- W empik go
W piekle eboli - ebook
W piekle eboli - ebook
Tadeusz Biedzki „W piekle eboli"
Lubi przekraczać granice, nie tylko te geograficzne, dlatego ostatnią podróż odbył śladem eboli i, mimo naprawdę niebezpiecznych momentów, była to wyprawa pod wieloma względami wyjątkowa. Jej przebieg Tadeusz Biedzki opisał w książce zatytułowanej „W piekle eboli". Fascynująca relacja z dramatycznych wydarzeń w Afryce Zachodniej w czasie epidemii śmiertelnego wirusa uzupełniona jest ponad setką znakomitych, czasem przerażających fotografii.
W sparaliżowanej przez ebolę Afryce śledzi losy ludzi, uczestniczy w krwawej ofierze animistów, przedziera się przez dżunglę i lasy namorzynowe, spotyka Polaka – właściciela kopalni diamentów, zostaje przemytnikiem, słucha opowieści o zabijaniu dzieci i robieniu z ich główek lekarstw, a w głębi dżungli tubylcy opowiadają mu o czarach, duchach i zombie. W prezencie otrzymuje żonę wodza na noc, częstują go pieczenią z małpy i nietoperza. Widzi męczarnie konających, rozpacz, ale i obojętność wobec śmierci.
Podobnie jak w poprzednich publikacjach Biedzki przedstawia niezwykłe historie ludzkie. Pokazuje Afrykę prawdziwą – bez retuszu i politycznej poprawności. Książka jest i podróżnicza, i sensacyjna równocześnie, bo do Gwinei, Sierra Leone i Liberii autor dostaje się przez zieloną granicę i jest tam świadkiem zdumiewających wydarzeń.
To już czwarta od 2012 roku książka tego wybitnego podróżnika i pisarza. Warto przypomnieć, że przed trzema laty „Sen pod baobabem" Biedzkiego został wybrany Podróżniczą książką 2012 roku, wydana w 2013 roku „Zabawka Boga" zachwyciła recenzentów i porównywana była przez nich do dzieła Umberto Eco „Imię róży" oraz „Kodu Leonarda do Vinci" Dana Browna, a autor został za nią uhonorowany kilkoma prestiżowymi nagrodami. Ubiegłoroczne „Dziesięć bram świata" nadal cieszy się niesłabnącą popularnością.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-658-0 |
Rozmiar pliku: | 53 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rogoźnik, Polska
To była najtrudniejsza wyprawa, jaką z Wandą, moją żoną, odbyliśmy kiedykolwiek. Nie dlatego, że trzeba było przedzierać się przez dżunglę i lasy namorzynowe, że brakowało wody, prądu, czasem jedzenia, nie z powodu tropikalnych upałów czy malarycznych komarów. To wszystko przeżyliśmy wcześniej. Nawet nie z tego powodu, że do trzech krajów dostaliśmy się przez zieloną granicę i przebywaliśmy tam nielegalnie, co przytrafiło się nam po raz pierwszy. Na takie przygody byliśmy przygotowani.
Nie byliśmy natomiast gotowi na coś, na co przygotować się nie da. Po raz pierwszy świadomie pojechaliśmy wprost w objęcia śmierci, na spotkanie z najbardziej groźnym wirusem, z jakim dotąd zetknął się człowiek – z ebolą.
Poznaliśmy się z tym zabójcą poprzez kontakty z ludźmi zmagającymi się z nim na co dzień: chorymi, pielęgniarzami, lekarzami. Prawdopodobnie i na naszych ciałach znalazły się zabójcze wirusy. Walczyliśmy z nimi, myjąc się mydłem i płynami odkażającymi, kiedy i gdzie się dało, oraz zażywając wielkie dawki witaminy C i chlorku magnezu. Mieliśmy sporo szczęścia – nie zaraziliśmy się.
Zobaczyliśmy, jak się żyje w strachu przed ebolą w krajach, przez które wiodła nasza wyprawa: Gambii, Senegalu, Gwinei Bissau, Gwinei, Sierra Leone i Liberii. Mimowolnie dziwiliśmy się zachowaniom i postawom ich mieszkańców wobec wirusa, mając świadomość, że patrzymy przez pryzmat europejskich norm i przyzwyczajeń. Nie wiemy jednak, jak zachowaliby się Europejczycy w obliczu takiej epidemii i straszliwego zagrożenia, z jakimi przyszło się mierzyć mieszkańcom Afryki Zachodniej.
O tym właśnie jest ta książka. Właściwie podróżnicza, opisująca świat dla wielu nieznany, ale z dramatem i śmiercią w tle. Opowiadająca o niefrasobliwości, niewiedzy i niezdolności zrozumienia współczesnego świata przez wielu Afrykanów, przywołująca ich krańcowe reakcje, wrogość i równocześnie życzliwość dla białych, niezwykłą gościnność i zarazem pazerność, brak szacunku dla życia, wiarę w czary i duchy, zaprzeczanie istnieniu wirusów czy możliwości zarażenia się przez ucałowanie zmarłego.
Książka powstała dzięki dwóm różnym podróżom, odbytym jedna po drugiej. Dla wygody Czytelnika i zachowania ciągu narracji połączyłem je w jedną, zachowując wszystkie fakty i nieco tylko zmieniając kolejność wydarzeń, by nie powracać dwa razy w to samo miejsce.
Nie byłoby jej jednak, gdyby nie wsparcie kilku osób. Na początek pragnę podziękować księdzu Wojtkowi Węckowskiemu, prezesowi Wydawnictwa Bernardinum, który, kiedy tylko usłyszał o projekcie, zapalił się do niego i stwierdził, że książkę kupuje w ciemno. Dziękuję wieloletniemu przyjacielowi, doktorowi Michałowi Kaszubie, za to, że na krótko przed wyjazdem wyleczył nas z choroby, z powodu której nasz plan omal nie spalił na panewce. Dziękuję naszym synom, którzy martwili się o nas, i synowej Eli, która wysyłała nam do Afryki esemesowe buziaki. A także przyjaciołom za wirtualne wsparcie, zwłaszcza Wojtkowi Szeji, który na bieżąco śledził trasę naszej podróży. Kto błądził dłuższy czas po bezdrożach Afryki, wie, ile wart jest każdy, nawet najkrótszy kontakt z krajem i świadomość, że ktoś, choćby w oddali, czuwa. Dziękuję żołnierzom formacji specjalnych spoza Afryki, którzy bardzo nam pomogli w szybkim transporcie przez Gwineę. Niestety, poza tym, że byli to wspaniali faceci, nic więcej nie wolno mi o nich napisać.
Dziękuję wreszcie – i są to najważniejsze podziękowania – towarzyszącej mi jak zwykle Wandzi, za dbałość o każdy szczegół, pilnowanie drobiazgów, których brak bywa uciążliwy, a niekiedy groźny, za odwagę i wsparcie w każdej sytuacji. Bez niej ta podróż nie mogłaby się powieść.
Zapraszam do lektury książki, która prawdopodobnie jest pierwszą w świecie szczegółową relacją z tamtego regionu Afryki „z czasów zarazy". Dla autora to wielka przyjemność móc ofiarować Czytelnikom książkę pod tym względem unikalną, a przy tym osobistą.
Czas spędzony w Afryce był intensywny, pełen niezwykłych wydarzeń i nadzwyczaj emocjonujący. Jeśli Czytelnicy zechcą przeżyć nasze przygody na kartach tej książki, będę usatysfakcjonowany.
Rozdział I
Meliandou, Gwinea
Mieszkańcy wioski Meliandou, położonej w południowo-zachodniej Gwinei, niedaleko granicy z Sierra Leone i Liberią, opowiadają niechętnie. Wolą milczeć. Z trudem udaje się odtworzyć przebieg zdarzeń. A było tak:
Zbliżał się koniec listopada i z każdym dniem robiło się cieplej. Pora deszczowa skończyła się dobre dwa tygodnie temu, ale po prawie półrocznych opadach ziemia wciąż była wilgotna, a pobliska dżungla i pola cieszyły oczy soczystą zielenią. Dwudziestoośmioletnia Koumba Ouamouno stała w drzwiach swego domu, zbudowanego z ręcznie wyrabianych, glinianych cegieł i pokrytego rudą od rdzy blachą oraz bambusową trzciną w miejscach, gdzie blacha całkiem przerdzewiała. Rozejrzała się dookoła. Znała tu każdy kamień, każde drzewo i każdego mieszkańca. Niewielka wieś, położona u stóp pokrytego buszem wzgórza, liczy zaledwie trzydzieści jeden domów. Wszyscy się tu znają, a połowa mieszkańców jest spokrewniona. Koumba ponownie rozejrzała się wokół.
– Emile! Emile! – zawołała dwuletniego synka. – Gdzie on się znów zawieruszył? – mruknęła do siebie. Nie miała siły biegać za nim, bo w ósmym miesiącu ciąży miała wydatny brzuch i z coraz większą trudnością się poruszała, a chłopak był ruchliwy jak żywe srebro. Wtedy dostrzegła czteroletnią córeczkę Philomene.
– Nie widziałaś brata? – zapytała ją.
– Bawi się w drzewie – odpowiedziała dziewczynka.
Drzewo rośnie pięćdziesiąt metrów od domu. Jest stare, a jego pień przy ziemi – pusty. Ogromna korona daje dużo cienia i dzieciaki lubią się pod nią bawić. Jeszcze większą frajdę sprawia im wchodzenie do pustego pnia wyglądającego jak wielka izba i zabawa w środku.
– Idź, zawołaj Emile na posiłek – powiedziała Koumba do córki. – Ojciec już zjadł, pora na nas.
Dziewczynka pobiegła w kierunku drzewa. Byli tam jej dwaj kuzyni, dwie dziewczynki sąsiadów i Emile. Najstarszy z chłopaków trzymał w ręku nietoperza. Na drzewie było ich sporo. W dzień nie były aktywne, ale nocą polowały. Wystarczyło jednak kilka razy głośno klasnąć w dłonie lub rzucić w drzewo kamieniem, by setki latających ssaków zerwały się w górę. Niebo robiło się wówczas czarne. Czasem któryś spadał na ziemię. Niektórzy mężczyźni i chłopcy próbowali strącać nietoperze lub zestrzelić je z procy. Komu się udało, miał dobrą pieczeń do wieczornego posiłku.
Philomene złapała brata za rękę i zaprowadziła do domu.
Nietoperze w Meliandou.
Wnętrze drzewa wyglądało jak duże pomieszczenie z oknem i drzwiami, toteż dzieci lubiły się w nim bawić.
Kilka dni później Emile zaczął chorować. Miał wysoką gorączkę, krwawą biegunkę i wymioty. Potem złapały go skurcze, wymiotował krwią, na ciele pojawiły się krwiste plamy i wybroczyny. Koumba przemywała syna chłodną wodą, wachlowała liściem bananowca, smarowała zmienioną skórę olejem palmowym, robiła okłady ze zmoczonych liści. Nic nie pomagało. Po pięciu dniach choroby, szóstego grudnia 2013 roku, chłopczyk umarł. Nikt nie wiedział, dlaczego. Po śmierci matka i babcia, zgodnie ze zwyczajem, obmywały go kilkakrotnie. Trzeciego dnia krewni i sąsiedzi pożegnali się z nim, tradycyjnie całując go i dotykając, a potem został pochowany. W uroczystości uczestniczyła cała wieś.
Już podczas pogrzebu Koumba czuła się źle. Była słaba i miała gorączkę. Następnego dnia nie potrafiła ustać na nogach. Umarła po tygodniu, do grobu zabierając nienarodzone dziecko. Kilkanaście dni później umarła czteroletnia Philomene. Po niej jej babcia, czterdziestosześcioletnia Wallé Koumba Ouamouno.
Strach ogarnął wieś. Ludzie omijali dom Ouamouno, ale na pogrzeby przyszli. Przyjechało też wiele osób z sąsiednich wiosek, zwłaszcza gdy żegnano Wallé, która była znana w okolicy. Wielu całowało i dotykało jej ciała przed pochówkiem. Kilkoro przybyszy zaraziło się i umarło parę dni później, przenosząc przedtem chorobę do swoich wsi. Nikt nie wiedział, co to za choroba. Wszyscy jednak mówili, że nastał czas zarazy.
*
Opowiedziane przez mieszkańców Meliandou wydarzenia miały miejsce w grudniu 2013 i na początku stycznia 2014 roku.
W następnych tygodniach zaraza rozniosła się nie tylko po sąsiednich wsiach, ale dotarła też do najbliższego miasta, Guéckédou. Tam chorobą zaraził się sanitariusz, którego przewieziono do lepszego szpitala w większym mieście – Macencie. Miejscowi lekarze próbowali go leczyć dostępnymi środkami. Bezskutecznie. Umarł dziesiątego lutego. Od niego zaraził się lekarz, który zmarł dwa tygodnie później. Zachorowali i umarli dwaj bracia lekarza oraz rodziny innych zmarłych. Śmierć zbierała coraz większe żniwo. Wkrótce choroba dotarła do położonych zaraz za granicą wiosek w Sierra Leone i w Liberii.
W marcu lekarze nabrali podejrzeń, że lawinowo rozprzestrzeniającą się chorobę wywołuje wirus ebola. Ale wtedy było już za późno na zahamowanie epidemii. Wkrótce wirus przedostał się do Mali, Senegalu, a także do dość odległej Nigerii. Jednak nawet wówczas nikt nie przypuszczał, że rozpoczyna się największa w znanej historii świata epidemia eboli.
*
Czterdzieści dwa lata wcześniej, jesienią 1972 roku, do misyjnego punktu medycznego w miasteczku Tandala, w głębi dżungli, w północno-zachodniej części Zairu1 przywieziono umierającego chłopca. Młody amerykański lekarz Thomas Cairns, od dwóch lat pracujący w misji jako wolontariusz, nie zdążył nawet zbadać chorego. Chłopak umarł krótko przedtem. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że przyczyną śmierci była jedna z tropikalnych infekcji: żółta febra, cholera lub malaria mózgowa. Ale wszystkich zastanawiało, dlaczego zmarł tak szybko, zaledwie po kilku dniach choroby. Miejscowe władze poprosiły doktora Cairnsa o przeprowadzenie sekcji zwłok.
Lekarz nie widział przeszkód. – Oczywiście, mogę ją zrobić – powiedział.
Podczas sekcji nieszczęśliwie zranił się skalpelem w palec. Rana nie wyglądała groźnie. Cairns przemył ją, odkaził i zabandażował. Następnie kontynuował sekcję.
To, co się działo potem, Cairns wspomina tak: – Dwanaście dni później zachorowałem. Miałem bardzo wysoką gorączkę, silne bóle, wymioty, biegunkę i wysypkę. Skóra mi się łuszczyła. Przez tydzień nie słyszałem na jedno ucho. Moje włosy stały się białe. Nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Wszystkim wydawało się, że wkrótce umrę i naprawdę byłem tego bliski2.
Z pierwszych dni choroby nie zapamiętał niemal nic.
Na szczęście przetrzymał najgorsze chwile. Po tygodniu po raz pierwszy wstał z łóżka, ale powrót do zdrowia trwał sześć tygodni, a pełnię sił odzyskał dopiero po kilkunastu miesiącach. Przez pięć lat choroba, która o mało nie zakończyła się jego śmiercią, pozostała nierozpoznana.
Cztery lata później, w końcu sierpnia 1976 roku, w okolicach miejscowości Nzara i Maridi w południowym Sudanie, w pobliżu granicy z Zairem, ludzie zaczęli masowo chorować
na gorączkę krwotoczną. Tak nazywano wtedy nieznaną chorobę ze względu na jej objawy.
W tym samym czasie w pobliżu granicy z Sudanem podróżował czterdziestoczteroletni nauczyciel z Yambuku w północno-zachodnim Zairze. Po powrocie do domu pojawiła się u niego gorączka krwotoczna. W misyjnym szpitalu w Yambuku, gdzie go leczyli, choroba przeniosła się na lekarzy i pielęgniarki. Wkrótce nauczyciel umarł, a po nim jedenaście osób spośród siedemnastoosobowego personelu szpitala. Z końcem września szpital został zamknięty, ale zaraza rozprzestrzeniała się nadal i zanim udało się ją opanować, umarło 280 chorych, czyli 88 procent zarażonych. Równocześnie trwała epidemia w Sudanie. Tam umarło 151 osób, ponad połowa chorujących.
Dwie śmiercionośne epidemie wywołały zainteresowanie Światowej Organizacji Zdrowia. Został wyizolowany wirus z Yambuku – przyczyna nieznanej choroby. 30 listopada 1976 roku „New York Times" zamieścił notatkę: Ministerstwo Zdrowia poinformowało dziś, że wirus odpowiedzialny za ostatnią epidemię gorączki tropikalnej, która pochłonęła kilkaset ofiar, będzie nazywany ebola, od nazwy rzeki z tych okolic.
Wkrótce zbadano też wirusy z Sudanu. Należały do tej samej rodziny, były tylko trochę mniej złośliwe. Szczepy otrzymały więc odpowiednio nazwy: ebola zair i ebola sudan.
Do dziś nie ma pewności, czy wirusa ebola sudan przywiózł nauczyciel, a w jego ciele zmutował on w groźniejszą postać eboli zair, czy też trafił on na innego wirusa. Wiele wskazuje na tę drugą okoliczność, bowiem w następnym roku zbadano dokładnie przypadek doktora Cairnsa. W tym czasie nie było go już w Afryce, wrócił do USA. Przeanalizowano jego dokumentację medyczną oraz trzykrotnie przebadano jego krew. We wszystkich próbkach znaleziono antyciała eboli zair. Tajemnica choroby doktora oraz jego zmarłego pacjenta została rozwiązana.
Wioska i szpital w Yambuku, gdzie w 1976 roku wybuchła pierwsza udokumentowana epidemia eboli.
Mało prawdopodobne, że pacjent doktora Cairnsa był pierwszym chorującym na ebolę, a on sam drugim. Jest niemal pewne, że wcześniej w afrykańskiej dżungli wielokrotnie umierali ludzie zarażeni wirusem ebola, wówczas jeszcze nienazwanym. Ten wirus nie narodził się bowiem w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jest o wiele starszy. Niewykluczone, że istniał już w starożytności i dotarł nawet do Europy. Grecki historyk Tukidydes3 w V wieku przed Chrystusem opisał chorobę mieszkańców Aten, której objawy były identyczne jak przy eboli: wysoka gorączka, dreszcze, kaszel, krwawe biegunki i wymioty, bóle gardła i brzucha, krew wypływająca z oczu, wysypka przechodząca w krwawe pęcherze lub wrzody.
Epidemia z 1976 roku pochłonęła najwięcej ofiar, choć w następnych latach ebola zaatakowała jeszcze pięciokrotnie: w Zairze, Sudanie, Ugandzie i Gabonie. Liczba zmarłych podczas tych kolejnych epidemii była jednak każdorazowo dwukrotnie, a nawet trzykrotnie mniejsza niż podczas pierwszego ataku. Dopiero wybuch epidemii zapoczątkowanej śmiercią małego Emile ze wsi Meliandou w Gwinei przyniósł kilkadziesiąt razy więcej ofiar niż każdej z sześciu poprzednich. Po raz pierwszy zaraza pokonała granice Środkowej Afryki i dotarła do Afryki Zachodniej. Po raz pierwszy zaatakowała wielkie miasta. Na ebolę, poza Afrykanami, zaczęli umierać Amerykanie i Europejczycy.
Świat ogarnął strach przed chorobą, o której niewiele wiadomo i która zabija jak żadna inna.
1. Zair – dziś Demokratyczna Republika Konga.
2. Wypowiedź dla telewizji NBC.
3. Tukidydes (ok. 460 – ok. 396 p.n.e.) – wybitny grecki historyk po chodzący z arystokratycznej rodziny, autor m.in. monografii Wojna peloponeska.Rozdział II
Rogoźnik, Polska
Z każdym miesiącem 2014 roku informacje napływające z Afryki są gorsze. W połowie roku epidemia obejmuje Gwineę, Sierra Leone i Liberię. Jej skala jest ogromna. Już wiadomo, że opanowanie zarazy potrwa długo, a ofiary będą liczyły się nie w setkach, jak we wszystkich poprzednich przypadkach, lecz w tysiącach.
Kolejne linie lotnicze rezygnują z połączeń do tych trzech afrykańskich krajów. Liberia zamyka granice, ale są one długie i praktycznie nie do upilnowania. Z Nigerii dociera wiadomość o pierwszej śmiertelnej ofierze. W sierpniu potwierdzony zostaje pierwszy przypadek w Senegalu. To dwudziestojednoletni student z Konakry, gwinejskiej stolicy, który tam zetknął się z zarażonymi, a potem przyjechał do Dakaru i zachorował. Wkrótce nadchodzi wiadomość, że także w Mali są pierwsi chorzy. W mieście Kayes choruje dwuletnia dziewczynka, którą przywieziono z Gwinei. Do stolicy, Bamako, wirusa przywlókł powracający z Gwinei mężczyzna, który, zanim udał się do szpitala, zainfekował kilka osób.
W Senegalu i Mali żyją nasi znajomi, poznani przed kilkoma laty. W ich domach mieszkaliśmy, gdy podróżowaliśmy z Wandą po tamtym regionie. Właśnie w Dakarze, Kayes i Bamako. Dzwonię do Mbamby Aptona z Dakaru, niespełna trzydziestoletniego absolwenta miejscowego uniwersytetu. W domu jego rodziców spędziliśmy kiedyś miły wieczór, a on sam odprowadzał nas nocą do hotelu, dbając o bezpieczeństwo swoich białych gości.
– Od kilku miesięcy – mówi do słuchawki – żyjemy w obawie przed ebolą. Dopóki nie dotarła do Senegalu, wielkiego strachu nie było, ale musiałbyś zobaczyć, co się teraz dzieje na ulicach. Niektórzy zakładają maseczki, wychodząc na miasto, choć podobno tak się nie można zarazić. Strach rozmawiać z nieznajomymi. Jeśli choroba się rozniesie, to będzie źle. Senegal to nie Europa, tutaj ebola ma pole do popisu! Jeśli to się będzie nasilać, uciekam stąd, przyjadę do Europy. Pomożesz mi?
Na szczęście w Senegalu udaje się nie dopuścić do wybuchu epidemii. Studenta z Gwinei wyleczono, a kilkadziesiąt osób, które miały z nim kontakt, poddano obserwacji. Podczas kolejnej rozmowy Mbamba radośnie informuje: – Senegal jest wolny od eboli! Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Jest bezpiecznie. Przyjedziesz do nas?
Pytanie Mbamby jest zaskakujące. Nie miałem zamiaru jechać do Afryki Zachodniej, ale… może to dobry pomysł?
Dzwonię do Woodou Sekou z Kayes w Mali. Poznaliśmy go na targu nad rzeką Senegal, gdy uparł się, by sprzedać nam warzywa i owoce, którymi handlował. Kupiliśmy mango i banany, a potem spotykaliśmy się jeszcze kilkakrotnie. Jak niemal każdy Afrykanin, Woodou po pięciu minutach znajomości bezceremonialnie zapytał: – Zabierzesz mnie do Polski? Stanęło na tym, że dałem mu telefon do siebie. Zadzwonił następnego dnia po naszym wyjeździe z Kayes, gdy dojeżdżaliśmy do Bamako. Potem następny raz i kolejny. Kiedy zmieniał numer telefonu, co w Mali jest częstą praktyką, przysyłał esemesem nowy. Czasem oddzwaniałem do niego.
Pierwszy przypadek zachorowania na ebolę w Senegalu sprawił, że radosny dotąd Mbamba Apton zaczął martwić się o swoje życie.
Woodou Sekou z malijskiego Kayes opowiedział o przerażeniu mieszkańców miasta na wieść o zachorowaniu dziewczynki mieszkającej po drugiej stronie rzeki.
– Ta dziewczynka, która zachorowała – relacjonuje teraz telefonicznie – mieszkała po drugiej stronie rzeki. Wiem nawet, w którym domu. Gdy zmarła, ludzie przestali przeprawiać się przez Senegal. Wcześniej co chwilę jakaś łódź płynęła na drugą stronę. Teraz – raz na godzinę, albo i rzadziej. Na tych z drugiego brzegu patrzy się niechętnie. Wszystkie szkoły zostały zamknięte! Nie wiem, co będzie dalej.
Podczas kolejnej telefonicznej rozmowy Woodou informuje, że nie doszło do wybuchu epidemii i napięcie w mieście opadło, a łodzie, jak dawniej, często płyną z jednego brzegu rzeki na drugi.
Podobnie wystraszony jest Daaku, właściciel niewielkiego sklepiku w Bamako, u którego robiliśmy codzienne zakupy.
Trudno się dziwić ludziom. Kraje, w których żyją, nie są przygotowane do walki z epidemią zakaźnej choroby. W Mali na sto tysięcy mieszkańców przypada ośmiu lekarzy, szpitale wyglądają strasznie. W całym kraju tylko w jednym szpitalu, w Bamako, podjęto prace zmierzające do stworzenia odizolowanych sal dla chorych na ebolę. Prace rozpoczęto, gdy w sąsiedniej Gwinei szalała epidemia.
Od chwili zachorowania dziewczynki łodzie niemal przestały łączyć brzegi rzeki Senegal w Kayes.
Mimo to w Mali do epidemii nie dochodzi. Władze w Bamako triumfalnie ogłaszają na cały świat, że kraj jest wolny od eboli.
*
Od kilku dni uporczywie brzmi mi w uszach pytanie Mbamby: – Przyjedziesz do nas?
Z Afryki wciąż napływają niedobre wieści. Są szczątkowe: tu kilka zdań, tam krótki reportaż, suche liczby o ilości zachorowań i zgonów. Z reguły nie piszą ich europejscy ani amerykańscy reporterzy, lecz miejscowi dziennikarze, zatrudniani tymczasowo przez światowe agencje i wielkie telewizje. Nie dają całościowego obrazu. A przecież, choć wrogiem jest maleńki, niewidoczny wirus, tam trwa prawdziwa wojna. Giną w niej tysiące istnień. Pod koniec 2014 roku liczba znanych ofiar zbliża się do dziewięciu tysięcy. Ktokolwiek zna Afrykę, nawet pobieżnie, nie uwierzy, że to wszyscy. Śmiertelnych ofiar jest z pewnością o wiele, wiele więcej.
– Chciałbym pojechać do Afryki Zachodniej – któregoś dnia próbuję wysondować opinię Wandy.
– Teraz? – pyta przerażona.
– No, właśnie teraz.
– Nie ma mowy, to wykluczone, nie zgadzam się – protestuje zdecydowanie.
Po dwóch godzinach wysłuchiwania argumentów stwierdza: – Jeżeli chcesz jechać, to jadę z tobą.
Klamka zapadła. Jedziemy. Rozpoczynają się gorączkowe przygotowania. Należy zdobyć brakujące mapy, wydrukować z Internetu najważniejsze informacje, wyłapać interesujące wydarzenia, skompletować lekarstwa.
Afryka Zachodnia oklejona została plakatami przestrzegającymi przed ebolą.
Po analizie zebranych materiałów zmieniamy plany. Nie polecimy do Konakry w Gwinei ani do Monrovii w Liberii. Duże linie lotnicze zawiesiły tam loty, trzeba by skorzystać z połączeń małych afrykańskich linii, z przesiadkami. Poza tym nie chcemy od razu wylądować w piekle. Niełatwo też o wizy do Liberii i Sierra Leone, a nawet Gwinei. Wanda proponuje: – Lećmy do Senegalu lub Gambii. Na miejscu zorientujemy się w sytuacji, zdobędziemy wizy, załatwimy transport.
To dobry pomysł. Na mapie rysuję wstępny plan podróży. Zaczniemy w stolicy Gambii, czyli w Bandżulu. Stamtąd pojedziemy przez Senegal do Gwinei Bissau. A potem przez Gwineę do Liberii i Sierra Leone albo odwrotnie – wzdłuż oceanu, przez Gwineę do Sierra Leone i Liberii, by na koniec powrócić do Dakaru lub Bandżulu.
Na podróżnej mapie czerwonymi kropkami zaznaczam miejsca, w których należy koniecznie być: miasto Guéckédou w Gwinei, gdzie w miejscowym szpitalu hospitalizowano pierwszych pacjentów zarażonych ebolą, Kenemę w Sierra Leone, która jest jednym z epicentrów epidemii i równocześnie wielkim ośrodkiem handlu diamentami, zaatakowaną przez wirusa stolicę Liberii – Monrovię, gdzie podobno ludzie umierają na ulicy, kilka mniejszych miast oraz wsi w Sierra Leone i Liberii.
Dużym, czerwonym krzyżykiem oznaczam wieś Meliandou w Gwinei, gdzie zaczęła się epidemia. Musimy tam dotrzeć, by poznać miejsce i ludzi, których zaraza dotknęła wtedy, gdy nikt jeszcze nie wiedział, na co umierają. Meliandou to główny cel podróży. To tam przede wszystkim chcemy być, choć wieś leży na pograniczu Liberii, Sierra Leone i Gwinei, na odległej prowincji i dojechać w to miejsce będzie wyjątkowo trudno.
– Kupiłem bilety i za trzy dni będziemy w Afryce, choć bez wiz do Gwinei, Sierra Leone i Liberii – informuję Wandę któregoś wieczoru.
– Tym razem będzie nam potrzeba dużo szczęścia – kwituje Wanda. – Bardzo dużo!