Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W pierścieniu ognia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2024
Ebook
36,00 zł
Audiobook
34,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

W pierścieniu ognia - ebook

Każdego roku w państwie Panem na zlecenie Kapitolu telewizja relacjonuje reality show zwane Głodowymi Igrzyskami. Dwudziestu czterech losowo wybranych nastolatków z każdego dystryktu toczy śmiertelną walkę. Ich zwycięzca może być tylko jeden. W "Igrzyskach śmierci" dwójka uczestników Katniss Everdeen i Peeta Mellark udaremnia plany Kapitolu, wymuszając zwycięstwo obojga. Za to zwycięstwo bohaterowie zapłacą cenę, jakiej się nie spodziewają...

W drugim tomie trylogii, W pierścieniu ognia Katniss i Peeta przygotowują się do odbycia obowiązkowego Tournee Zwycięzców, kiedy dowiadują się o fali zamieszek, do których przyczynił się ich zuchwały czyn. W tle trwają przygotowania do rocznicowych, 75. Głodowych Igrzysk, które przyniosą bardziej niż zaskakujący obrót spraw... Bo Kapitol jest zły. I Kapitol pragnie zemsty...

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68242-14-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ści­skam bi­don w dło­niach, choć mroźne po­wie­trze już dawno temu wy­ssało cie­pło z her­baty. Moje mię­śnie stę­żały na chło­dzie, i gdyby te­raz po­ja­wiła się wa­taha dzi­kich psów, mia­ła­bym trud­no­ści z wdra­pa­niem się na drzewo i na pewno by mnie do­pa­dły. Po­win­nam wstać, po­cho­dzić, upo­rać się ze sztyw­no­ścią koń­czyn, ale tylko sie­dzę, nie­ru­choma ni­czym skała pode mną, kiedy świt za­czyna roz­ja­śniać niebo nad la­sem. Ze słoń­cem nie wy­gram, mogę tylko bez­rad­nie przy­glą­dać się, jak nad­cho­dzi dzień, któ­rego od mie­sięcy wy­cze­ki­wa­łam z prze­ra­że­niem.

Do po­łu­dnia wszy­scy do­trą do na­szego no­wego domu w Wio­sce Zwy­cięz­ców. Dzien­ni­ka­rze, ka­me­rzy­ści, na­wet Ef­fie Trin­ket, do nie­dawna moja opie­kunka, przy­jadą z Ka­pi­tolu do Dwu­na­stego Dys­tryktu. Za­sta­na­wiam się, czy Ef­fie ustroi się w tę idio­tyczną ró­żową pe­rukę, czy też na To­ur­née Zwy­cięz­ców sprawi so­bie nową, w rów­nie nie­na­tu­ral­nym ko­lo­rze. Inni też będą na mnie cze­kać. Per­so­nel, go­tów speł­niać wszyst­kie moje ży­cze­nia pod­czas dłu­giej po­dróży po­cią­giem. Ekipa przy­go­to­waw­cza, która upięk­szy mnie przed wy­stę­pami. Mój sty­li­sta i przy­ja­ciel, Cinna, pro­jek­tant fan­ta­stycz­nych ko­stiu­mów, dzięki któ­rym przy­cią­gnę­łam uwagę pu­blicz­no­ści Gło­do­wych Igrzysk.

Gdyby to za­le­żało ode mnie, sta­ra­ła­bym się cał­kiem wy­ma­zać igrzy­ska z pa­mięci. Ni­gdy bym o nich nie mó­wiła, uda­wa­ła­bym, że były tylko złym snem. Ze względu To­ur­née Zwy­cięz­ców jest to jed­nak nie­moż­liwe – wy­ru­szamy nie­mal do­kład­nie pół roku po igrzy­skach i pół roku przed na­stęp­nymi. W ten spo­sób Ka­pi­tol stra­te­gicz­nie pod­trzy­muje at­mos­ferę grozy i nie­uchron­no­ści, a my, miesz­kańcy dys­tryk­tów, mamy obo­wią­zek rok w rok przy­po­mi­nać so­bie, że rzą­dzi nami że­la­zną ręką, a na do­da­tek zmu­sza nas do urzą­dza­nia uro­czy­sto­ści z tej oka­zji. W tym roku to ja je­stem jedną z gwiazd wi­do­wi­ska. Będę jeź­dzić od dys­tryktu do dys­tryktu, wy­stę­po­wać przed tłu­mem lu­dzi, któ­rzy w du­chu mnie nie­na­wi­dzą, spo­glą­dać z góry na twa­rze człon­ków ro­dzin za­bi­tych przeze mnie dzieci...

Słońce wscho­dzi, więc i ja wstaję. Bolą mnie wszyst­kie stawy, a lewa noga ścier­pła mi tak bar­dzo, że do­piero po kilku mi­nu­tach spa­ceru od­zy­skuję w niej czu­cie. Spę­dzi­łam w le­sie trzy go­dziny, ale na­wet nie pró­bo­wa­łam za­po­lo­wać na se­rio, więc wra­cam z pu­stymi rę­kami. Dla mamy i mo­jej młod­szej sio­stry to bez zna­cze­nia. Stać je na mięso od rzeź­nika w mie­ście, cho­ciaż wcale nie sma­kuje nam bar­dziej niż świeża dzi­czy­zna. Dzi­siaj jed­nak mój naj­lep­szy przy­ja­ciel Gale Haw­thorne i jego ro­dzina li­czą na mnie i nie mogę ich za­wieść, wo­bec czego wy­ru­szam na pół­to­ra­go­dzinny ob­chód po wny­kach. Gdy cho­dzi­li­śmy do szkoły, po­po­łu­dniami wy­star­czało nam czasu na spraw­dza­nie si­deł, po­lo­wa­nie i zbie­rac­two, a także na po­wrót do mia­sta i han­del. Te­raz Gale pra­cuje przy wy­do­by­ciu wę­gla, a po­nie­waż ja ca­łymi dniami nie mam nic do ro­boty, prze­ję­łam jego obo­wiązki.

Do tej pory Gale zdą­żył już pod­bić kartę w ko­palni, zje­chać pod zie­mię windą tak prędką, że żo­łą­dek pod­cho­dzi do gar­dła, i wziąć się do ro­boty na przodku. Wiem, jak tam jest, bo całą klasą co rok zwie­dza­li­śmy ko­pal­nię w ra­mach szko­le­nia. Gdy by­łam mała, uwa­ża­łam tylko, że wą­skie tu­nele, cuch­nące po­wie­trze i wszech­ogar­nia­jąca ciem­ność są nie­przy­jemne. Kiedy jed­nak wy­buch za­bił mo­jego ojca i kilku in­nych gór­ni­ków, z tru­dem uda­wało mi się wejść do windy, a co­roczne wy­cieczki bu­dziły mój wielki nie­po­kój. Dwa razy tak się po­cho­ro­wa­łam, ma­jąc w per­spek­ty­wie zwie­dza­nie ko­palni, że mama uznała to za grypę i po­zwo­liła mi zo­stać w domu.

My­ślę o Gale’u, który od­żywa do­piero w le­sie, na świe­żym po­wie­trzu, w pro­mie­niach słońca, nad czy­stą, wartką wodą. Nie wiem, jak on znosi ko­pal­nię. A wła­ści­wie wiem – wy­trzy­muje, bo tylko w ten spo­sób zdoła wy­kar­mić matkę, dwóch młod­szych braci i sio­strę. Ja mam forsy jak lodu, znacz­nie wię­cej niż po­trzeba na utrzy­ma­nie obu na­szych ro­dzin, a jed­nak Gale nie chce wziąć ode mnie ani gro­sza. Nie­chęt­nie przyj­muje na­wet mięso, choć z pew­no­ścią za­opie­ko­wałby się moją mamą i Prim, gdy­bym zgi­nęła pod­czas Gło­do­wych Igrzysk. Po­wta­rzam mu, że od­daje mi przy­sługę, bo nie je­stem w sta­nie wy­trzy­mać co­dzien­nej bez­czyn­no­ści, ale ni­gdy nie przy­no­szę zwie­rzyny, gdy Gale jest w domu. Zresztą nie­ła­two go za­stać, skoro pra­cuje przez pół doby.

Tak na­prawdę spo­ty­kam się z Gale’em tylko w nie­dziele, kiedy wy­ru­szamy na wspólne łowy w le­sie. Nie­dziela na­dal jest naj­lep­szym dniem w ty­go­dniu, sporo się jed­nak zmie­niło od cza­sów, gdy mo­gli­śmy po­wie­dzieć so­bie wszystko. Igrzy­ska ode­brały nam na­wet to. Nie tracę na­dziei, że z bie­giem czasu od­zy­skamy dawną swo­bodę, cho­ciaż w głębi du­szy prze­czu­wam, że nie ma po­wrotu do prze­szło­ści.

Nie­źle mi dziś po­szło – zła­pa­łam we wnyki osiem kró­li­ków, dwie wie­wiórki i bo­bra, który za­plą­tał się w dru­cianą pu­łapkę za­ci­skową. Gale za­wsze świet­nie so­bie ra­dził z bu­dową i za­sta­wia­niem si­deł. Przy­wią­zy­wał je do mło­dych drzew, żeby zdo­bycz za­wi­sła poza za­się­giem dra­pież­ni­ków, usta­wiał kłody na cien­kich pa­ty­kach uru­cha­mia­ją­cych pu­łapkę, a do po­ło­wów wy­pla­tał ko­szyki, z któ­rych ryby nie były w sta­nie się wy­do­stać. Idę szla­kiem si­deł i za­sta­wiam pu­łapki na nowo, ale wiem, że ni­gdy nie do­rów­nam Gale’owi. Ma do­sko­nale roz­wi­nięty zmysł rów­no­wagi i po­trafi prze­wi­dzieć, w któ­rym miej­scu zwie­rzyna prze­tnie ścieżkę. To coś wię­cej niż do­świad­cze­nie, to wro­dzony ta­lent. Ja rów­nież mam dar – kiedy w nie­mal kom­plet­nych ciem­no­ściach strze­lam do zwie­rzę­cia, umiem je po­ło­żyć jedną strzałą.

Słońce stoi już wy­soko na nie­bie, gdy do­cie­ram do ogro­dze­nia wo­kół Dwu­na­stego Dys­tryktu. Jak za­wsze na mo­ment wy­tę­żam uszy, ale nie sły­szę cha­rak­te­ry­stycz­nego bu­cze­nia, które świad­czy­łoby o tym, że ogro­dze­nie jest pod na­pię­ciem. Rzadko kiedy bywa, choć po­winno, i to przez cały czas. Prze­ci­skam się przez szcze­linę pod siatką i wy­czoł­guję się na Łąkę, rzut ka­mie­niem od mo­jego domu, po­przed­niego domu. Na­dal na­leży do nas, po­nie­waż zgod­nie z pra­wem to ofi­cjalne miej­sce za­miesz­ka­nia mo­jej mamy i sio­stry. Gdy­bym te­raz pa­dła tru­pem, mu­sia­łyby tu wró­cić, tym­cza­sem jed­nak obie miesz­kają w no­wym domu w Wio­sce Zwy­cięz­ców i tylko ja by­wam w tej cia­snej cha­łu­pie, w któ­rej się wy­cho­wa­łam. To jest mój praw­dziwy dom.

Idę tam, żeby się prze­brać. Ścią­gam starą skó­rzaną kurtkę po ojcu i wkła­dam płaszcz z de­li­kat­nej wełny, który cią­gle wy­daje mi się za wą­ski w ra­mio­nach. Zo­sta­wiam mięk­kie, zno­szone buty my­śliw­skie i biorę dro­gie, ma­szy­nowo szyte obu­wie, zda­niem mamy sto­sow­niej­sze dla ko­goś o mo­jej po­zy­cji. Łuk i strzały ukry­łam wcze­śniej w pu­stej kło­dzie w le­sie. Czas ucieka, ale po­zwa­lam so­bie na parę mi­nut w kuchni. Z wy­ga­szo­nym pa­le­ni­skiem, bez ob­rusa na stole, wy­daje się cał­kiem opusz­czona. Opła­kuję tu prze­szłość. Z tru­dem wią­za­ły­śmy ko­niec z koń­cem, ale przy­naj­mniej zna­łam swoje miej­sce na ziemi, by­łam świa­doma zna­cze­nia tego domu dla de­li­kat­nej tkanki na­szego ży­cia. Chcia­ła­bym do niego wró­cić, bo z per­spek­tywy czasu wy­daje mi się bez­piecz­niej­szy niż to, co mam te­raz, kiedy je­stem sławna i bo­gata, i znie­na­wi­dzona przez ka­pi­to­liń­skie wła­dze.

Miau­cze­nie za drzwiami z tyłu przy­kuwa moją uwagę, więc je otwie­ram i wi­dzę za nimi Ja­skra, brzyd­kiego ko­cura Prim. Nowy dom nie po­doba mu się pra­wie tak samo jak mnie i za­wsze znika, kiedy moja sio­stra jest w szkole. Ni­gdy nie prze­pa­da­li­śmy za sobą, te­raz jed­nak łą­czy nas nić po­ro­zu­mie­nia. Wpusz­czam go, czę­stuję odro­biną bo­brzego sa­dła, a na­wet przez chwilę dra­pię za uszami.

– Pa­skuda z cie­bie, wiesz? – mó­wię do niego. Ja­skier trąca moją dłoń, do­ma­ga­jąc się dal­szych piesz­czot, ale na mnie pora. – No, chodź.

Pod­no­szę go jedną ręką, drugą chwy­tam torbę ze zwie­rzyną i wy­cho­dzę na ulicę. Kot ze­ska­kuje i znika pod krza­kiem.

Buty ci­sną, żu­żel chrzę­ści pod sto­pami. Prze­my­kam się przez alejki, prze­kra­dam po­dwó­rzami i po kilku mi­nu­tach do­cie­ram pod dom Gale’a. Ha­zelle, jego mama, po­chyla się nad zle­wem i za­uważa mnie przez okno, więc wy­ciera ręce w far­tuch i ru­sza, żeby po­wi­tać mnie u drzwi.

Lu­bię Ha­zelle, sza­nuję ją. W wy­bu­chu, który za­bił mo­jego ojca, zgi­nął także jej mąż, a była wtedy w za­awan­so­wa­nej ciąży i miała trzech chło­pa­ków na utrzy­ma­niu. Nie­spełna ty­dzień po po­ro­dzie po­szła szu­kać pracy. Do ko­palni się nie nada­wała, no­wo­ro­dek wy­ma­gał cią­głej opieki, ale udało się jej prze­ko­nać paru kup­ców, żeby da­wali jej brudne rze­czy do pra­nia. W wieku czter­na­stu lat Gale, naj­star­szy z dzie­cia­ków Ha­zelle, zo­stał głów­nym ży­wi­cie­lem ro­dziny. Już wcze­śniej zgła­szał się po astra­gale, które upo­waż­niały go do po­bie­ra­nia nie­wiel­kiej ilo­ści zboża i oleju w za­mian za do­dat­kowe wpro­wa­dze­nie jego na­zwi­ska do lo­so­wa­nia try­bu­tów. Był wtedy wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym tra­pe­rem, ale i tak nie dałby rady utrzy­mać pię­cio­oso­bo­wej ro­dziny, gdyby Ha­zelle nie ura­biała so­bie rąk przy ta­rze do pra­nia. Zimą jej dło­nie czer­wie­niały i pę­kała na nich skóra, w do­datku co rusz krwa­wiły. Pew­nie do dziś by tak było, gdyby nie bal­sam ukrę­cony przez moją mamę. Ha­zelle i Gale ro­bią wszystko, żeby po­zo­stałe dzie­ciaki – dwu­na­sto­letni Rory, dzie­się­cio­letni Vick i czte­ro­latka Posy – ni­gdy nie mu­siały się zgła­szać po astra­gale.

Ha­zelle uśmie­cha się na wi­dok zwie­rzyny. Pod­nosi bo­bra za ogon, sza­cuje wagę.

– Bę­dzie z niego przy­zwo­ity gu­lasz – mówi. W prze­ci­wień­stwie do Gale’a, nie wi­dzi pro­blemu w na­szym my­śliw­skim po­ro­zu­mie­niu.

– Ma nie­złe fu­tro – za­uwa­żam. Lu­bię spę­dzać czas z Ha­zelle, roz­ma­wiać o war­to­ści dzi­czy­zny, jak za­wsze. Za­pa­rza mi ku­bek zio­ło­wej her­batki, z wdzięcz­no­ścią ści­skam go w zmar­z­nię­tych dło­niach. – Po po­wro­cie z to­ur­née mo­gła­bym cza­sami za­bie­rać ze sobą Rory’ego, po szkole. Na­uczy­ła­bym go strze­lać.

Ha­zelle kiwa głową.

– Przy­da­łoby się. Gale za­mie­rza to zro­bić, ale ma czas tylko w nie­dziele, a chyba woli je spę­dzać z tobą.

Ru­mie­nię się, nic nie mogę na to po­ra­dzić. To oczy­wi­ście głu­pota, prze­cież chyba nikt nie zna mnie le­piej niż Ha­zelle. Wie, ja­kie więzi łą­czą mnie z Gale’em. Z pew­no­ścią mnó­stwo lu­dzi za­kła­dało, że prę­dzej czy póź­niej weź­miemy ślub, na­wet je­śli ja ni­gdy nie bra­łam tego pod uwagę. Tak było przed igrzy­skami, za­nim mój kom­pan i so­jusz­nik Pe­eta Mel­lark oznaj­mił, że ko­cha mnie do sza­leń­stwa. Na­sza mi­łość sta­no­wiła pod­stawę stra­te­gii prze­trwa­nia na are­nie – tyle że dla Pe­ety to nie była stra­te­gia. Sama nie wiem, czym była dla mnie, wiem za to, że Gale sporo przez to wy­cier­piał, i serce mi się ści­ska na myśl o To­ur­née Zwy­cięz­ców i o tym, że Pe­eta i ja znowu bę­dziemy mu­sieli uda­wać ko­chan­ków.

Prze­ły­kam her­batę, cho­ciaż pa­rzy mi ję­zyk.

– Na mnie pora. – Od­su­wam się od stołu. – Mu­szę się opo­rzą­dzić przed wy­stę­pem w te­le­wi­zji.

Ha­zelle mnie ści­ska.

– Na­jedz się do syta – mówi.

– Pew­nie.

Na­stępny przy­sta­nek to Ćwiek, gdzie tra­dy­cyj­nie sprze­daję lub wy­mie­niam więk­szość zdo­by­czy. Daw­niej był tu ma­ga­zyn wę­gla, ale od­kąd prze­stano go wy­ko­rzy­sty­wać, Ćwiek upodo­bali so­bie han­dla­rze nie­le­gal­nym to­wa­rem, a z cza­sem stał się re­gu­lar­nym czar­nym ryn­kiem. Jako że przy­ciąga mniej lub bar­dziej nie­uczci­wych, jest chyba od­po­wied­nim miej­scem dla mnie. Po­lo­wa­nie w la­sach wo­kół Dwu­na­stego Dys­tryktu ozna­cza zła­ma­nie kil­ku­na­stu praw i ka­rane jest śmier­cią.

By­walcy Ćwieka ni­gdy o tym nie mó­wią, ale je­stem ich dłuż­niczką. Od Gale’a wiem, że Śli­ska Sae, stara sprze­daw­czyni zupy, za­po­cząt­ko­wała zbiórkę pie­nię­dzy, aby wes­przeć Pe­etę i mnie pod­czas igrzysk. Ak­cja miała po­zo­stać we­wnętrzną sprawą Ćwieka, ale wieść o niej się ro­ze­szła i w kwe­stę za­an­ga­żo­wało się wiele in­nych osób. Nie wiem do­kład­nie, ile ze­brano, ale po­da­runki dla try­bu­tów kosz­tują kro­cie. Mam świa­do­mość, że ludzka ofiar­ność ura­to­wała mi ży­cie.

Na­dal dziw­nie się czuję, kiedy z pu­stą torbą otwie­ram drzwi. Nie mam nic do prze­han­dlo­wa­nia, ale mo­nety w kie­szeni na bio­drze wy­raź­nie mi ciążą. Sta­ram się od­wie­dzić jak naj­wię­cej sto­isk, to tu, to tam ku­puję kawę, bułki, jajka, przę­dzę, olej. Po na­my­śle de­cy­duję się na trzy bu­telki prze­źro­czy­stego bim­bru od jed­no­rę­kiej ko­biety o imie­niu Rip­per, ofiary gór­ni­czej ka­ta­strofy. Tylko dzięki wła­snej po­my­sło­wo­ści zna­la­zła spo­sób na prze­ży­cie.

Tru­nek nie jest ani dla mnie, ani dla mo­ich bli­skich, tylko dla Hay­mit­cha, na­szego men­tora na igrzy­skach. Jest opry­skliwy, po­ryw­czy i za­zwy­czaj pi­jany, ale do­brze się spi­sał, na­wet bar­dzo do­brze, bo także dzięki niemu po raz pierw­szy w hi­sto­rii po­zwo­lono zwy­cię­żyć dwóm try­bu­tom. Dla­tego bez względu na to, jaki jest Hay­mitch, je­stem rów­nież jego dłuż­niczką. Do­zgonną. Biorę bim­ber, bo parę ty­go­dni temu Hay­mit­chowi skoń­czyły się za­pasy, nie miał gdzie ich uzu­peł­nić i do­stał ataku – cały się trząsł i darł na coś, co tylko on wi­dział. Śmier­tel­nie wy­stra­szył Prim i szcze­rze mó­wiąc, ja też mało faj­nie się czu­łam, oglą­da­jąc go w ta­kim sta­nie. Od­tąd sta­ram się gro­ma­dzić bim­ber na wy­pa­dek na­stęp­nego nie­do­boru.

Cray, nasz Główny Straż­nik Po­koju, marsz­czy brwi, kiedy wi­dzi mnie z bu­tel­kami. To star­szy czło­wiek, z reszt­kami si­wych wło­sów za­cze­sa­nych na bok nad ja­sno­czer­woną twa­rzą.

– To drań­stwo jest dla cie­bie za mocne, dziew­czyno.

Wie, co mówi. Hay­mitch i Cray to naj­więksi pi­jacy, ja­kich w ży­ciu spo­tka­łam.

– Och, mama przy­rzą­dza z niego le­kar­stwa – tłu­ma­czę bez­tro­sko.

– Ten bim­ber jest do­bry na wszystko – przy­znaje Cray, rzuca mo­netę i bie­rze bu­telkę.

Do­cho­dzę do stra­ganu Śli­skiej Sae, wska­kuję na ladę i za­ma­wiam zupę, chyba z dyni i fa­soli. Kiedy jem, pod­cho­dzi Straż­nik Po­koju o imie­niu Da­rius i też ku­puje mi­skę.

To je­den z mo­ich ulu­bio­nych przed­sta­wi­cieli prawa, bo ni­gdy nie nad­używa wła­dzy, zwy­kle można z nim po­żar­to­wać. Pew­nie ma dwa­dzie­ścia parę lat, ale nie wy­daje się dużo star­szy ode mnie. W jego uśmie­chu i ster­czą­cych na wszyst­kie strony ru­dych wło­sach jest coś chło­pię­cego.

– Nie po­win­naś już sie­dzieć w po­ciągu? – dziwi się.

– Za­biorą mnie w po­łu­dnie – wy­ja­śniam.

– Nie po­win­naś le­piej się pre­zen­to­wać? – pyta gło­śnym szep­tem.

Mi­mo­wol­nie się uśmie­cham, bo cho­ciaż je­stem w kiep­skim na­stroju, ba­wią mnie jego za­czepki. – Może wpleć wstążkę we włosy, albo co? – Mu­ska mój war­kocz, a ja od­trą­cam jego rękę.

– Bez obaw. Jak ze mną skoń­czą, nikt mnie nie po­zna – za­rę­czam.

– To do­brze – mówi. – Dla od­miany warto by oka­zać dumę ze swo­jego dys­tryktu, co, panno Ever­deen? – Z uda­waną dez­apro­batą spo­gląda na Śli­ską Sae i od­cho­dzi do przy­ja­ciół.

– Mi­ska ma tra­fić do mnie z po­wro­tem! – woła za nim Śli­ska Sae, ale ze śmie­chem, więc nie brzmi to zbyt su­rowo. – Gale cię od­pro­wa­dzi? – pyta mnie.

– Nie, nie było go na li­ście – tłu­ma­czę jej. – Ale wi­dzia­łam się z nim w nie­dzielę.

– By­łam pewna, że jest na li­ście, jako twój ku­zyn i w ogóle – za­uważa z iro­nią.

To jesz­cze jedno wy­my­ślone przez Ka­pi­tol łgar­stwo. Kiedy wraz z Pe­etą tra­fi­łam do fi­na­ło­wej ósemki Gło­do­wych Igrzysk, or­ga­ni­za­to­rzy ro­ze­słali dzien­ni­ka­rzy z za­da­niem opra­co­wa­nia ma­te­ria­łów na nasz te­mat. Na py­ta­nie o naj­lep­szego przy­ja­ciela wszy­scy z mo­jego oto­cze­nia zgod­nie wska­zy­wali Gale’a, jed­nak on się nie nada­wał do wy­stę­po­wa­nia pu­blicz­nie w roli przy­ja­ciela, a to przez ro­mans, który od­gry­wa­łam na are­nie. Był zbyt przy­stojny, zbyt mę­ski i nie miał naj­mniej­szej ochoty uśmie­chać się i miz­drzyć przed ka­me­rami. Trzeba jed­nak przy­znać, że je­ste­śmy do sie­bie bar­dzo po­dobni, bo wy­glą­damy jak ty­powi miesz­kańcy Zło­ży­ska – mamy ciemne, pro­ste włosy, oliw­kową skórę, szare oczy. Nic dziw­nego, że ja­kiś ge­niusz zro­bił z nas ku­zy­nów. Nie mia­łam o tym po­ję­cia aż do po­wrotu, kiedy na pe­ro­nie mama po­wie­działa: „Ku­zyni nie mo­gli się cie­bie do­cze­kać!” Od­wró­ci­łam się i uj­rza­łam Gale’a i Ha­zelle z gro­madką dzieci. Po­zo­stało mi tylko po­go­dzić się z no­wym sta­nem rze­czy.

Śli­ska Sae wie, że nie je­ste­śmy spo­krew­nieni, ale na­wet lu­dzie, któ­rzy znają nas od lat, naj­wy­raź­niej o tym za­po­mnieli.

– Nie mogę się do­cze­kać, aż to wszystko się skoń­czy – wy­znaję pół­gło­sem.

– Wiem – od­szep­tuje Sae. – Ale mu­sisz przez to przejść, żeby do­trwać do końca. Le­piej się nie spóź­nij.

Za­czyna pró­szyć lekki śnieg, a ja idę do Wio­ski Zwy­cięz­ców. Mu­szę po­ko­nać nie­cały ki­lo­metr od placu w cen­trum mia­sta, ale wy­daje się, że tra­fiam do zu­peł­nie in­nego świata. Wio­ska jest nie­za­leż­nym osie­dlem, zbu­do­wa­nym wo­kół pięk­nego skweru, upstrzo­nego kwit­ną­cymi krze­wami. Stoi tu dwa­na­ście bu­dyn­ków, każdy tak duży, że po­mie­ściłby dzie­sięć ta­kich do­mów jak ten, w któ­rym do­ra­sta­łam. Dzie­więć od za­wsze świeci pust­kami, trzy są za­miesz­kane przez Hay­mit­cha, Pe­etę i mnie.

Domy za­miesz­kane przez moją ro­dzinę oraz Pe­etę ema­nują ży­ciem. W oknach palą się świa­tła, nad ko­mi­nami unosi się dym, a na drzwiach wej­ścio­wych wi­szą pęki po­ma­lo­wa­nej na ja­skrawe barwy ku­ku­ry­dzy, de­ko­ra­cja na nad­cho­dzące święto. Choć o te­ren wo­kół domu Hay­mit­cha dba ogrod­nik, już z da­leka wy­czuwa się at­mos­ferę za­pusz­cze­nia i obo­jęt­no­ści. Przed drzwiami przy­go­to­wuję się na naj­gor­sze i nie­chęt­nie wcho­dzę do środka.

Już od progu z obrzy­dze­niem marsz­czę nos. Hay­mitch nie wpusz­cza ni­kogo do sprzą­ta­nia, a on sam po­rzą­dek ma w no­sie. Przez lata odór al­ko­holu, wy­mio­cin, go­to­wa­nej ka­pu­sty i przy­pa­lo­nego mięsa, nie­pra­nych ubrań i my­sich bob­ków stwo­rzył fe­tor, od któ­rego oczy za­cho­dzą mi łzami. Brnę przez sterty wa­la­ją­cych się po pod­ło­dze opa­ko­wań, po­tłu­czo­nego szkła i ko­ści tam, gdzie znajdę Hay­mit­cha. Sie­dzi przy ku­chen­nym stole, z rę­kami roz­ło­żo­nymi na bla­cie i twa­rzą w ka­łuży roz­la­nej wódki, i do­no­śnie chra­pie.

Trą­cam go w ra­mię.

– Niech pan wstaje! – mó­wię gło­śno, bo wiem, że de­li­kat­niej nie da się go obu­dzić. Chra­pa­nie na mo­ment ustaje, jakby py­ta­jąco, a po­tem znów się roz­lega. Po­py­cham go bar­dziej sta­now­czo. – Pro­szę pana, po­budka! Dzi­siaj je­dziemy na to­ur­née! – Z tru­dem otwie­ram okno i wdy­cham świeże po­wie­trze, po czym roz­gar­niam sto­pami śmieci na pod­ło­dze i na­tra­fiam na bla­szany dzba­nek do kawy, do któ­rego na­le­wam wody z kranu nad zle­wem. W piecu jest jesz­cze odro­bina żaru, więc trą­cam wę­gle, żeby roz­nie­cić pło­mień. Wsy­puję do dzbanka zmie­loną kawę, dużo, żeby na­par był mocny i smaczny, i sta­wiam dzba­nek na piecu.

Hay­mitch na­dal jest nie­przy­tomny. Skoro nic nie po­skut­ko­wało, na­peł­niam mi­skę lo­do­watą wodą, wy­le­wam ją Hay­mit­chowi na głowę i mo­men­tal­nie od­ska­kuję. Z jego gar­dła wy­do­bywa się ni­ski, zwie­rzęcy po­mruk. Hay­mitch zrywa się z miej­sca tak gwał­tow­nie, że krze­sło od­la­tuje trzy me­try do tyłu, i bez za­sta­no­wie­nia tnie po­wie­trze no­żem. Za­po­mnia­łam, że za­wsze sy­pia z bro­nią w za­ci­śnię­tej dłoni. Po­win­nam była wy­łu­skać nóż z jego pal­ców, ale mia­łam za dużo spraw na gło­wie. Przez chwilę blu­zga i wy­ma­chuje no­żem, lecz w końcu przy­tom­nieje. Wy­ciera twarz w rę­kaw i ob­raca się w kie­runku pa­ra­petu, na któ­rym przy­cup­nę­łam na wy­pa­dek, gdy­bym mu­siała stąd szybko zwie­wać.

– Co ty wy­pra­wiasz? – par­ska.

– Ka­zał pan obu­dzić się na go­dzinę przed przy­jaz­dem te­le­wi­zji – tłu­ma­czę.

– Co? – zdu­miewa się.

– Sam pan to wy­my­ślił – pod­kre­ślam.

Chyba coś so­bie przy­po­mina.

– Dla­czego je­stem cały mo­kry?

– Nie mo­głam pana do­bu­dzić. Je­śli pan chciał, żeby się z pa­nem cac­kać, trzeba było po­pro­sić Pe­etę.

– O co trzeba mnie było po­pro­sić?

Na dźwięk tego głosu ści­ska mnie w żo­łądku, czuję się winna, smutna i prze­stra­szona. I tę­sk­nię, do tego też mogę się przy­znać. Tyle że tę­sk­nota ma zbyt silną kon­ku­ren­cję, aby kie­dy­kol­wiek zdo­łała zdo­mi­no­wać inne uczu­cia.

Pa­trzę, jak Pe­eta pod­cho­dzi do stołu. Pro­mie­nie słońca zza okna roz­świe­tlają płatki świe­żego śniegu na jego ja­snych wło­sach. Wy­daje się silny i zdrowy, cał­kiem inny od scho­ro­wa­nego, wy­gło­dzo­nego chłopca, któ­rego zna­łam z areny, i pra­wie nie ku­leje. Kła­dzie na stole bo­che­nek świe­żego chleba, po czym wy­ciąga rękę do Hay­mit­cha.

– O obu­dze­nie bez fun­do­wa­nia mi za­pa­le­nia płuc – bur­czy Hay­mitch i od­daje nóż. Ściąga brudną ko­szulę, od­sła­nia rów­nie od­ra­ża­jący pod­ko­szu­lek i wy­ciera się jego su­chym skraw­kiem.

Pe­eta z uśmie­chem za­nu­rza ostrze w bim­brze z bu­telki na pod­ło­dze, a po­tem wy­ciera je o ko­szulę i kroi chleb. To on za­opa­truje nas wszyst­kich w świeże pie­czywo. Ja po­luję, on pie­cze, Hay­mitch pije. Każde z nas na swój spo­sób za­bija czas i stara się uciec od wspo­mnień zwią­za­nych z Gło­do­wymi Igrzy­skami. Pe­eta po­daje Hay­mit­chowi piętkę i do­piero wtedy po raz pierw­szy na mnie spo­gląda.

– Chcesz kromkę?

– Nie, ja­dłam już na Ćwieku – od­po­wia­dam. – Ale dzię­kuję.

Mój głos brzmi obco, dziw­nie ofi­cjal­nie. To się po­wta­rza przy każ­dej roz­mo­wie z Pe­etą, od­kąd te­le­wi­zja prze­stała na­gry­wać sceny z na­szego szczę­śli­wego przy­jazdu do domu i po­wró­ci­li­śmy do nor­mal­nego ży­cia.

– Nie ma za co – mówi sztywno.

Hay­mitch ci­ska ko­szulę gdzieś w kąt.

– Brr – otrząsa się. – Mu­si­cie się so­lid­nie roz­grzać przed wy­stę­pem.

Ma ra­cję, rzecz ja­sna. Wi­dzo­wie będą ocze­ki­wali za­ko­cha­nych go­łąb­ków, zwy­cięz­ców Gło­do­wych Igrzysk, a nie dwójki lu­dzi, któ­rzy nie po­tra­fią spoj­rzeć so­bie w oczy.

– Niech się pan wy­ką­pie – oświad­czam zwięźle, wy­ska­kuję przez okno i idę do domu.

Śnieg zro­bił się lepki, zo­sta­wiam za sobą ślady stóp. Przy­staję przed drzwiami wej­ścio­wymi, żeby strzą­snąć z bu­tów mo­krą breję. Mama pra­co­wała dzień i noc, aby dom ide­al­nie wy­padł przed ka­me­rami, więc to kiep­ski mo­ment na bru­dze­nie lśnią­cych pod­łóg. Le­d­wie mi­jam próg, a ona zja­wia się i chwyta mnie za ra­mię, jakby pró­bu­jąc za­trzy­mać.

– Bez obaw, już ścią­gam buty – za­pew­niam ją i zo­sta­wiam je na wy­cie­raczce.

Mama śmieje się z wy­sił­kiem, ner­wowo zsuwa mi z ra­mie­nia my­śliw­ską torbę z za­ku­pami.

– To przez ten śnieg – tłu­ma­czy. – Spa­cer się udał?

– Spa­cer? – Do­sko­nale wie, że pół nocy spę­dzi­łam w le­sie. Na­gle do­strze­gam za jej ple­cami męż­czy­znę, stoi w drzwiach do kuchni. Już na pierw­szy rzut oka wi­dać, że przy­je­chał z Ka­pi­tolu, ma gar­ni­tur na miarę i ope­ra­cyj­nie po­pra­wione rysy twa­rzy. Dzieje się coś złego. – Ra­czej jazda na łyż­wach. Na dwo­rze jest praw­dziwe lo­do­wi­sko.

– Masz go­ścia – oznaj­mia mama. Jest bled­sza niż zwy­kle, w jej gło­sie sły­szę źle skry­wany nie­po­kój.

– Spo­dzie­wa­łam się go­ści do­piero w po­łu­dnie. – Udaję, że nie za­uwa­żam jej zde­ner­wo­wa­nia. – Cinna wpadł wcze­śniej, aby po­móc mi w przy­go­to­wa­niach?

– Nie, Kat­niss, przy­szedł... – za­czyna mama i urywa.

– Pro­szę, panno Ever­deen – od­zywa się nie­zna­jomy i ge­stem za­pra­sza mnie do środka. Dziw­nie się czuję, nie przy­wy­kłam do tego, by ktoś mnie wpro­wa­dzał do mo­jego domu, ale mam dość ro­zumu, żeby trzy­mać ję­zyk za zę­bami.

Po dro­dze zer­kam przez ra­mię na mamę i uśmie­cham się do niej krze­piąco.

– Pew­nie do­stanę nowe in­struk­cje w związku z to­ur­née.

Od pew­nego czasu otrzy­muję naj­roz­ma­it­sze wska­zówki od­no­śnie do trasy i pro­to­kołu w każ­dym dys­tryk­cie. Gdy jed­nak zmie­rzam ku drzwiom ga­bi­netu, które do­tąd ni­gdy nie były za­mknięte, różne my­śli prze­la­tują mi przez głowę. Kto tam jest? Czego od mnie chcą? Dla­czego mama jest blada jak kreda?

– Pro­szę wejść – po­na­gla mnie przy­bysz, który szedł za mną.

Ob­ra­cam wy­po­le­ro­waną gałkę z brązu i prze­kra­czam próg ga­bi­netu. Noz­drza wy­peł­nia mi dy­so­nans za­pa­chów róż i krwi. Wi­dzę ni­skiego, si­wego męż­czy­znę, wy­daje się dziw­nie zna­jomy. Nie prze­ry­wa­jąc czy­ta­nia książki, pod­nosi pa­lec, jakby chciał po­wie­dzieć: „Jesz­cze chwilę”. Po­tem się od­wraca, a mnie za­miera serce.

Pa­trzę w wę­żowe oczy pre­zy­denta Snowa.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: