W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata - ebook
W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata - ebook
„W Polsce, czyli wszędzie” to opowieść o końcu naszego świata, próba refleksji nad tym, co możemy zrobić, kiedy coraz wyraźniej widzimy zbliżający się zmierzch cywilizacyjnego modelu, który budowaliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Edwin Bendyk opisuje przemiany społeczne, kulturowe, gospodarcze i polityczne, które doprowadziły świat do kryzysu. Pandemia koronawirusa ujawniła, jak krucha jest współczesna cywilizacja. I pokazała jednocześnie, jak silni są ludzie i ludzkie wspólnoty w reakcji na nieoczekiwaną katastrofę. Jednocześnie zadaje kluczowe pytanie dla polskich czytelników: czy w tym świecie Polska przetrwa do 2030 roku, czy też po raz kolejny powtórzy scenariusz rozkładu i upadku? Żadna odpowiedź nie jest przesądzona, każdy ma na nią wpływ. Koniec świata nie musi oznaczać upadku, może też zapowiadać nowy początek. Najkrócej, „W Polsce, czyli wszędzie” to książka o Polsce i o świecie, który się kończy oraz o możliwości nowego, lepszego otwarcia.
Kategoria: | Polityka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64076-96-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wirtualny: mogący zaistnieć, teoretycznie możliwy, potencjalny.
(Słownik Wyrazów Obcych)
Ta książka powstała tuż przed pandemią COVID-19. Gdy oddawałem tekst do redakcji pod koniec lutego, wydawało się, że pomysł na zamykanie w domach całych miast i regionów, nie mówiąc o państwach, to scenariusz dobry dla kiepskiego filmu lub w rzeczywistości dla kraju takiego jak totalitarne Chiny. Pod koniec marca reżim epidemiczny i social distancing – kontrola dystansu społecznego, obowiązywał już we wszystkich krajach dotkniętych pandemią. Każdy tydzień przynosił kolejne obostrzenia i ograniczenia podstawowych wolności, zupełnie nie do pomyślenia zaledwie miesiąc wcześniej.
Kosztowny brak wyobraźni
Ta niewyobrażalna kondycja, w jaką błyskawicznie osunęły się całe społeczeństwa najbardziej zaawansowanej w dziejach cywilizacji, to cena za brak wyobraźni. Przecież ostrzeżeń nie brakowało. W 2015 r. Bill Gates zapowiadał, że nie należy pytać, czy możliwa jest wielka pandemia, tylko kiedy nadejdzie. Co tam, Gates być może zna się na informatyce i robieniu pieniędzy, epidemiologia jednak nie jest jego specjalnością, więc po co zwracać na niego uwagę?
We wrześniu 2019 r. ukazał się raport „A World at Risk” (Ryzyko dla świata), pierwsze opracowanie na temat stanu przygotowania świata na zagrożenia zdrowotne zrealizowane przez Global Preparedness Monitoring Board, wspólne przedsięwzięcie Światowej Organizacji Zdrowia i Banku Światowego. Komisja składa się z piętnaściorga osób, ekspertów zdrowotnych i osób publicznych, jak Gro Harlem Brundtland, była premier Norwegii, i Elhadj As Sy, sekretarz generalny Międzynarodowej Federacji Towarzystw Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. We wstępie do raportu można przeczytać: „istnieje bardzo realne zagrożenie szybko rozprzestrzeniającą się, o wysokiej śmiertelności, pandemią patogenu dróg oddechowych, która może zabić 50–80 mln osób i doprowadzić do ograniczenia globalnej gospodarki o 5 proc. Globalna pandemia tej skali byłaby katastrofalna, prowadząc do chaosu, niestabilności i braku bezpieczeństwa. Świat nie jest na to przygotowany”.
Raport nie wywołał popłochu, bo czy to pierwszy raz Bardzo Ważne Komisje straszą nieuniknioną katastrofą? Świat istnieje i życie toczy się dalej. Gdy więc na przełomie roku wybuchła epidemia w chińskim Wuhan, nie pozostało nic innego, jak ponownie zlekceważyć już nie ostrzeżenie, lecz wydarzenie. Co możliwe w Chinach, nie może wydarzyć się we Włoszech, Francji, a tym bardziej w Stanach Zjednoczonych. W Globalnym Indeksie Bezpieczeństwa Zdrowotnego (Global Health Security Index) z 2019 r. USA zajmują pierwsze miejsce. Wszak Amerykanie wydają na ochronę zdrowia 18 proc. swojego PKB i nie jedzą nietoperzy, więc nie mają powodu obawiać się chińskich wirusów.
Koronawirus jednak ruszył historycznym szlakiem patogenów i z Azji dotarł do Europy przez Włochy. Kraj pogrążył się w chaosie, po pierwszych tygodniach lekceważenia zagrożenia nadszedł czas walki z wykładniczym przyrostem zachorowań i śmierci. Włoska tragedia wydaje się jednak odległa dla krajów północy Europy. Francuzi, mimo ostrzeżeń, jakie już w styczniu przedstawiła ministra zdrowia Agnes Buzyn, postanowili jednak przeprowadzić 15 marca I turę wyborów do władz lokalnych. Buzyn zamiast powstrzymać szaleństwo, przyjęła partyjny rozkaz i ustąpiła z rządowego stanowiska, by wystartować awaryjnie w walce o fotel mera Paryża jako kandydatka rządzącej partii LREM. Zastąpiła Benjamina Grivaux, zaufanego człowieka Emmanuela Macrona, który musiał się wycofać, bo stał się bohaterem seksskandalu.
Czas apokalipsy
Druga tura wyborów już się w terminie nie odbyła, Francja pogrążyła się w ostrym reżimie społecznej izolacji, a służba zdrowia wobec naporu fali zachorowań zaczęła pękać. Słynne francuskie TGV, koleje wielkiej prędkości, zamieniły się w służbę sanitarną, a pociągi zaczęły przewozić chorych z najbardziej zakażonych rejonów wschodu Francji na zachód, do mniej zatłoczonych szpitali. Niestety, nawet TGV nie potrafiło nadążyć za rachunkiem śmierci. 4 kwietnia prasa poinformowała, że od początku pandemii zmarło co najmniej 1400 pensjonariuszy domów opieki, tuż przed świętami wielkanocnymi liczba ta wzrosła do ponad 3200 osób.
Francja to kraj o największej w Europie oczekiwanej długości życia, w domach seniora mieszka blisko 850 tys. osób. Koronawirus jest dla nich najgroźniejszy, śmiertelność wśród zakażonych 80-latków sięga 15 proc. Dla osób poniżej pięćdziesiątki nie przekracza 0,4 proc. Staruszkowie zamknięci w jednym ośrodku stają się doskonałym celem dla wirusa; zawleczona często przez przypadek zaraza rozprzestrzenia się szybko, siejąc spustoszenie. Podobnie działo się we Włoszech, gdzie w domach opieki mieszka ponad 300 tys. osób. Jedna piąta z nich przypada na Lombardię, centrum włoskiej epidemii. Pod koniec marca media podawały statystykę: w rezydencji Don Mori de Stagno Lombardo z 71 pensjonariuszy zmarło 21; w Lodi 43 ofiary na 270 podopiecznych; w Mombretto 52 osoby zmarłe na 150.
Okazało się, że najbogatsze kraje świata nie potrafią zadbać o najbardziej narażonych. Oczywiście niemożliwe było całkowite uniknięcie ofiar, czy można było jednak uniknąć zaniedbań i zaniechań, bezmyślnych decyzji dyktowanych doraźnym interesem politycznym, a nie obowiązkiem troski o bezpieczeństwo społeczeństwa? Skąd ta kaskada pomyłek, która niczym w klasycznej tragedii prowadziła do nieuchronnej katastrofy? Nie wiemy nawet jeszcze, czy zwieńczy ją katharsis, bo nie wiemy nawet, jak i kiedy zakończy się zagrożenie epidemiczne.
Wirus odmłodziciel
Wielość pytań, głębia traumy „zamrożonych” z dnia na dzień społeczeństw skłaniają do poszukiwania ukrytego sensu niezrozumiałych wydarzeń. Czy to przypadek, że koronawirus upatrzył sobie osoby starsze? Nie trzeba było długo czekać, by w „internetach” upowszechnił się hashtag #boomerremover jako imię nadane wirusowi przez młodzież. Boomer remover, czyli „usuwacz boomersów”, przedstawicieli powojennego boomu urodzeniowego i osób jeszcze starszych. To do nich zwraca się zazwyczaj nastolatka Greta Thunberg, ikona młodzieżowego ruchu klimatycznego. W styczniu 2019 r. na Światowym Forum Ekonomicznym grzmiała na dorosłych: „Nasz dom, Ziemia, płonie! Chcę, żebyście panikowali i żyli tak jak ja w strachu i panice”. Swoje wezwanie powtórzyła w styczniu tego roku podczas 50. edycji Forum, wyraźnie już zniechęcona bezczynnością starych.
Furorę zrobiła także 25-letnia nowozelandzka parlamentarzystka Chlöe Swarbrick z Partii Zielonych. Podczas debaty o zielonej transformacji oskarżała starszych posłów i polityków o bezczynność w sprawach klimatu, na którą jej i młodsze pokolenia nie będą mogły sobie pozwolić. Przemówienie próbował przerwać poseł opozycji Todd Muller, ale został zgaszony przez Swarbrick, która spojrzała na niego spode łba i rzekła: „OK, boomer”. Jej gest stał się szybko internetowym memem – zwrotu „OK, boomer” używają przedstawiciele młodszych pokoleń, by powiedzieć mniej więcej: „Spieprzaj, dziadu!”.
Czyżby więc nadszedł „wirus odmłodziciel”, bicz boży na nieodpowiedzialnych starych, którzy nie dość, że doprowadzili do destrukcji środowiska, to nawet nie potrafią ochronić samych siebie, bagatelizując ryzyko globalnego zagrożenia, o którym grzmieli eksperci? A może zemsta Gai, Matki Ziemi? Przecież to sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres powiedział podczas Szczytu Ekonomicznego w Davos, że „ludzkość wypowiedziała wojnę naturze, a ta odpowiada w gwałtowny sposób”? Pytania i hipotezy będą się mnożyć, ja dołożę swoją: pandemia COVID-19 przejdzie do historii jako jedna z wielkich pandemii, takich jak plaga justyniańska i Czarna Śmierć.
Lekcja historii
Przypomnijmy, w 541 r. w Pelusium w Delcie Nilu zadebiutował nowy patogen, bakteria Yersinia pestis i wywoływana przez nią choroba – dżuma, która pod nazwą plagi Justyniana (od imienia panującego wówczas w Bizancjum cesarza) w 18 falach przez ponad 200 lat, do 755 r., niszczyła Azję, Afrykę i Europę. Historyk medycyny Frank Snowden, autor książki „Epidemics and Society: From the Black Death to the Present” (Epidemie i społeczeństwo. Od Czarnej Śmierci do współczesności), nazywa ten okres panowania dżumy pierwszą pandemią. Pochłonęła ona od 20 do 50 mln ofiar, swą bezwzględną brutalnością oznaczając nieodwracalny koniec wcześniejszego świata. Bizancjum, liczące przed wybuchem pandemii 30 mln mieszkańców, po zakończeniu morderczego cyklu skurczyło się o ponad połowę, do mniej niż 15 mln. Wybuch choroby poprzedziły zmiany klimatyczne, ochładzanie się klimatu z kulminacją w okresie 536–660 zwanym późną antyczną małą epoką lodową.
Pandemia skończyła się równie nieoczekiwanie, jak się zaczęła. W Europie rozpoczęło się średniowiecze, wcale nie takie ciemne, jak podpowiadają popularne wyobrażenia o okresie po pierwszej pandemii. W IX w. klimat ponownie zaczął się ocieplać, dając początek Średniowiecznemu Optimum Klimatycznemu, trwającemu do XIII w.; brytyjski historyk Bruce Campbell nazwał ten okres czasem rozkwitu, pojawiły się wtedy takie innowacje, jak podwójne księgi rachunkowe, skrypty dłużne, strzemię, pług, gotyckie katedry.
Sprzyjające warunki klimatyczne przekładały się nie tylko na rozwój rolnictwa, ale i na korzystne warunki żeglowania również po północnych akwenach w kierunku Islandii, Grenlandii i Nowej Fundlandii. Kwitła łacińska Europa, ale też Chiny dynastii Song oraz cywilizacje Azji Wschodniej. Wydawało się, że rozkwit i krzepnący ład feudalny trwać będą wiecznie. Groza pierwszej pandemii wyparowała z pamięci – warunki klimatyczne, sprzyjające rozwojowi gospodarczemu i cywilizacyjnemu, okazały się mniej pożywne dla patogenów.
Niestety, pogodny obraz świata zaczął się psuć w XIII w. na skutek paradoksalnego nałożenia się wielu czynników. Stulecie rozpoczął pochód Mongołów Czyngis-chana. Oni także skorzystali ze sprzyjającego klimatu, dzięki któremu początek stulecia oznaczał bezprecedensowy w historii piętnastoletni okres ciepłej i wilgotnej pogody w Mongolii Centralnej. Rozkwit pastwisk stał się paliwem umożliwiającym budowę i ekspansję mongolskiego imperium, którego jeźdźcy dotarli daleko w głąb Europy.
Już jednak w drugiej połowie XIII w. klimat zaczął się ochładzać, dając sygnał do procesu wielkiego przejścia, którego w tamtym czasie nikt jeszcze sobie nie wyobrażał. Pogarszające się warunki dla rolnictwa, malejące i niestabilne zbiory przekładały się na fale głodu, z kulminacją w okresie wielkiego głodu lat 1315–1317. Kryzysy wstrząsające Europą w pierwszej połowie XIV w. ujawniały narastające słabości systemu feudalnego.
Główny czynnik zmiany, twierdzi Bruce Campbell w książce „The Great Transition” (Wielkie przejście), zaczął się budzić ok. 1268 r. na terenie zachodnich Chin. To znana już bakteria Yersinia pestis, pałeczka dżumy. Patogen ruszył wzdłuż jedwabnego szlaku, by pod koniec lat 30. XIV w. dotrzeć jeszcze w niepełnej aktywnej postaci do Morza Czarnego.
Początek lat 40. to czas „sztormu doskonałego”, polegającego na połączeniu skutków różnych czynników kryzysowych: przyspieszenia zmian klimatycznych, nasilenia wojen przyczyniających się do upadku gospodarczego i recesji, w końcu nowej plagi dżumy, która ujawniła w pełni swą grozę podczas oblężenia w 1346 r. przez Mongołów portowej Teodozji (podlegającej Genui). Rozpoczęła się druga pandemia trwająca przez 350 lat – ostatnie jej wybuchy obserwowano jeszcze na początku XVIII w. m.in. w Marsylii.
Pierwsze fale lat 1346–1383 wyludniły Europę, powodując śmierć około połowy mieszkańców zachodniej części kontynentu. Dżuma nie ograniczyła się oczywiście do Europy, łącznie przyczyniając się do śmierci w Eurazji 75–200 mln osób w najgorszej, początkowej fazie XIV w. Druga pandemia wraz z destabilizacją i ochłodzeniem klimatu, które przeszło do historii jako mała epoka lodowa (trwała aż do XIX w.), wywołały nie tylko wieloletni kryzys w XV w., ale także falę innowacji, z których narodził się współczesny kapitalizm.
Wirtualna plaga
Szczęśliwie wszystko wskazuje na to, że pandemia COVID-19 nie będzie tak mordercza, jak poprzednie wielkie pandemie. Ma charakter „wirtualnej plagi”, patogen – koronawirus Sars-Cov-2 jest jak najbardziej realny, ma rozpoznaną strukturę chemiczną, znamy coraz lepiej mechanizmy jego oddziaływania na organizm i odpowiedzi systemu odpornościowego. Ze światem komunikuje się jednak głównie poprzez media, które z kolei wykorzystują różnorodne techniki wizualizacji, by unaocznić to, czego nie widać – siejące popłoch i spustoszenie maleństwo.
Koronawirus funkcjonuje w wyobraźni i komunikowaniu publicznym poprzez kilka typów obrazów. Po pierwsze, jako podmiot – wizualizacja trójwymiarowej struktury wirusa o charakterystycznym kształcie, który stał się powodem dla szczególnej, „królewskiej” nazwy. Z każdym dniem obraz „korony” nasyca się substancją grozy, jaka bije z takich znaków, jak trupia główka umieszczana na naczyniach z substancjami toksycznymi lub znaki ostrzegające przed promieniowaniem jądrowym.
Grozę symbolu wzmacniają przekazy mediów elektronicznych przemiennie pokazujących puste ulice i przepełnione szpitale oraz kostnice i kościoły wypełnione trumnami. Bardziej zimnokrwiści komentatorzy zwracają od początku uwagę, że chociaż pandemia jest jak najbardziej realna i trzeba żałować każdej jej ofiary, to jednak ma względnie umiarkowany bilans śmiertelności. Przecież w 2003 r. podczas ówczesnej fali upałów w samej Francji zmarło przedwcześnie ponad 30 tys. osób tylko w ciągu sierpnia.
To zimne odwołanie do liczb służy jako trampolina do pytania, które postawił David Katz w głośnym artykule w „The New York Times” pod znamiennym tytułem „Czy nasza walka przeciwko koronawirusowi nie jest gorsza od samej choroby?”. Katz przekonywał, że koszty mrożenia społeczeństwa i gospodarki oznaczają nie tylko straty ekonomiczne, lecz liczne konkretne konsekwencje także prowadzące do niepotrzebnych śmierci, ubóstwa, traumy. Czy nie powinniśmy, skoro wiadomo coraz lepiej, kto jest najbardziej zagrożony chorobą i jej konsekwencjami, skoncentrować się na ochronie grup ryzyka, pozwalając reszcie żyć w miarę normalnie: pracować, uczyć się, spotykać, chodzić do kawiarni? Temat w Polsce podjął Sławomir Sierakowski, relacjonując argumenty Katza, by zakończyć puentą: „Czy władze nie podają właśnie społeczeństwu lekarstwa, które jest gorsze od koronawirusa? Tekst Katza od razu trafił na pierwsze miejsce najpopularniejszych w »New York Timesie«, bo ekspert zadał to samo pytanie, które zadajemy sobie po cichu wszyscy”.
W tym momencie do dyskusji wkraczają kolejne wizualizacje pandemii, czyli krzywe pokazujące dynamikę rozwoju epidemii w różnych krajach pochodzące z modeli matematycznych. Krzywe te, pojęcie „modelu epidemiologicznego” i instytucje takie jak Imperial College London stały się jednymi z najważniejszych bohaterów rozgrywającego się dramatu. W dramacie tym grają nie tylko obrazy, lecz także odpowiednie słownictwo, np. spłaszczanie krzywej, czyli działania mające na celu spowolnienie rozprzestrzeniania się wirusa tak, by w momencie kulminacyjnym zachorowań było jak najmniej, poniżej zdolności funkcjonalnych systemu opieki zdrowotnej.
Krzywą można spłaszczać zarówno poprzez kwarantannę – to słowo weszło do języka w późnym średniowieczu, kiedy w odpowiedzi na pandemię dżumy już w marcu 1348 r., a więc na początku epidemii, Wenecja zamknęła port przed wszystkimi podejrzanymi statkami, nakazując ich załogom izolację trwającą 30 dni. Metodę izolacji podjęły inne porty śródziemnomorskie, a jej czas wydłużył się do 40 dni. Stąd nazwa kwarantanna. Wątpliwe jednak, by w tamtych czasach posługiwano się pojęciem social distancing – utrzymywania dystansu społecznego, czyli odległości między osobami oraz izolacji domowej jako normy narzuconej całym społeczeństwom.
W obiegu też pełno jest pojęć mających podkreślać powagę sytuacji i związaną z nią konieczność powszechnej mobilizacji: jesteśmy na wojnie, stwierdził prezydent Francji Emmanuel Macron, ogłaszając lockdown, zamknięcie Francji. Z kolei gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo, zapowiadając nadejście momentu kulminacyjnego epidemii w Nowym Jorku, stwierdził, że nadchodzi D-Day dla miasta. Skoro wojna, to wymagana jest nie tylko wojenna mobilizacja, ale także wojenna dyscyplina, jedność narodowa i poparcie dla działań rządu. Ten z kolei musi sięgać po środki nadzwyczajne, takie jak ograniczanie wolności osobistej i swobody przemieszczania oraz inwigilacja. Na froncie walki z koronawirusem nie są potrzebne szarpie ani bandaże, ale rzesze społeczników szyją maseczki i kupują osobiste środki bezpieczeństwa dla służb medycznych, strażaków, policjantów.
Fascynujący spektakl, o którym jeszcze nie potrafimy dobrze opowiadać, rozwija się i nie wiadomo, kiedy dobiegnie końca. Szybko zareagowali intelektualiści, analizując sytuację i możliwe scenariusze. Ivan Krastev w „Siedmiu wczesnych lekcjach z koronawirusa” przewiduje, że kryzys wzmocni legitymację dla silnego państwa; przywróci myślenie o bezpieczeństwie w kategorii kontroli państwowych granic; zalegitymizuje „autorytaryzm big data”, polegający na wykorzystaniu metod cyfrowej inwigilacji i analizy danych do celów kontroli społecznej. Krastev także przeczuwa nową odsłonę konfliktu pokoleń.
Yuval Noah Harari, podobnie jak wielu innych komentatorów, ostrzega, że środki nadzwyczajne podjęte na czas pandemii zostaną z nami także po kryzysie. Politycy niechętnie rezygnują z raz uzyskanych przywilejów ułatwiających sprawowanie władzy, obywatele z kolei przywykają do restrykcji, które w normalnych warunkach mają przecież tylko wirtualny charakter, są pewnym potencjałem w rękach aparatu władzy, który może, ale przecież nie musi być wykorzystany. Pojawiają się opinie, że po latach kwestionowania znaczenia nauki i ekspertów w debacie publicznej doświadczenie pandemii przywróci im ich właściwe, poważne miejsce.
Rośnie liczba komentatorów zaniepokojonych politycznym dyskontowaniem kryzysu przez polityków populistycznych, jak Viktor Orbán czy Jarosław Kaczyński. Wykorzystują oni nadzwyczajne warunki i społeczne pragnienie bezpieczeństwa do konsolidacji autorytarnego systemu władzy.
Wielka transformacja
Powrócę do swojej hipotezy – pandemia COVID-19 jest symptomem kryzysu i zmierzchu cywilizacji tworzonej przez ludzkość pracowicie od poprzedniej wielkiej transformacji, a do której drogę otworzyła wcześniejsza wielka pandemia – Czarna Śmierć. Kryzys był nieunikniony, o tym właśnie traktuje ta książka. Opisuję w niej świat zbliżający się do klifu Seneki, czyli momentu, w którym siły entropii społecznej i fizycznej zaczną przeważać nad ludzką zdolnością do materialnego i kulturowego odtwarzania podstaw cywilizacji. Koronawirus unaocznił to, o czym eksperci ostrzegali od dawna. I nie chodzi o ostrzeżenia przed możliwością pandemii oraz braku gotowości na takie wydarzenie.
Kryzys i czekająca nas Wielka Transformacja to skutek nałożenia wielu czynników, sztorm doskonały, kiedy kumulują się konsekwencje zmian klimatycznych, utraty bioróżnorodności, przemian demograficznych, zmiany dostępu do surowców i źródeł energii, przemiany kulturowe i społeczne, rozwój nowych technologii. Koronawirus zamroził z dnia na dzień świat, którego podstawową zasadą był wzrost i wyścig. Nie zmarnujmy tego kryzysu i traumy, w jaką nas wpędził, nie pozwólmy, by na prowadzące do katastrofy skutki braku wyobraźni odpowiadać jeszcze większym brakiem wyobraźni.
Tak, pandemia jest katastrofą, która jest też ostatnim ostrzeżeniem przed znacznie poważniejszym kataklizmem, czekającym w nieodległej przyszłości, jeśli nie potraktujemy poważnie sygnałów ostrzegających, że dalszy rozwój w dotychczasowym modelu jest niemożliwy.
Powtórzę: ta książka powstała przed pandemią i jest syntezą zaledwie części wiedzy o świecie, który dobiegł końca. Niestety, COVID-19 nie zdezaktualizował przedstawionych w kolejnych rozdziałach argumentów, przeciwnie – wzmocnił je. Poza drobnymi korektami uwzględniającymi rozwój bieżących wypadków nie musiałem niczego zmieniać. Zastanawiałem się jedynie, nad usunięciem rozdziału „Dogonić i przegonić”, w którym w przedkryzysowym jeszcze kontekście analizuję fantazje o możliwości dogonienia przez Polskę Niemiec pod względem PKB na głowę w perspektywie 30 lat. Przed kryzysem fantazje te można było oceniać w kategoriach groteski, dziś po doświadczeniu reakcji rządu PiS na kryzys, ze spektaklem grozy wokół terminu wyborów, właściwsze będzie nazwanie tego tragifarsą. I właśnie z tego względu, by pokazać, jak łatwo w świecie współczesnej nieodpowiedzialnej polityki uruchomić dynamikę wiodącą od groteski do tragedii, rozdział ów zostawiłem.
Piszę o końcu świata, mimo to przesłanie książki jest optymistyczne. Bo koniec oznacza także początek, nowy świat jest nie tylko możliwy, ale wręcz konieczny. Jaki będzie, zależy od nas – żaden scenariusz nie jest jeszcze w pełni zdeterminowany.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------