- promocja
- W empik go
w poszukiwaniu spokojniejszych wod - ebook
w poszukiwaniu spokojniejszych wod - ebook
W tej oto książce przedstawiam Państwu moje wspomnienia obejmujące niemal 40 lat, jednak większość przedstawionych tu wydarzeń miało miejsce w mojej młodości, w latach 70. i 80. Wówczas to zdecydowałem się wyjechać z Polski, pracować na statkach dalekomorskich, a następnie nielegalnie opuścić mój trawler w Kapsztadzie w Republice Południowej Afryki, by tam pozostać. Chciałem zacząć lepsze życie w innej rzeczywistości, na innym kontynencie, w innej kulturze. Jednak szanse na przetrwanie w nowym kraju bez niczyjej pomocy były marne. Nie znałem języka, nie umiałem swobodnie się komunikować, nie miałem żadnych dochodów, nie znałem prawie nikogo poza grupą ludzi, z którą pracowałem na statku. Nie miałem rodziny ani przyjaciół, do których mógłbym się zwrócić w potrzebie. Porzucenie statku w 1982 roku wiązało się także z konsekwencjami politycznymi: figurowałem w aktach jako dezerter i nie mogłem wrócić do Polski ani kontaktować się z rodziną. Musiałem przetrwać o własnych siłach.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367534215 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W poszukiwaniu spokojniejszych wód to fascynująca opowieść Dariusza Rogalskiego o jego młodości w okresie PRL, nielegalnej ucieczce z Polski i pierwszym, najbardziej emocjonalnym, ryzykownym etapie życia, pełnym wstrząsających wydarzeń na obcych wodach Alaski i Republiki Południowej Afryki podczas katorżniczej pracy na trawlerach rybackich. To także opowieść o życiu na nowym, zupełnie obcym kontynencie przechodzącym burzliwą transformację polityczną, gdzie należało przetrwać z dala od rodziny i pomocy bliskich bez znajomości języka, o dojrzewaniu oraz zmierzaniu do sukcesu zarówno za granicą, jak i po zmianach w Polsce po Okrągłym Stole. Opisane wydarzenia obejmują wiele lat i pozwalają zweryfikować naszą pamięć o latach 70. i 80., przyjrzeć się decyzjom, jakie wówczas należało podejmować, trudnym wyborom i ich konsekwencjom politycznym czy życiowym. Nie każdy sobie radził z tymi wyzwaniami, a zatem tym bardziej budzi szacunek osoba autora do jego odwagi i za chęć podzielenia się tym mało znanym kawałkiem historii, której był świadkiem i uczestnikiem.Przedmowa
Już od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem przelania mojej historii na papier. Gdy przez lata dzieliłem się nią z różnymi osobami — zwłaszcza częścią dotyczącą życia na statkach rybackich — spotykałem się z wieloma pozytywnymi komentarzami i sporym zainteresowaniem. Ludzie byli ciekawi, jak to się stało, że opuściłem statek w Kapsztadzie, i jak udało mi się przetrwać o własnych siłach mimo tak młodego wieku. Nawet zwykła rozmowa o historii mojej rodziny wzbudzała duże zainteresowanie. Znajomi mówili mi: „Musisz o tym napisać. To takie fascynujące i takie prawdziwe”. Pomyślałem wtedy: cóż, może pewnego dnia, kiedy będę miał więcej czasu…
Tak było jeszcze do niedawna. Pewnego razu wraz z żoną zostaliśmy zaproszeni na obiad do znajomych. Przy lampce wina (a może nawet dwóch) rozmowa zeszła na temat moich doświadczeń związanych z wyjazdem z Polski i znalezieniem się w Republice Południowej Afryki. Dla naszych przyjaciół nie był to temat nowy, a mimo to gospodarz chciał posłuchać o tym jeszcze raz. Wówczas po zakończeniu opowieści uzmysłowiłem sobie, że spisanie mojej historii może być istotne, warta jest tego, by inni mogli ją przeczytać. Tym bardziej że znajomy stwierdził, iż o ile mu wiadomo, o tym okresie historii Polski nie napisano zbyt wiele, zwłaszcza z punktu widzenia osoby, która doświadczyła tego wszystkiego na własnej skórze.
Tysiące ludzi opuściło wówczas Polskę — większość z nich legalnie, ale byli też tacy jak ja, którzy zrobili to w sposób niezgodny z prawem. Moje działania w Kapsztadzie w 1982 roku wiązały się również z określonymi konsekwencjami. W Polsce figurowałem jako osoba z przeszłością kryminalną — gdybym zdecydował się wówczas na powrót, mógłbym zostać pociągnięty do odpowiedzialności karnej.
Termin „dezerter” — określano nim tych, którzy zwiali z wojska podczas służby wojskowej lub w okresie stanu wojennego — był mi dobrze znany. Nigdy jednak nie myślałem o sobie w takim kontekście. Do czasu… Podczas zbierania materiałów do tej książki poprosiłem firmę rybacką, dla której pracowałem w latach 80., o dokumenty dotyczące mojego zatrudnienia. Dokumenty te są przechowywane w archiwach państwowych i znajdują się pod ochroną do czasu osiągnięcia przeze mnie wieku emerytalnego. Na jednym z nich, będącym wypowiedzeniem umowy o pracę, pod nagłówkiem „przyczyna wypowiedzenia” dostrzegłem określenie „dezercja”, a pod nim nazwę statku, na którym pracowałem.
Po tych wszystkich latach bardzo interesujący był dla mnie również fakt, że na dokumencie zakończenia stosunku pracy widniała lista działów firmy, które ten dokument musiały podpisać. Zostało tam wymienionych osiemnaście działów, z czego dwa pierwsze to biuro polityczne partii komunistycznej oraz biuro inspektora armii.
Pomyślałem sobie zatem, że wydarzenia tu zawarte, opisanie z mojego własnego punktu widzenia, mogą okazać się interesujące i ważne dla osób, które znalazły się w podobnej sytuacji. Być może rzucę nieco więcej światła na te specyficzne okoliczności członkom rodzin tych osób, które wyjechały wówczas z Polski w poszukiwaniu lepszego życia. Może także zainteresują młodsze pokolenia moich rodaków, mieszkających w Polsce lub za granicą — pokolenia, które mają ograniczoną wiedzę na temat wydarzeń w Polsce w latach 70. i 80. XX wieku. Wydarzenia te przecież wpłynęły na dalsze losy naszego kraju, a zatem także na ich życie. Nabrałem też nadziei, że fragmenty mojej opowieści związane z pracą na trawlerach i pobytem w Republice Południowej Afryki w kluczowych dla tego kraju latach zaciekawią Polaków mieszkających w RPA (ale nie tylko tam), bezpośrednich świadków tych wszystkich wydarzeń.
Z tą nową motywacją i energią zabrałem się do pisania.
Droga, która doprowadziła mnie do obecnego punktu w życiu, wiodła przez wiele etapów: od wczesnego dzieciństwa, przez okres dorastania w małym miasteczku w zachodniej części Polski, po dorosłe życie w RPA. Powrót do tych chwil przywołał żywe i miłe wspomnienia. Badania nad własną historią ponownie połączyły mnie z ludźmi, z którymi nie rozmawiałem ani nie widziałem się od wielu lat. Wśród nich byli członkowie dalszej rodziny, a także przyjaciele i osoby znane mi z przeszłości. Przy okazji odnowiłem relacje z ludźmi, z którymi straciłem kontakt. Niektóre z tych spotkań były pełne emocji i pomogły odbudować to, co wydawało mi się już bezpowrotnie utracone. Inne z kolei pomogły mi uleczyć tę część mnie, która wciąż czuła się winna za tak niespodziewane zniknięcie z życia mojej rodziny i przyjaciół. Doświadczenie to było także wypełnione niespodziewanymi odkryciami w postaci nieco odmiennych relacji z przeszłych wydarzeń. Pewne fakty zobaczyłem w zupełnie innym świetle — okazały się one sprzeczne z moją wcześniejszą wiedzą na ich temat.
Uświadomiłem sobie również, że tak niewiele informacji o historii rodziny przekazuje się jej następnym pokoleniom; zdarza się też, że takiego przekazu nie ma w ogóle. Tak też było w mojej własnej rodzinie. Gdy osoba, która stanowiła pierwotne źródło informacji, odeszła, pewna nieopowiedziana, nieprzekazana innym część historii naszej rodziny zniknęła wraz z nią — i w ten sposób ważne momenty wydarzeń rodzinnych zostały utracone na zawsze.
To doświadczenie jeszcze bardziej zmotywowało mnie do napisania tej książki i utrwalenia historii moich bliskich członków rodziny oraz własnych doświadczeń. To wszystko właśnie chciałbym przekazać moim dzieciom oraz moim wnukom.
Historia ta dotyczy tysięcy ludzi, którzy dokonali wyboru i zdecydowali się opuścić Polskę w latach 1980–1985. Każdej z tych osób towarzyszyły inne, często bardzo specyficzne okoliczności życiowe. Wielu poszukujących schronienia trafiło do tymczasowych obozów dla uchodźców utworzonych w Hiszpanii, Niemczech Zachodnich, Włoszech i Austrii. Z tych obozów następnie udawali się do Kanady, Australii, USA i RPA. Niektórzy pozostali w pierwotnych krajach, które ich ugościły. Setki, a może nawet tysiące osób, tak jak ja uciekły ze statku podczas stanu wojennego w Polsce. Polscy marynarze przebywali w miejscach takich jak Halifax, Nowy Jork, Vancouver, Kapsztad, Walvis Bay, Montevideo i wielu innych w tym burzliwym okresie polskiej historii.
Swoje wspomnienia chciałbym zadedykować również tym, którzy umożliwili mi przetrwanie pierwszych kluczowych miesięcy mojego życia w RPA. Ta garstka ludzi była przy mnie i mi pomagała, nie oczekując niczego w zamian. Ci ludzie byli gotowi podjąć wiążące się z tym ryzyko, dać mi szansę, wierząc, że warto. Szanse na przetrwanie w nowym kraju bez niczyjej pomocy były marne. Nie znałem języka, więc nie byłem w stanie swobodnie się komunikować, nie miałem żadnych dochodów, nie znałem prawie nikogo poza grupą ludzi, z którą pracowałem na statku. Nie miałem rodziny ani przyjaciół, do których mógłbym się zwrócić w potrzebie. Wszystkim tym osobom składam najserdeczniejsze podziękowania i wyrazy wdzięczności. Na zawsze pozostaniecie w mojej pamięci i zajmujecie szczególne miejsce w moim sercu. Słowa te kieruję do Marii i Mariana, Lesa, Johana, Alana, Billa oraz Burta.1. Moje korzenie. Powojenna Polska
Układ poczdamski z 1945 roku pomiędzy aliantami a Związkiem Radzieckim obejmował wytyczenie nowych granic Polski. Przedwojenne wschodnie tereny Kresów, które Armia Czerwona zajęła podczas sowiecko-hitlerowskiej inwazji na Polskę w 1939 roku, przez nowy polski rząd komunistyczny zostały przekazane na stałe ZSRR. Z terenów tych wypędzono wówczas ponad cztery miliony obywateli mówiących po polsku. Niektórych postawiono przed sądem i przymusowo przesiedlono do odległych części Rosji, aż na Syberię. Dla wielu z nich wybór polegał albo na przyjęciu obywatelstwa ZSRR i pozostaniu w Rosji, albo na opuszczeniu swojej małej ojczyzny na zawsze i przeniesieniu się gdzieś na nowe tereny Polski. Pozostała część południowo-wschodniej granicy z Rosją została skorygowana według linii Curzona. Powojenna Polska otrzymała natomiast znacznie mniejsze obszary na zachodzie, w tym przedwojenne Wolne Miasto Gdańsk i dawne terytoria Niemiec (na wschód od linii Odry i Nysy).
Ludność niemiecką, która pozostała w swoich domach lub do nich powróciła, zaczęto wypędzać siłą, zanim tak zwane Ziemie Odzyskane ponownie zasiedlono Polakami z Polski Centralnej oraz tymi usuniętymi z terenów wschodnich. Chociaż nasz kraj utracił znaczną część swoich przedwojennych ziem, byłe wschodnie terytoria Niemiec oferowały znacznie bardziej rozwiniętą infrastrukturę niż obszary scedowane na rzecz Związku Radzieckiego we wschodniej części Polski.
Tymi dobrowolnymi przesiedleniami objęci byli moi dziadkowie, którzy z całym swoim dobytkiem przenieśli się z centralnej Polski w okolicy Zamościa na nowo odzyskane tereny na zachodzie. Nowe perspektywy życia na zachodzie — przyzwoite domy z cegły, bieżąca woda i możliwości pracy — były o wiele bardziej atrakcyjne niż wiejska bieda na wschodzie. Utrzymywanie się z pracy na roli (a głównie były to małe gospodarstwa) nie dawało większych nadziei na lepsze życie dla nich i ich dzieci w powojennej Polsce.
Przesiedlenia ludności w związku z nowo wytoczonymi granicami dotknęły zarówno Polaków, jak i Niemców. Szacuje się, że w latach 1947–1956 przesiedlenia (przymusowe oraz dobrowolne) objęły od 10 do 15 milionów ludzi.2. Dzieciństwo, młodość i ciekawość świata
Przeprowadzka
Bardzo miło wspominam moje wczesne dzieciństwo i dorastanie w małym miasteczku położonym w północno-zachodniej Polsce, niedaleko granicy z Niemcami Wschodnimi o nazwie Węgorzyno. Moi rodzice przeprowadzili się tam z Drawska Pomorskiego gdzie się urodziłem, bylo ono znacznie większym miastem od Węgorzyna oddalonego o 40 kilometrów. Miałem wtedy 3 lata.
Dla mojej mamy decyzja o przeprowadzce nie była trudna, wiązała się bowiem ze znacznym podwyższeniem standardu w stosunku do poprzedniego miejsca — nowe mieszkanie było świeżo wyremontowane, miało dwa pokoje z oddzielną kuchnią; należała też do niego niewielka działka, na której można było uprawiać warzywa. Do dyspozycji mieliśmy również teren z drzewami owocowymi, gdzie mogliśmy bezpiecznie się bawić. Największym plusem dla mojej mamy była jednak bieżąca woda w kuchni. Wcześniej po wodę należało zejść na podwórko, skorzystać ze studni, napełnić sobie wiadro wodą, a następnie zanieść je do mieszkania dwa piętra wyżej. Również perspektywa podjęcia nowej pracy na stanowisku pielęgniarki w niedawno otwartym żłobku (w systemie dziennym) była dla mojej mamy znacznie atrakcyjniejsza niż praca na zmiany i dyżury w weekendy, które musiała brać jako pielęgniarka w szpitalu (a do tego dochodziła jeszcze kwestia zajmowania się dwójką małych dzieci).
Z relacji mamy wynika natomiast, że mój tata nie wyrywał się do przeprowadzki do małego miasteczka. Tam, gdzie mieszkał, czuł się dobrze. Miał swój krąg przyjaciół, z którymi się spotykał i grał na perkusji w zespole w lokalnej restauracji. Występy odbywały się w każdą sobotę i zapewniały muzykę na żywo do potańcówek — tak zwanych dancingów. Pracował zaś dorywczo przy remontach domów oraz w administracji w lokalnej gminie.
Moja mama jednak była dość stanowcza i stwierdziła, że pakuje się i jedzie. Tata dołączył do nas już tydzień później.
Dom, do którego się wprowadziliśmy, miał konstrukcję niemiecką, podobnie jak wszystkie inne wciąż stojące przy tej ulicy, które uchowały się w dużym stopniu przed wojennymi zniszczeniami. Każdy z tych domów został podzielony na cztery mieszkania, aby pomieścić ogromną liczbę Polaków przesiedlających się z centralnej i wschodniej Polski.
Moje wczesne wspomnienia z dzieciństwa dotyczą beztroskich chwil spędzanych głównie na świeżym powietrzu na zabawie z przyjaciółmi w kowbojów i Indian. Rodzice pozwalali mi spędzać czas na zewnątrz, ponieważ mieszkaliśmy w bezpiecznym miejscu, sąsiedzi znali się i dbali o siebie nawzajem. Jako dzieci byliśmy w znacznej mierze nieświadomi ciężkich czasów, jakich doświadczali rodzice w tamtych latach. Utrzymanie rodziny było nie lada wyzwaniem — głównie ze względu na niedobory podstawowych towarów w połączeniu z biurokratycznym i skorumpowanym systemem rządowym. Ludzie robili, co mogli, by przetrwać. Moi rodzice mieli kawałek ziemi, na którym uprawiali owoce i warzywa. Mieli też trochę zwierząt — kury, króliki, a nawet dwoje prosiąt. Taki inwentarz stanowił dobry sposób na przetrwanie i każdy, kto miał odrobinę ziemi i przestrzeni, robił to samo.
Kiedy wspominam nasze zwierzęta, na myśl przychodzi mi jedno traumatyczne przeżycie. W pewnym momencie moi rodzice kupili dwa prosiaki z myślą o ich podtuczeniu, a później przeznaczeniu na mięso. Mój brat i ja jednak o tym nie wiedzieliśmy. Bardzo przywiązaliśmy się do tych świnek, opiekowaliśmy się nimi, karmiliśmy je, pomagaliśmy czyścić i sprzątaliśmy ich mały wybieg. Nadaliśmy im nawet imiona: Jacek i Agatka — wzięte z popularnego wówczas programu telewizyjnego dla dzieci. Tymczasem prosięta urosły i zostały oddane na ubój. To stanowiło szczególnie trudny moment dla mnie i mojego brata.
Jeśli chodzi o tatę, to odkąd pamiętam, zawsze był zaprzątnięty procesem fermentacji — duży, szklany słój napełniał świeżymi owocami, dodawał wodę, cukier i drożdże i szczelnie zamykał, wystawała z niego jedynie krótka szklana rurka, przez którą ulatniał się gaz. Trzymał go w szopie. Zawartość była przeznaczona do konsumpcji własnej oraz dzielenia się nią z przyjaciółmi i rodziną. To było wówczas powszechne; każdy używał do fermentacji, czego tylko się dało, byle w rezultacie otrzymać coś mocniejszego od piwa. Powszechnie praktykowało się też dodawanie czystego spirytusu pod koniec procesu fermentacji — zwiększał on objętość trunku, a przede wszystkim jego moc. Potem to już jednak nie było wino… Pamiętam, że tata nigdy nie mógł doczekać się zakończenia tego procesu i w momencie gdy bulgotanie zwalniało, degustował swój wyrób. Według niego było gotowe do spożycia. Wciąż pamiętam ten wszechobecny zapach sfermentowanych owoców w szopie.
Tato na perkusji, Drawsko Pomorskie, lata 50. XX w.
W tamtych trudnych czasach w Polsce alkohol stanowił jeden z podstawowych elementów zestawu do przetrwania. To właśnie jego nadużywanie, czego byłem często świadkiem, sprawiło, że znienawidziłem wódkę na długie lata. Główne zadanie lokalnej milicji polegało na dbałości o to, aby główne ulice i miejsca publiczne były wolne od pijanych panów i pijanych pań. Picie nie polegało na degustowaniu niewielkiej ilości, by potem grzecznie pójść do domu. Piło się na umór. Nigdy nie kończyło się na jednej butelce wódki czy taniego wina. Dla mnie najgorszy był widok mężczyzn (w których niejednokrotnie rozpoznawałem ojców dzieciaków znanych mi ze szkoły) leżących na ławce przy chodniku lub zataczających się i kołyszących na wszystkie strony, czasem krzyczących i przeklinających, nie wiadomo na kogo. Podróż do domu dla nich trwała wtedy wieczność. Mijanie człowieka w takim stanie było dla mnie dość przerażającym doświadczeniem, więc zwykle przebiegałem przez ulicę, aby sobie tego oszczędzić. Później zrozumiałem, że dla wielu osób picie było sposobem na przetrwanie i zapomnienie na chwilę o trudach życia w Polsce w czasach komunizmu, ale nadal nie stanowiło to dla mnie usprawiedliwienia dla picia aż do utraty samokontroli. W dłuższej perspektywie zawsze takie zachowanie prowadziło do rozpadu oraz cierpienia całych rodzin i związków. Skutków takiego picia doświadczyłem we własnej rodzinie i u naszych najbliższych sąsiadów. Naprawdę nie chciałem tak skończyć.
Od początku lat 70. Polska borykała się z poważnymi trudnościami gospodarczymi, które trwały przez całą dekadę i jeszcze kolejne lata. Pamiętam czasy, gdy stałem w długich kolejkach przed sklepami, trzymając w ręku rządowe kartki. Mama często wysyłała mnie, abym zajmował dla niej miejsce. Po drodze z pracy zastępowała mnie i odsyłała do domu. Kartki te wydawano ludziom, ponieważ brakowało podstawowych produktów żywnościowych i należało je reglamentować. Cukier, mąkę, olej i wiele innych artykułów można było nabyć tylko w ten sposób. Co ciekawe, nie przypominam sobie, żeby brakowało alkoholu. Rząd zadbał o to, aby utrzymać ludność we względnym spokoju i nieświadomości całkowitego chaosu, w jakim znajdował się wówczas kraj. Sytuacja ta dotyczyła głównie wiejskich terenów Polski, ponieważ w ośrodkach przemysłowych i dużych miastach gniew i niechęć do systemu miały wkrótce wypłynąć na ulice. Pod koniec lat 70. niedobory podstawowych towarów osiągnęły punkt kulminacyjny — oprócz żywności z trudnością można było dostać też papierosy, wódkę, buty, pończochy, a nawet podpaski higieniczne dla kobiet. Wszyscy znajdowali się w takiej samej sytuacji, a do nielicznych wyjątków należeli milicja, oficerowie wojska i członkowie partii komunistycznej.
Jeśli ktoś miał wystarczająco dużo szczęścia i zdobył trochę dolarów amerykańskich lub niemieckich marek, to zakupy mógł zrobić w pewexie — sieci ekskluzywnych sklepów z opcją płatności wyłącznie w walucie obcej. Znajdowały się one we wszystkich większych miastach i oferowały żywność, odzież, importowane alkohole i papierosy. Dysponując dolarami amerykańskimi, można nawet było zamówić sobie polskiego fiata. Samochód odbierało się wówczas bez długiego oczekiwania bądź jechało się na giełdę samochodową z dolarami amerykańskimi w gotówce i kupowało od razu zupełnie nowy egzemplarz. Normalny czas oczekiwania przeciętnego obywatela po wpłaceniu dużego depozytu w złotówkach na takie auto wynosił od dwóch do czterech lat.
Kolejki do sklepów w Polsce, lata 80. XX w., fot. G. Rutowska, Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stoisko z nabiałem w sklepie spożywczym, lata 80. XX w., fot. G. Rutowska, Narodowe Archiwum Cyfrowe
Kartka żywnościowa, wieloasortymentowa (oprócz mięsa), XI 1982, Wikipedia
Sposobem na radzenie sobie i przetrwanie w tamtych trudnych czasach było podtrzymywanie wielu kontaktów w celu wymiany. W ten sposób załatwiało się praktycznie wszystko — od deficytowych artykułów spożywczych i odzieżowych, przez części samochodowe, motocyklowe czy rowerowe, wizyty u lekarzy specjalistów i zaopatrzenie medyczne, aż po rezerwację wakacji w rządowych kurortach. Problemu nie stanowiły też dokumenty, na przykład dowód osobisty czy różnego rodzaju uprawnienia (prawo jazdy, karty wędkarska czy pływacka).
Podczas tych pełnych wyzwań lat spędzonych w Polsce musiałem chyba przyprawiać rodziców o ból głowy. Nalegałem, a czasem nawet żądałem, aby traktowano mnie na równi z moim starszym o trzy lata bratem. Byłem całkowicie nieświadomy problemów, którym czoła stawiali dorośli. Kiedy mój starszy brat dostał swoją pierwszą kolarzówkę, domagałem się takiej samej, mimo że była dla mnie o wiele za duża i nie mógłbym na niej jeździć, ponieważ nie sięgałem nawet do pedałów. To samo dotyczyło wrotek i innych zabawek — po prostu nie mogłem pogodzić się z tym, że on dostał coś nowego, a ja nie.
Urodzin w Polsce wtedy raczej nie obchodzono, więc Boże Narodzenie stanowiło jedyną okazję, kiedy dostawaliśmy prezenty w postaci rzeczy, które w normalnych okolicznościach znajdowały się poza zasięgiem rodziców. Czekolady, słodycze, winogrona i pomarańcze były dla dziecka prawdziwym luksusem. W tym czasie też każda ze spółek państwowych zapewniała dzieciom pracowników paczki świąteczne; rozdawano je podczas specjalnej imprezy organizowanej w siedzibie firmy. Paczki te wręczał święty Mikołaj w pełnym stroju w pobliżu dużej choinki. Smak i zapach mojej pierwszej pomarańczy i winogron pozostał ze mną na długie lata — to były naprawdę wyjątkowe chwile.
Gdy wspominam dziś tamte czasy, wydaje mi się, że dla pokolenia moich rodziców były mimo wszystko całkiem dobre, wspominane z sentymentem. Rodzice często do nich wracają i rozmawiają o nich podczas spotkań z przyjaciółmi czy rodziną. Mówią, że wtedy w ludziach panował inny duch — żyli pełnią życia bez względu na przeszkody. Cieszyli się prostymi rzeczami, które życie miało do zaoferowania, dzielili się z innymi, pomagali tym, którzy mieli mniej szczęścia. Cenili sobie przyjaźnie i je pielęgnowali, wzajemnie się wspierali, dodając otuchy w tych trudnych czasach, rozumieli się i znajdowali pocieszenie w świadomości, że wszyscy są w podobnej sytuacji. Czerpali radość ze spontanicznych spotkań towarzyskich i z dzielenia się tym, co mieli w domu.
Najmilej wspominam okres szkoły podstawowej. Podczas roku szkolnego w miesiącach zimowych aktywnie uprawiałem sporty halowe — tenis stołowy, koszykówkę i piłkę nożną — a wiosną i latem dochodziły do tego piłka nożna na boisku, lekkoatletyka i tenis. Nigdy nie byłem zbyt dobry w lekkoatletyce, ale uwielbiałem wszystkie inne dyscypliny sportowe, zwłaszcza te, które pozwalały mi stanowić część zespołu. Moje dni więc wypełniały zajęcia szkolne i pozaszkolne. Często „dostawałem po uszach” od mamy, bo nie wracałem do domu na czas, aby rozpalić w kuchni lub w piecu. Dołączyłem również do szkolnego klubu muzycznego i wkrótce stałem się członkiem grupy folkowej, w której grałem na mandolinie. Odkryłem, że mam wrodzony talent do gry na instrumentach smyczkowych; po kilkukrotnym wysłuchaniu danej melodii zapamiętywałem ją i umiałem odtworzyć. Musieliśmy być chyba nieźli, bo poza szkolnymi uroczystościami występowaliśmy również w domach kultury i świetlicach w pobliskich wioskach. Dyrektor muzyczny chciał, żebym nauczył się nut i wyćwiczył więcej pieśni ludowych, ale nie sprawiało mi to większej radości. Nie chciałem grać na mandolinie, ale na gitarze elektrycznej. Wkrótce porzuciłem mandolinę i zacząłem naciskać na szkołę, aby ta zezwoliła na bardziej progresywną formę muzyki.
Poza tym aktywnie działałem w szkolnym klubie harcerskim i zostałem drużynowym. Uwielbiałem mundur, odznaki i naszywki, które otrzymywałem po zdobywaniu kolejnych sprawności. Latem dużo podróżowaliśmy i kilometrami maszerowaliśmy na zbiórki, aby dołączyć do harcerzy przybywających z różnych rejonów Polski. Szkolne wakacje wypełniały pobyty w obozach harcerskich nad jeziorem, podczas których rozbijałem namioty, poszukiwałem skarbów w lesie z mapą, stałem na warcie i wykonywałem nocne patrole. Podobały mi się zajęcia na świeżym powietrzu, poznałem wówczas smak dyscypliny, którą w harcerstwie trzeba było zaakceptować i zgodnie z nią żyć.