W ramionach miłości - ebook
W ramionach miłości - ebook
Drugi tom bestsellerowej romantycznej serii „Wielki Pałac nad Tamizą"
Ona ma za sobą zbyt wiele bolesnych przeżyć i stara się zbudować życie na nowo.
On doznał zbyt wiele zła i szuka zemsty.
Wielki Pałac nad Tamizą to pensjonat stworzony przez dwie damy, które połączyła miłość, zdrada i śmierć jednego mężczyzny. Teraz oczekują nowego gościa. Nie mogą uwierzyć, gdy wreszcie się zjawia.
To cieszący się złą sławą nieślubny syn księcia Brexford, Lucien Durand, lord Bolt, który - jak sądzono - dziesięć lat temu utonął w Tamizie. Lord zawsze dostaje to, czego chce. A chce zemsty i namiętnej nocy z Angelique Breedlove.
Angelique skrzętnie skrywa swoje uczucia, by uchronić serce przed zranieniem. Serce, które niebezpieczny i tajemniczy lord przyprawia o szybsze bicie.
Czy zaufanie i miłość zwyciężą, a Wielki Pałac nad Tamizą i tym razem stanie się miejscem szczęścia, które wyleczy wszelkie rany?
JULIE ANNE LONG to jedna z najbardziej lubianych amerykańskich autorek romansów z epoki regencji, z wartką akcją i uroczymi bohaterami. Jej pełne polotu i namiętności, tłumaczone na 14 języków powieści zdobywają nagrody, w tym najwyższą: RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara). Są wśród najlepszych romansów historycznych wybranych przez czytelniczki Amazonu i bestsellerów Top 5 „New York Timesa”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-7338-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Angelique Breedlove wpatrywała się w niewielki żeton w dłoni mężczyzny, przypominający pół-jednorożca, pół-lwa. Ogień w kominku przyćmiewał blask sygnetu połyskującego na jednym z długich palców gościa.
Takich, z jakich słyną poeci i muzycy.
I świetni kochankowie.
I zapewne także dusiciele i złodzieje.
Na miłość boską. Palce to tylko palce. Po prostu łatwiej było patrzeć na żeton niż w twarz temu mężczyźnie. Nadal kręciło jej się w głowie po tym, jak spojrzała na nią pierwszy raz – trzydzieści sekund temu.
– Nie wiem, kto to, pani Breedlove, ale chyba nigdy nie zapomnę, że go zobaczyłam. – Tak opisała tego mężczyznę ich służąca Dot, która parę minut wcześniej wpuściła go do Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Angelique i Delilah potencjalnych gości podejmowały na ogół w saloniku przy wejściu, ale w bawialni po drugiej stronie holu trwało przyjęcie weselne trzech par, i wszyscy byli na tyle pijani, żeby popisy gry na pianinie i śpiewu uznać za dobry pomysł. Odwróciła głowę i jej oczom ukazał się widok przepastnej ciemności szeroko rozwartych ust pana Delacorte’a, z których wydobywał się zaskakująco przyzwoity, acz głośny, baryton. Subtelności brakowało wszystkiemu, co robił.
Miała za to pewność, że stojący przed nią mężczyzna jest jedną wielką subtelnością.
Czarno-biała marmurowa podłoga w holu, dzieląca ją od przyjęcia w bawialni, wydała jej się nagle oceanem.
Odkaszlnęła.
– Przyznaję, że żeton wykazuje bliskie podobieństwo do połowy tego, który pani Hardy i ja posiadamy u siebie, w Wielkim Pałacu nad Tamizą, sir. Oczywiście, biorę pod uwagę możliwość, że zamordował pan naszego tajemniczego gościa i ukradł połowę jego żetonu, a następnie udał się prosto do Wielkiego Pałacu, żeby zająć nasz najlepszy pokój.
Cóż. Zabrzmiało to nieco bardziej uszczypliwie, niż zamierzała. Jej oszołomione zmysły najwyraźniej próbowały się bronić.
– Czy wyglądam, jakbym był zdolny do czegoś podobnego?
Zabrzmiało to tak, jakby naprawdę chciał się tego dowiedzieć.
Angelique podniosła wzrok, a jego spojrzenie wydało jej się dziwnie poważne. Oczy miał krystalicznie zielone, jak omszały agat albo mgła nad wrzosowiskiem. Jego spojrzenie było równie trudne do zniesienia jak trzymanie rozpalonego węgla. Zdawało się zdecydowanie zbyt… ożywione… i skomplikowane. Wzrokiem celował w jej kości policzkowe, które przywodziły na myśl parę tarcz bitewnych ułożonych po przeciwnych stronach. Jego wargi tworzyły długą, zmysłową krzywiznę. Nie była to twarz o klasycznej urodzie. Wydawała się lepsza, a może gorsza: fascynująca.
Oderwała myśli od tej konstatacji tak, jak wyrwałaby spódnicę z płomieni.
– Raczej tak – odparła zwięźle. – Ale przypuszczam, że chyba każdy byłby do tego zdolny, w odpowiednich okolicznościach – dodała. – Ludzie są zdolni do wielu rzeczy.
– Zaczyna mnie pani interesować, pani…
Przechyliła głowę z politowaniem.
– Zaczynam?
Czyżby flirtowała? Z pewnością nie. Prędzej weszłaby pod rozpędzoną dwukółkę. Konsekwencje dla jej życia byłyby identyczne, przynajmniej w przenośni.
Ale nagle poczuła, że jego uwaga nabrała innego charakteru. Jakby ktoś zapalił świeczkę w zupełnie ciemnym pokoju.
Gdy zaczął się uśmiechać, skierowała wzrok w bezpieczniejsze miejsce, jakim okazały się kwiaty w wazonie na kominku, zwisające, jakby podano im laudanum. Poczuła przyjemną irytację na Dot, której zadaniem było dbać o to, żeby zawsze były świeże.
Gdzie, u licha, jest Dot?
A, już ją słyszała, wraz ze zbliżającym się pobrzękiwaniem czajniczka i filiżanek na tacy. Dla Dot była to za każdym razem niebezpieczna wyprawa. Grawitacja nie należała do jej sprzymierzeńców.
W końcu stanęła w drzwiach.
I rozpoczęła powolną, uważną podróż, żeby postawić tacę na stoliku między kanapami.
Mężczyzna przyglądał się temu zafascynowany.
– Wydaje mi się, że nie wspomniał pan swojego nazwiska, panie…
– Lordzie, obawiam się.
– Och, oczywiście. Któż inny, jak nie lord, wpadłby na wymyślny sposób porozumiewania się przy pomocy żetonów.
– Nieodzowny – poprawił stanowczo tym samym wyniosłym tonem, co mały mężczyzna, który zjawił się z połową żetonu pewnego wieczoru przed paroma tygodniami i zapłacił im trzy gwinee za zatrzymanie pokoju dla tajemniczego gościa. – Kontakt przy pomocy żetonu był nieodzowny. Nazywam się Lucien Durand. Wicehrabia Bolt.
Taca z herbatą z głośnym brzękiem znalazła się na miejscu.
Zdradzieckie buty Dot już stukały pośpiesznie przez hol.
Zostawiając Angelique sam na sam z szaleńcem.
– Zgadzam się, w pewnych okolicznościach ludzie są zdolni niemal do wszystkiego – przyznał swobodnie, jakby przed chwilą wcale nie oznajmił, że jest kimś, kogo cała elita od dekady uważała za martwego, i kto wcześniej dostarczał gazetom powodów do wymyślania histerycznych przymiotników. – Choć morderstwo, z pewnością, wydaje się sporą fatygą w zamian za możliwość zatrzymania się tutaj w…
Lekka zmarszczka zaskoczenia pojawiła się pomiędzy jego oczami, kiedy przyglądał się ładnym, ale podniszczonym kanapom stojącym naprzeciw siebie przed kominkiem na grubym, lecz wyblakłym dywanie (z przetarciami zręcznie ukrytymi pod nóżkami mebli) – w odcieniach różu; portalowi kominkowemu modnemu dziesiątki lat temu, stolikowi ze szczerbą w jednej nodze, również zmyślnie ukrytą.
Odkąd Angelique i Delilah kilka miesięcy temu połączyły swoje talenty, widziały wielu ludzi rozglądających się dookoła w ten właśnie sposób: z zakłopotaniem, ale niekoniecznie krytycznie. Jakby zastanawiali się, na czym polega urok tego pokoju. Nie można było wskazać jego źródła, zupełnie tak samo, jak do butelki nie dało się wcisnąć słońca czy powietrza. Urok salonu brał się stąd, że go kochano, i on o tym wiedział.
Szaleniec, czy nie, wyglądało na to, że duma Angelique była co najmniej tak silna, jak jej instynkt samozachowawczy. Nie miała zamiaru siedzieć bezczynnie, gdy ktoś krytykuje jej ukochany pokój.
– Lordzie… – Odkaszlnęła.
Na wypadek, gdyby przypadkiem źle usłyszała go za pierwszym razem.
– Bolt – potwierdził z zadowoleniem.
Do kroćset. Wzięła głęboki oddech.
W najlepszym razie jest szarlatanem.
Wspaniałym, wspaniałym szarlatanem.
– Komfort i bezpieczeństwo naszych gości jest w Wielkim Pałacu nad Tamizą sprawą nadrzędną, dlatego pani Hardy i ja – jesteśmy właścicielkami – na ogół przeprowadzamy z potencjalnym gościem rozmowę, żeby upewnić się, że nie mamy do czynienia z szaleńcem, lub że z innego względu nie nadaje się, żebyśmy zaprosiły go w nasze progi.
Przyjrzał się jej.
– Zaprosiły? – Jego ton był sceptyczny. Ale jego głos stał się nagle niepokojąco łagodny.
Raptem, ku jej przerażeniu, bez trudu mogła wyobrazić sobie ten głos przy uchu, z sąsiedniej poduszki, szepczący, co on chciałby z nią zrobić.
– Tak. – To słowo zabrzmiało niedorzecznie obcesowo. Jakby dawała mu na coś przyzwolenie. – Tak – powtórzyła stanowczo. – Od niedawna starannie rozważamy, kogo zaprosić pod nasz dach, ponieważ chcemy, żeby wszyscy nasi goście czuli się komfortowo i bezpiecznie. A interes kwitnie, z czego ogromnie cię cieszymy. Zastanawiamy się nawet nad małą rozbudową. Na wypadek, gdyby miał pan jakiekolwiek wątpliwości: nie tak dawno siedział tu sam król.
Jego wzrok powędrował za gestykulującą dłonią do różowej kanapy.
Przyglądał jej się przez chwilę.
Po chwili odwrócił się do Angelique.
– To jakieś szaleństwo – skwitował łagodnie.
– Przepraszam, lady Der… pani Hardy.
Delilah – dawna lady Derring, od niedawna pani Hardy – przestraszyła się, kiedy Dot gorączkowym scenicznym szeptem odezwała się do jej ucha. Dyszała, jakby biegła.
– Co się stało, Dot?
– Jakiś mężczyzna przyszedł spytać o pokój i pani Breedlove z nim rozmawia, ale…
Z przejęciem wbiła zęby w dolną wargę i nie powiedziała nic ponadto.
Brwi Delilah uniosły się gwałtownie, ponaglając Dot, żeby powiedziała coś więcej.
– Chyba powinna pani do niej pójść.
Delilah wymieniła z mężem przelotne spojrzenie. Za jakąś godzinę wybierał się z porucznikiem Masseyem załatwić pewną drobną sprawę w Dover, i chciała się nacieszyć jego obecnością.
Ale Dot nie miała w zwyczaju udzielać rad. Jej mocną stroną było ochocze, czasem nawet należyte, wykonywanie poleceń.
Jej opisy gości okazywały się jednak dość trafne.
– Czy on się zachowuje… nie po dżentelmeńsku, Dot?
– Oj, nie. To jeden z najbardziej dżentelmeńskich dżentelmenów, jakich widziałam, ale nie w tym sensie, w jakim by się człowiek spodziewał. Strój ma bardzo elegancki, a buty, cóż, są od Hoby’ego, a stoi bardzo…. No, wie pani, jacy oni są, lady Derring, chciałam powiedzieć, pani Hardy. Dżentelmeni, znaczy się.
– Rzeczywiście, wiem, jacy są.
– Właściwie niewiele powiedział. Głos ma bardzo szlachetny i niski. Tylko tam stoi, w zasadzie.
– Więc problem w tym… – nagabywała Delilah. Czuła, że struny jej cierpliwości trzeszczą jak guziki kamizelki pana Delacorte’a.
– Problemy są dwa. Pani Breedlove się zarumieniła.
Hm.
To było fascynujące.
– Gdzie się zarumieniła? – spytała szybko Delilah.
– Tu i tu. – Dot wskazała miejsca wysoko na kościach policzkowych.
Angelique na ogół płynęła poprzez dni jak łabędź, z pełną dystansu mądrością i opanowaniem nabytymi wraz z życiowym doświadczeniem. Niewiele rzeczy było w stanie doprowadzić do zmiany koloru na jej twarzy, nie licząc kuchni w dniu wypieków.
– Rozumiem. A druga sprawa, Dot?
– Oj, weźmie mnie pani za głupią…
– Nigdy nie przyszłaby mi do głowy taka myśl – skłamała Delilah.
– Zdaje mi się, że na jego sygnecie widziałam literę „B”! – odparła z przejęciem. – Och, lady Der… znaczy się, pani Hardy – myśli pani, że to może być… – Ściszyła głos do jeszcze większego szeptu, przyciskając kostki palców do warg. – …Lord Bolt? Bo wygląda tak… tak…
Złożyła ręce i wpatrywała się w nią bez słowa, mrużąc wielkie jasnoniebieskie oczy.
Najwyraźniej nawet gazety – które Dot czytała z religijną żarliwością – nie były w stanie wyposażyć jej w dostatecznie entuzjastyczne słowo.
Delilah w milczeniu policzyła do trzech, żeby uzbroić się w cierpliwość. Lepiej byłoby do dziesięciu, ale zdawało się, że nie ma czasu do stracenia.
– Ten biedny zbłąkany młody człowiek utonął w Tamizie dekadę temu. Zmarnowane życie. No, nie dla gazet handlujących plotkami, bo one nadal czerpią z niego korzyści.
– Ale gazety pisały, że ktoś, kto wyglądał dokładnie jak on, wszedł w zeszłym tygodniu do Mantonsa, strzelił po kolei do każdego celu i wyszedł bez słowa. Śmiertelnie wszystkich przestraszył, pisali!
– Ależ, Dot…
– I że ten ktoś, kto wyglądał dokładnie tak jak on, zjawił się u jego ulubionego rękawicznika w pasażu i zapłacił za parę rękawiczek, którą lord Bolt zamówił tuż przed śmiercią, czarnych z brązowymi nadgarstkami, i znów wyszedł! Też się śmiertelnie przerazili.
– Dot…
– I że lady Wanaker powiedziała, że zaczęło ją palić w lędźwiach, jak zawsze, kiedy Bolt był…
– Dot, proszę!
– …i że w księgach bukmacherskich u White’a pojawił się tajemniczy zakład, podpisany i datowany, ze słowem „Bolt”, i pisało: „Stawiam każdego pensa, jaki mam, że się zemszczę”. Poważnie! Aż mnie ciarki przeszły, naprawdę! I nikt nie widział, kto to zrobił. Przycisnęła kostki palców do zębów.
– Dot!
Pokojówka uniosła brwi, jakby powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia.
Delilah westchnęła.
– Och, Dot. Czy nie rozmawiałyśmy o tym, jak nierozsądnie jest wierzyć we wszystkie przeczytane plotki? Podziwiam twój zapał do czytania, ale zalecałabym ci spokojniejszą lekturę. Książka pana Milesa Redmonda o Morzach Południowych zwykle od razu mnie usypia. Może to jest rozwiązanie.
Dot wyglądała na przybitą.
– Tak, pani Hardy. Oczywiście, ma pani rację. Ale on właśnie powiedział pani Breedlove, że nazywa się lord Bolt, rozumie pani. Dlatego tak pomyślałam.
Delilah zamarła.
Rzuciła kolejne spojrzenie mężowi. A on uniósł brew.
– Zajmie mi to tylko chwilę – usprawiedliwiła się.
A jeśli nie byłoby jej dłużej, kapitan Hardy znalazłby się przy niej w oka mgnieniu, bo posiadał wyjątkowy dar i wyczuwał, kiedy żona go potrzebuje.
Lucien był przyzwyczajony do spojrzeń pięknych kobiet. Niezliczoną ilość razy obserwował, jak wnioski dyskretnie przemykały przez ich twarze, niczym chmury w wietrzny wiosenny dzień. Dostrzegły nieskazitelnie skrojony czarny płaszcz, bez wątpienia uszyty przez krawców w Weston. Złoty zegarek na breloku. Sygnet. Angielski akcent tak wytworny i staranny, że każda spółgłoska sprawiała wrażenie obrobionej na tokarce. Wyśmienite maniery, urok dokładnie taki, od jakiego kobietom miękną kolana.
Dało się jednak zauważyć pewne sprzeczności: francuski z dzieciństwa naznaczał zarys słów i składni. Długie, szczupłe ciało z pewnością nie było karmione wyśmienitą angielską pieczenią wołową z wystawnych półmisków. No i żaden prawdziwy Anglik nie miał oczu takich jak on: Vert, comme un chat, jak pewnego razu wymruczała jedna kobieta zaplątana w jego pościeli.
– Jak diabeł – wyszeptała inna przy zupełnie innej okazji. Rzeczywiście, był w nim cień dzikości, coś, co sugerowało, że nie można przewidzieć, co wymyśli, a fakt, że ten nieprzewidywalny mężczyzna był ubrany z arystokratycznym splendorem, wprawiał kobiety w rozkoszne zakłopotanie.
Kiedyś przejmował się tym, że nigdzie nie pasuje.
Dopóki nie przekonał się, że może to wykorzystać.
Nie zależało mu na tym, żeby komukolwiek cokolwiek ułatwiać.
Więc pozwolił, żeby piękne damy z Wielkiego Pałacu nad Tamizą przyglądały mu się, a sam milczał.
Na małym stoliku między nimi dwie części żetonu leżały złączone jak zjednoczeni kochankowie. Pani Hardy pośpiesznie zniosła z góry drugą połówkę.
Ciemne oczy pani Hardy były łagodne i zaciekawione, i uśmiechała się lekko. Pani Breedlove sprawiała wrażenie, jakby wciskała się w oparcie kanapy. Lekko zadzierała głowę, złożone dłonie zaciskała nieco mocniej, niż powinna, a z jej twarzy emanował wyraźny chłód. Jakby nigdy w życiu nic jej nie zaskoczyło. Ich suknie, jedna czerwona, druga złota, niczym lśniące kałuże jedwabiu, spoczywały na siedzeniu pomiędzy nimi.
Wzrok pani Hardy powędrował do nowych rękawiczek gościa, które wcześniej zdjął i położył obok siebie na kanapie. Czarna skóra z brązowym wykończeniem przy nadgarstkach.
Zatrzymał się na nich na jakiś czas.
On odezwał się pierwszy.
– Chyba powinny panie ogrodzić tę sofę aksamitnym sznurem i postawić tabliczkę, skoro siedział na niej sam król.
– Och. Cóż, w tej chwili mamy tylko te dwie różowe sofki, więc rozumie pan – wyjaśniła pani Hardy.
Nalała herbaty z czajniczka pomalowanego we wzór barwinka.
– Ach – odpowiedział, ze wszystkich sił starając się sprawiać wrażenie zafascynowanego.
Zmierzyła go sardonicznym spojrzeniem, podając mu herbatę. Oboje wiedzieli, że ta rozmowa donikąd nie prowadzi.
Przyjął filiżankę z eleganckim skinieniem. Pił bez cukru i bez śmietanki. Zwyczaj ten pochodził z dzieciństwa i nie potrafił się go wyzbyć, choć wzbudzał w nim lekki niepokój. Przypominał mu czasy, kiedy na takie rzeczy, na wykwintność i zbytki, po prostu nie mógł sobie pozwolić.
– A ja siedziałem kiedyś u króla na kolanach. Na jednym z przyjęć, na które damy takie jak panie z pewnością nie zostałyby zaproszone. Miałem wtedy trzy lata.
Ta celowa uszczypliwość miała je sprawdzić.
Żadnej z nich nawet nie drgnęła powieka.
Spodobało mu się to.
– Lordzie…
– Bolt. – Z satysfakcją wypowiadał swoje nazwisko, jakby nigdy nic – doskonale wiedział, jakie wywołuje wrażenie, ale zupełnie się tym nie przejmował.
– Świetnie. Pomyślałyśmy, że powinnyśmy z panem porozmawiać, zanim przyjmiemy pana do Wielkiego Pałacu nad Tamizą, bo wiemy tylko to, co o panu przeczytałyśmy – powiedziała.
– W takim razie mają panie nade mną przewagę, bo ja o paniach nie czytałem nic.
Nie roześmiały się.
Pani Breedlove posłała mu lekki pobłażliwy uśmiech.
– Wiele wysiłku wkładamy w to, żeby nie znaleźć się w gazetach.
Kiedy uśmiechnął się na te słowa, odwróciła leciutko głowę w kierunku kominka. Delikatny zarys jej szczęki, linia szyi i to, że jej skóra mieniła się w świetle jak perła, nagle wydały mu się nieznośnie ujmujące. Poczuł przelotny niepokój, jakby ktoś pogłaskał go pod włos.
– Najważniejsze, co o panu przeczytałyśmy to to, że pan nie żyje – drążyła pani Hardy.
– Hu-hu, jestem duchem – zareagował łagodnie, przebierając palcami przed twarzą i udając, że je straszy.
Spotkał się z dwoma wymuszonymi uśmiechami.
– Lordzie… – zaczęła pani Hardy.
– Bolt.
– Możemy zatem przyjąć, że twierdzi pan, że jest tym samym lordem Boltem, który galopował na koniu wyścigowym przez Bond Street?
– Ależ skąd.
Zapadła cisza.
– Czyli nie twierdzi pan, że jest pan tym samym lordem Boltem, który stoczył pojedynek z earlem Cargillem i postrzelił go w ramię? – Pani Breedlove także pamiętała jeden z jego wybryków.
– Nie.
– I nie jest pan tym lordem Boltem, który postawił tysiąc funtów wpisując w księdze zakładów White’a, że koliber…
– Nie.
– Ani nie postawił pan pięciuset funtów na to, że jest pan w stanie skłonić osła, żeby kopnął lorda…
– Nie.
– Więc… w takim razie… – To była pani Hardy.
– Wydaje mi się, że muszę odnieść się do słowa „twierdzi” – wyjaśnił. – Które wskazuje, że należałoby przedstawić linię obrony, nie sądzą panie, aby podtrzymać twierdzenie? Możemy je zastąpić innym czasownikiem? Urodziłem się jako Lucien Durand. Moim ojcem jest książę Brexford. Nie ożenił się z moją matką. Moja matka, Helene Durand, była piękna, dobra i nieco naiwna. I tak pojawiłem się na tym świecie. – Posłał im uśmiech, który miał wyrażać lekką pogardę wobec samego siebie. – Z czego, jestem pewien, panie się cieszą.
Spojrzały na niego z grzecznymi, lekko pogardliwymi, uśmiechami.
Miał wrażenie, że chętnie wyjęłyby ze swoich fryzur spinki, żeby go dźgnąć.
Podobało mu się ich opanowanie i wyraźna inteligencja. Nie nudził się. Nienawidził nudy i coraz trudniej przychodziło mu tolerować ponurych ludzi zupełnie pozbawionych wdzięku.
– Mój ojciec, książę Brexford, uprosił króla, żeby przyznał mi tytuł i skromne ziemie, kiedy miałem dziesięć lat. Wtedy byłem w łaskach, rozumieją panie. – Powiedział to bardzo, bardzo ironicznie. – Można śmiało stwierdzić, że już tak nie jest. Ale nadal jestem wicehrabią.
– Czuję się zmuszona zauważyć, że ta część historii lorda Bolta… jest dość powszechnie znana w Londynie i w innych regionach Anglii – stwierdziła łagodnie pani Breedlove. – Szczególnie wśród tych, którzy czytają gazety.
Bolt skwitował to stwierdzenie dość wymuszonym uśmiechem.
– Parę tygodni temu zdecydowałyście panie przyjąć połowę leżącego na stole żetonu i trzy gwinee od niskiego, szalenie skutecznego, dziwacznego, butnego mężczyzny, z tych, co to potrafią uciec się do czarnej magii, wtopić w tapetę i uczepić siodła jak rzep, żeby zarezerwować najlepszy pokój dla swojego pracodawcy, którym jestem ja. Cechuje go wrodzona ironia, co wydałoby się paniom zrozumiałe, gdyby również przepracowały dla mnie kilka lat.
Ich milczenie przekonało go, że dobrze go pamiętają.
– O tym gazety raczej nie wspomniały – zakończył.
– Czy ten wyniosły mężczyzna się jakoś nazywa? – niespodziewanie spytała pani Hardy.
– Exter. Pan Exter.
– Pan E – powtórzyła pani Hardy, z zadziwieniem, ściszonym głosem. Kobiety wymieniły tajemnicze, przelotne, pełne wesołości spojrzenie, którego nie był w stanie rozszyfrować. – Jest pana…
– Doradcą. W pewnym sensie.
– Więc mamy rozumieć, że w rzeczywistości nie utonął pan w Tamizie? Przecież odbył się pogrzeb.
– Raczej swoista celebracja, w pewnych kręgach – odparł spokojnie. Był pewien, że doskonale wie, kto wtedy świętował. I doskonale wiedział też, jakim sposobem znalazł się w Tamizie.
– Podobno niektóre kobiety darły szaty – napomknęła drwiąco pani Hardy.
Gość uśmiechnął się łagodnie.
– Jak zwykle w mojej obecności.
Pani Breedlove odwróciła wzrok i zaczęła się wpatrywać w kwiaty na kominku, lekko marszcząc czoło.
Wiedział o tym, bo czekał na jej reakcję.
Angelique pochyliła się lekko.
– Proszę pomóc nam coś zrozumieć, lordzie Bolt… Skoro pan nie utonął, to…
– Kiedy wychodziłem z kasyna napadło mnie dwóch mężczyzn i wrzuciło do Tamizy. Przeżyłem. Nie wiem, kim był biedny topielec, którego wyłowiono z rzeki i przedstawiono jako dowód mojej śmierci, ale z pewnością nie byłem nim ja. Znajdowałem się już wtedy w drodze do Chin, na żaglowcu, który szczęśliwie tamtędy przepływał. Wyłowiony z wody. Poszczęściło mi się, nie przerobiono mnie na pasztet.
– To jest Londyn. Nigdy nie wiadomo, co ląduje w pasztecie – skwitowała pewnym głosem pani Breedlove.
Szczerze tym ubawiony Bolt skupił na niej całą swoją uwagę. Późnopopołudniowe światło zza okna nadawało jej włosom kolor starego dublona, o odcień czy dwa ciemniejszy od jej sukni.
– Słowa warte zapamiętania – oznajmił z powagą.
Znów leciutko się odwróciła, jakby słońcem był on, a nie wielka kula wpuszczająca promienie przez szybę.
Zapadła cisza.
Pokój był przyjemny, musiał to przyznać. Proporcje miał dobre i ładne. Zza masywnych zamkniętych drzwi dobiegały stłumione odgłosy tańca. Zdawało mu się, że to duchy urządzają przyjęcie. W wiek dorosły wkroczył samotny, będąc jednocześnie w samym centrum uwagi (zwykle plotek), i przez chwilę znów tak się poczuł.
– Co do tego pojedynku… Trzeba wyjątkowych umiejętności, żeby uniknąć celu tak wielkiego i oczywistego jak serce earla Cargilla. Ramię ma nadal sprawne, ale gwarantuję, że zastanowi się dwa razy, zanim znów równie beztrosko otworzy usta.
Kobiety zamarły.
Pani Breedlove pochyliła się leciutko, a on musiał użyć wszystkich manier, które wpoił mu ojciec, żeby zatrzymać wzrok na jej twarzy, a nie tam, dokąd pragnął powędrować, na nagi śmietankowy dekolt.
– Lordzie…
– Bolt. Wicehrabia Bolt, jeśli pani woli.
– Gdyby pomógł nam pan zrozumieć, dlaczego zdecydował się pan… – przerwała ostentacyjnie. – …zaszczycić… nasz pensjonat swoim zmartwychwstaniem? I jakie ma pan zamiary?
Och, dobra robota, pani Breedlove, pomyślał. Miał słabość do udanej, uroczej i subtelnej drwiny.
Spojrzał pewnie w jej oczy. Były orzechowe, pełne łagodnej zieleni i złota, zaskakująco delikatnych odcieni u tak chłodnej kobiety. Przypominały wiosenny brzask. Czas nagle się cofnął. Miał dziewięć lat i znajdował się w wiejskim domu ojca, i radość z tego powodu odebrała mu dech. Przez jedną krótką chwilę zdawało mu się, że w dusznym pokoju otworzono okno.
Chciał zostać sam z tym uczuciem, choćby tylko po to, żeby przypomnieć sobie, kim kiedyś był.
Teraz nie był już tym człowiekiem.
– Zostały panie wybrane po małym rekonesansie przeprowadzonym przez pana Extera, głównie dlatego, że w tamtym czasie nie miały panie żadnych gości i zdawało się, że nigdy ich nie będzie, ale także z powodu dogodnej lokalizacji – mam do załatwienia pewien interes w pobliżu. A powrót do Londynu z początku chciałem zachować w zupełnej tajemnicy. Stąd żeton, tanie głupstwo kupione na bazarze w Maroku. Nie zamierzam dłużej trzymać mojej obecności w tajemnicy. A jeżeli po tej rozmowie nadal mają panie wątpliwości co do mojej osoby, proszę przeczytać jutrzejsze gazety.
Wypił łyk herbaty, a one tymczasem, sztywno, z szeroko otwartymi oczami, chłonęły to, co powiedział.
– Ach, i zamierzam otworzyć kasyno – dodał radośnie. – I będę zmuszony poprosić, żeby na czas mojego pobytu zaopatrzyły się panie w herbatę lapsang souchong. Raczej nie będę w stanie pić tego czegoś.
– Dobry Boże. Nie może tu zostać! Jak go nakłonić, żeby zrezygnował?
Za późno. Angelique uświadomiła sobie, że zachowuje się jak aktorka pantomimy, która wybiega na scenę, wymachując rękami.
Delilah i Angelique miały w zwyczaju naradzać się w sprawie potencjalnych gości przed podjęciem ostatecznej decyzji. A ponieważ właśnie odbywało się przyjęcie weselne trzech par – Farradayów, Masseyów i Hardych – które powoli dobiegało końca, rozmawiały głośnym szeptem na schodach, a nie w sąsiednim salonie.
– To nie jakiś uzbrojony nieokrzesaniec, czy ktoś tego pokroju, Angelique, kto wtargnął bez uprzedzenia. Nie możemy go odprawić. Twierdzi, że jest wicehrabią Boltem. Jestem skłonna mu wierzyć, biorąc pod uwagę to, co wiem o wicehrabiach.
– On jest nie do zniesienia.
– Tak. To właśnie mam na myśli.
– I chce otworzyć kasyno. Cóż za sposób spędzania czasu przez dorosłego mężczyznę!
– Dochodowy, jak się domyślam – skwitowała rzeczowo Delilah.
Angelique zaniemówiła ze zdziwienia.
– Nie rozumiesz? – odezwała się po chwili ponuro. – Na ogół to ja mówię takie rzeczy. A potem ty, z przerażeniem, wykrzykujesz: Angelique!, ja się śmieję, a ty się uczysz. On zdążył już zburzyć istniejący porządek rzeczy.
Delilah się roześmiała, jakby na potwierdzenie słów Angelique.
– Naprawdę się od ciebie uczę. Dziękuję. Pragmatyzm to szlachetna cecha.
Angelique prychnęła.
– Zastanawiam się, czy nie robi tego właśnie po to.
Milczały przez chwilę, gorączkowo się zastanawiając. Będą musiały pójść pożegnać się z państwem Farraday i Masseyami, którzy niebawem wyjeżdżają, a Delilah chciała spędzić chwilę sam na sam z mężem.
– A te jego… te jego… oczy.
Angelique zapragnęła cofnąć te słowa, gdy tylko wydobyły się z jej ust.
Dalilah przyglądała się jej.
– Bolt? Chodzi ci o te… w jego głowie?
Delilah zaczynała lekko się niepokoić. Z powodu Angelique. Nie Bolta.
Wspięły się na palce i zajrzały do salonu. Zobaczyły Bolta popijającego herbatę. Prawdopodobnie z obrzydzeniem. Biorąc pod uwagę, że pijał wyłącznie lapsang souchong. Na miłość boską.
Jego włosy dotykały kołnierza i lśniły w świetle, podobnie jak złoty sygnet, buty, oczy i guziki. Ale nawet stąd Angelique widziała lekkie cienie pod jego oczami. Nie wyglądał na rozwiązłego. Kiedy nie był świadomy, że ktoś mu się przygląda, sprawiał wrażenie przytłoczonego.
Nie chciała przeżywać niczego podobnego do współczucia.
Gdzie się podziewał w czasie dziesięcioletniej nieobecności? Czy ona i Delilah mają prawo to wiedzieć? Trudno i nietrudno było pogodzić legendę prasowych plotek z aroganckim, z pozoru niewzruszonym mężczyzną siedzącym na ich różowej otomanie.
– Przykro mi. Widzę, że jesteś podenerwowana, Angelique. – Delilah jeszcze bardziej ściszyła głos. – Znasz go z… To znaczy, czy on…
Angelique znieruchomiała. Subtelność Delilah była wzruszająca i sarkastycznie zabawna jednocześnie. Niepisaną umową było to, że Angelique nie chce wspominać swojej przeszłości. Bywały dni, kiedy nie myślała o niej wiele, tyle zadowolenia i zajęć dostarczało jej to miejsce, Wielki Pałac nad Tamizą. Zaczęła uważać, że przeszłość nie ma już dla niej większego znaczenia.
I dlatego z zaskoczeniem odkryła, że subtelność Delilah dotyka w jej duszy tkliwego miejsca, choć nie zdawała sobie sprawy z tego, że ono nadal istnieje.
– Nie – odpowiedziała w końcu ściszonym głosem. Westchnęła. – Do dnia dzisiejszego nigdy nie miałam z nim do czynienia. I szczerze mówiąc, właściwie nie zrobił nic, czym mógłby mnie zdenerwować. Ty – i tylko ty – znasz całą moją historię z mężczyznami, Delilah. – Angelique przedstawiła Delilah bolesne streszczenie, oszczędzając emocji i szczegółów, w dniu, gdy się poznały. Można było je podsumować jednym słowem: „okropne”. Albo, używając więcej niż jednego słowa: „bałamutny szlachcic”, „nieodpowiedzialny lord” i „perfidny, nieżyjący już, pierwszy mąż Delilah, earl Derring” – wszyscy ją wykorzystali i porzucili zdruzgotaną, przerażaną, a w końcu zhańbioną.
Nie była zupełnie bez winy. Ale liczyło się to, że stoi, na przekór mężczyznom, którzy przewinęli się przez jej życie.
A jednak nie można było zupełnie wykluczyć możliwości, że widziała lorda Bolta na jednym z przyjęć earla Derringa, pełnych mężczyzn z kochankami i dość przerażających pijackich wybryków. Książę Brexford pojawił się przecież na krótko na jednym z nich. Choć takie rzeczy nie przystoją księciu.
Oczywiście takie rzeczy nie przystawały także Angelique, ale wtedy nie miała wielkiego wyboru.
– Przypuszczam, że lord Bolt po prostu nie przypadł mi do gustu, Delilah – odpowiedziała w końcu. – Od pewnego czasu nie musiałyśmy zadowalać się gośćmi, do których od początku nie byłyśmy przekonane.
– Och, pewnie przez jakiś czas będzie nieznośny, a potem ucieknie, bo chyba nie sądzisz, że mężczyzna jego pokroju przystanie na nasze reguły? Nie będziemy robić dla niego wyjątku, rzecz jasna. Nawet w kwestii słoju na przekleństwa. A jeżeli ty i ja mamy jakieś doświadczenie, to właśnie w postępowaniu z nieznośnymi mężczyznami.
Angelique zagryzła wargę. A potem westchnęła.
– Ten dał nam trzy gwinee i w pewnym sensie nadzieję, gdy jej nie miałyśmy. Ale niezbyt elegancko, że nam to wypomniał. Jednak moje poczucie sprawiedliwości mi mówi, że mamy wobec niego dług.
– Jeśli okaże się, że jego krnąbrność przerasta nasze doświadczenie, poproszę o pomoc mojego męża.
Delilah nadal rumieniła się i lekko wahała przy słowach „mój mąż”. Angelique uważała, że to urocze, nawet, jeśli miałoby to oznaczać, że jest bezgranicznie cyniczna. Gdyby należała do kobiet lubiących zakłady – z pewnością się do nich nie zaliczała, a koleje jej życia były dowodem, że zupełnie się do tego nie nadawała – obstawiłaby, że w ciągu minionych lat Delilah wypowiadała te słowa z rozmaitą intonacją, nie zawsze pochlebnie.
Delilah zdawała się czekać, aż Angelique się odezwie.
Angelique w końcu wydała z siebie znudzony, niejednoznaczny odgłos, coś jakby „phi” – sylabę, której – była pewna – nigdy wcześniej w życiu nie wypowiedziała, i leniwie podniosła dłoń.
– Przypuszczam, że okaże się, że dość łatwo można sobie z nim poradzić, jak ze wszystkimi mężczyznami, ostatecznie – rozważała Delilah. – Musimy tylko odkryć jego słabość.
W tym tkwił problem. Stojąc obok niego czuła się tak, jakby stała obok góry albo pomnika. Nie wyczuwała absolutnie żadnej słabości.2
Lucien nie był w stanie doszukać się właściwie żadnej skazy w tym pokoju.
Choć próbował.
Żywy ogień w kominku ogrzewał każdy zakątek. Najmniejszy paproch czy choćby cień zmarszczki nie szpecił niebiesko-białej pikowanej narzuty, ukoronowanej dwiema kuszącymi, mięsistymi białymi poduszkami. Blask słońca odbijał się od nieskazitelnego, lśniącego zgrabnego drewnianego biurka naprzeciw łóżka; w biało-niebieskim porcelanowym wazonie ustawionym w jego prawym rogu stał bukiet kwiatów, a po lewej stronie leżało małe palisandrowe pudełko z papeterią, zapewne po to, aby goście mogli napisać listy do przyjaciół i krewnych, wychwalając zalety pensjonatu przy porcie.
Gdy tak patrzył na biurko, wspomnienia zalały go niczym pomyje wylane przez okno z wyższego piętra. Wspomnienie innych kwiatów w innym pokoju. Pudełka z pozytywką, od którego twarz jego matki promieniała jak słońce.
I listu, który zabił w niej to światło na zawsze.
Lucien był świadkiem obu tych chwil. