Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W pocie czoła: Z dziennika dorobkowicza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W pocie czoła: Z dziennika dorobkowicza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава, 14 Марта 1884 года.

–-

W Dru­kar­ni Sta­ni­sła­wa Nie­mie­ry, – Wło­dzi­mier­ska Nr 2 lit. A.

Sit no­men Do­mi­ni be­ne­dic­tum.

Ni­żej na pod­pi­sie wy­ra­żo­ny, ja, Roch Ber­nard dziś Po­krzyw­nic­kim zwa­ny, sie­dem­dzie­siąt z okła­dem lat li­czą­cy so­bie; po­sta­no­wi­łem ży­cia mo­je­go ewen­ta, cho­ciaż nig­dy wy­so­ko nie sta­łem i oczów ludz­kich nie ścią­ga­łem na sie­bie, – spi­sać, już to dla wła­snej po­cie­chy już dla na­uki dru­gich.

Nie czy­nię tego z pre­zump­cij, ja­ko­bym trzy­mał, iż ży­wot mój na szcze­gól­ną aten­cję za­słu­gi­wał; prze­cież wła­śnie, że w ma­lucz­kich spra­wach ła­ska i mi­ło­sier­dzie Opatrz­no­ści naj­le­piej się oka­zu­ją, nie do po­gar­dze­nia więc jest i to, co z ko­lei losu mo­je­go na­uczyć się moż­na.

W cią­gu dość dłu­gie­go ży­cia mo­je­go lu­dzi wie­lu spo­ty­kać i tem­pe­ra­men­ta a umy­sły wsze­la­kie po­zna­wać mi się zda­rza­ło – rzad­ko na­tra­fia­łem na ta­kich coby lo­sów nie ob­wi­nia­li i na prze­zna­cze­nie swe nie na­rze­ka­li, cho­ciaż na praw­dę, za­wsze mi się zda­ło iż naj­wię­cej sa­mych sie­bie ob­wi­niać byli po­win­ni. Mnie ja­koś Bóg dał, żem przy róż­nych przy­go­dach do­ty­ka­ją­cych, nie pisz­czał zbyt­nio i nie wy­rze­kał, choć nie­raz różcz­ka sma­gnę­ła.

Spo­koj­nym umy­słem nie­uchron­ne losy ludz­kie zno­si­łem boć z ko­leb­ki z sobą dolę taką bie­rze­my, że cier­pieć każ­de­mu po­trze­ba. Skar­ga nie po­mo­że a siły od­bie­ra i czło­wie­ka w oczach dru­gich ma­łym czym. Dzie­ci pła­czą, a mąż wiel­kie­go du­cha pra­cu­je i mil­czy, gdy moż­na złe­go na­pra­wia­jąc, gdy nad siłę – cier­piąc męż­nie.

Za­tem po la­da­ja­kim tym ar­gu­men­cie, ad rem przy­stę­pu­ję.

A na­przód wy­znać to mu­szę, iż ro­dzi­ców mych i po­cho­dze­nia zgo­ła nie znam, do cze­go czy­niąc tę spo­wiedź z ży­cia rze­tel­ną mogę się i po­wi­nie­nem przy­znać. Nie je­stem spraw­cą losu tego, za­tem wsty­dzić się nie po­trze­bu­ję – o tyle o ilem się mógł chło­pię­ciem bę­dąc do­wie­dzieć o so­bie, nie­zna­na ubo­ga nie­wia­sta… cho­ra i wy­mi­ze­ro­wa­na przy­szedł­szy do wsi Po­ło­win­nik na Pod­la­siu z dziec­kiem na ręku, gdy jej lu­dzie nie zna­jąc, a śmier­ci się i kło­po­tu oba­wia­jąc do­do­ma nig­dzie przy­jąć nie chcie­li – jed­nej nocy pod pło­tem mię­dzy po­krzy­wa­mi zmar­ła. Na­le­zio­no mnie przy niej le­d­wie ży­we­go…

Bo­ry­siak wło­ścia­nin, któ­re­go żona uli­to­waw­szy się na­de­mną, za­bra­ła do cha­ty, opo­wia­dał, iż zmar­ła wy­glą­da­ła na szlach­cian­kę albo dwor­ską słu­gę, że mia­ła odzież wy­sza­rza­ną ale lep­szy byt ozna­cza­ją­cą. Pa­pie­rów przy niej żad­nych nie było, a in­dy­ga­cje i li­sty goń­cze nig­dy nie wy­kry­ły jej i mo­je­go po­cho­dze­nia.

Mo­głem mieć z rok lub wię­cej gdy się to sta­ło, a po da­tach kom­bi­nu­jąc my­ślę, iż się to dzia­ło oko­ło roku 1761, więc i datę uro­dze­nia do 1760 od­no­szę, sa­lva me­lio­ra­tio­ne.

Ja tego wca­le so­bie nie przy­po­mi­nam, a jak pa­mię­cią się­gam wiem tyl­ko o cha­cie Bo­ry­sia­ków, w któ­rej jak­bym na świat przy­szedł, bo mi się nań oczy otwo­rzy­ły.

Dziw­ną spra­wą tej pa­mię­ci ludz­kiej, któ­ra do spi­żar­ni po­dob­ną jest, co w nią na dno na­przód wsy­pa­no, póź­niej przy­le­gł­szy doń, naj­dłu­żej pono trwa i czuć się daje. Tak i ze mną. Wie­lu póź­niej­szych ży­cia chwil tak do­kład­nie i żywo trud­no mi dziś so­bie re­me­mo­ro­wać, jak owych pierw­szych dni i im­pre­sji.

Stoi mi przed oczy­ma, jak­bym na nią pa­trzał owa cha­ta Bo­ry­sia­ka, całe go­spo­dar­stwo jego i moja oko­ło nie­go kol­la­bo­ra­cja. Jak za­pa­mię­tam bo­wiem, gdym jesz­cze we­dle po­spo­li­te­go wy­ra­że­nia ko­szu­lę w zę­bach no­sił, wy­słu­gi­wać się już za ka­wa­łek chle­ba mu­sia­łem.

Bo­ry­sia­ko­wa sama ko­bie­ta była ser­ca do­bre­go, li­to­ści­wa, ale cza­su do piesz­czot nie mia­ła. Wszy­scy zresz­tą ile nas było, we­dle pra­wa Bo­że­go, pra­co­wać mu­sie­li. Ona, nie mło­da już, czę­sto sła­bie­ją­ca, on na któ­re­go gło­wie był chleb po­wsze­dni ca­łej gro­mad­ki, star­szy ode­mnie je­dy­ny sy­na­czek ich Mi­ro­nek, star­sza jesz­cze od nie­go cór­ka Ma­rych­na, pa­rob­czak Fe­doś, zgrzy­bia­ła już mat­ka Bo­ry­sia­ko­wej Pra­xe­da Sa­lo­mo­nia­ko­wa… każ­dy miał ro­bo­tę ja­kąś – nikt do góry brzu­chem le­żąc próż­no­wać nie mógł.

Pierw­szym urzę­dem jaki mi się do­stał było – o ile po­mnę – wy­pę­dza­nie i strze­że­nie kil­kor­ga gęsi, z któ­re­mi nie ma­łe­go za­zna­łem kło­po­tu. Wpraw­dzie jako go­dło wła­dzy nad nie­mi wrę­czo­ny mi był dłu­gi pręt, któ­rym mia­łem pra­wo ma­chać, ale krzy­kli­wa gro­mad­ka, szcze­gól­nie jej­mość czu­wa­ją­ca nad pi­sklę­ta­mi, otwar­ty bunt pod­no­si­ła prze­ciw mnie, i skrzy­dła strasz­li­wie roz­sta­wiw­szy, szy­ję wy­cią­ga­jąc, sy­cząc bie­gła na mnie tak jak­by ani pręt ani ja wie­le ją stra­chu nie na­ba­wia­ły.

Na pa­stwi­sku zaś wy­zna­czo­nem dla gęsi trud­no je było utrzy­mać, gdyż po­ję­cia tego co do­zwo­lo­nem a co za­ka­za­nem było nie mia­ły i par­ły się naj­czę­ściej albo w zbo­że cu­dze lub na łąkę za­tknię­tą.

Nę­ci­ły je wresz­cie i ka­łu­że a wody, w któ­re ja da­lej ko­lan iść nie śmia­łem za nie­mi, z cze­go z per­fi­dją wy­ra­cho­wa­ną ko­rzy­sta­ły, na­igra­wa­jąc się ze mnie.

Naj­strasz­niej­sze­mi w tym za­wo­dzie moim pa­ste­rza w ko­szu­li­nie, bez okry­cia gło­wy, były dnie chłod­ne szcze­gól­niej w po­cząt­kach, do­pó­ki in­stynkt nie na­uczył jak so­bie ra­dzić.

Na­śla­do­wa­nie jest w ludz­kiej na­tu­rze, a że w exkur­sjach tych nie sam je­den by­wa­łem, spo­ty­ka­jąc się czę­sto­kroć z do­świad­czeń­sze­mi, pręd­kom so­bie ra­dzie na­uczył się od nich. Scho­dzi­li­śmy się też ra­zem cza­sem, co nie było bez ko­rzy­ści, ale i bez gu­zów przy­tem. Star­si gło­wą i la­ta­mi na mnie, któ­ry by­łem sie­ro­tą, przy­błę­dą, na ła­ska­wym chle­bie, pa­trza­li z wy­so­ka. Nie obu­dza­ło w nich li­to­ści po­ło­że­nie moje, uczo­no mnie po­ko­ry za­wcza­su.

Mu­sia­łem słu­chać aby w ła­ski się wku­pić.

Bo­ry­sia­ko­wa, jak­kol­wiek za­cna i do­bra ko­bie­ta, opie­ku­ją­ca się mną po ma­cie­rzyń­sku, wszak­że gdy się tra­fi­ło iż gą­siot­ko żół­te prze­pa­dło, nie pusz­cza­ła tego pła­zem. Ha­ła­su i na­rze­ka­nia było wie­le, a je­dy­nym ra­tun­kiem ci­che łzy w kąt­ku pod pie­cem i dłu­ba­nie pal­ca­mi w gli­nie dla dys­trak­cji.

Sam Bo­ry­siak, choć za­sad­ni­czo prze­ciw­nym nie był ad­op­to­wa­niu Po­krzyw­ki, bo tak mnie z ra­cji po­krzyw pod pło­tem za­mia­no­wa­no, czę­sto po­wta­rzał, iż z ta­kie­go – znaj­dy rzad­ko co do­bre­go wy­ro­śnie. Pro­ro­ko­wał mi żem wi­su­sem miał być i że źle skoń­czyć mam, co się szczę­ściem nie spraw­dzi­ło.

Bo­ry­sia­ko­wa na­ów­czas z wiel­kim tak­tem nie­wie­ścim, nie sprze­ci­wia­jąc mu się, nie draż­niąc go bar­dziej, mil­cza­ła cho­dząc oko­ło garn­ków, nie­kie­dy na­wet sło­dząc mi gde­ra­nie ka­wał­kiem chle­ba i skraw­kiem sło­ni­ny.

Ro­zu­mie się iż sie­ro­ta na ła­sce, mia­łem w domu po­śled­nie miej­sce po dzie­ciach i żem po­dar­te przez nich ko­szu­le, suk­man­ki i łach­man­ki do­na­szał. Co z nich spa­da­ło dla mnie było prze­zna­czo­ne. Zda­wa­ło mi się to jesz­cze prze­pysz­nem bom nie miał nic, a zim­no szcze­gól­niej do­tkli­wie mi się czuć da­wa­ło. La­da­ja­ki przy­odzie­wek, któ­ry swo­im na­zwać mo­głem, jak­kol­wiek li­chy wy­da­wał mi się skar­bem nie­oce­nio­nym – bo ogrze­wał.

W ży­wie­niu mnie Bo­ry­sia­ko­wa, choć dla niej dzie­ci pierw­sze były, nie krzyw­dzi­ła i sie­ro­ty. Stra­wa była jak naj­prost­sza, na przed­nów­ku li­cha, lecz wszy­scy­śmy się z nią ob­cho­dzić mu­sie­li.

Sta­rusz­ka Pra­xe­da Sa­lo­mo­nia­ko­wa do wnu­ków przy­wią­za­na nie­zmier­nie, mnie jako od­ja­da­ją­ce­go ich, jako choć odro­bi­nę mi­ło­ści od­bie­ra­ją­ce­go dla sie­bie, nie cier­pia­ła. Wiek czy­nił ją gder­li­wą i zgryź­li­wą. Ob­ry­wa­łem od niej czę­sto po­kry­jo­mu sztur­gań­ce, któ­re zno­si­łem nie skar­żąc się, ze stra­chu aby nie za­ro­bić na gor­sze jesz­cze. Bo­ry­sia­ko­wa bra­ła mnie w obro­na.

Ona mia­ła to prze­ko­na­nie, iż sie­ro­ta wzię­ta do domu, szczę­ście przy­nieść była po­win­na.

Bo­ry­siak sam cze­kał aże­bym pod­rósł i sił na­brał, aby mnie oko­ło go­spo­dar­stwa zu­żyt­ko­wać. Dłu­gi czas jed­nak nie zda­łem się na nic oprócz pa­sie­nia gęsi.

Ten tyl­ko póź­niej uczy­ni­łem po­stęp, że mi już nie jed­na Bo­ry­sia­ko­wa, ale i dwu są­sia­dów od­da­wa­li je w opie­kę. Obo­wiąz­ki moje przez to wiel­ce utrud­nio­ne zo­sta­ły, bo gęsi mię­dzy sobą nie żyły w przy­jaź­ni, z po­wo­du dzie­ci… a gą­sio­ry jako oj­co­wie fa­mil­ji koso na sie­bie pa­trza­li…

Tra­fia­ły się nie­po­ro­zu­mie­nia któ­re prę­tem moim roz­są­dzać mu­sia­łem, a wów­czas pa­nie z sy­kiem i ło­po­tem skrzy­deł rzu­ca­ły się na bose nogi moje.

Z przy­gód na wy­go­nie pa­mięt­ne mi są i tra­gicz­ne, gdy psy cza­sem gęsi roz­pę­dzi­ły, prze­ciw któ­rym ja czu­łem się za sła­bym. Raz nie­po­czci­wiec wy­żeł roz­hu­law­szy się jed­ną udu­sił, o co spra­wa się do dwo­ru wy­to­czy­ła.

Ja nie­win­nie obe­rwa­łem w kark od Bo­ry­sia­ka.

Ale tra­fia­ły się kom­pen­sa­ty, z któ­rych naj­roz­kosz­niej­szą, o ile so­bie przy­po­mnieć mogę, było za­ja­da­nie kra­dzio­nych ka­cza­rów z ka­pu­sty, ob­ry­wa­nia gro­chu i – po­ży­wa­nie mar­che­wek su­ro­wych. U brze­gu lasu tra­fia­ły się też ry­dze, so­ro­jeż­ki i grzy­by, któ­re się pie­kło. De­li­cjo­nal­ne to były po­tra­wy… Na wio­snę piło się sok brzo­zo­wy lub klo­no­wy z chci­wo­ścią wiel­ką, w je­sie­ni obi­ja­ło się ulę­gał­ki ze sta­rych grusz na polu… Co tam ki­jów na nich za­wi­sło, stra­co­nych czę­sto nada­rem­nie!

Za­po­mnia­łem tu za­pi­sać, iż gdy mnie w rę­kach zmar­łej ko­bie­ty pod pło­tem wzię­to, po­nie­waż nie było do­wo­du żad­ne­go iż ochrzczo­ny by­łem, jak­kol­wiek pre­zump­cja mó­wi­ła za­tem, wa­run­ko­wy chrzest do­peł­nił na­de­mną ple­ban miej­sco­wy, da­jąc mi aż dwa imio­na Ro­cha i Ber­nar­da, po­nie­waż dzia­ło się to w sierp­niu. Na­zwi­sko zaś Po­krzyw­ki tak­że do me­tryk, w bra­ku in­ne­go za­pi­sa­no.

Z tego Ro­cha zro­bio­no Ho­rosz­ka i tak mnie wa­bio­no.

Z dzieć­mi Bo­ry­sia­ków choć się tra­fia­ło róż­nie, ży­li­śmy do­syć zgod­nie. Ro­zu­mie się iż po­słu­gi­wać ich i wy­rę­czać mu­sia­łem.

Star­sza duża Ma­rych­na, któ­ra wy­rost­kiem była, mia­ła do­bre ser­ce jak jej mat­ka, skar­żyć się na nią nie mogę. Dziec­ko we­so­łe, ład­ne, zdro­we, śpie­wa­jąc po ca­łych dniach, ra­de­by było, aby jej we­so­ło­ści nic nie mą­ci­ło, wi­dzieć wszyst­kich śmie­ją­ce­mi się. Łzów i kwi­le­nia zno­sić nie mo­gąc, tu­li­ła, gła­ska­ła, a pod­czas i ła­ja­ła aby ci­cho być. Gdy zaś i to nie po­mo­gło, go­to­wa była wła­snym ka­wał­kiem chle­ba gębę za­tknąć.

Z Mi­ron­kiem do­syć ze­psu­tym przez bab­kę i ojca, szło tro­chę cię­żej. Na­wet w do­brym hu­mo­rze bę­dąc, znaj­do­wał przy­jem­no­ści in­spe­ra­te, dać sera w gło­wę lub nogę pod­sta­wić. Ba­wi­ło go gdy siłę swą i zręcz­ność oka­zał.

Ale i on zły nie był – na­gra­dzał po­tem za tę butę.

Oprócz pa­sa­nia gęsi, z przy­by­wa­ją­ce­mi si­ła­mi, ro­sły obo­wiąz­ki moje, do róż­nych po­sług do­mo­wych.

Mo­głem nie­wiel­kie wia­dro wody, choć moc­no rękę jed­ną pod­no­sząc i sta­wa­jąc kil­ka­kroć, przy­nieść do cha­ty. Płu­ka­łem mi­ski i garn­ki, pa­ro­bek Fe­doś, któ­ry wziął na sie­bie obo­wiąz­ki gu­wer­ne­ra, po­ka­zy­wał mi róż­ne rze­czy i uczył jak się z czem ob­cho­dzić. Je­że­li nie miał z kim mó­wić, a chcia­ło mu się ga­dać, sia­dał i pró­bo­wał roz­mo­wy ze mną. Szło mu o to aby go ktoś słu­chał, gdy usta­wicz­nie na­rze­kał, szcze­gól­niej na sta­rą Pra­xe­dę za jej skąp­stwo i pod­glą­da­nie, przy­czem i sa­me­mu Bo­ry­sia­ko­wi nie par­do­no­wał.

Dzia­ła mu się za­wsze krzyw­da, a gdy pod­pił wpa­dał w ro­dzaj sza­łu i pła­kał. Je­den wy­ro­stek Ma­rych­na mia­ła u nie­go ła­skę, i dla niej ani pra­cy, ani cza­su, ani na­ra­że­nia się go­spo­da­rzo­wi nie ża­ło­wał. Gdy­by się jej nie wiem cze­go za­chcia­ło, – przy naj­pil­niej­szej ro­bo­cie, miał za­wsze czas, wy­kradł się, wy­łgał, byle zro­bić co za­żą­da­ła. Zna­ła ona to do­brze i po­słu­gi­wa­ła się bez li­to­ści. A jak mu gło­wą kiw­nę­ła za to, wię­cej nie żą­dał.

Nie wiem już czy do to­wa­rzy­szów tych lat mło­do­ści za­li­czyć mam psa któ­re­go zwa­li Wy­rwa­niec, zło­śli­wą isto­tę, nie­gdyś opa­rzo­ną i no­szą­cą śla­dy wy­pad­ku co ją mało ży­cia nie po­zba­wił, war­czą­cą, złą, na­je­żo­ną i wiecz­nie głod­ną.

Draż­nić go nie było bez­piecz­nie, bo i swo­ich na­wet ką­sał. Ale za to czuj­ny był nie­zmier­nie, po ca­łych no­cach nie sy­piał i na płot się spiąw­szy szcze­kał a wył ża­ło­ści­wie.

Mia­łem już za po­ga­nia­cza iść do płu­ga, co mnie w nie­ma­łą wzbi­ja­ło dumę, gdyż awans na­tu­ral­ny na pa­rob­ka przed­sta­wiał się w przy­szło­ści, gdy nie­spo­dzia­na za­szła' losu zmia­na.

We wsi na­szej dzie­dzi­cem był pan Chwo­stow­ski, sta­ry ka­wa­ler, któ­ry za cza­sów sa­skich na­uczył się po­pusz­czać pasa, choć nie bar­dzo na to sta­wa­ło.

Miał pod­ów­czas lat z pięć­dzie­siąt, a o ile wi­dzia­łem i sły­sza­łem – nig­dy pra­wie w domu miej­sca nie za­grzał. Albo go­ści miał u sie­bie lub sam był w go­ści­nie, na zjeź­dzie, na sej­mi­ku, na są­dach, na we­se­lu, na imie­ni­nach, na po­je­dyn­ku.

Wszy­scy się nim po­słu­gi­wa­li.

Męż­czy­zna słusz­ne­go wzro­stu, z gło­wą, pod­go­lo­ną, z wą­sem pod­strzy­żo­nym, choć już szpa­ko­wa­cieć za­czy­nał, zu­cha uda­wał, trzy­mał się krzep­ko, pił okrut­nie, jadł strasz­nie, krzy­czał że go o milę sły­chać było, stu­kał nogą, do ser­pen­ty­ny rwał się lada co, – ale ser­ce miał na­der mięk­kie. Po kie­lisz­ku ka­po­tę z sie­bie zdjąć był go­tów, roz­da­ro­wy­wał co miał, nikt od nie­go bez pre­zen­tu nie wy­je­chał.

Lu­dzie go że­ni­li i on sam pra­gnął już temu ko­czu­ją­ce­mu ży­ciu ko­niec uczy­nić – ale mu się nie­szczę­ści­ło.

Otóż w cza­sie gdy się to dzia­ło, za­świe­ci­ła mu na­dzie­ja do nie mło­dej już pan­ny łow­czan­ki Roz­pier­skiej. Ro­dzi­ce nie opo­no­wa­li, pan­na się niby zga­dza­ła… ale gniaz­do opa­trzo­ne nie było na przy­ję­cie go­to­we… We dwo­rze pa­no­wał nie­ład okrut­ny.

Sta­ry Sa­lo­mon, wier­ny słu­ga pana Chwo­stow­skie­go, do­po­mi­nał się choć­by chłop­ca do kre­den­su.

Z pa­nem Ka­lik­stem… bo tak mu imię było, a ty­tu­ło­wa­no go Skarb­ni­kie­wi­czem, krót­ka za­wsze spra­wa by­wa­ła.

– No, to wziąć ze wsi!

Wpraw­dzie na dwo­rze niby ja­kaś kre­scy­ty­wa się przed­sta­wia­ła i pew­na po­pra­wa losu w przy­szło­ści, a nuż się panu w ła­ski wpad­nie? Jed­nak ze wsi nikt so­bie nie ży­czył dziec­ka dać na chłop­ca do kre­den­su, bo wie­dzie­li wszy­scy że się tam za naj­mniej­szą rzecz znę­ca­no i ba­to­gi były w ro­bo­cie. Sa­lo­mon był człek do­bry, ale ocię­ża­ły i dla mło­dzie­ży nie­li­to­ści­wy. Wszyst­ko jej za sie­bie ka­zał ro­bić. Stróż, stróż­ka, pa­stusz­ki byli w nie­ustan­nej re­kwi­zy­cij, a Sa­lo­mon sie­dział nogę na nogę za­łó­żyw­szy, ta­ba­kę za­ży­wał i ła­jał.

Pan i on byli tego prze­ko­na­nia, że się z lu­dzi nic in­a­czej nie robi tyl­ko ba­tem. Był to zresz­tą sys­tem wy­cią­gnię­ty z owej słyn­nej po­ezy­ij abe­ca­dl­ni­ka.

Różcz­ką dzia­tecz­ki Duch świę­ty bić ra­dzi…

Bo różcz­ka nig­dy zdro­wiu nie za­wa­dzi…

Co Duch świę­ty ra­dził, a rada jego była czar­no na­bia­łem dru­ko­wa­ną – na­tu­ral­nie za pra­wi­dło wy­cho­wa­nia do­bre­go słu­żyć mu­sia­ło.

Za­mia­na różcz­ki na ba­tog nie mo­gła być szko­dli­wą, – sta­no­wi­ła tyl­ko spo­tę­go­wa­nie środ­ka nie­ochyb­ne­go.

Dzie­ci wiej­skie cho­ciaż na­wy­kły były i w domu ob­ry­wać coś, i do zbyt­ku wy­de­li­ka­co­ne­mi się na­zwać nie mo­gły, oba­wia­ły się dwo­ru, gdzie kar­ce­nie przy­cho­dzi­ło sys­te­ma­tycz­nie. Ro­dzi­ce choć sami bili, nie ra­dzi byli aby kto inny ich w tem za­stę­po­wał.

Gdy wójt po­szedł na wieś szu­kać kan­dy­da­ta na chłop­ca kre­den­so­we­go – jed­ni opor­nie, dru­dzy ku­ba­na­mi mu się oku­pu­jąc – po­za­my­ka­li drzwi. Nig­dzie w żad­nej cha­cie nie było dziec­ka do od­da­nia do dwo­ru.

Skarb­ni­ko­wicz zaś tup­nąw­szy nogą, aż się sta­ry dwo­rek za­trząsł – wrza­snął:

– Cóż to ja, po cu­dzych wsiach so­bie słu­gi będę szu­kał? A nie­do­cze­ka­nie wa­sze. Ja tych cha­mów na­uczę.

Nim do tego wy­krzyk­ni­ka przy­szło, cha­my się ze­bra­ły do karcz­my na radę dla wspól­nej obro­ny i z kon­sy­lium tego wy­pa­dło, iż Bo­ry­sia­ko­wie po­win­ni byli od­dać przy­błę­dę.

Cho­ciaż sam go­spo­darz wiel­kie­go do mnie ser­ca nie miał, ale pod­ho­do­waw­szy mnie, gdy się po­słu­gi spo­dzie­wał wi­dzieć ode­bra­nym nie ży­czył.

Mo­głem mu już słu­żyć za po­ga­nia­cza, bro­nił swej wła­sno­ści.

Pa­mię­tam iż moc­no po­ru­szo­ny wpadł do cha­ty do żony wy­krzy­ku­jąc prze­ciw gro­ma­dzie iż na nie­go spik­nę­ła.

Wszy­scy, na­wet sta­ra Pra­xe­da, Sa­lo­mo­nia­ko­wa, któ­ra mnie nie lu­bi­ła, bra­li stro­nę Bo­ry­sia­ka. Wy­li­cza­no co moje lata w cha­cie prze­by­te, kosz­to­wa­ły.

W naj­gor­szym ra­zie Skarb­ni­ko­wicz po­wi­nien był to za­pła­cić. Sta­ra zaś Bo­ry­sia­ko­wa, po­gła­dzi­ła mnie po gło­wie i z oczów jej wi­dzia­łem że mia­ła kom­mi­ze­ra­cję na­de­mną.

Wie­dzia­ła do­brze co we dwo­rze cze­ka­ło.

Co do mnie, ną­przód nie ry­chło zro­zu­mia­łem o co cho­dzi­ło j co mi gro­zi­ło, po­tem ura­do­wa­łem się sam nie wie­dzieć cze­go, na­ko­niec żal mi się zro­bi­ło cha­ty Bo­ry­sia­ków, i pła­kać za­czą­łem po­szedł­szy do kąta.

Łzy to były oso­bli­wa ja­kieś, bo je jak bły­ski prze­ci­na­ły na­dzie­je dzi­wacz­ne, niby prze­czu­cia świet­niej­sze­go losu. Po­mnę, że per­spek­ty­wa do­sta­nia bu­tów, któ­rych nig­dy w ży­ciu nie mia­łem, a były dla mnie pod­ów­czas naj­wyż­szym ide­ałem – nad­zwy­czaj mnie po­ru­szy­ła.

Ty­łem wie­dział, iż dwor­scy lu­dzie, przy­najm­niej w pew­nych uro­czy­stych dniach ży­cia, buty wdzie­wa­li, nie dla oszczę­dza­nia nóg, ale dla ho­no­ru pań­skie­go.

Mieć zaś buty ozna­cza­ło dla mnie jak­by wy­so­kie w spo­łe­czeń­stwie osią­gnąć sta­no­wi­sko.

Tyl­ko w bu­tach moż­na było dojść do cze­goś Am­bi­cja ro­dzi­ła się we mnie.

Na­dzie­ja bu­tów osu­szy­ła łzy moje. Mi­ro­nek nie cho­dził na­wet w bu­tach!!

Bo­ry­siak cho­ciaż czuł że prze­ciw­ko wój­to­wi i gro­ma­dzie z trud­no­ścią mnie bę­dzie mógł obro­nić, bun­diu­czył się i na­sta­wiał. Go­spo­dy­ni tknię­ta do ży­we­go, dała mi skry­cie oma­stę do chle­ba…

Wie­czo­ru tego by­łem w cha­cie bo­ha­te­rem, pa­trza­no na mnie, mó­wio­no o mnie – pierw­szy raz w ży­ciu do­zna­łem tego dziw­ne­go uczu­cia ja­kie­goś – że ja mia­łem pew­ną war­tość i zna­cze­nie na świe­cie. Łech­ta­ło to mnie, a łzy łza­mi… Zmia­na ży­cia mia­ła stro­nę swą strasz­ną…

Na­za­jutrz do dnia Bo­ry­siak po­wo­ła­ny zo­stał do dwo­ru, do sa­me­go pana – i na­ka­za­no mu nie­odzow­nie przy­pro­wa­dzić mnie z sobą. Pa­mię­tam iż w oba­wie aby dwór so­bie przy­odziew­ku nie przy­własz­czył, wy­pra­wio­no mnie w ko­szul­ce sta­rej, pod­pa­sa­nej sznur­kiem, ode­braw­szy sier­mięż­kę któ­rą po Mi­ron­ku odzie­dzi­czy­łem, cho­ciaż tyle była war­ta, że ją chy­ba wy­rwań­co­wi na przy­zbie po­de­słać mo­gli.

Gdy­śmy do gan­ku przy­szli pan jesz­cze był po­dob­no nie wstał, mu­sie­li­śmy cze­kać na nie­go. Sa­lo­mon tyl­ko w kurt­ce, z ta­ba­kier­ką brzo­zo­wą w ręku, któ­rej wiecz­ko opa­trzo­ne było rze­my­kiem, sie­dział już na ław­ce. Wójt znaj­do­wał się tak­że.

Nie pierw­szy raz mia­łem zo­ba­czyć Chwo­stow­skie­go bom go zda­la prze­jeż­dża­ją­ce­go i prze­cho­dzą­ce­go wi­dy­wał. Nig­dy jed­nak ob­li­cza jego nie dano mi było oglą­dać tak bliz­ko.

Kil­ko­ro drzwi z trza­skiem się otwo­rzy­ło i za­mknę­ło, Bo­ry­siak po­gła­dził się po gło­wie, Sa­lo­mon wstał wójt się wy­pro­sto­wał – i Skarb­ni­ko­wicz jak bu­rza wy­padł na ga­nek.

Był w cha­ła­cie roz­pię­tym, od snu jesz­cze czer­wo­ny, szy­ja goła, na no­gach buty mięk­kie, do­mo­we po­wy­krzy­wia­ne, z chu­s­tą ogrom­ną w ręku.

Twarz wiel­ka o trzech pod­bród­kach, lśnią­ca, z oczy­ma wy­pu­kłe­mi moc­no, zda­ła mi się ma­je­sta­tycz­nie strasz­li­wą. Wszy­scy po­uchy­la­li gło­wy. Po­czął krzy­czeć coś gło­śno, cze­go nie ro­zu­mia­łem, i uczu­łem że mnie na ga­nek pcha­no, cze­mu in­stynk­tow­nie się bro­ni­łem sta­wiąc opór nada­rem­ny.

Nie­przy­tom­ny zo­sta­łem po­chwy­co­ny za uszy, co mnie zmu­si­ło pod­nieść gło­wę. Sa­lo­mon już z po­przed­nie­go rzu­tu oka miał zda­nie wy­ro­bio­ne i rzekł:

– Uj­dzie! Zmi­ze­ro­wa­ne to – a no, jak się pod­kar­mi…

Na­oko­ło mnie mó­wio­no, krzy­cza­no, Bo­ry­siak się bro­nił. Skarb­ni­ko­wicz tu­pał nogą, nie ro­zu­mia­łem nic. Wresz­cie pła­czą­ce­go ujął Sa­lo­mon za ra­mio­na i po­pchnął mnie wprost do kre­den­su.

Pro­ces był skoń­czo­ny. Sły­sza­łem tyl­ko wrza­wę głu­chą, głos Bo­ry­sia­ka, tu­pa­nie pana i na­ostat­ku wy­krzyk­nik strasz­ny, po któ­rym na­stą­pi­ło mil­cze­nie.

Iz­deb­ka do któ­rej mnie we­pchnię­to, po­mi­mo żem był na du­chu wiel­ce de­pry­mo­wa­ny, całą moją zwró­ci­ła uwa­gę. Wszyst­ko tu było cie­ka­wem, bo ża­den sprzęt do wi­dzia­nych w cha­cie nie miał po­do­bień­stwa, wy­jąw­szy wia­dra i czer­pa­ka sto­ją­cych na zie­mi. Zresz­tą ta­le­rze, po­roz­rzu­ca­ne ser­we­ty, szklan­ki, bu­tel­ki, na­wet dziw­nych kształ­tów gar­nusz­ki – oso­bli­wo­ścią dla mnie były. Samo też po­wie­trze kre­den­so­we, któ­rem raz pierw­szy od­dy­cha­łem, prze­ję­te wy­zie­wem po­my­jów tłu­stych, łech­cą­cych zgłod­nia­łe pod­nie­bie­nie, skwa­rze­ni­ny ja­kiejś i po­traw wczo­raj­szych dla mo­je­go nosa da­ją­cych się uczuć do­bit­nie – było no­wo­ścią.

Sta­łem jesz­cze z oba­wą pa­trząc po sto­łach i pół­kach gdy z kąta dało się sły­szeć war­cze­nie. U wy­ga­słe­go ko­mi­na le­żał pies duży w kłę­bek zwi­nię­ty, któ­ry spo­strze­gł­szy in­tru­za po­czy­nał, o ile mu le­ni­stwo jego do­zwa­la­ło, ob­ja­wiać swe nie­ukon­ten­to­wa­nie.

Spoj­rzał parę razy na mnie, pod­niósł gło­wę i ziew­nął, za­war­czał jak­by mi mó­wił – po­có­żeś tu wlazł?– i zwi­nąw­szy się spał da­lej.

Był to póź­niej­szy mój do­bry przy­ja­ciel i to­wa­rzysz Za­graj, któ­ry mnie w po­cząt­ku na­ba­wił stra­chu.

Gdy w po­dwó­rzu uci­chło, uj­rza­łem wcho­dzą­ce­go po­wol­nym kro­kiem Sa­lo­mo­na. Ob­szedł mnie do­ko­ła sta­ry raz i dru­gi, przy­pa­tru­jąc się ze stron wszyst­kich, twarz miał za­sę­pio­ną. Nie wie­dzia­łem co mnie cze­ka – alem prze­czu­wał iż nic do­bre­go. Po na­my­śle sta­ry okno otwo­rzył i po­czął wo­łać ko­goś. Ten ktoś miał po­le­ce­nie jesz­cze in­ne­go spro­wa­dzić, i po chwi­li we­szła za­sa­pa­na, do­syć brud­na, z far­tu­chem pod­nie­sio­nym ko­bie­ta, któ­ra mi moją Bo­ry­sia­ko­wą przy­po­mnia­ła. Sa­lo­mon wska­zał na mnie.

– Weź­że ty tego dra­pi­chru­sta, pro­szę cię – ode­zwał się do niej kre­den­cerz – i wy­szo­ruj go co się zo­wie, wło­sy mu krót­ko ostrzyż, my­dła nie ża­łuj, żeby czy­sty był, ko­szu­lę mu trze­ba dać, no i spodnie.

(O bu­tach mowy nie było).

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na mnie ru­sza­jąc ra­mio­na­mi i nic nie od­po­wia­da­jąc. Była to, ja­kem póź­niej się do­wie­dział Oxe­nia go­spo­dy­ni na fol­war­ku; nie­wia­sta ener­gicz­na i mo­gą­ca zwy­cięz­ko wal­czyć na­wet z pa­rob­ka­mi, któ­rzy nie­ustan­nie do niej mie­li pre­ten­sje.

Z kre­den­su za Oxe­nią, któ­ra oba­wia­jąc się abym nie drap­nął, moc­no mnie za rękę uję­ła i wlo­kła za sobą – do­sta­łem się do wiel­kiej izby fol­warcz­nej, peł­nej dzie­wek, sta­jen­nych i ga­wie­dzi wsze­la­kiej. Ta mi wię­cej cha­tę przy­po­mi­na­ła. Cie­ka­wi ob­stą­pi­li mnie za­cze­pia­jąc, śmie­jąc się… po­py­cha­jąc. Za­glą­da­no mi w oczy. Nie­któ­rzy pro­ro­ko­wa­li żem się miał zpysz­na mieć u Sa­lo­mo­na.

Oxe­nia sama nie chcia­ła się fa­ty­go­wać koło mnie i zda­ła na ręce dziew­ce bar­dzo we­so­łej i zło­śli­wej, któ­ra w naj­okrut­niej­szy spo­sób obe­szła się z szo­ro­wa­niem mo­jej twa­rzy i rąk. Śmie­chu było wie­le, jam pła­kał. Wi­dać że Sa­lo­mon wy­dać mu­siał roz­ka­zy co do przy­odzia­nia mnie, gdy za­czę­to zno­sić sta­rą bie­li­znę i gał­ga­ny róż­ne, ale wszyst­ko było za duże. O bu­tach któ­rych się spo­dzie­wa­łem, mowy do­tąd nie było.. W na­gro­dę za mę­czar­nie dano mi mi­skę krup­ni­ku, któ­re­go ktoś nie do­jadł i ka­wa­łek chle­ba. Cięż­kie stra­pie­nie i wra­że­nie dnia tego nie po­psu­ły mi ape­ty­tu; pła­ka­łem alem jadł. Ubra­ny w spodnie płó­cien­ne od dołu za­ło­żo­ne, w kurt­kę za­dłu­gą z rę­ka­wa­mi na wy­rost, ostrzy­żo­ny przy sa­mej gło­wie w schod­ki, bo so­bie pra­cy oko­ło tego nie za­da­wa­no, od­pro­wa­dzo­ny zo­sta­łem do kre­den­su, gdzie Sa­lo­mon sie­dzą­cy z nogą za­ło­żo­ną jak zwy­kle i ta­ba­kier­ką w to­wa­rzy­stwie Za­gra­ja, wi­ta­ją­ce­go mnie dwu­znacz­nem mru­cze­niem, dał mi pierw­szą in­struk­cję co do przy­szłych mo­ich obo­wiąz­ków.

Za­py­tał o imię, ale mu­siał już być in­for­mo­wa­ny, gdyż za­ka­zał mi się zwać Ho­rosz­kiem, a przy­ka­zał od­po­wia­dać na Ro­cha.

Na­stęp­nie, pri­mo loco, za­le­cił mi śle­pe po­słu­szeń­stwo na swe roz­ka­zy. – Że­bym ci ka­zał w ogień czy w wodę – po­wi­nie­neś speł­nić na­tych­miast, nie – to baty!

I wska­zał na ścia­nie wi­szą­cy kań­czug, któ­ry po prze­szłym jego ele­wie po­zo­stał. Da­lej, w do­syć dłu­giej prze­mo­wie, jak groch z ka­pu­stą po­mię­sza­ne były na­uki mo­ral­ne, obo­wią­zek od­pra­wia­nia mo­dlitw, umy­wa­nie się, pra­co­wi­tość – prze­stro­ga abym nie ta­so­wał, abym nie próż­no­wał, po­my­jów lada gdzie nie wy­le­wał, nie la­tał do ogro­du, swa­wo­li się nie do­pusz­czał i t… p. Sa­lo­mon wy­mow­nym nie był, po­wta­rzał się, chciał być groź­nym, ją­kał i wy­trzy­mał mnie u pro­gu mało nie pół go­dzi­ny. W cza­sie gdy się to od­by­wa­ło Za­graj sie­dzą­cy u ko­lan pana pa­trzał na mnie i zda­wał się na­by­wać prze­ko­na­nia, że mu­sia­łem być przy­ję­ty za do­mow­ni­ka. W koń­cu, co mnie stra­chem naj­więk­szym prze­ję­ło, przy­szedł ob­wą­chać od nóg aż do łok­ciów i pe­wien że się w dja­gno­zie nie myli, wró­cił po­ło­żyć się ku ko­mi­no­wi.

Z pierw­szych dni no­wi­cja­tu mo­je­go trud­no­by mi było zdać spra­wę. Spo­ty­ka­ły mnie same nie­spo­dzian­ki, ka­za­no mi ro­bić to o czem nie­mia­łem wy­obra­że­nia, bra­łem się do tego z trwo­gą i nie­zgrab­nie.

Los mój, po­mi­mo po­żyw­niej­szej stra­wy i na­dziei bu­tów, wy­dał mi się opła­ka­nym, by­łem na­wy­kły do bie­ga­nia, do po­wie­trza, do ru­chu, w kre­den­sie za­mknię­te­mu sie­dzieć z Za­gra­jem, któ­ry był le­ni­wy i rzad­ko wy­cho­dził na po­dwó­rze – było nud­no. We dnie się zdrzem­nąć nie po­zwa­lał re­gu­la­men, do snu szło się póź­no po­myw­szy wszyst­ko, a zry­wać się do po­sług mu­sia­łem bar­dzo rano.

Sa­lo­mon krzy­czał za naj­mniej­szą rze­czą, okrut­nie, za­mie­rzał się na­wet, ale nie bił. Za­wsze gro­ził tyl­ko że za dru­gą razą mia­łem do­stać cię­gi, ale choć na­wet kań­czug zdjął z koł­ka i sta­wił mi go przed no­sem, do ra­zów nie przy­szło. Być może iż go roz­bra­ja­łem cier­pli­wą i po­kor­ną po­sta­wą moją.

Kre­den­so­wa po­słu­ga, choć było i oko­ło niej co ro­bić, przy po­mo­cy przy­zy­wa­nych czę­sto stróż­ki lub stró­ża, by­ła­by ni­czem jesz­cze, gdy­by nie to że chłop­cem kre­den­so­wym wy­słu­gi­wa­li się wszy­scy. Pan gdy był w domu, a za­stał mnie w kre­den­sie, go­nił do staj­ni, cza­sem na pole, na fol­wark i do aren­da­rza, bez któ­re­go obejść się nie mógł. Klucz­ni­ca czy­li och­mi­strzy­ni pan­na Wa­ler­ja, oty­ła jej­mość lat czter­dzie­stu, w wiel­kich ła­skach u pana Skarb­ni­ko­wi­cza, pę­dza­ła tak­że, – cza­sem Sa­lo­mon, a na­wet go­spo­dy­ni. Naj­gor­szem to było że speł­nia­jąc te roz­ka­zy, któ­rym oprzeć się nie mo­głem, na­ra­ża­łem się Sa­lo­mo­no­wi. Ten ile razy mnie nie zna­lazł na moim zy­dlu lub przy ro­bo­cie, wy­pra­wiał hi­stor­ję… Po kil­ku dniach nie­wpraw­nych prób i stłu­cze­niu pary ta­le­rzy – oswo­iłem się z lo­sem i obo­wiąz­ka­mi mo­je­mi. Reszt­ki ja­dła, któ­re nie­kie­dy po­zo­sta­wa­ły dzie­ląc z Za­gra­jem, zro­bi­łem so­bie z nie­go pierw­sze­go przy­ja­cie­la. Na­wykł on do mnie wpręd­ce i, co było do­wo­dem wiel­kiej ofiar­no­ści z jego stro­ny – bo był sta­ry i le­ni­wy, to­wa­rzy­szył mi na fol­wark i w po­sył­kach.

Wi­dząc mnie cza­sem smut­nie sie­dzą­cym na zy­dlu, przy­cho­dził gło­wę po­ło­żyw­szy na ko­la­nach mo­ich, dać się skro­bać za ucho i gła­skać. Przy­znać się mu­szę, że by­łem mu za to wdzięcz­ny. Była to pierw­sza isto­ta, któ­ra mi pew­ne współ­czu­cie oka­za­ła.

Ży­cie w domu u nas było dziw­ne i nie­rów­ne. Chwo­stow­ski wy­jeż­dżał bar­dzo czę­sto. Gdy go nie było Sa­lo­mon i ja próż­no­wa­li­śmy. Sta­ry miał tę po­cie­chę, że ta­ba­kę za­ży­wał i wło­żyw­szy oku­la­ry na nos, mo­dlił się na książ­ce.

Była to pierw­sza któ­rą w ży­ciu wi­dzia­łem, bo choć nie­kie­dy cho­dzi­łem do ko­ścio­ła, nig­dy tam ona nie zwró­ci­ła na sie­bie uwa­gi mo­jej. Kła­dzio­na po­tem na pół­ce z oku­la­ra­mi ra­zem, w cza­sie nie­byt­no­ści Sa­lo­mo­na obu­dzi­ła cie­ka­wość we mnie. Raz na­wet wla­zł­szy na zy­del, zdją­łem ją aby się przy­pa­trzeć.

Za­ma­za­ne czar­no kart­ki nie po­do­ba­ły mi się wca­le, alem zna­lazł ob­raz­ki św. An­to­nie­go, Mat­ki Bo­skiej, Ser­ca Je­zu­so­we­go, któ­re na mnie nad­zwy­czaj­ne uczy­ni­ły wra­że­nie ja­skra­wym ko­lo­ry­tem i do­bit­ne­mi rysy swo­je­mi.

Za­to­pio­ny w oglą­da­niu ich anim się spo­strzegł gdy wcho­dzą­cy po ci­chu Sa­lo­mon, krzyk­nął mi nad uchem:

– A bę­dziesz ty mi, błaź­nie, ty­kał co do cie­bie nie na­le­ży.

Sko­czy­łem z zy­dla. Książ­ka mi upa­dła, go­to­wa­łem się na cię­gi, ale Sa­lo­mon okrut­nie ła­jąc, nie dał mi na­wet kuk­sań­ca.

– Wiesz, ośle – rzekł – że cie­ka­wość pierw­szy sto­pień do pie­kła!

O tem ja do­tąd nie mia­łem ani świa­do­mo­ści ni prze­czu­cia… Ka­zał mi do po­my­wa­cza bur­cząc:

– Pa­trzaj­cie no go! Cha­mo­wi ta­kie­mu, urwi­poł­cio­wi książ­ki się za­chcie­wa. Bę­dzie on mi tu nos wści­biał. Dam ja ci!

Gdy Chwo­stow­skie­go dłuż­szy czas nie było, roz­przę­ga­ło się we dwo­rze wszyst­ko, ja tyl­ko mu­sia­łem w kre­den­sie z Za­gra­jem sie­dzieć. Sa­lo­mon szedł do eko­no­mo­wej, służ­ba się roz­pierz­cha­ła.

Po ta­kiem czę­sto ty­go­dnie trwa­ją­cem próż­no­wa­niu na­gle jak bu­rza z wi­chrem spa­dał Skarb­ni­ko­wicz. Naj­czę­ściej jesz­cze go­ści z sobą przy­wo­ził, wów­czas ci­chy dwo­rek sta­wał się Za­rwań­ską uli­cą. Służ­ba zbie­ga­ła się i cała nie star­czy­ła. Sa­lo­mon klął, je­dzo­no i pito całe dnie, nocy całe…

Wszyst­ko to dla mnie było nowe, dziw­ne, strasz­ne. "W dzie­dziń­cu od­by­wa­ły się im­pro­wi­zo­wa­ne kur­sa oklep, pa­no­wie spa­da­li z koni, strze­la­no z pi­sto­le­tów, czę­sto do sza­bel zry­wa­li się go­ście i krwa­wi­li.

Za­pi­ja­no zgo­dę, pan­na Wa­ler­ja przy­cho­dzi­ła z szar­pia­mi i ban­da­ża­mi opa­try­wać ran­nych.

Kil­ka dni ta­kich go­dów koń­czy­ły się tem, że Chwo­stow­ski za­pro­szo­ny przez jed­ne­go z bie­sia­du­ją­cych je­chał z nim i zno­wu go cza­sa­mi przez kil­ka ty­go­dni nie było.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: