Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

W potrzasku historii i geografii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

W potrzasku historii i geografii - ebook

Co wpłynęło na dzisiejszy kształt Polski? Jakie siły historyczne i geograficzne uwarunkowania ukształtowały nasz kraj takim, jakim jest dziś?

Jaki los czeka Polskę w najbliższych latach?

W potrzasku historii i geografii to najnowsza książka i pierwszy wywiad rzeka wybitnego znawcy historii Polski, profesora Andrzeja Nowaka. W rozmowie, którą przeprowadził dziennikarz Piotr Legutko, historyk zabiera czytelników w fascynującą podróż przez wieki polskich zmagań z potężnymi sąsiadami, wewnętrznymi wyzwaniami i globalnymi trendami.

To oryginalne ujęcie dziejów Polski, która uwięziona w potrzasku pomiędzy sąsiadującymi potęgami musi nieustannie walczyć o swoje przetrwanie – polityczne i gospodarcze, a także kulturowe i cywilizacyjne.

To próba odpowiedzi na pytanie, jaka będzie przyszłość Polski. Czy jesteśmy skazani na podporządkowanie się światowym mocarstwom?

A może powinniśmy postrzegać siebie jako silne gospodarczo i militarnie państwo, które samo będzie decydować o swojej przyszłości, a z położenia na mapie Europy uczyni atut?

To w końcu próba przyjrzenia się „wojnie polsko-polskiej”, szczególnie po ostatnich wyborach przegranych przez tak zwany Obóz Zjednoczonej Prawicy w 2023 roku. Profesor Nowak wskazuje złe i niebezpieczne praktyki nowej władzy, a jednocześnie pozostaje krytyczny wobec dokonań jej poprzedników.

Prof. Andrzej Nowak — wybitny polski historyk, eseista i publicysta, specjalizujący się w historii Polski oraz Europy Wschodniej. Jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz profesorem w Polskiej Akademii Nauk. Autor licznych książek, w tym monumentalnego cyklu „Dzieje Polski”, które przyniosły mu uznanie jako jednego z najważniejszych współczesnych badaczy polskiej historii.

Piotr Legutko — dziennikarz, publicysta, wykładowca. Kierował redakcjami „Czasu Krakowskiego”, „Dziennika Polskiego”, „Nowego Państwa” i „Rzeczy Wspólnych”, a także krakowskim oddziałem TVP i kanałem TVP Historia. Stały współpracownik „Gościa Niedzielnego”. Opublikował m.in.: O dorastaniu czyli kod buntu, Jad medialny, Dlaczego zawiedliśmy?, Sztuka debaty, Jedyne takie muzeum oraz Mity IV władzy i Gra w media (wspólnie z Dobrosławem Rodziewiczem). Wykładowca UP JP II oraz Akademii Ignatianum.

 

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68317-28-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1
MĄDROŚĆ TRZECH WERSÓW

„W potrzasku historii i geografii”. Jakie masz skojarzenia z tym tytułem?

Już wsadziliśmy łapę w potrzask i nie ma rady, chyba się nie wywiniemy. A co nas w ten potrzask wprowadza? Czas i miejsce, w którym jesteśmy. Pamiętam wielkie wrażenie, jakie zrobił na mnie film Andrzeja Wajdy _Brzezina_. Może nie jeden z najlepszych tego reżysera, ale na pewno bardzo wysmakowany, nawiązujący swymi kadrami do malarstwa Jacka Malczewskiego. Film z 1970 roku, na podstawie prozy Jarosława Iwaszkiewicza, opowiada o spotkaniu dwóch braci, z których jeden jest śmiertelnie chory na suchoty. Przyjeżdża do brata, do dworku gdzieś w międzywojennej Polsce, by tam umrzeć. Scena, w której umiera młody suchotnik, grany przez Olgierda Łukaszewicza, jest tak poruszająca, że nawet na mnie, smarkaczu, bo byłem chyba dwunastolatkiem, jak oglądałem _Brzezinę_ pierwszy raz, zrobiła olbrzymie wrażenie: przez połączenie obrazu z muzyką. Łucja Prus śpiewała w tle ludową piosenkę, której słowa prawdopodobnie najlepiej wprowadzają we wszystko inne, o czym będziemy mówili. Może nawet w każdą refleksję współczesną o historii i o człowieku w historii. Te słowa brzmią tak: „A pierwsze zamknienie to moje spojrzenie, że ja ciebie nie chcę znać. A drugie zamknienie to wysokie sienie, po których muszę stąpać. A trzecie zamknienie to siwe kamienie, pod którymi muszę spać”. To jest elementarne doświadczenie człowieka wśród innych ludzi zamknięte w trzech dwuwersowych mądrościach ludowych.

To jasne: po wiedzę do miasta, po mądrość na wieś. Spróbujmy jednak każdy z tych wersów rozwinąć, skoro mają być dla nas tak ważne.

Zatem dwuwers pierwszy: wśród innych ludzi wyróżniamy tych, wobec których czujemy sympatię, i tych, których stawiamy poza granicą naszej wspólnoty, których nie kochamy tak jak tych pierwszych. I to jest nieuchronne. Nie możemy wszystkich kochać tak samo. Jedni są nam bliżsi, drudzy są nam niemili. I to jest właśnie to pierwsze zamknienie, to rozróżnienie na wewnątrz i zewnątrz. Ktoś jest wewnątrz naszej wspólnoty, naszych najbliższych, wszystko jedno, jak ich zdefiniujemy, to nie musi być koniecznie rodzina, chociaż najczęściej właśnie ona wyznacza ten pierwszy krąg wewnątrz. Ale ktoś zawsze nieuchronnie jest także na zewnątrz. Postawiony, wyrzucony poza nasz krąg: „ja ciebie nie chcę znać”.

Drugie uwarunkowanie naszego bycia wśród innych ludzi jest określone przez położenie w przestrzeni społecznej, tak bym to ujął. Czyli jesteśmy na górze albo na dole. „Wysokie sienie, po których muszę stąpać” znaczą tyle: jestem służącą, służę u ludzi bogatszych. Ja jestem niżej, oni wyżej. Tak to jest w perspektywie tej piosenki. Ale chodzi po prostu o miejsce w hierarchii społecznej – nasze wobec innych. Ten jest wyżej, my chcemy awansować albo odwrotnie – czujemy satysfakcję z tego, że jesteśmy wyżej w stosunku do innych. I to znów jest trudne do całkowitego usunięcia z naszego doświadczenia, z życia. Gdzieś jesteśmy ulokowani w tej strukturze przestrzennej: wyżej, niżej. To dotyczy zarówno jednostek, jak też i wspólnot, grup społecznych, narodów – tak jak sobie siebie wyobrażają i jak są wyobrażane (pozycjonowane) przez innych.

Trzecia rama naszego życia, naszego potrzasku, to jest oczywiście nasze wrzucenie w czas. Rodzimy się w jakimś momencie, tutaj się pojawiamy i to do pewnego stopnia determinuje moment, w którym musimy odejść. Bo wiadomo, że musimy odejść, że są ludzie od nas młodsi i są ludzie od nas starsi. I to jest bardzo ważna różnica. Starsi nierzadko hierarchicznie są ważniejsi, podporządkowują sobie młodszych, ale potem to ten młodszy patrzy na starszego z poczuciem siły, wyższości nad starym niedołęgą, któremu trzeba pomóc, ale właściwie można i nie pomagać: niech już zejdzie ze sceny, teraz pora na mnie, na mój występ… Ta zmienna dynamika relacji młody – stary, wrzucenie w czas, wydaje mi się bardzo ważna dla każdego człowieka.

Wszystkie te trzy opozycje usłyszałem tak zwięźle i pięknie wyrażone po raz pierwszy w filmie Wajdy. Potem, po wielu latach, znalazłem do tych słów uzasadnienie metodologiczne, można powiedzieć: teorię warunków każdego doświadczenia historycznego. Tak to fachowo określił Reinhart Koselleck, moim zdaniem najwybitniejszy teoretyk historii (zmarł niespełna dwadzieścia lat temu). Właśnie on, w referacie na cześć Hansa-Georga Gadamera z okazji jego osiemdziesiątych piątych urodzin, przedstawił te trzy pary opozycji jako towarzyszące każdemu ludzkiemu doświadczeniu historii. Wewnątrz, zewnątrz; wyżej, niżej; wcześniej, później czy młodszy, starszy. Te opozycje są nieuchronne.

A ja mam nieodparte wrażenie, że cała współczesna kultura Zachodu zbudowana jest na polemice z tak ujętą nieuchronnością czy wręcz na unieważnieniu wszystkich tych opozycji.

Tym bardziej warto się nad tym zastanowić, bo rzeczywiście są ludzie, którzy mówią: „no nie, no skąd, wszyscy jesteśmy równi”. Ale ci, którzy tak mówią, jednocześnie automatycznie dokonują wykluczenia tych, którzy powtarzają: „nie wszyscy jesteśmy równi”. I zwalczają tych, którzy mówią: „a my nie jesteśmy otwarci na wszystkich”. Ci, którzy upierają się na przykład, że mężczyzna prawdopodobnie będzie silniejszym bokserem niż kobieta, tacy są właśnie do usunięcia, do wykluczenia, wyrzucenia poza nawias, w „zewnętrzne ciemności”; są właśnie objęci tym spojrzeniem: „a ja ciebie nie chcę znać, bo jesteś wrogiem postępu, wrogiem równości, wrogiem takiej czy innej otwartości…”. I już okazuje się, że pełna otwartość jest fikcją: są „dobrzy” i są „źli”, „nasi” i „nie nasi”.

Myślę, że każdemu z nas, niezależnie od wyboru ideowego, towarzyszy takie doświadczenie, które jest opisane w słowach zacytowanej na wstępie piosenki. Istotnie, obserwujemy coraz bardziej gwałtowne próby zanegowania tej rzeczywistości, która jest w ludzkim doświadczeniu zawarta. A mówię o tym nie tylko dlatego, żeby zadumać się nad losem pojedynczego człowieka, tylko aby zastanowić się nad doświadczeniem wspólnoty. Nad potrzaskiem historii i geografii w takim znaczeniu. Bo historia i geografia to są po prostu czas i przestrzeń, a także „góra”–„dół”, uprzywilejowanie lub zdegradowanie przez miejsce i czas, w którym dana wspólnota się znajduje. Myślę, że można dokonać takiego założenia, takiej hipotezy, że te trzy pary opozycji dotyczą też wszystkich ludzkich wspólnot, nie tylko jednostek. Pozwolę sobie w każdym razie uczynić takie założenie na użytek naszej rozmowy o polskiej, w tym przypadku, wspólnocie.

Czyli według tej hipotezy nasza wspólnota nie jest wolna od ograniczeń czasu i przestrzeni. Kiedyś się zaczęła kształtować, chętnie spieramy się, kiedy to było, ale czy może też się zestarzeć, przeminąć, jak przemija postać tego świata?

Ona zaczyna się kształtować pewnie gdzieś w X wieku, jako państwo lechickie czy polańskie, wszystko jedno jak je nazwiemy, nie spierajmy się teraz o te ważne skądinąd szczegóły dotyczące pierwotnej nazwy owej wspólnoty. Z tego ziarna, które wtedy, w czasach Mieszka i Bolesława Chrobrego kiełkuje, kiedy w żywocie Świętego Wojciecha w roku 1000, spisywanym przez Brunona z Kwerfurtu, pojawia się pierwszy raz słowo „Polonia” – Polska – zaczyna powolutku wyrastać i zmieniać się świadomość, która pewnie gdzieś w XIX–XX wieku ogarnia już miliony ludzi z dużą intensywnością. Świadomość, że jest coś takiego jak „Polska” i że to jest w jakiś sposób moja wspólnota, moja tożsamość. A więc X–XI wiek to jest początek, kiedy w pewnym sensie taką świadomość ma zapewne bardzo mała garstka ludzi. Jak ta świadomość mogła wyglądać, pokazuje fenomenalnie powieść Teodora Parnickiego _Srebrne orły_. Gorąco zachęcam do jej lektury, bo to jedna z najmądrzejszych książek o historii w ogóle, a o dziejach polskich w szczególności! Teraz jednak wchodzimy już głębiej w XXI wiek i możemy zapytać: czy nie zbliżamy się do końca tej polskiej, historycznej wspólnoty pośród innych wspólnot (niekoniecznie tylko narodowych)? Wszak jedne pojawiły się później, inne wcześniej od nas. Pytanie, czy to, że są wcześniejsze, starsze, czyni je ważniejszymi, takimi, które mają większą władzę, czy odwrotnie, one się już zestarzały i teraz my zajmiemy ich miejsce. Taką dialektykę młodości i starości wprowadził do historiozofii Johann Gottfried Herder, niemiecki mędrzec, urodzony w Morągu w XVIII wieku, który mówił, że Słowianie są narodem przyszłości i kiedyś zastąpią te stare narody (wśród nich Gallów i Germanów), bo w końcu starość musi ustąpić młodości i Słowianie będą teraz przewodzić światu. Ale oczywiście to, że jakaś wspólnota jest starsza, nie znaczy, że chce dobrowolnie ustąpić miejsca. A tak się składa, że polskość pojawiła się geograficznie w przestrzeni między nieco starszą od niej wspólnotą wschodnich Słowian (zorganizowaną przez skandynawskich Waregów wspólnotą ruską), dużo silniejszą i dużo większą od państwa Polan, a z drugiej strony rozwijała się i ekspandowała także starsza (i to dużo) od naszej wspólnoty, potężna, choć mocno podzielona wewnętrznie, wspólnota germańska. I to jest nasze położenie w przestrzeni i w czasie. Przed nami była Ruś Kijowska uformowana co najmniej o sto lat wcześniej, zaś plemiona germańskie pojawiają się jako ważna siła historyczna kilkaset lat wcześniej, w formie odnowionego królestwa niemieckiego, niedługo po rozpadzie cesarstwa Karola Wielkiego. I to lokuje nas w owej pułapce geografii i historii. Pojawiliśmy się w jakimś miejscu, gdzie już obok istniały duże wspólnoty historyczne, które niekoniecznie chciały ustąpić miejsca, a nawet rozszerzały swoje panowanie, wchłaniały sąsiadów, tak jak królestwo niemieckie wchłania stopniowo, niemal bez śladu dziś, Słowian połabskich. Wspólnota tworzona przez Mieszka i Bolesława też rozpycha się łokciami, jak każda – szuka swojego miejsca pod słońcem. Znikają Słowianie połabscy, którzy nas oddzielali od wspólnoty germańskiej, znikają Jaćwingowie i Prusowie, plemiona, które zamieszkiwały obszar dzisiejszego Obwodu Kaliningradzkiego i Mazur, aż po Podlasie. Nie chcę się rozwodzić nad tym dłużej, tylko chcę pokazać znaczenie wrzucenia w historię w konkretnym miejscu, czasie i tego, jak może to wpływać na nasze relacje, na nasze szanse istnienia. Mogły nas przecież zgnieść te dwa sąsiednie większe, wcześniej zorganizowane od Polan, ośrodki siły.

Nawet kilkakrotnie próbowały. I w związku z tym możemy sobie dziś zadać pytanie: czy po tysiącu pięćdziesięciu latach od tego symbolicznego początku, jakim niewątpliwie jest chrzest Polski, myśmy przegrali tę historię, czy nie, czy w tym potrzasku zostaliśmy zdławieni, czy nie?

Nie przegraliśmy, nie zostaliśmy zdławieni. Jesteśmy po tysiącu lat dokładnie tam, gdzie u szczytu potęgi był Bolesław Chrobry. To nie jest zły wynik w historii jak na to, że byliśmy w owym specyficznym potrzasku w momencie narodzin naszej wspólnoty. Jesteśmy nadal w podobnym miejscu, chociaż może jednak trochę innym, bo na zachód od nas, za Odrą, jest zjednoczone państwo niemieckie, ale na wschód od Polski nie ma zjednoczonej Rusi. Mimo że były podejmowane próby zjednoczenia jej w formie imperium bardzo agresywnego i niszczącego także Polskę. Jest za to kilka państw – Ukraina, Białoruś, Litwa – które prawdopodobnie nie istniałyby dzisiaj, a na pewno nie istniałyby w takiej formie i z taką tożsamością kulturową jak dziś, gdyby nie ich wielowiekowy związek z zakotwiczoną od 966 roku w łacińskiej Europie państwowością polską, a od roku 1025 – Królestwem Polskim. Więc jakiś geopolityczny efekt istnienia polskiego jest. Widoczny nieuzbrojonym okiem na każdej politycznej mapie roku 2024. Ten potrzask nas nie zgniótł. Ale może nas kiedyś zgniecie? Dalej stawiamy sobie to pytanie.

Jeśli chodzi o historiozofię, w ostatnich latach jakoś mniej dyskutuje się o starzeniu się narodów, więcej o końcu historii. O tym, że wszystkie potrzaski mamy za sobą, bo zwyciężyła demokracja liberalna, wszyscy żyją w dobrobycie. Narody mają już wyłącznie relacje kontraktowe, ręka rękę myje, nikt nie zrobi niczego wbrew swoim interesom. I tak sobie już będziemy żyć. Ta bajkowa teoria, zaraz potem jak postawił ją Fukuyama, zrobiła szybką, błyskotliwą, ale krótką karierę, bo została sfalsyfikowana przez życie…

Przepraszam, wtrącę krótki przypis. Miałem przyjemność napisać w „Arce”, w numerze 29, który wyszedł na przełomie 1989/90 roku, artykuł wyszydzający nieco tezy Fukuyamy, to jest w momencie ich przedstawienia. Jeszcze wówczas nie wydano jego książki, tylko ukazał się artykuł Fukuyamy w bardzo wpływowym, neokonserwatywnym czasopiśmie amerykańskim „The National Interest”, przejętym zresztą przez służby rosyjskie po kilkunastu latach (dziś jest to pismo publikujące manifesty historyczne Putina).

Ale wkrótce potem pojawiła się druga, bardziej deterministyczna teoria, że właściwie ten potrzask historii jednak się kończy, ponieważ za chwilę wszyscy się połączymy w jednym wspaniałym, nowym świecie, będziemy żyć w społeczeństwie otwartym, żywcem wziętym z piosenki Lennona Imagine. Nie będzie narodów, religii, powodów, by się bić, bo wszyscy będą równi. To jest horyzont, do którego zmierzamy w Unii Europejskiej. Inwazja na Ukrainę powinna być momentem przebudzenia z tego snu, niezbitym dowodem, że historia niestety powraca i to w swojej najgorszej wersji. Nie jestem pewien, czy to przebudzenie faktycznie nastąpiło…

To pytanie od razu przypomina, że istnieje oprócz tych wspólnot, o których mówiliśmy przed chwilą, wspólnota szersza, starsza i uznająca się bardzo często wskutek tego starszeństwa i swojego olbrzymiego dorobku kulturowo-cywilizacyjnego za normotwórczą. To jest wspólnota cywilizacji rzymskiej, imperium rzymskiego. I później odtwarzająca tę tradycję zachodnioeuropejska wspólnota polityczno-kulturowa, dla której pierwszym wzorem jest cesarstwo Karola Wielkiego. Dlaczego o tym mówię, dlaczego odchodzę od twojego pytania? Bo chcę pokazać głębsze korzenie zjawiska, o które pytasz. Wywodzi się ono z poczucia, że tam biją nasze źródła, tam była cywilizacja, tam były wzory. Poczucia skądinąd uzasadnionego. Nie tylko nie neguję wspaniałej spuścizny cywilizacji rzymskiej, ale przeciwnie, podkreślam błogosławieństwo, jakim była dla tej historycznej Polski, dla państwa piastowskiego, a później jego kontynuacji, przygoda współudziału w tej kulturze. To jest fakt, ale też źródło pewnego utrwalającego się przez wieki kompleksu, że przyjmujemy jedynie to, co powstało w owym rdzeniu, w owym centrum uznającym się za jedynego prawomocnego dziedzica tej najstarszej, najważniejszej dla Europy historyczno-politycznej wspólnoty. Ów rdzeń istnieje gdzieś na osi Akwizgran, Paryż, Bonn, Londyn. Wszystko to były obszary podbite przez Rzym, który stracił rolę centrum już w wiekach nam bliższych. Ale wymienione ośrodki cywilizacji zachodnioeuropejskiej przejmują taką rolę, uważają się za wzorcotwórców dla całej reszty ludzkości. Szczególnie w epoce oświecenia przyjmuje to charakter… powiedziałbym pewnego rodzaju religii. Religii, która ma swój ołtarz zbudowany w trójkącie między Antwerpią czy Amsterdamem, Paryżem i Londynem. Tam jest centrum rozwoju ekonomicznego i cywilizacyjnego. Tam jest centrum podboju (ekonomicznego, militarnego i w końcu kulturowego) większości świata. Zmienia się jednak kształt ideowy tego ośrodka wzorcotwórczego. Po Rzymie starożytnym był Rzym papieski, centrum średniowiecznej christianitas, Italia renesansowa, na tym katolickim pniu rozkwitająca. To była oś południe, czyli wspaniała tradycja, kulturowy i duchowy autorytet, _versus_ północ, może energiczna, ale trochę barbarzyńska, germańsko-słowiańska. Po rewolucji protestanckiej XVI wieku następuje jakby przesunięcie tej osi w inna stronę: na zachód, a właściwie północny zachód, w dużej mierze protestancki, zbuntowany przeciw łacińskiemu Rzymowi (północne Niemcy, Niderlandy, Anglia, Szkocja, Skandynawia), a po drugiej stronie na wschód. Ów wschód Europy zostaje osłabiony przez najazd imperium osmańskiego, które niszczy jeden z filarów łacińskiej Europy, Węgry, a z drugiej strony zaczyna się ekspansja Moskwy, prawosławnego „trzeciego Rzymu”, nienawidzącego „łacinników”. Nowe centrum tak przemodelowanej Europy, to zachodnie czy północno-zachodnie centrum staje się w dużej części postkatolickie, a nawet antykatolickie. Natomiast wzmocnieniu ulega postawa elit owego centrum, postawa oparta na poczuciu wyższości, pewności swej dominacji nad zacofanymi peryferiami. Wcześniej, kiedy istniała christianitas, to choć z Italii można było patrzeć na to, co na północ od Alp, jak kraje półbarbarzyńskie, ale jednak chrześcijaństwo tworzyło perspektywę pewnej, powtórzę to słowo, wspólnoty wszystkich chrześcijańskich królestw, pewnego rodzaju solidarności między nimi, przynajmniej wobec zagrożenia z zewnątrz, czyli ekspansji islamskiego imperium. Po rewolucji protestanckiej, która tę solidarność w znacznym stopniu niszczy, przychodzi zaraz rewolucja kapitalistyczna i układ gospodarczy, w którym holenderscy kupcy stają się faktycznie kolonizatorami Rzeczypospolitej. Szerzej, owo nowe kapitalistyczne centrum „gospodarki-świata” (to termin Immanuela Wallersteina, znakomitego socjologa polityki i ekonomii), jakie się wtedy tworzy w północno zachodniej Europie, budując imperia kolonialne nowego typu (angielskie, holenderskie), przyjmuje zarazem postawę niczym już nieskrępowanej wyższości wobec „zacofańców” – tych na wschodzie czy na południu. Wszyscy są do wyeksploatowania. Tworzy się zachodnia Europa. Dodajmy, że innym ważnym elementem, poza protestancką Północą, jest francuska despocja kardynała Richelieu i Ludwika XIV zbudowana wokół koncepcji imperium państwowego i jego fiskalnych oraz militarnych narzędzi, które należy wykorzystywać bezwzględnie do panowania nad wszystkimi innymi. Europa Zachodnia uważa się na progu XVIII wieku – przepraszam, że użyję takiego trywialnego określenia – za pępek świata. Ma do tego podstawy. Jeszcze raz podkreślę, jestem wyznawcą tej szczególnej wiary w wyjątkowe znaczenie kultury europejskiej, wiary, która dzisiaj znowu jest paradoksalnie skrajnie politycznie niepoprawna. Nie można bowiem powiedzieć, że Szekspir był lepszy od anonimowego poety murzyńskiego. Samo słowo „murzyński” oczywiście jest politycznie niepoprawne. Nie wolno także stwierdzić takiej na przykład oczywistości, że Bach, Mozart czy Chopin skomponowali muzykę doskonalszą niż ta, która powstała na jednostrunowe instrumenty w Indiach czy gdzieś w południowo-wschodniej Azji…

Niemniej ta wielka kultura zachodnioeuropejska, połączona z ekspansją modelu ekonomicznego i politycznego, udoskonalanego w kolejnych wiekach, sprawia, iż ten sukces staje się globalny. Wykształciła się w jego wyniku struktura mentalna elit tej części świata – my mamy zawsze rację. My, zmieniając oczywiście ideologię, zmieniając może nawet wektory wartości, nie zmieniamy jednego: to my zawsze mamy rację na danym etapie, my decydujemy, co jest słuszne. My dyktujemy, co mają myśleć, tym na zewnątrz: barbarzyńcom z południa i półbarbarzyńcom ze wschodu. Barbarzyńców możemy nawet teraz, w akcie ekspiacji za nasze kolonialne okropieństwa, wynieść na piedestał. Możemy wyidealizować Persa albo Hurona, tak jak robiono w powiastkach osiemnastowiecznych, bo oni są daleko i można ich łatwo przedstawić jako ideały, a poza tym – to już z perspektywy współczesnej politycznej poprawności – myśmy ich uciskali, myśmy kolonizowali, podbijali, więc wobec nich mamy jakiś dług. Natomiast tu bliżej nas są półbarbarzyńcy, wobec których nie mamy żadnego długu, to jest wschodnia Europa. To są ci, wobec których możemy mieć zawsze poczucie wyższości, pokazywać ich palcem, mówić: macie nas naśladować, a jak odstąpicie od tego wzoru, to dostaniecie linijką po łapach, bo jesteście tylko tępymi uczniami w naszej szkole, zawsze marnymi naśladowcami, zawsze kilka kroków za centrum – i tak ma pozostać!

Ten mechanizm znakomicie opisał amerykański uczony Larry Wolff w swojej książce, niedawno dopiero przetłumaczonej na polski, _Wynalezienie Europy Wschodniej_. To książka właśnie o tym, jak pojęcie Europy Wschodniej zostało wynalezione przez myślicieli zachodnioeuropejskiego oświecenia w XVIII wieku. Europa Wschodnia pojawia się wtedy w ich myśli jako miejsce, gdzie siedzą właśnie owi tępi uczniowie, do których trzeba wysłać nauczycieli, by szkolili miejscowych nauczycieli i policjantów (policjantów myśli), którzy będą nauczali i kontrolowali tamtejszą, wschodnioeuropejską dzicz. Miejscowi nauczyciele zaś puchną z dumy, że są tak wyróżnieni i głaskani po głowie przez przybywających z Zachodu „nadludzi”. Uważają, że realizują ważną misję cywilizacyjną, przekazując jedynie słuszną prawdę, emanującą wciąż z tego samego ośrodka, gdzieś w tym trójkącie, którego centrum – akurat tak się składa – wypada w Brukseli. Oczywiście Bruksela nie była w XVIII wieku najważniejszym centrum (należała do Habsburgów), ale niewątpliwie, geograficznie rzecz biorąc, stanowi środek owego trójkąta nowej dominacji, nowej Europy, trójkąta: Paryż, Frankfurt, Londyn.

Wychodzi więc na to, że półbarbarzyńca to ktoś gorszy od barbarzyńcy, zaś położenie w tej gorszej części Europy, nie tylko po drugiej wojnie światowej, stanowiło część potrzasku geograficznego, w jakim się znaleźliśmy, choć go nie wybieraliśmy.

Jesteśmy w tak zwanej gorszej Europie, czyli tej, która nie znalazła się w obrębie limesu imperium rzymskiego. I w związku z tym przez owo centrum, które uważa się za jedynego właściciela praw do dziedzictwa wielkiego, wspaniałego imperium kulturalno-ekonomicznego, a co za tym idzie politycznego oraz ideowego, zawsze jesteśmy traktowani jako ci, którzy mają słuchać, naśladować i nie dogadywać.

My, czyli kto?

Cała Europa Wschodnia.

Ale z Moskwą czy bez Moskwy?

Z Moskwą jest inna historia.

I to bardzo ciekawa historia, bo, chociaż w jej przypadku najbardziej byłoby uzasadnione takie spojrzenie wartościujące, Moskwa zawsze była traktowana jakoś lepiej. Inaczej, z większym respektem. Z czego to wynikało? Z jej siły?

Nie, nie zawsze była traktowana lepiej, tylko właśnie od momentu, od którego Moskwa zaczęła stawać się czynnikiem siły. Z siłą zawsze trzeba się liczyć, takie są realia życia politycznego czy geopolitycznego. Moskwa była wykorzystywana przez świat protestancki w wieku XVI jako potencjalnie cenny partner do rozbijania świata katolickiego. Królowa Elżbieta otwierała wtedy szlak morski od Skandynawii do Archangielska i sprzyjała planom Iwana Groźnego, żeby Moskwa przebiła się przez Inflanty do Morza Bałtyckiego, niszcząc po drodze katolickie (w większości) mocarstwo Rzeczypospolitej. Chodzi oczywiście nie tylko o jakiś spisek protestancko-prawosławny przeciwko katolicyzmowi, chociaż takie elementy też występowały, ale o interesy ekonomiczne. Konkretnie o drewno potrzebne tworzącemu się imperium brytyjskiemu do budowy tysięcy statków oraz o inne produkty z lasu. Stąd właśnie taki układ, w którym Moskwa staje się interesującym partnerem, najpierw raczej przedmiotem wyzysku ekonomicznego – tak jak była nim cały czas na przykład Rzeczpospolita dla kupców holenderskich. Rosja ważna staje się wtedy, kiedy opiera się – wskutek łatwości swej ekspansji w swego rodzaju największą geopolityczna pustkę na kuli ziemskiej: obszar północnej Eurazji, od Uralu po Kamczatkę – o rubież Oceanu Spokojnego. Rosja w wieku XVII zaczyna być państwem o nieporównanej głębi strategicznej, czyli krajem nie do podbicia, a zarazem kluczowym szlakiem kontaktów handlowych między Europą a Azją, zwłaszcza Azją Środkową. Jednocześnie w połowie XVII wieku Rzeczpospolita przegrywa rywalizację o Europę Wschodnią na gruncie ukraińskim czy kozackim, wszystko jedno jak go nazwiemy. I wtedy łączą się te dwa aspekty, to znaczy państwo moskiewskie sięga już Pacyfiku, a jednocześnie dzieje się to, co się dzieje w czasie powstania Chmielnickiego. Trzy lata po tak zwanym pokoju wieczystym, w którym Rzeczpospolita ustępowała Kijów i Smoleńsk Rosji, w 1689 roku Moskwa podpisała strategiczny pokój z Chinami. To jest odzwierciedlenie historyczne tego momentu przełomu w pozycji Rosji. Kijów przechodzi pod panowanie Moskwy i Moskwa nie puszcza go do roku 1991, a właściwie do dziś nie chce puścić. Od tamtego momentu Moskwa staje się potęgą, z którą trzeba się liczyć. Choć nie od razu, bo przypomnę, że jeszcze w traktacie westfalskim z 1648 roku, kończącym wojnę trzydziestoletnią, do którego dołączono spis państw europejskich, Moskwa występuje na przedostatnim miejscu (na ostatnim był Siedmiogród). Na papierze nie jest to wysokie miejsce, ale w realnej hierarchii ono już takie jest, zaś pod koniec XVII wieku, jeszcze przed Piotrem Wielkim, Moskwa już idzie mocno do góry. Pierwszy zaobserwował to wybitny niemiecki matematyk, filozof Gottfried Leibniz, który pod pseudonimem Lithuanus przygotował pismo propagandowe na użytek kandydata niemieckiego do tronu w Polsce, w czasie elekcji po abdykacji Jana Kazimierza. Leibniz w tym piśmie zapowiada, że teraz Rosja podbije całą Europę Wschodnią. Jego zdaniem zachodnia Europa powinna się z tym liczyć i właśnie teraz zablokować Rosję, bo to jest ostatni moment, kiedy jeszcze można to zrobić. On to pisał w roku 1669. Później Piotr Wielki po prostu zmobilizował, wykorzystał coś, co już zostało stworzone przez jego poprzedników, a zarazem dane było trochę przez geografię właśnie i historię. Geografię, czyli położenie Rosji na północy Eurazji, gdzie stosunkowo łatwo było o ekspansję na pustych przestrzeniach. Dużo bogactw naturalnych dostępnych już w XVII wieku to właśnie bogactwa lasu, ale wkrótce uzupełnione o bogactwa mineralne. Dziedzictwo historyczne, z którego Piotr i jego następcy korzystali, to system władzy despotyczny, pozwalający brutalnie i skutecznie eksploatować zasoby oraz ludność podporządkowaną niewolniczo władcy. To także poczucie wyjątkowości, szczególnej misji, wybraństwa Moskwy w świecie, odkąd (po upadku Bizancjum w 1453 roku) stała się jedynym silnym państwem prawosławnym i ogłosiła się „Trzecim Rzymem”, z misją zastąpienia tego pierwszego, czyli Zachodu. To wszystko razem z niewątpliwym geniuszem despoty, Piotra, daje taką siłę, z którą musi się liczyć każdy. I to sprawia, że od początku wieku XVIII Rosja, po rozbiciu Szwecji i podporządkowaniu Rzeczypospolitej, przebojem wdziera się do tego, co nazywa się „koncertem mocarstw”.

Wcześniej chyba nie było czegoś takiego. Mam na myśli właśnie owo rozgrywanie Europy przez kilka potęg współpracujących w tym dziele. A może nie, może zawsze tak było, tylko zmieniali się udziałowcy orkiestry? Kiedy Rzeczpospolita ostatecznie wypadła z tego grona? Kiedy przestała być podmiotem wielkiej polityki?

Początek XVIII wieku to jest bardzo ciekawy moment, ważny dla rozwoju tego, co nazywamy stosunkami międzynarodowymi w Europie. Otóż właśnie wtedy, gdzieś między pokojem westfalskim w 1648 roku a kolejnym pokojem w Utrechcie w 1713 roku, zamykającym wojnę na zachodzie Europy, kończy się ostatecznie czas christianitas, czyli wspólnoty władców chrześcijańskich. System ten jeszcze, nawet pomimo rewolucji protestanckiej, w pewnym ograniczonym sensie istniał w XVII wieku. Na przykład katolicki król Polski – Jan III Sobieski – odwoływał się do protestanckiego króla Anglii, apelując o pomoc przeciwko wspólnemu wrogowi chrześcijaństwa, czyli Turcji i islamowi. I nie było to traktowane jako absurdalne. Oczywiście pomoc była minimalna albo w ogóle jej nie było, ale było to naturalne, że władcy chrześcijańscy jednoczą się wobec zewnętrznego świata. Wyłom uczynił Ludwik XIV noszący, jak jego poprzednicy, tytuł arcychrześcijańskiego króla, ale – jak już wspomniałem – on budował wyłącznie potęgę imperialną swojego królestwa, swojego nienasyconego ego i dlatego w czasie odsieczy Wiednia, bo o tych czasach mówimy, w istocie „kibicował” wojskom tureckim, bo chciał zniszczyć cesarstwo Habsburgów i zagarnąć całą Europę wyłącznie dla siebie. Przypominam teraz relację wewnątrz – zewnątrz. Gdzieś do połowy XVII wieku owo „wewnątrz” było chrześcijańskie, chociaż podzielone już na świat protestancki i katolicki, ale wspólnie identyfikujące wobec agresywnego imperium islamu: osmańskiej Turcji. Ona stanowiła „zewnątrz”. Ten układ traci na znaczeniu na początku wieku XVIII. Wtedy, formalnie od czasu pokoju w Utrechcie w roku 1713, wprowadza się zupełnie nową zasadę _balance of power_ – równowagi sił. Nie liczy się już chrześcijaństwo ani też inne wartości. Liczy się tylko siła. Są największe mocarstwa i chodzi tylko o to, by żadne z nich samodzielnie nie zdominowało całego kontynentu: Francja, Anglia, Cesarstwo, mówiąc w uproszczeniu Austria czy Austro-Węgro-Czechy, oraz Hiszpania. Jako słabsze, ale występujące jeszcze na tej mapie liczących się sił były Holandia, czyli Niderlandy, Portugalia i Szwecja. Pierwszoplanowe mocarstwa były cztery, wymienione tutaj w pierwszej kolejności. Spośród nich upada szybko znaczenie Hiszpanii, ale za to pojawia się nowy kandydat do „koncertu mocarstw”, czyli świeżo ogłoszony w 1701 roku król w Prusach. Brandenburgia przekształcająca się w Królestwo Prus. To są te mocarstwa, które mają między sobą ustalić równowagę i uznają, że mają prawo to robić kosztem innych, tych słabszych, tych mniejszych. Już nie ma żadnej więzi moralnej, że są władcy chrześcijańscy, w pewnej mierze między sobą solidarni i w związku z tym mający jakby gwarantowane prawo do istnienia, do władzy w swoich królestwach. Teraz już nie ma takiego prawa nikt, poza mocarstwami. Tak odradza się w praktyce politycznej zjawisko, które oczywiście jest starsze od pokoju w Utrechcie, a dziś nazywa się „realizmem”…

Oczywiście były wcześniej wojny, ale odwołując się do tej wyidealizowanej christianitas, można było liczyć przynajmniej na przetrwanie. Natomiast w warunkach gry określonej jako _balance of power_ słabi nie mają żadnych szans i żadnych praw. Liczy się tylko _power_ najpotężniejszych imperiów i _balance_ między nimi. Pierwszej Rzeczypospolitej już tu nie ma. Rzeczpospolita jest na mapie, ale jest już tylko przedmiotem. I ta zmiana sprawia, że Rosja się liczy, wchodzi wtedy do Europy w czasach, kiedy ta reformuje swoje polityczne istnienie jako system _balance of power_, koncert mocarstw. Rosja wchodzi od czasu Piotra I do owego systemu; od czasu pokonania Szwecji w wielkiej wojnie północnej (1700–1721) i podporządkowania w jej czasie Rzeczypospolitej. Rosja obok Francji, Anglii i Cesarstwa oraz Prus, które stopniowo rosną w tej pozycji w XVIII wieku, tworzy ostatecznie w końcu XVIII wieku i przez wiek XIX tradycyjny koncert mocarstw, pięciu mocarstw. To te pięć mocarstw – pentarchia, jak to się będzie nazywało w wieku XIX – rządzi Europą, uważa się je za wyłącznie uprawnione do takich rządów. Pentarchia balansuje wpływy między sobą, na przykład rozbierając Rzeczpospolitą, bo można to tak zrobić, właśnie pod hasłem: równoważymy wpływy. Skoro Rosja zaczyna dominować nad całą Europą Wschodnią, to coś musi dostać też Austria, coś muszą dostać Prusy. Żeby był _balance of power_. I to właśnie jest odpowiedź na pytanie, dlaczego Zachód z Rosją się liczy. Bo Rosja jest od ponad trzystu lat czynnikiem siły, którego nie da się zignorować, którego nie da się zlekceważyć. Elity zachodnich mocarstw przyzwyczaiły się do tego przez owe trzy wieki: Europa Wschodnia to domena Rosji, może trochę cesarstwa Habsburgów (ale ono już od 1918 roku nie istnieje) i trochę Prus/Niemiec. Ale przede wszystkim Rosja w swoich różnych formach – imperium Romanowów, państwa sowieckiego, wreszcie rekonkwisty Putina – jest uznawana cały czas za „naturalną” siłę kontrolującą te „prymitywne” wschodnie rubieże europejskiego centrum, europejskiego świata. Polski, przypomnijmy, przez blisko połowę z tych ostatnich trzystu lat nie było w ogóle na mapie, a przez blisko dwieście pięćdziesiąt z owych ostatnich trzech wieków nie miała suwerenności, nawet jeśli formalnie na mapie była, jak w czasach Sasów, Poniatowskiego, a potem Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. To była strefa Rosji lub przez Rosję negocjowana z mocarstwami niemieckimi. I do tego się właśnie na tak zwanym Zachodzie przyzwyczajono. Zmiana takich przyzwyczajeń całych pokoleń opiniotwórczych elit wielkich mocarstw nie jest łatwa ani szybka. Wymagałaby pewnie przynajmniej stu lat wytrwałych i konsekwentnych wysiłków naszych elit państwowych, budowania własnej siły i jeszcze do tego… historycznego szczęścia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: