- W empik go
W pocie czoła: Z dziennika dorobkowicza - ebook
W pocie czoła: Z dziennika dorobkowicza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 14 Марта 1884 года.
–-
W Drukarni Stanisława Niemiery, – Włodzimierska Nr 2 lit. A.
Sit nomen Domini benedictum.
Niżej na podpisie wyrażony, ja, Roch Bernard dziś Pokrzywnickim zwany, siedemdziesiąt z okładem lat liczący sobie; postanowiłem życia mojego ewenta, chociaż nigdy wysoko nie stałem i oczów ludzkich nie ściągałem na siebie, – spisać, już to dla własnej pociechy już dla nauki drugich.
Nie czynię tego z prezumpcij, jakobym trzymał, iż żywot mój na szczególną atencję zasługiwał; przecież właśnie, że w maluczkich sprawach łaska i miłosierdzie Opatrzności najlepiej się okazują, nie do pogardzenia więc jest i to, co z kolei losu mojego nauczyć się można.
W ciągu dość długiego życia mojego ludzi wielu spotykać i temperamenta a umysły wszelakie poznawać mi się zdarzało – rzadko natrafiałem na takich coby losów nie obwiniali i na przeznaczenie swe nie narzekali, chociaż na prawdę, zawsze mi się zdało iż najwięcej samych siebie obwiniać byli powinni. Mnie jakoś Bóg dał, żem przy różnych przygodach dotykających, nie piszczał zbytnio i nie wyrzekał, choć nieraz różczka smagnęła.
Spokojnym umysłem nieuchronne losy ludzkie znosiłem boć z kolebki z sobą dolę taką bierzemy, że cierpieć każdemu potrzeba. Skarga nie pomoże a siły odbiera i człowieka w oczach drugich małym czym. Dzieci płaczą, a mąż wielkiego ducha pracuje i milczy, gdy można złego naprawiając, gdy nad siłę – cierpiąc mężnie.
Zatem po ladajakim tym argumencie, ad rem przystępuję.
A naprzód wyznać to muszę, iż rodziców mych i pochodzenia zgoła nie znam, do czego czyniąc tę spowiedź z życia rzetelną mogę się i powinienem przyznać. Nie jestem sprawcą losu tego, zatem wstydzić się nie potrzebuję – o tyle o ilem się mógł chłopięciem będąc dowiedzieć o sobie, nieznana uboga niewiasta… chora i wymizerowana przyszedłszy do wsi Połowinnik na Podlasiu z dzieckiem na ręku, gdy jej ludzie nie znając, a śmierci się i kłopotu obawiając dodoma nigdzie przyjąć nie chcieli – jednej nocy pod płotem między pokrzywami zmarła. Naleziono mnie przy niej ledwie żywego…
Borysiak włościanin, którego żona ulitowawszy się nademną, zabrała do chaty, opowiadał, iż zmarła wyglądała na szlachciankę albo dworską sługę, że miała odzież wyszarzaną ale lepszy byt oznaczającą. Papierów przy niej żadnych nie było, a indygacje i listy gończe nigdy nie wykryły jej i mojego pochodzenia.
Mogłem mieć z rok lub więcej gdy się to stało, a po datach kombinując myślę, iż się to działo około roku 1761, więc i datę urodzenia do 1760 odnoszę, salva melioratione.
Ja tego wcale sobie nie przypominam, a jak pamięcią sięgam wiem tylko o chacie Borysiaków, w której jakbym na świat przyszedł, bo mi się nań oczy otworzyły.
Dziwną sprawą tej pamięci ludzkiej, która do spiżarni podobną jest, co w nią na dno naprzód wsypano, później przyległszy doń, najdłużej pono trwa i czuć się daje. Tak i ze mną. Wielu późniejszych życia chwil tak dokładnie i żywo trudno mi dziś sobie rememorować, jak owych pierwszych dni i impresji.
Stoi mi przed oczyma, jakbym na nią patrzał owa chata Borysiaka, całe gospodarstwo jego i moja około niego kollaboracja. Jak zapamiętam bowiem, gdym jeszcze wedle pospolitego wyrażenia koszulę w zębach nosił, wysługiwać się już za kawałek chleba musiałem.
Borysiakowa sama kobieta była serca dobrego, litościwa, ale czasu do pieszczot nie miała. Wszyscy zresztą ile nas było, wedle prawa Bożego, pracować musieli. Ona, nie młoda już, często słabiejąca, on na którego głowie był chleb powszedni całej gromadki, starszy odemnie jedyny synaczek ich Mironek, starsza jeszcze od niego córka Marychna, parobczak Fedoś, zgrzybiała już matka Borysiakowej Praxeda Salomoniakowa… każdy miał robotę jakąś – nikt do góry brzuchem leżąc próżnować nie mógł.
Pierwszym urzędem jaki mi się dostał było – o ile pomnę – wypędzanie i strzeżenie kilkorga gęsi, z któremi nie małego zaznałem kłopotu. Wprawdzie jako godło władzy nad niemi wręczony mi był długi pręt, którym miałem prawo machać, ale krzykliwa gromadka, szczególnie jejmość czuwająca nad pisklętami, otwarty bunt podnosiła przeciw mnie, i skrzydła straszliwie rozstawiwszy, szyję wyciągając, sycząc biegła na mnie tak jakby ani pręt ani ja wiele ją strachu nie nabawiały.
Na pastwisku zaś wyznaczonem dla gęsi trudno je było utrzymać, gdyż pojęcia tego co dozwolonem a co zakazanem było nie miały i parły się najczęściej albo w zboże cudze lub na łąkę zatkniętą.
Nęciły je wreszcie i kałuże a wody, w które ja dalej kolan iść nie śmiałem za niemi, z czego z perfidją wyrachowaną korzystały, naigrawając się ze mnie.
Najstraszniejszemi w tym zawodzie moim pasterza w koszulinie, bez okrycia głowy, były dnie chłodne szczególniej w początkach, dopóki instynkt nie nauczył jak sobie radzić.
Naśladowanie jest w ludzkiej naturze, a że w exkursjach tych nie sam jeden bywałem, spotykając się częstokroć z doświadczeńszemi, prędkom sobie radzie nauczył się od nich. Schodziliśmy się też razem czasem, co nie było bez korzyści, ale i bez guzów przytem. Starsi głową i latami na mnie, który byłem sierotą, przybłędą, na łaskawym chlebie, patrzali z wysoka. Nie obudzało w nich litości położenie moje, uczono mnie pokory zawczasu.
Musiałem słuchać aby w łaski się wkupić.
Borysiakowa, jakkolwiek zacna i dobra kobieta, opiekująca się mną po macierzyńsku, wszakże gdy się trafiło iż gąsiotko żółte przepadło, nie puszczała tego płazem. Hałasu i narzekania było wiele, a jedynym ratunkiem ciche łzy w kątku pod piecem i dłubanie palcami w glinie dla dystrakcji.
Sam Borysiak, choć zasadniczo przeciwnym nie był adoptowaniu Pokrzywki, bo tak mnie z racji pokrzyw pod płotem zamianowano, często powtarzał, iż z takiego – znajdy rzadko co dobrego wyrośnie. Prorokował mi żem wisusem miał być i że źle skończyć mam, co się szczęściem nie sprawdziło.
Borysiakowa naówczas z wielkim taktem niewieścim, nie sprzeciwiając mu się, nie drażniąc go bardziej, milczała chodząc około garnków, niekiedy nawet słodząc mi gderanie kawałkiem chleba i skrawkiem słoniny.
Rozumie się iż sierota na łasce, miałem w domu poślednie miejsce po dzieciach i żem podarte przez nich koszule, sukmanki i łachmanki donaszał. Co z nich spadało dla mnie było przeznaczone. Zdawało mi się to jeszcze przepysznem bom nie miał nic, a zimno szczególniej dotkliwie mi się czuć dawało. Ladajaki przyodziewek, który swoim nazwać mogłem, jakkolwiek lichy wydawał mi się skarbem nieocenionym – bo ogrzewał.
W żywieniu mnie Borysiakowa, choć dla niej dzieci pierwsze były, nie krzywdziła i sieroty. Strawa była jak najprostsza, na przednówku licha, lecz wszyscyśmy się z nią obchodzić musieli.
Staruszka Praxeda Salomoniakowa do wnuków przywiązana niezmiernie, mnie jako odjadającego ich, jako choć odrobinę miłości odbierającego dla siebie, nie cierpiała. Wiek czynił ją gderliwą i zgryźliwą. Obrywałem od niej często pokryjomu szturgańce, które znosiłem nie skarżąc się, ze strachu aby nie zarobić na gorsze jeszcze. Borysiakowa brała mnie w obrona.
Ona miała to przekonanie, iż sierota wzięta do domu, szczęście przynieść była powinna.
Borysiak sam czekał ażebym podrósł i sił nabrał, aby mnie około gospodarstwa zużytkować. Długi czas jednak nie zdałem się na nic oprócz pasienia gęsi.
Ten tylko później uczyniłem postęp, że mi już nie jedna Borysiakowa, ale i dwu sąsiadów oddawali je w opiekę. Obowiązki moje przez to wielce utrudnione zostały, bo gęsi między sobą nie żyły w przyjaźni, z powodu dzieci… a gąsiory jako ojcowie familji koso na siebie patrzali…
Trafiały się nieporozumienia które prętem moim rozsądzać musiałem, a wówczas panie z sykiem i łopotem skrzydeł rzucały się na bose nogi moje.
Z przygód na wygonie pamiętne mi są i tragiczne, gdy psy czasem gęsi rozpędziły, przeciw którym ja czułem się za słabym. Raz niepoczciwiec wyżeł rozhulawszy się jedną udusił, o co sprawa się do dworu wytoczyła.
Ja niewinnie oberwałem w kark od Borysiaka.
Ale trafiały się kompensaty, z których najrozkoszniejszą, o ile sobie przypomnieć mogę, było zajadanie kradzionych kaczarów z kapusty, obrywania grochu i – pożywanie marchewek surowych. U brzegu lasu trafiały się też rydze, sorojeżki i grzyby, które się piekło. Delicjonalne to były potrawy… Na wiosnę piło się sok brzozowy lub klonowy z chciwością wielką, w jesieni obijało się ulęgałki ze starych grusz na polu… Co tam kijów na nich zawisło, straconych często nadaremnie!
Zapomniałem tu zapisać, iż gdy mnie w rękach zmarłej kobiety pod płotem wzięto, ponieważ nie było dowodu żadnego iż ochrzczony byłem, jakkolwiek prezumpcja mówiła zatem, warunkowy chrzest dopełnił nademną pleban miejscowy, dając mi aż dwa imiona Rocha i Bernarda, ponieważ działo się to w sierpniu. Nazwisko zaś Pokrzywki także do metryk, w braku innego zapisano.
Z tego Rocha zrobiono Horoszka i tak mnie wabiono.
Z dziećmi Borysiaków choć się trafiało różnie, żyliśmy dosyć zgodnie. Rozumie się iż posługiwać ich i wyręczać musiałem.
Starsza duża Marychna, która wyrostkiem była, miała dobre serce jak jej matka, skarżyć się na nią nie mogę. Dziecko wesołe, ładne, zdrowe, śpiewając po całych dniach, radeby było, aby jej wesołości nic nie mąciło, widzieć wszystkich śmiejącemi się. Łzów i kwilenia znosić nie mogąc, tuliła, głaskała, a podczas i łajała aby cicho być. Gdy zaś i to nie pomogło, gotowa była własnym kawałkiem chleba gębę zatknąć.
Z Mironkiem dosyć zepsutym przez babkę i ojca, szło trochę ciężej. Nawet w dobrym humorze będąc, znajdował przyjemności insperate, dać sera w głowę lub nogę podstawić. Bawiło go gdy siłę swą i zręczność okazał.
Ale i on zły nie był – nagradzał potem za tę butę.
Oprócz pasania gęsi, z przybywającemi siłami, rosły obowiązki moje, do różnych posług domowych.
Mogłem niewielkie wiadro wody, choć mocno rękę jedną podnosząc i stawając kilkakroć, przynieść do chaty. Płukałem miski i garnki, parobek Fedoś, który wziął na siebie obowiązki guwernera, pokazywał mi różne rzeczy i uczył jak się z czem obchodzić. Jeżeli nie miał z kim mówić, a chciało mu się gadać, siadał i próbował rozmowy ze mną. Szło mu o to aby go ktoś słuchał, gdy ustawicznie narzekał, szczególniej na starą Praxedę za jej skąpstwo i podglądanie, przyczem i samemu Borysiakowi nie pardonował.
Działa mu się zawsze krzywda, a gdy podpił wpadał w rodzaj szału i płakał. Jeden wyrostek Marychna miała u niego łaskę, i dla niej ani pracy, ani czasu, ani narażenia się gospodarzowi nie żałował. Gdyby się jej nie wiem czego zachciało, – przy najpilniejszej robocie, miał zawsze czas, wykradł się, wyłgał, byle zrobić co zażądała. Znała ona to dobrze i posługiwała się bez litości. A jak mu głową kiwnęła za to, więcej nie żądał.
Nie wiem już czy do towarzyszów tych lat młodości zaliczyć mam psa którego zwali Wyrwaniec, złośliwą istotę, niegdyś oparzoną i noszącą ślady wypadku co ją mało życia nie pozbawił, warczącą, złą, najeżoną i wiecznie głodną.
Drażnić go nie było bezpiecznie, bo i swoich nawet kąsał. Ale za to czujny był niezmiernie, po całych nocach nie sypiał i na płot się spiąwszy szczekał a wył żałościwie.
Miałem już za poganiacza iść do pługa, co mnie w niemałą wzbijało dumę, gdyż awans naturalny na parobka przedstawiał się w przyszłości, gdy niespodziana zaszła' losu zmiana.
We wsi naszej dziedzicem był pan Chwostowski, stary kawaler, który za czasów saskich nauczył się popuszczać pasa, choć nie bardzo na to stawało.
Miał podówczas lat z pięćdziesiąt, a o ile widziałem i słyszałem – nigdy prawie w domu miejsca nie zagrzał. Albo gości miał u siebie lub sam był w gościnie, na zjeździe, na sejmiku, na sądach, na weselu, na imieninach, na pojedynku.
Wszyscy się nim posługiwali.
Mężczyzna słusznego wzrostu, z głową, podgoloną, z wąsem podstrzyżonym, choć już szpakowacieć zaczynał, zucha udawał, trzymał się krzepko, pił okrutnie, jadł strasznie, krzyczał że go o milę słychać było, stukał nogą, do serpentyny rwał się lada co, – ale serce miał nader miękkie. Po kieliszku kapotę z siebie zdjąć był gotów, rozdarowywał co miał, nikt od niego bez prezentu nie wyjechał.
Ludzie go żenili i on sam pragnął już temu koczującemu życiu koniec uczynić – ale mu się nieszczęściło.
Otóż w czasie gdy się to działo, zaświeciła mu nadzieja do nie młodej już panny łowczanki Rozpierskiej. Rodzice nie oponowali, panna się niby zgadzała… ale gniazdo opatrzone nie było na przyjęcie gotowe… We dworze panował nieład okrutny.
Stary Salomon, wierny sługa pana Chwostowskiego, dopominał się choćby chłopca do kredensu.
Z panem Kalikstem… bo tak mu imię było, a tytułowano go Skarbnikiewiczem, krótka zawsze sprawa bywała.
– No, to wziąć ze wsi!
Wprawdzie na dworze niby jakaś krescytywa się przedstawiała i pewna poprawa losu w przyszłości, a nuż się panu w łaski wpadnie? Jednak ze wsi nikt sobie nie życzył dziecka dać na chłopca do kredensu, bo wiedzieli wszyscy że się tam za najmniejszą rzecz znęcano i batogi były w robocie. Salomon był człek dobry, ale ociężały i dla młodzieży nielitościwy. Wszystko jej za siebie kazał robić. Stróż, stróżka, pastuszki byli w nieustannej rekwizycij, a Salomon siedział nogę na nogę załóżywszy, tabakę zażywał i łajał.
Pan i on byli tego przekonania, że się z ludzi nic inaczej nie robi tylko batem. Był to zresztą system wyciągnięty z owej słynnej poezyij abecadlnika.
Różczką dziateczki Duch święty bić radzi…
Bo różczka nigdy zdrowiu nie zawadzi…
Co Duch święty radził, a rada jego była czarno nabiałem drukowaną – naturalnie za prawidło wychowania dobrego służyć musiało.
Zamiana różczki na batog nie mogła być szkodliwą, – stanowiła tylko spotęgowanie środka nieochybnego.
Dzieci wiejskie chociaż nawykły były i w domu obrywać coś, i do zbytku wydelikaconemi się nazwać nie mogły, obawiały się dworu, gdzie karcenie przychodziło systematycznie. Rodzice choć sami bili, nie radzi byli aby kto inny ich w tem zastępował.
Gdy wójt poszedł na wieś szukać kandydata na chłopca kredensowego – jedni opornie, drudzy kubanami mu się okupując – pozamykali drzwi. Nigdzie w żadnej chacie nie było dziecka do oddania do dworu.
Skarbnikowicz zaś tupnąwszy nogą, aż się stary dworek zatrząsł – wrzasnął:
– Cóż to ja, po cudzych wsiach sobie sługi będę szukał? A niedoczekanie wasze. Ja tych chamów nauczę.
Nim do tego wykrzyknika przyszło, chamy się zebrały do karczmy na radę dla wspólnej obrony i z konsylium tego wypadło, iż Borysiakowie powinni byli oddać przybłędę.
Chociaż sam gospodarz wielkiego do mnie serca nie miał, ale podhodowawszy mnie, gdy się posługi spodziewał widzieć odebranym nie życzył.
Mogłem mu już służyć za poganiacza, bronił swej własności.
Pamiętam iż mocno poruszony wpadł do chaty do żony wykrzykując przeciw gromadzie iż na niego spiknęła.
Wszyscy, nawet stara Praxeda, Salomoniakowa, która mnie nie lubiła, brali stronę Borysiaka. Wyliczano co moje lata w chacie przebyte, kosztowały.
W najgorszym razie Skarbnikowicz powinien był to zapłacić. Stara zaś Borysiakowa, pogładziła mnie po głowie i z oczów jej widziałem że miała kommizerację nademną.
Wiedziała dobrze co we dworze czekało.
Co do mnie, nąprzód nie rychło zrozumiałem o co chodziło j co mi groziło, potem uradowałem się sam nie wiedzieć czego, nakoniec żal mi się zrobiło chaty Borysiaków, i płakać zacząłem poszedłszy do kąta.
Łzy to były osobliwa jakieś, bo je jak błyski przecinały nadzieje dziwaczne, niby przeczucia świetniejszego losu. Pomnę, że perspektywa dostania butów, których nigdy w życiu nie miałem, a były dla mnie podówczas najwyższym ideałem – nadzwyczaj mnie poruszyła.
Tyłem wiedział, iż dworscy ludzie, przynajmniej w pewnych uroczystych dniach życia, buty wdziewali, nie dla oszczędzania nóg, ale dla honoru pańskiego.
Mieć zaś buty oznaczało dla mnie jakby wysokie w społeczeństwie osiągnąć stanowisko.
Tylko w butach można było dojść do czegoś Ambicja rodziła się we mnie.
Nadzieja butów osuszyła łzy moje. Mironek nie chodził nawet w butach!!
Borysiak chociaż czuł że przeciwko wójtowi i gromadzie z trudnością mnie będzie mógł obronić, bundiuczył się i nastawiał. Gospodyni tknięta do żywego, dała mi skrycie omastę do chleba…
Wieczoru tego byłem w chacie bohaterem, patrzano na mnie, mówiono o mnie – pierwszy raz w życiu doznałem tego dziwnego uczucia jakiegoś – że ja miałem pewną wartość i znaczenie na świecie. Łechtało to mnie, a łzy łzami… Zmiana życia miała stronę swą straszną…
Nazajutrz do dnia Borysiak powołany został do dworu, do samego pana – i nakazano mu nieodzownie przyprowadzić mnie z sobą. Pamiętam iż w obawie aby dwór sobie przyodziewku nie przywłaszczył, wyprawiono mnie w koszulce starej, podpasanej sznurkiem, odebrawszy siermiężkę którą po Mironku odziedziczyłem, chociaż tyle była warta, że ją chyba wyrwańcowi na przyzbie podesłać mogli.
Gdyśmy do ganku przyszli pan jeszcze był podobno nie wstał, musieliśmy czekać na niego. Salomon tylko w kurtce, z tabakierką brzozową w ręku, której wieczko opatrzone było rzemykiem, siedział już na ławce. Wójt znajdował się także.
Nie pierwszy raz miałem zobaczyć Chwostowskiego bom go zdala przejeżdżającego i przechodzącego widywał. Nigdy jednak oblicza jego nie dano mi było oglądać tak blizko.
Kilkoro drzwi z trzaskiem się otworzyło i zamknęło, Borysiak pogładził się po głowie, Salomon wstał wójt się wyprostował – i Skarbnikowicz jak burza wypadł na ganek.
Był w chałacie rozpiętym, od snu jeszcze czerwony, szyja goła, na nogach buty miękkie, domowe powykrzywiane, z chustą ogromną w ręku.
Twarz wielka o trzech podbródkach, lśniąca, z oczyma wypukłemi mocno, zdała mi się majestatycznie straszliwą. Wszyscy pouchylali głowy. Począł krzyczeć coś głośno, czego nie rozumiałem, i uczułem że mnie na ganek pchano, czemu instynktownie się broniłem stawiąc opór nadaremny.
Nieprzytomny zostałem pochwycony za uszy, co mnie zmusiło podnieść głowę. Salomon już z poprzedniego rzutu oka miał zdanie wyrobione i rzekł:
– Ujdzie! Zmizerowane to – a no, jak się podkarmi…
Naokoło mnie mówiono, krzyczano, Borysiak się bronił. Skarbnikowicz tupał nogą, nie rozumiałem nic. Wreszcie płaczącego ujął Salomon za ramiona i popchnął mnie wprost do kredensu.
Proces był skończony. Słyszałem tylko wrzawę głuchą, głos Borysiaka, tupanie pana i naostatku wykrzyknik straszny, po którym nastąpiło milczenie.
Izdebka do której mnie wepchnięto, pomimo żem był na duchu wielce deprymowany, całą moją zwróciła uwagę. Wszystko tu było ciekawem, bo żaden sprzęt do widzianych w chacie nie miał podobieństwa, wyjąwszy wiadra i czerpaka stojących na ziemi. Zresztą talerze, porozrzucane serwety, szklanki, butelki, nawet dziwnych kształtów garnuszki – osobliwością dla mnie były. Samo też powietrze kredensowe, którem raz pierwszy oddychałem, przejęte wyziewem pomyjów tłustych, łechcących zgłodniałe podniebienie, skwarzeniny jakiejś i potraw wczorajszych dla mojego nosa dających się uczuć dobitnie – było nowością.
Stałem jeszcze z obawą patrząc po stołach i półkach gdy z kąta dało się słyszeć warczenie. U wygasłego komina leżał pies duży w kłębek zwinięty, który spostrzegłszy intruza poczynał, o ile mu lenistwo jego dozwalało, objawiać swe nieukontentowanie.
Spojrzał parę razy na mnie, podniósł głowę i ziewnął, zawarczał jakby mi mówił – pocóżeś tu wlazł?– i zwinąwszy się spał dalej.
Był to późniejszy mój dobry przyjaciel i towarzysz Zagraj, który mnie w początku nabawił strachu.
Gdy w podwórzu ucichło, ujrzałem wchodzącego powolnym krokiem Salomona. Obszedł mnie dokoła stary raz i drugi, przypatrując się ze stron wszystkich, twarz miał zasępioną. Nie wiedziałem co mnie czeka – alem przeczuwał iż nic dobrego. Po namyśle stary okno otworzył i począł wołać kogoś. Ten ktoś miał polecenie jeszcze innego sprowadzić, i po chwili weszła zasapana, dosyć brudna, z fartuchem podniesionym kobieta, która mi moją Borysiakową przypomniała. Salomon wskazał na mnie.
– Weźże ty tego drapichrusta, proszę cię – odezwał się do niej kredencerz – i wyszoruj go co się zowie, włosy mu krótko ostrzyż, mydła nie żałuj, żeby czysty był, koszulę mu trzeba dać, no i spodnie.
(O butach mowy nie było).
Kobieta spojrzała na mnie ruszając ramionami i nic nie odpowiadając. Była to, jakem później się dowiedział Oxenia gospodyni na folwarku; niewiasta energiczna i mogąca zwycięzko walczyć nawet z parobkami, którzy nieustannie do niej mieli pretensje.
Z kredensu za Oxenią, która obawiając się abym nie drapnął, mocno mnie za rękę ujęła i wlokła za sobą – dostałem się do wielkiej izby folwarcznej, pełnej dziewek, stajennych i gawiedzi wszelakiej. Ta mi więcej chatę przypominała. Ciekawi obstąpili mnie zaczepiając, śmiejąc się… popychając. Zaglądano mi w oczy. Niektórzy prorokowali żem się miał zpyszna mieć u Salomona.
Oxenia sama nie chciała się fatygować koło mnie i zdała na ręce dziewce bardzo wesołej i złośliwej, która w najokrutniejszy sposób obeszła się z szorowaniem mojej twarzy i rąk. Śmiechu było wiele, jam płakał. Widać że Salomon wydać musiał rozkazy co do przyodziania mnie, gdy zaczęto znosić starą bieliznę i gałgany różne, ale wszystko było za duże. O butach których się spodziewałem, mowy dotąd nie było.. W nagrodę za męczarnie dano mi miskę krupniku, którego ktoś nie dojadł i kawałek chleba. Ciężkie strapienie i wrażenie dnia tego nie popsuły mi apetytu; płakałem alem jadł. Ubrany w spodnie płócienne od dołu założone, w kurtkę zadługą z rękawami na wyrost, ostrzyżony przy samej głowie w schodki, bo sobie pracy około tego nie zadawano, odprowadzony zostałem do kredensu, gdzie Salomon siedzący z nogą założoną jak zwykle i tabakierką w towarzystwie Zagraja, witającego mnie dwuznacznem mruczeniem, dał mi pierwszą instrukcję co do przyszłych moich obowiązków.
Zapytał o imię, ale musiał już być informowany, gdyż zakazał mi się zwać Horoszkiem, a przykazał odpowiadać na Rocha.
Następnie, primo loco, zalecił mi ślepe posłuszeństwo na swe rozkazy. – Żebym ci kazał w ogień czy w wodę – powinieneś spełnić natychmiast, nie – to baty!
I wskazał na ścianie wiszący kańczug, który po przeszłym jego elewie pozostał. Dalej, w dosyć długiej przemowie, jak groch z kapustą pomięszane były nauki moralne, obowiązek odprawiania modlitw, umywanie się, pracowitość – przestroga abym nie tasował, abym nie próżnował, pomyjów lada gdzie nie wylewał, nie latał do ogrodu, swawoli się nie dopuszczał i t… p. Salomon wymownym nie był, powtarzał się, chciał być groźnym, jąkał i wytrzymał mnie u progu mało nie pół godziny. W czasie gdy się to odbywało Zagraj siedzący u kolan pana patrzał na mnie i zdawał się nabywać przekonania, że musiałem być przyjęty za domownika. W końcu, co mnie strachem największym przejęło, przyszedł obwąchać od nóg aż do łokciów i pewien że się w djagnozie nie myli, wrócił położyć się ku kominowi.
Z pierwszych dni nowicjatu mojego trudnoby mi było zdać sprawę. Spotykały mnie same niespodzianki, kazano mi robić to o czem niemiałem wyobrażenia, brałem się do tego z trwogą i niezgrabnie.
Los mój, pomimo pożywniejszej strawy i nadziei butów, wydał mi się opłakanym, byłem nawykły do biegania, do powietrza, do ruchu, w kredensie zamkniętemu siedzieć z Zagrajem, który był leniwy i rzadko wychodził na podwórze – było nudno. We dnie się zdrzemnąć nie pozwalał regulamen, do snu szło się późno pomywszy wszystko, a zrywać się do posług musiałem bardzo rano.
Salomon krzyczał za najmniejszą rzeczą, okrutnie, zamierzał się nawet, ale nie bił. Zawsze groził tylko że za drugą razą miałem dostać cięgi, ale choć nawet kańczug zdjął z kołka i stawił mi go przed nosem, do razów nie przyszło. Być może iż go rozbrajałem cierpliwą i pokorną postawą moją.
Kredensowa posługa, choć było i około niej co robić, przy pomocy przyzywanych często stróżki lub stróża, byłaby niczem jeszcze, gdyby nie to że chłopcem kredensowym wysługiwali się wszyscy. Pan gdy był w domu, a zastał mnie w kredensie, gonił do stajni, czasem na pole, na folwark i do arendarza, bez którego obejść się nie mógł. Klucznica czyli ochmistrzyni panna Walerja, otyła jejmość lat czterdziestu, w wielkich łaskach u pana Skarbnikowicza, pędzała także, – czasem Salomon, a nawet gospodyni. Najgorszem to było że spełniając te rozkazy, którym oprzeć się nie mogłem, narażałem się Salomonowi. Ten ile razy mnie nie znalazł na moim zydlu lub przy robocie, wyprawiał historję… Po kilku dniach niewprawnych prób i stłuczeniu pary talerzy – oswoiłem się z losem i obowiązkami mojemi. Resztki jadła, które niekiedy pozostawały dzieląc z Zagrajem, zrobiłem sobie z niego pierwszego przyjaciela. Nawykł on do mnie wprędce i, co było dowodem wielkiej ofiarności z jego strony – bo był stary i leniwy, towarzyszył mi na folwark i w posyłkach.
Widząc mnie czasem smutnie siedzącym na zydlu, przychodził głowę położywszy na kolanach moich, dać się skrobać za ucho i głaskać. Przyznać się muszę, że byłem mu za to wdzięczny. Była to pierwsza istota, która mi pewne współczucie okazała.
Życie w domu u nas było dziwne i nierówne. Chwostowski wyjeżdżał bardzo często. Gdy go nie było Salomon i ja próżnowaliśmy. Stary miał tę pociechę, że tabakę zażywał i włożywszy okulary na nos, modlił się na książce.
Była to pierwsza którą w życiu widziałem, bo choć niekiedy chodziłem do kościoła, nigdy tam ona nie zwróciła na siebie uwagi mojej. Kładziona potem na półce z okularami razem, w czasie niebytności Salomona obudziła ciekawość we mnie. Raz nawet wlazłszy na zydel, zdjąłem ją aby się przypatrzeć.
Zamazane czarno kartki nie podobały mi się wcale, alem znalazł obrazki św. Antoniego, Matki Boskiej, Serca Jezusowego, które na mnie nadzwyczajne uczyniły wrażenie jaskrawym kolorytem i dobitnemi rysy swojemi.
Zatopiony w oglądaniu ich anim się spostrzegł gdy wchodzący po cichu Salomon, krzyknął mi nad uchem:
– A będziesz ty mi, błaźnie, tykał co do ciebie nie należy.
Skoczyłem z zydla. Książka mi upadła, gotowałem się na cięgi, ale Salomon okrutnie łając, nie dał mi nawet kuksańca.
– Wiesz, ośle – rzekł – że ciekawość pierwszy stopień do piekła!
O tem ja dotąd nie miałem ani świadomości ni przeczucia… Kazał mi do pomywacza burcząc:
– Patrzajcie no go! Chamowi takiemu, urwipołciowi książki się zachciewa. Będzie on mi tu nos wścibiał. Dam ja ci!
Gdy Chwostowskiego dłuższy czas nie było, rozprzęgało się we dworze wszystko, ja tylko musiałem w kredensie z Zagrajem siedzieć. Salomon szedł do ekonomowej, służba się rozpierzchała.
Po takiem często tygodnie trwającem próżnowaniu nagle jak burza z wichrem spadał Skarbnikowicz. Najczęściej jeszcze gości z sobą przywoził, wówczas cichy dworek stawał się Zarwańską ulicą. Służba zbiegała się i cała nie starczyła. Salomon klął, jedzono i pito całe dnie, nocy całe…
Wszystko to dla mnie było nowe, dziwne, straszne. "W dziedzińcu odbywały się improwizowane kursa oklep, panowie spadali z koni, strzelano z pistoletów, często do szabel zrywali się goście i krwawili.
Zapijano zgodę, panna Walerja przychodziła z szarpiami i bandażami opatrywać rannych.
Kilka dni takich godów kończyły się tem, że Chwostowski zaproszony przez jednego z biesiadujących jechał z nim i znowu go czasami przez kilka tygodni nie było.