Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W Peterburku 1827-1838: Wspomnienia pustelnika i koszałki kobiałki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Peterburku 1827-1838: Wspomnienia pustelnika i koszałki kobiałki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 464 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W PE­TER­BUR­KU

{jak w or­gi­na­le] SPIS RZE­CZY :

SPIS ILU­STRA­CYJ… III

PRZED­MO­WA WY­DAW­CÓW… V

WSPO­MNIE­NIA PU­STEL­NI­KA… 1

I. Pusz­kin Alek­san­der Sier­gie­je­wicz… 5

II. Jó­zef Sę­kow­ski… 21

III. Alek­san­der Or­łow­ski… 47

IV. Ga­spar Żel­wietr. 75

V. Jó­zef Olesz­kie­wicz… 109

VI. Mar­ja Szy­ma­now­ska… 153

KO­SZAŁ­KI – KO­BIAŁ­KI… 201

I. Dwie aneg­do­ty… 203

II. Śmierć kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta… 211

III. Alek­san­der Mi­chaj­ło­wicz Ko­chow­ski)… 217

IV. Cau­la­in­co­urt w Pe­ters­bur­gu… 251

V. Ki­sie­lew – Spe­rań­ski – Bu­tia­gin… 257

VI. Ze­msta dok­to­ra… 265

VII. Pierw­sze pół­ro­cze le­kar­skie­go ży­cia… 283

ANEK­SY… 323

I. Jó­zef Sę­kow­ski… 325

II. Alek­san­der Or­łow­ski… 327

III. Głu­pie i bła­zeń­skie no­tat­ki pi­sa­ne w Pe­ters­bur­gu w 1830 r. 328

IV. Pa­mięt­ni­ki Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta… 331

PRZY­PI­SY WY­DAW­CÓW… 335

SPIS ILU­STRA­CYJ .

1. Dr. Sta­ni­sław Mo­raw­ski we­dług por­tre­tu Jó­ze­fa Olesz­kie­wi­cza ze zbio­rów ro­dzin­nych p. Z. Mo­raw­skie­go……….przed ty­tu­łem

2 Win­cen­ty Smo­kow­ski we­dług au­to­por­tre­tu… 1

3. Wa­len­ty Wań­ko­wicz we­dług au­to­por­tre­tu z "Al­bu­mu

Wi­leń­skie­go" Wil­czyn­skie­go… 8

4. Sta­ni­sław Cho­miń­ski we­dług por­tre­tu Wa­len­te­go Wań­ko­wi­cza… 16

5. Jó­zef Sę­kow­ski w stro­ju wschod­nim we­dług por­tre­tu

Win­cen­te­go Smo­kow­skie­go… 32

6. Alek­san­der Or­łow­ski we­dług au­to­por­tre­tu… 48

7. Szki­ce Alek­san­dra Or­łow­skie­go: a) szlach­cic tłu­sty, b) szlach­cic chu­dy, c) Ga­spar Żel­wietr, d) ofi­cer ka­wa­ler­gar­dów, e) Jó­zef Olesz­kie­wicz, f) ofi­cer ka­wa­ler­gar­dów. 64

8. Alek­san­dra Or­łow­skie­go: a) Wi­dok te­atru pe­ters­bur­skie­go, ry­su­nek ołów­ko­wy ze zbio­rów p. Do­mi­ni­ka Wit­ke – Je­żew­skie­go w War­sza­wie, i b) Do­roż­ka pe­ters­bur­ska, li­to­gra­fia… 96

9. Hra­bia Gro­chol­ski we­dług por­tre­tu Jó­ze­fa Olesz­kie­wi­cza ze zbio­rów ro­dzin­nych hrhr. Gro­chol­skich… 128

10. Dr. Mi­ko­łaj Arendt we­dług por­tre­tu Jó­ze­fa Olesz­kie­wi­cza re­pro­duk… w "Por­tra­its rus­ses" w. ks. Mi­ko­ła­ja Mi­chaj­ło­wi­cza… 144

11. Mar­ja Szy­ma­now­ska we­dług min­ja­tu­ry Ja­cqu­es'a w zbio­rach ro­dzin­nych sę­dzie­go Fe­lik­sa Czer­wia­kow – skie­go w War­sza­wie… 160

13. Ka­zi­mie­ra z Wo­łow­skich Wo­łow­ska we­dług min­ja­tu­ry Ja­cqu­es'a w zbio­rach ro­dzin­nych sę­dzie­go Fe­lik­sa Czer­wia­kow­skie­go w War­sza­wie… 186PRZED­MO­WA.

W lek­kim ko­ron­ko­wym "pu­der­ma­ni­ku" sia­dła pani Te­li­me­na przy biur­ku. Małe jego szu­flad­ki i schów­ki kry­ją w so­bie licz­ne a dro­gie ser­cu pa­miąt­ki.

"W Pe­ter­bur­ku" zbie­ra­ła je, gdzie w spra­wach ma­jąt­ko­wych nie­raz ba­wić mu­sia­ła, rady do­świad­czo­ne­go ple­ni­po­ten­ta za­się­ga­jąc a w Se­na­cie o osta­tecz­ne ich roz­strzy­gnię­cie za­bie­ga­jąc.

"Miłe wspo­mnie­nia, wdzięcz­ne prze­szło­ści ob­ra­zy" sta­ją przed nią, gdy te drob­ne prze­glą­da przed­mio­ty. Oto plan mia­sta, w któ­rem tyle osób po­zna­ła i tyle po­sia­dła wpły­wów; oto list księ­cia Su­ki­na i por­tre­cik ofia­ro­wa­ne­go prze­zeń psi­ny – bo­noń­czy­ka (ta łez kil­ka zwil­ży­ło po­wie­ki – "Tak mar­nie zgi­nął zdła­wio­ny przez char­ty" – ale wnet i uśmiech wy­pły­nął na ró­żo­wa­ne ustecz­ka na wspo­mnie­nie Ki­ry­iy Gaw­ry­li­cza Ko­zo­du­si­na, car­skie­go je­ger­mej­stra!) A oto al­bum – "ry­sun­ków zbió­rek, któ­ry ze­wsząd sku­pia­ła" a w nim za­ma­szy­sty kon­tu­szo­wiec, co z pięk­ną pa­nią w po­lo­ne­zie kro­czy… To ry­so­wał "Or­łow­ski – sław­ny ma­larz, któ­ry całe ży­cie stra­wił w sto­li­cy, miesz­kał tuż przy ce­sa­rzu, na dwo­rze, jak w raju" a któ­ry tak "tę­sk­nił po kra­ju, lu­bił cią­gle wspo­mi­nać swej mło­do­ści cza­sy"…

W ten świat Te­li­me­no­we­go "Pe­ter­bur­ka" wpro­wa­dza nas ten oto pa­mięt­nik, któ­ry trzy­masz, Czy­tel­ni­ku, w ręku. Jest to za­ra­zem świat, z któ­rym się sty­kał Mic­kie­wicz za swych po­by­tów nad Newą.

Więc Pusz­kin, "co był wiesz­czem ru­skie­go na­ro­du" i z któ­rym "ów piel­grzym, przy­by­lec z Za­cho­du" stał przed po­mni­kiem pierw­sze­go z ca­rów "na dżdżu pod jed­nym płasz­czem, wziąw­szy się za ręce"; więc Jó­zef Olesz­kie­wicz, co te­goż przy­byl­ca przy­wi­tał "krzy­ża i po­go­ni zna­kiem" i acz ma­larz "od farb i pendz­la od­wyk­nął, bi­bl­ję tyl­ko i ka­ba­łę ba­dał i, jak mó­wią, że z du­cha­mi ga­dał"; więc Alek­san­der Or­łow­ski, "co miał gust so­pli­cow­ski"; Mar­ja Szy­ma­now­ska, któ­rej dwie cór­ki za­ślu­bią póź­niej dwóch przy­ja­ciół: Ce­li­na – Mic­kie­wi­cza, He­le­na – Ma­lew­skie­go; dzie­kan wszyst­kich ple­ni­po­ten­tów ma­gnac­kich Ga­spar Żel­wietr, któ­ry przy swym ob­fi­cie za­sta­wio­nym sto­le ty­le­krot­nie sku­piał pol­skich wy­gnań­ców z Mic­kie­wi­czem na cze­le; wresz­cie Jó­zef Sę­kow­ski, ongi stu­dent Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go i pro­te­go­wa­ny li­tew­skich ma­so­nów, wkoń­cu re­ne­gat, co żar­ty przez am­bi­cję wy­rzekł się pra­cy na polu li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej i stał się jed­nym z fi­la­rów kry­ty­ki i dzien­ni­kar­stwa ro­syj­skie­go…

A obok tych po­sta­ci głów­nych, pierw­szo­pla­no­wych, dłu­gi sze­reg in­nych, dru­go­rzęd­nych: Wa­len­ty Wań­ko­wicz, co ma­lo­wał wiesz­cza na Ju­da­hu – ska­le, Mi­chał Ko­nar­ski, gu­wer­ner ma­gnac­ki i ską­piec a wkoń­cu fi­lan­trop, Adam Ro­gal­ski, Win­cen­ty Smo­kow­ski, Ana­sta­sie­wicz… sło­wem znacz­na część ko­lon­ji pol­skiej w Pe­ters­bur­gu na po­cząt­ku XIX wie­ku, zło­żo­nej z lu­dzi wy­bit­nych zdol­no­ści i ta­len­tów, za­gna­nych nad Newę bądź wal­ką o byt, bądź pę­dem za kar­je­rą, bądź "prze­mo­cą car­skich wy­ro­ków".

A wszy­scy jak żywi, jak­byś ich wi­dział w są­sied­nim po­ko­ju prze­su­wa­ją­cych się, jak­byś przez otwar­te na­roz­cież drzwi ob­ser­wo­wał ich sam nie­wi­dzial­ny.

Nic zresz­tą dziw­ne­go. Wi­ze­run­ki ich bo­wiem dał nam je­den z człon­ków tego wła­śnie świa­ta. Czło­wiek wy­kształ­co­ny wszech­stron­nie, zdol­ny, by­stry ob­ser­wa­tor, nie­za­leż­ny w są­dach, a do tego bły­sko­tli­wie dow­cip­ny i zna­ko­mi­cie wła­da­ją­cy pió­rem. Za­mknąw­szy się w swem Ustro­niu, ten "wiel­ki nie­zna­ny pi­sarz" dla swej przy­jem­no­ści kre­ślił te wspo­mnie­nia, pi­sał je więc zu­peł­nie szcze­rze i z całą lu­bo­ścią.

Da­jąc je obec­nie sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści po raz pierw­szy ze­bra­ne ra­zem (po­szcze­gól­ne z nich z pew­ne­mi opusz­cze­nia­mi w roz­ma­itym cza­sie dru­ko­wa­ne były w "Ate­neum" war­szaw­skiem i "Kra­ju" pe­ters­bu­skim), mnie­ma­my, że do­star­cza­my jej jed­no­cze­śnie li­te­ra­tu­ry nie­tyl­ko mi­łej, cza­sa­mi na­wet we­so­łej, lecz rów­nież na­der in­te­re­su­ją­cej, bo po­zwa­la­ją­cej po­znać bli­żej pew­ną epo­kę i pew­ne gro­no lu­dzi, do­tąd mało jesz­cze przez ba­da­czy na­uko­wych po­zna­ne.

