera taka mogła oddziaływać nawet na tych, którzy jej potrzeby uznawali. Tacy, unikając konfliktu między kłopotami prawdy a sumieniem i pasją badacza, woleli się nieraz zwrócić do innych, mniej najeżonych drażliwościami przedmiotów. Znam takie przykłady.
W rezultacie, gdybyśmy chcieli zrobić bilans naszej wiedzy o Mickiewiczu, musielibyśmy stwierdzić jej nierównomierność. Jedne okresy opracowane są bogato i drobiazgowo, inne – często bardzo ważne – świecą lukami lub czymś jeszcze gorszym.
To wszystko stanowi przeszłość. A teraźniejszość, przyszłość?
Tutaj zachodzą dwie nowe okoliczności. Pierwsza, to spotkanie się – w imię Mickiewicza – na terenie Związku Radzieckiego, pisarzy i badaczy różnych narodowości i z różnych stron. Już to otwiera nowe możliwości współpracy i płodnych kontaktów.
Drugą okolicznością jest właśnie to, że spotkanie odbywa się na tym gruncie. Otwiera się badaczom Mickiewicza dostęp do nowych źródeł. Kolebką Mickiewicza była Litwa; pierwszym terenem pobytu w ówczesnym imperium rosyjskim – Ukraina; później cały okres – jakże doniosły w życiu Mickiewicza – upłynął w samej Rosji, w Moskwie i w dzisiejszym Leningradzie. Że stamtąd mogą przyjść do nas cenne oświetlenia, dowiodło wydawnictwo „Rukoju Puszkina”. Dostęp do nowych źródeł otwarty dla polskich badaczy również może niebawem wydać rezultaty.
Wspomniałem o pobycie poety w Rosji i o możliwości rzucenia nowych świateł na ten okres; ale ta możliwość rozciąga się i na inne epoki życia Mickiewicza. Bo rzecz prosta, że jak Mickiewicz, tak i cała emigracja polska musiała być przedmiotem bacznej uwagi caratu i że uwaga ta mogła znaleźć wyraz w urzędowych aktach.
Swojego czasu, kiedy się toczyła żywa polemika o pewne sprawy związane z Mickiewiczem, miałem sposobność dość często rozmawiać z jednym z naszych najznakomitszych historyków. Był to człowiek, który wiedział mnóstwo, ale który również – jak tylu innych – nie wszystko pisał co wiedział. Wyznawał w tej mierze zasady mickiewiczowskiego mędrca – i ten dwuwiersz Mickiewicza nieraz słyszałem w jego ustach – że są prawdy, które mędrzec „mówi przyjaciołom domu” i są takie, „których mędrzec nie mówi nikomu” – nawet kiedy jest historykiem.
Korzystając z tego, że byłem właśnie u niego w domu i że rozmawialiśmy po przyjacielsku, spytałem raz owego znakomitego uczonego: – „Co pan naprawdę myśli o Towiańskim?”
Wzruszył ramionami i rzekł:
„Proszę pana, dopóki my nie znamy raportów ambasadora rosyjskiego w Paryżu, przesyłanych do Petersburga, dopóty nic właściwie nie możemy wiedzieć o Towiańskim”.
Nie przytaczam tego w żadnej mierze po to aby dać wyraz jakimś przedwczesnym i nieuprawnionym sądom o Towiańskim ani sugestiom w tej mierze; jedynie czynię to dla wskazania, jak dalece nawet najodleglejsze od Rosji okresy życia Mickiewicza mogłyby tam właśnie znaleźć swoje oświetlenie.
Ostatni moment związany z chwilą obecną, to może samo oddziaływanie nowej rzeczywistości dziejowej na naszą wiedzę mickiewiczowską. Nowa rzeczywistość zmusza pod wieloma względami do nowego spojrzenia, uczy myśleć innymi kategoriami. Zmienia się widnokrąg, zmieniają się pewne nastawienia; niejeden pogląd może być poddany rewizji, niejeden konwenans może ulec zmianie. A jeżeli przyjdzie przy tym tę i ową rzecz prześwietlić na nowo, dla nauki będzie to tylko z zyskiem.
Jednego tylko jestem pewny: tego, że jakimikolwiek badania mickiewiczowskie poszłyby drogami, jakiekolwiek miałyby dać wyniki, pewien jestem, że postać samego Mickiewicza wyjdzie z nich co najmniej równie piękna i wspaniała jak ta, którą nauczyliśmy się kochać i czcić od dziecka.
Przypisy
Cyt. za B. Winklowa, Boyowie. Zofia i Tadeusz Żeleńscy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, ss. 78-79.
T. Żeleński (Boy), Pisma, t. XVI, PIW, Warszawa 1958, s. 117.
J.J. Szczepański, Przed nieznanym trybunałem, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 1980, s. 8.
T. Weiss, Legenda i prawda Zielonego Balonika, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, s. 355. Jest to drugie wydanie, w którym autor zaostrzył krytyczne akcenty pod adresem tego kabaretu oraz działalności w nim Boya.
Była to Odsiecz Wiednia, czyli Tualetka Królowej Marysieńki, scenariusz popularnej sztuki z historii Polski w jednym akcie, dedykowanej Henrykowi Sienkiewiczowi, por. T. Żeleński-Boy, Marysieńka Sobieska, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1983, ss. 265-290.
Straty kultury polskiej, 1939-1944, praca zbiorowa pod red. A. Ordęgi i T. Terleckiego, t. II, Książnica Polska, Glasgow 1945, s. 82.
T. Żeleński (Boy), Pisma, t. XXII, Warszawa 1964, s. 540.
Tenże, Brewerie, wyd. F. Hoesick, Warszawa 1926, s. 80.
J. Krzywicka, Wyznania gorszycielki, oprac. A. Tuszyńska, Czytelnik, Warszawa 1992, s. 260.
A. Grzymała-Siedłecki, Nie pożegnani, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1972, ss. 285-309; te pośmiertnie wydane wspomnienia z uwagi na swoją stronniczość zyskały u recenzentów nazwę „źle pożegnani”.
Przypisy redakcyjne
Z nowych weszły do tego zbioru jedynie: szkic o Bartoszu Głowackim Wandy Wasilewskiej, eseje: Jules Vallès i jego trylogia, Stendhal nieoczekiwany. Studia: Stare i nowe drogi w wiedzy o Mickiewiczu oraz Paradoksy balzakowskie, napisane obecnie, są rekapitulacją poglądów wyrażonych w licznych dawniejszych pracach autora na te tematy.