W dru­giej czę­ści ni­niej­szej książ­ki za­ty­tu­ło­wa­nej "Ko­szał­ki – Ko­biał­ki" umie­ści­li­śmy dwie no­we­le oraz kil­ka no­ta­tek i aneg­dot pe­ters­bur­skich, wy­cią­gnię­tych z in­nych rę­ko­pi­sów te­goż au­to­ra. Do­peł­nia­ją one bar­dzo do­brze pierw­szą po­ło­wę książ­ki – da­jąc jed­no­cze­śnie le­piej po­znać li­te­rac­kie za­le­ty au­to­ra oraz rzu­ca­jąc jesz­cze tro­chę świa­tła na jego ży­cie. Szcze­gól­ną war­tość pod temi wzglą­da­mi mają no­we­le "Ze­msta dok­to­ra" i "Pierw­sze pół­ro­cze le­kar­skie­go ży­cia", osnu­te nie­wąt­pli­wie na oso­bi­stych prze­ży­ciach. Uważ­ny czy­tel­nik obu przez nas ogło­szo­nych to­mów od­ra­zu to so­bie uprzy­tom­ni, gdy się z nie­mi za­po­zna.

W koń­cu książ­ki zna­la­zły się anek­sy i przy­pi­sy, ob­ja­śnia­ją­ce te lub owe tak­ty lub oso­by. Od­sy­ła­cze do anek­sów w po­sta­ci li­te­ry A z nu­mer­ka­mi obok – np. A. I… – znaj­du­ją się w tek­ście. Nie chcąc pstrzyć tek­stu od­sy­ła­cza­mi do przy­pi­sów, spo­rzą­dzi­li­śmy je do od­po­wied­nich stron.

Wresz­cie za­zna­cza­my, że ze­bra­ne do tego tomu ilu­stra­cje, prze­waż­nie re­pro­du­ku­ją­ce mało zna­ne lub też zu­peł­nie nie­zna­ne utwo­ry pol­skie­go ołów­ka lub pendz­la, po­cho­dzą rów­nież z okre­su, opi­sy­wa­ne­go przez pa­miet­ni­ka­rza, i po­wsta­ły rów­nież prze­waż­nie "w Pe­ter­bur­ku".

War­sza­wa, gru­dzień 1927 r.

Adam Czart­kow­ski.

Hen­ryk Mo­ścic­ki.Wspo­mnie­nia Pu­stel­ni­ka

Je­że­li­bym przy­pad­kiem prze­ciw zwy­cza­jo­wi swo­je­mu tej gry­zmo­ły nie spa­lił, a ona się po śmier­ci mo­jej komu w ręce do­sta­ła, Ty, co to czy­tać bę­dziesz, nie myśl so­bie, że ce­lem moim było opi­sać ży­cie tych osób, o któ­rych tu­taj wspo­mi­nam. Nie mam do tego w mo­jem od­osob­nie­niu ani do­sta­tecz­nych źró­deł i środ­ków, ani na­wet chę­ci. Ży­cie tych lu­dzi opi­szą inni. Ja dla sie­bie sa­me­go zbie­ram i za­pi­su­ję to tyl­ko, co albo ma ja­ką­kol­wiek stycz­ność ze sto­sun­ka­mi, w ja­kich by­łem z nimi, albo na co wła­snem okiem pa­trzy­łem, albo co wła­snem uchem w owym cza­sie sły­sza­łem. Mało zna­ko­mi­tych lu­dzi mo­je­go cza­su czy w Li­twie, czy w Pol­sce, czy w Ro­sji po­ka­żesz, z kró­ry­mi­bym się w ży­ciu choć łok­ciem przy­najm­niej nie otarł. A i cu­dzo­ziem­ców za gra­ni­cą po­zna­wa­łem wie­lu. Czy o wszyst­kich po­wiem? czy na­wet wszyst­kich spa­mię­tam? a co więk­sza, czy mnie ży­cia na tę za­baw­kę wy­star­czy? to inne zu­peł­nie py­ta­nie.I PUSZ­KIN ALEK­SAN­DER SIER­GIE­JE­WICZ

umarł 29 lu­te­go 1837 r. w 37-m roku ży­cia.

Wkrót­ce po przy­by­ciu mo­jem do Pe­ters­bur­ga, żeby się ja­koś w ob­cem miej­scu od­osob­nie­niem i nudą nie za­bić, urzą­dziw­szy jak­kol­wiek pierw­sze po­trze­by ży­cia, za­czą­łem od­wie­dzać daw­nych mo­ich wi­leń­skich ko­le­gów i zna­jo­mych. W ich licz­bie był ma­larz Wań­ko­wicz, wnuk pani woj­skiej Go­rec­kiej, a sio­strzan pani Wy­so­gier­do­wej, obu do­brych, od­wiecz­nych a sza­now­nych przy­ja­ció­łek mo­ich ro­dzi­ców. Sta­ra­niem po­czci­we­go z ko­ścia­mi Ru­ste­ma Wań­ko­wicz ze Smo­kow­skim kosz­tem Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go wy­sła­ni byli do Aka­dem­ji Sztuk Pięk­nych w Pe­ters­bur­gu dla do­sko­na­le­nia się w ma­lar­stwie. Smo­kow­ski, czło­wiek nie­po­spo­li­te­go ta­len­tu i tę­giej gło­wy, przy­byw­szy do Pe­ters­bur­ga, spa­czył w so­bie od­ra­zu dar Boży. Za­pa­trzyw­szy się na sław­ne­go i no­szo­ne­go na rę­kach pod­ów­czas Daua (Dawe), chciał ole­jem zu­chwa­le szki­co­wać swo­je ob­ra­zy i od pierw­sze­go rzu­tu pendz­la wiel­kie ro­bić efek­ty. Chciał być tem z pendz­lem na wiel­kim płót­nie, czem nasz Or­łow­ski był z ołów­kiem i pió­rem na ma­łym ka­wał­ku pa­pie­ru. Rzad­ko to się komu uda­je. Chcieć i móc to tak róż­ne jak nie­bo i zie­mia! Gau­de­ant bene nati! Smo­kow­skie­mu to się nie uda­ło, bo się tyl­ko na­wpół do tego uro­dził. Mimo to upór sil­niej­szy był od gło­su roz­sąd­ku, od rady i na­tchnie­nia do­bre­go sma­ku. Do zgu­by i skosz­la­wie­nia jego ta­len­tu przy­ło­ży­ła się nie­obacz­na mło­dzież na­sza, śpie­wa­jąc mu hym­ny i wma­wia­jąc w nie­go en­tu­zja­zmem swo­im, że wła­śnie na do­brej jest dro­dze. Smo­kow­ski, mój do­bry zna­jo­my, któ­re­gom raz od okrop­nej trwo­gi, uką­sze­niem psa wście­kłe­go wzbu­dzo­nej, i radą i per­swa­zją ra­to­wał, skoń­czył na­tem, że, rzu­ciw­szy pa­le­tę pod ławę, na­byw­szy żół­cio­we­go po­glą­du na rze­czy i na lu­dzi, wy­uczył się me­dy­cy­ny w Wil­nie, oże­nił się z bo­ga­tą, gar­ba­tą i na wszyst­kie czte­ry wia­try po­gię­tą sta­rą pan­ną, Ku­blic­ką, i jest te­raz ofi­cjal­nym le­ka­rzem mia­sta War­sza­wy. W tym cha­rak­te­rze wi­dzia­łem go tam wła­śnie w 1846 roku. A wiel­ka szko­da.

Wań­ko­wicz, póki był w Wil­nie, i ci­chy, i skrom­ny, i chłod­ny, oże­niw­szy się z Or­dzian­ką, ma­lut­ką, ale dziw­nej ra­fa­elow­skiej pięk­no­ści pa­nien­ką, w Pe­ters­bur­gu wmó­wił w sie­bie, sztur­cha­jąc się ku­ła­ka­mi pod boki, że jest i że być musi na­tchnio­nym ar­ty­stą – po­etą. Cią­gle so­bie róż­ne­mi naj­dzi­wacz­niej­sze­mi wy­obra­że­nia­mi mó­zgi pod­sma­lał (!), aż na­ko­niec bez na­uki, bez przy­go­to­wa­nia w ja­kie­goś mi­sty­ka prze­szedł i ty­sią­ce głupstw w ży­ciu po­tocz­nem i do­mo­wem na­ro­biw­szy, z do­brą i pięk­ną żoną swo­ją się roz­stał i na to­wiańsz­czyź­nie za­koń­czył. Chcia­ło mu się ko­niecz­nie wspól­no­ści żon, a na to wła­śnie jego żona, choć­by za­pew­ne le­piej wyjść mo­gła, zgo­dzić się nic chcia­ła i, jak war­ja­to­wi, pięk­ne­mi swo­je­mi oczy­ma pa­trzy­ła mu w oczy. Pa­mię­tam, że kie­dy nie­pręd­ko po­tem, wra­ca­jąc z Pa­ry­ża, wpa­dłem na dni kil­ka do Wil­na i tam się przed kimś z toku roz­mo­wy przy­szło mnie wy­ga­dać, żem lek­cyj sa­int­si­mo­ni­stów, bu­che­ri­stów i Fu­rie­ra słu­chał, Wań­ko­wicz, po­wziąw­szy o tem ję­zy­ka, wpadł do mnie na­tych­miast, jak sza­lo­ny, o je­de­na­stej w nocy i całą noc spać nie dał, żą­da­jąc, że­bym mu ko­niecz­nie w tre­ści za­sa­dy tych, do­tąd przy­najm­niej ma­rzy­cie­li wy­ło­żył. Owóż, przy­szedł­szy do Wań­ko­wi­cza, przed­sta­wio­ny ar­cy­mi­łej żo­nie jego, dla któ­rej­bym się z ocho­tą do jego póź­niej­szych teo­ryj wspól­no­ści pod­pi­sał, prze­szli­śmy na­ko­niec do jego pra­cow­ni. Nie li­cząc roz­wie­szo­nych po ścia­nach ro­bót, dwa wiel­kie ude­rza­ją­ce oko por­tre­ty na dwóch warsz­ta­tach obok sie­bie sta­ły.

Jed­nym z nich był to wła­śnie ów szczę­śli­wie zro­dzo­ny por­tret Mic­kie­wi­cza, opar­te­go o ska­łę w bur­ce. Por­tret, któ­ry się stał po­tem po­pu­lar­nym nie­le­d­wie tak, jak i sam Mic­kie­wicz. W tym por­tre­cie uda­ło się ar­ty­ście upo­ety­zo­wać, uide­ali­zo­wać, upięk­szyć twarz na­sze­go wiesz­cza, a jed­nak zro­bić go naj­zu­peł­niej po­dob­nym. Z ra­do­ścią pa­trzy­łem na ten płód pendz­la ar­ty­sty – ro­da­ka!

Tych­że sa­mych zu­peł­nie roz­mia­rów stał obok dru­gi por­tret. Wy­obra­żał on męż­czy­znę, udra­po­wa­ne­go w sze­ro­ki z krat­ko­wa­ną pod­szew­ką płasz­czal­ma­vi­va, sto­ją­ce­go w kon­tem­pla­cji i roz­my­śla­niu pod cie­ni­stem drze­wem. Twarz wiel­ce nie­mi­ła, ko­lo­ryt jej ja­kiś dziw­ny, a jed­nak in­stynk­tem po­znać się da­ją­cy, że jest na­tu­ral­nym; fi­zjo­nom­ja tem mniej in­te­re­su­ją­ca, że por­tret en face l azą­cym w oczy był zro­bio­ny; świa­teł­ka z cie­nia­mi od drze­wa, nie­ja­ko mi­ga­ją­ce po twa­rzy; wszyst­ko to ra­zem spra­wi­ło, żem z wi­docz­ną na ten blejt­ram pa­trzył od­ra­zą.

"Któż to jest?" – za­py­ta­łem. "Czyż nie znasz? Ach! praw­da, tyś świe­żo tu przy­je­chał! To Pusz – kin i Pusz­kin po­dob­ny jak dwie kro­ple wody". "No", po­my­śla­łem so­bie: "win­szu­ję! i w ob­ra­zie, i w po­sta­ci, i w dzie­łach Mic­kie­wicz wierz­chem, górą idzie nad Pusz­ki­nem!" Oglą­da­jąc jed­nak inne por­tre­ty, po­zna­łem w jed­nym z nich Sta­ni­sła­wa Cho­miń­skie­go, przy­ja­cie­la mo­je­go, pięk­ne­go pod­ów­czas jak anioł, a za­wsze i do­tąd do­bre­go, jak anioł, chłop­ca. Ale na por­tre­cie ze­pso­wał tę ślicz­ną fi­zjo­nom­ję ko­cha­ny mój Wań­ko­wicz, a to­tem go­rzej, że i po­dob­ne­go zro­bił i pięk­ne, dzie­wi­cze lice ze­szpe­cił. By­łem tedy pew­ny, że i Pusz­kin tej sa­mej uległ me­ta­mor­fo­zie. Nie wiem, jak było po­tem, ale wów­czas Wań­ko­wicz miał w so­bie wa­dli­wy dar por­tre­to­wy, bo dar schwy­ce­nia po­do­bień­stwa na krzyw­dę twa­rzy. Śmia­ło o tem mó­wić mogę, bo mnie nie ma­lo­wał nig­dy. Ta­kem się tedy pierw­szy raz spo­tkał z ry­sa­mi Pusz­ki­na.

Nie­dłu­go po­tem daw­ny przy­ja­ciel, Mic­kie­wicz, przy­by­ły z Mo­skwy do Pe­ters­bur­ga na sta­ły po­byt, za­pro­sił mnie bi­le­tem na obiad w Vau­xhal­lu w Eka­te­rin­ho­fie. Po­je­cha­łem. Wszedł­szy do sali, zna­la­złem już tam i am­fi­tr­jo­na i kil­ka jesz­cze osób, z po­mię­dzy któ­rych jed­na, sta­nąw­szy pod świa­tło, sko­czy­ła mi w oczy wła­śnie pa­mię­cią owe­go por­tre­tu, com go u Wań­ko­wi­cza wi­dział. Był to Pusz­kin. Mic­kie­wicz po­znał mnie z nim na­tych­miast. Ten zaś obiad da­wał on dla swo­ich mo­skiew­skich przy­ja­ciół, łą­cząc ich ra­zem z li­te­ra­ta­mi pe­ters­bur­ski­mi. Był tam ksią­żę Wia­ziem­ski, Del­wig, Mu­cha­now, Po­le­woj, na dni kil­ka z Mo­skwy przy­by­ły, i wie­lu in­nych. Z Po­la­ków był tyl­ko Fran­ci­szek Ma­lew­ski i ja. Na tym mę­skim, choć' pro­szo­nym ban­kie­cie, by­li­śmy wszy­scy w sur­du­tach. Nie spusz­cza­łem oka z Pusz­ki­na, sie­dzą­ce­go pro­sto na­prze­ciw mnie. Ab­ne­ga­cja jego ubio­ru, roz­czo­chra­ne, a był nie­co ły­sa­wy, wło­sy i ba­ken­bar­dy, wy­krzy­wio­ne w prze­ciw­ne stro­ny naj­zu­peł­niej w ob­ca­sach i tył­kach buty oka­zy­wa­ły wię­cej tro­chę niż za­nie­dba­nie, bo kap­cań­stwo. Mic­kie­wicz tak­że nie mu­skał się, ale w jego ab­ne­ga­cji wi­dzieć za­wsze było moż­na ja­kąś god­ność, szla­chet­ność i wyż­szość. Cera Pusz­ki­na była oso­bliw­sza. Po­cho­dzi­ła ona z przy­mie­sza­nia się do żył jego mu­rzyń­skiej krwi An­ni­ba­la, któ­ra po kil­ku na­wet po­ko­le­niach, jesz­cze swo­ją sa­dzę mie­sza­ła do na­sze­go sło­wiań­skie­go mle­ka.

Roz­mo­wa była we­so­ła bez pe­dan­ter­ji. Mało o na­ukach, coś o li­te­ra­tu­rze i po­ezji, nic zgo­ła li­te­rac­kiej ob­mo­wy, wie­le plo­te­czek o mie­ście, wię­cej o te­atrze. Na te­me­śmy się roz­je­cha­li po wy­kwint­nym i peł­nym do­bre­go sma­ku obie­dzie. Od­tąd spo­ty­ka­li­śmy się czę­sto z Pusz­ki­nem. Nie wi­dzia­łem go nig­dy prócz jed­ne­go razu na balu w nie­wy­krzy­wio­nych bu­tach. Ma­nie­ry nie miał żad­nej; cały układ taki, że nig­dy­byś się nie do­my­ślił, że to Pusz­kin i że to już od stu lat szlach­cic. Do­bro­dusz­no­ści w obej­ściu się dużo. Był ni­skie­go wzro­stu, a idąc wlókł nogi za sobą nie­zgrab­nie, i chód miał kosz­la­wy. Por­tre­ty jego po­dob­ne wszyst­kie, ale upięk­szo­ne. W kłót­niach li­te­rac­kich, któ­re w czło­wie­ku z boku sto­ją­cym li­tość wzbu­dza­ją i uspra­wie­dli­wia­ją od­wiecz­ne sło­wo: ge­nus ir­ri­ta­bi­le va­tum, Pusz­kin ochot­nie brał udział i do tych mi­kro­sko­pij­nych kon­spi­ra­cyj, jaką jed­na par­tja na dru­gą knu­je, wiel­ce był po­chop­nym. Mowa ust­na, po­tocz­na, czę­sto się u nie­go z gbu­row­skim ję­zy­kiem w wy­ra­że­niach mie­sza­ła. Czu­łem cią­gle, bę­dąc z nim chwil­kę, że dla mnie przy­najm­niej przy­kle­ić się do nie­go, jak do czło­wie­ka, trud­no. Ce­nić go, jako po­etę, moż­na było i bar­dzo moż­na! Oto­czo­ny był pod­ów­czas en­tu­zja­zmem, za­chwy­ce­niem, eks­ta­zą ca­łej pu­blicz­no­ści w sto­li­cy do naj­wyż­sze­go stop­nia. Wkrót­ce się oże­nił w Mo­skwie z pan­ną Gon­cza­row, któ­rej sta­re­go i ma­jęt­ne­go stry­ja, oby­wa­te­la ka­łu­skiej gu­bern­ji, do­brze zna­łem z od­ręb­nych zu­peł­nie po­wo­dów.

Pani Pusz­ki­no­wa była jed­ną z naj­pięk­niej­szych ko­biet Pe­ters­bur­ga. Twarz, świe­żość, mło­dość, tal­ja – wszyst­ko za nią mó­wi­ło, wszyst­ko war­te ru­skie­go wiesz­cza. Praw­dzi­ło się jed­nak i na niej przy­sło­wie wło­chów: " Nel mo­li­no e la spo­sa, sem­pre man­ca qu­al­che cosa". Twarz była bar­dzo pięk­na, ale coś mię w niej za­wsze ku­ła­kiem biło ta­kie­go, żem tam błąd ja­kiś ry­sun­ko­wy wi­dział. Na­ko­niec do­sze­dłem, że naj­rzad­szym w twa­rzach ludz­kich przy­kła­dem – oczy jej, bar­dzo pięk­ne i bar­dzo duże, osa­dzo­ne były tak bli­sko sie­bie, że wrzesz­cza­ły na to ak­sio­ma ry­sun­ko­we: "Oko od oka po­win­no być od­da­lo­ne na mia­rę ca­łe­go oka".

Z pa­nią Pusz­ki­no­wa by­wa­ła za­wsze i wszę­dzie pan­na Gon­cza­ro­wów­na, jej sio­stra. Dwór, mia­nu­jąc Pusz­ki­na swo­im kam­mer­jun­krem, zro­bił i żo­nie i mę­żo­wi za­szczyt cią­głe­go do sie­bie przy­stę­pu. Po re­wo­lu­cji pa­ry­skiej, któ­ra wy­nio­sła na tron Lu­dwi­ka Fi­li­pa, nie­ja­ki Dan­tes, mło­dy uczeń szko­ły woj­sko­wej w St. Cyr, uda­jąc wier­ne­go ro­ja­li­stę i nie­za­chwia­ne­go żad­nym wy­pad­kiem Bur­bo­nów słu­gę, przy­był bez gro­sza do Pe­ters­bur­ga. Ce­sarz Mi­ko­łaj do­wie­dział się o tem, ka­zał go so­bie przed­sta­wić i, pro­te­gu­jąc le­gi­ty­mizm, zro­bił go ofi­ce­rem ka­wa­ler­gar­dów i z wła­snej szka­tu­ły po 6000 ru­bli asy­gna­cyj­nych rocz­nie, prócz żoł­du, wy­pła­cać mu ka­zał. Dan­tes z tych wszyst­kich po­wo­dów stał się wia­do­mym i in­te­re­su­ją­cym w ca­łej sto­li­cy.

Był to mło­dy chło­piec ni brzyd­ki, ni pięk­ny, dość wy­so­ki, w ru­chach nie­zgrab­ny, blon­dyn, z bia­łe­mi umiar­ko­wa­nych roz­mia­rów wą­sa­mi. Jesz­cze w vi­ce­mun­du­rze było mu jak­kol­wiek, ale przy ru­skich ofi­ce­rach, jak się w pa­rad­ny mun­dur ustro­ił i wlazł do bot­for­tów, mało kto miny jemu za­zdro­ścił. Zresz­tą bon en­fant, jak mó­wią, lep­ki, wy­bor­ny chło­pak, we­so­ły, lu­bią­cy kar­ty. To go wła­śnie z na­szy­mi człon­ka­mi Se­kre­tar­ja­tu Sta­nu Kró­le­stwa Pol­skie­go zbli­ży­ło, a szcze­gól­niej z do­brym przy­ja­cie­lem moim Kon­stan­tym księ­ciem Gie­droy­ciem, pierw­szym se­kre­ta­rzem le­ga­cji, u któ­re­go czę­sto by­wa­łem i czę­sto tam Dan­te­sa wi­dzia­łem. Był wte­dy w Pe­ters­bur­gu po­słem ni­der­landz­kim ba­ron Hec­ke­ren, sztucz­ka nie­po­zor­na, czar­na, śnia­da i chu­da. Żył skrom­nie bar­dzo w sto­sun­ku do in­nych am­ba­sa­do­rów, lubo mó­wio­no o nim po­wszech­nie, że ma ogrom­ną for­tu­nę w bi­le­tach ban­ków ca­łe­go świa­ta. Cho­dzi­ły o nim cza­sem i zło­śli­we słu­chy, że niby do non­kon­for­mi­stów na­le­żał i płcią nie­wie­ścią naj­zu­peł­niej gar­dził.

Do­wie­dzie­li­śmy się wkrót­ce w Se­kre­tar­ja­cie, że ba­ron Hec­ke­ren Dan­te­sa przy­spo­so­bił za syna i na to na­wet ukaz mo­nar­szy uzy­skał. Dan­tes do no­we­go ojca swo­je­go prze­niósł się na miesz­ka­nie.

Jed­ni po­wia­da­li, że Dan­tes jest sio­strza­nem ba­ro­na Hec­ke­re­na, dru­dzy, że jest sy­nem daw­nej jego ko­chan­ki. Co było praw­dą – nie wiem. Ale czy tak, czy owak, Dan­tes od­tąd do swe­go na­zwi­ska jesz­cze i imię przy­spo­so­bio­ne­go ojca swo­je­go do­ło­żył. Po­ga­da­no o tem dni kil­ka i za­po­mnia­no. Kan­ce­lar­ja Se­kre­tar­ja­tu Sta­nu była pod­ów­czas nad Fon­tan­ką w domu Mi­żu­je­wa, o kil­ka kro­ków od pu­blicz­ne­go ogro­du, Let­nim Ogro­dem zwa­ne­go. Tego na­zwi­ska do pe­ters­bur­skich ple­ona­zmów nie wy­pa­da za­li­czyć (do ta­kich na­przy­kład ple­ona­zmów, jak ten: Wi­no­tor­gow­la wi­no­grad­nych win (Han­del win­ny), bo Pe­ters­burg ma pięk­ne i zi­mo­we kry­te ogro­dy. Znu­że­ni skwa­rem afry­kań­skie­go słoń­ca tej sto­li­cy w le­cie, wy­my­ka­li­śmy się cza­sem ode­tchnąć po­wie­trzem świe­żem, pod cie­niem lip tego ogro­du, ręką Pio­tra Wiel­kie­go sa­dzo­nych. Let­ni Ogród w Pe­ters­bur­gu jest dla ko­chan­ków bło­go­sła­wień­stwem, do­bro­dzie­jem, opie­ku­nem. Peł­ny spa­ce­ru­ją­cych pod wio­snę, kie­dy ani jed­ne­go li­ścia nie­ma; w le­cie ży­wej du­szy tam nie zo­ba­czysz nig­dy, oprócz kil­ku nia­niek. Całe mia­sto od wio­sny wy­no­si się na wieś, na da­cze. W Let­nim więc Ogro­dzie ren­de­zvo­us mi­ło­sne naj­bez­piecz­niej się od­by­wa­ją. De­li­kat­ność w tym wzglę­dzie każ­da para wza­jem­nie za­cho­wu­je dla sie­bie z ca­łem ugrzecz­nie­niem daw­ne­go ry­cer­stwa. Je­den dru­gie­mu nie le­zie w oczy, każ­dy ma­jąc dla sie­bie wię­cej niż po­trze­ba uli­czek, ła­wek i miej­sca. Przez całe lato by­wa­jąc tam co­dzień, wi­dzia­łem zda­le­ka na­sze­go Dan­te­sa, asy­stu­ją­ce­go w tym osa­mot­nio­nym ogro­dzie żo­nie Pusz­ki­na, któ­rej jed­nak­że le­d­wie że nie za­wsze asy­sto­wa­ła jej sio­stra. Mię­dzy Dan­te­sem i Pusz­ki­nem, jako męż­czy­zna­mi, pod wzglę­dem po­wierz­chow­no­ści była ko­lo­sal­na róż­ni­ca. Pusz­kin, jako mąż, oswo­jo­ny już ze sta­nem mał­żeń­skim, ab­ne­gu­jąc ce­li­ba­tow­skie dro­bia­zgi, te riens, któ­re tyle u ko­biet zna­czą, jesz­cze się bar­dziej w ze­wnętrz­nych for­mach skap­ca­nił. Dan­tes co­dzień wię­cej na­bie­rał ma­nie­ry, co­raz się sta­wał zgrab­niej­szym. Nie­raz wes­tchną­łem w du­chu, ża­łu­jąc męża i jako mał­żon­ka, i jako męża! Dzi­wi­łem się temu płci na­szej prze­zna­cze­niu, że na­wet i wiel­ki po­eta tyle w żo­nie swo­jej dla sie­bie wzbu­dzić unie­sień nie może, żeby mu na­ko­niec, tak jak i naj­lich­sze­mu wy­rob­ni­ko­wi, róg na łbie nie wy­rósł.

Il n'y a pas de grand hom­me de­vant son va­let de cham­bre!

Na­de­szła zima. Pusz­kin po­strzegł się. Dan­te­so­wi okrop­ne po­ro­bił sce­ny. Ty­gry­sia za­zdrość ob­ję­ła wszyst­kie zmy­sły afry­kań­ską krwią za­ra­żo­ne­go po­ety, draż­niąc co chwi­la w pro­gre­sie geo­me­trycz­nym wro­dzo­ną burz­li­wość i pył­kość (!) du­szy jego. Dan­tes szcze­rze za­ko­cha­ny, po­stą­pił uczci­wie. Wi­dząc to wszyst­ko, in­ne­go środ­ka na grzech swój nie zna­lazł nad po­świę­ce­nie się i ofia­rę z sie­bie. Wmó­wił Pusz­ki­no­wi, że się gru­bo myli, wy­znał, że się ko­cha, ale ko­cha w sio­strze jego żony. Pro­sił go na­wet w tym Celu za swa­ta. Pusz­kin wziął go za sło­wo i tego, jak to­ną­cy brzy­twy, się chwy­cił. Sio­stra żony jego z ra­do­ści le­d­wie nie umar­ła, parę razy ze­mdla­ła, oświad­cze­nie z po­ca­ło­wa­niem przy­ję­ła. W kil­ka dni ślub. W kil­ka dni Dan­tes był już żo­na­ty i zwią­za­ny cięż­kim i nie­prze­wi­dzia­nym łań­cu­chem na całe ży­cie. Pod­jął to na sie­bie, by­le­by ko­chan­kę od po­dej­rzeń i szorst­kie­go a może krwa­we­go prze­śla­do­wa­nia ochro­nić. No, zda­je się, że te­raz wszyst­ko pój­dzie do­brze!

0, lu­dzie, pa­trz­cie, co grzech robi!

Szy­dła nie uta­isz w wor­ku! Wkrót­ce zno­wu Pusz­kin, cią­gle już na stra­ży bę­dą­cy, zna­lazł po­wo­dy po­ma­cać się za czo­ło i zno­wu tam zna­lazł hań­bią­cy go nie­na­wist­ny wy­ro­stek! Tą razą wście­kły rzu­cił się na Dan­te­sa i na Hec­ke­re­na. Oby­dwóch w sza­tań­skiem pi­śmie krwa­wą i naj­ha­nieb­niej­szą ze­lżył ob­ra­zą, mię­dzy in­ne­mi za­rzu­ta­mi wsze­tecz­ny i zbrod­ni­czy po­mię­dzy sobą za­da­jąc zwią­zek. Rzecz do­szła do tego, że tyl­ko krew jed­na zmyć mo­gła tę hań­bę i ze tyl­ko ofia­ra ży­cia jed­ne­go z nich dru­gie­mu ja­ką­kol­wiek mo­gła być w przy­szło­ści rę­koj­mią po­ko­ju! Pusz­kin wy­zwał; Dan­tes przy­jął wy­zwa­nie. Trzy dni przed­tem Dan­tes, ni­cze­go nie spo­dzie­wa­jąc się jesz­cze, grał w mo­jej obec­no­ści u Gie­droy­cia w dja­beł­ka. Dziś, ja­dą­cy na sa­niach na po­je­dy­nek, spo­tkał się z nami na New­skim Pro­spek­cie i coś jesz­cze do nas ja­dąc po­wie­dział, ale­śmy nie do­sły­sze­li, co mó­wił. A nikt z nas o tym po­je­dyn­ku nie wie­dział. Strze­lił Dan­tes pierw­szy. Pusz­kin padł twa­rzą do zie­mi. Dan­tes rzu­cił się go ra­to­wać. Ale Pusz­kin ze wście­kłem wej­rze­niem, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi, ryk­nął mu: "Na miej­sce!" pod­niósł się nie­co i na­gar­nąw­szy śnie­gu pod sie­bie, le­żąc, na Dan­te­sa wy­ce­lił, wy­strze­lił… Padł i Dan­tés!

Se­kun­dan­ci Pusz­ki­na po­rwa­li go, pod­nie­śli, wsa­dzi­li ran­ne­go po­etę w sa­nie. Je­chał w prze­ko­na­niu, że ubił ry­wa­la. Zmu­szo­ny wy­siąść, po­strzegł krew z ury­ną dziur­giem wa­lą­cą i w cią­głej nie­uha­mo­wa­nej wście­kło­ści i pa­sji, po­wie­dział: "Je vo­udra­is bien pis­ser de ce sang dans le cul de ma ca­tin!"

Ho­me­rycz­nie!

Przy­wie­zio­no go do domu. Moż­na so­bie wy­obra­zić po­zy­cję żony, któ­rej nie pu­ścił na oczy! Son­da od­kry­ła, że i kość pa­cie­rzo­wa zgru­cho­ta­ną i ner­ki bez ra­tun­ku zra­nio­ne. Nie było spo­so­bu. We trzy dni naj­więk­szy współ­cze­sny ru­ski po­eta do lep­sze­go prze­niósł się ży­cia.

Wszyst­ko, co żyło w Pe­ters­bur­gu, a szcze­gól­niej czerń i bro­dy, jak w kon­wul­sjach, dy­sza­ło naj­za­cięt­szą ze­mstą na Dan­te­sa. Nikt ani z ma­łych, ani z wiel­kich wy­per­swa­do­wać so­bie nie dał, że Dan­tes nie był za­bój­cą. Chcia­no się na­wet rzu­cić na chi­rur­gów, co Pusz­ki­na le­czy­li, do­wo­dząc, że to był spi­sek i zdra­da, że cu­dzo­zie­miec go ra­nił i cu­dzo­ziem­ców do le­cze­nia go uży­to. A Dan­tes? tra­fio­ny był kulą – w gu­zik! Gu­zik ten od śmier­ci go ura­to­wał! Prze­zna­cze­nie! kon­tu­zja tak mu w tej chwi­li dech za­ję­ła, że upadł i ze­mdlał. Nim go roz­pię­to, całe już pier­si były gra­na­to­we i wy­pu­chłe, jak bom­ba. Osa­dzo­ny na­tych­miast w for­te­cy, se­kret­nie po­tem, jak się pod­le­czył, nocą za gra­ni­cę wy­wie­zio­ny zo­stał. Lę­ka­no się bo­wiem, żeby go roz­sro­żo­ny lud nie roz­szar­pał na sztu­ki. Ba­ron Hec­ke­ren z po­sa­dy am­ba­sa­do­ra tak­że od­wo­ła­ny. Cho­ciaż dzi­siaj en­tu­zjazm już słab­nie, a oczy ro­bią się więk­sze­mi i otwie­ra­ją się le­piej, do­tąd jed­nak i po­nie­kąd słusz­nie uwa­ża­ją Pusz­ki­na za naj­więk­sze­go ru­skie­go po­etę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: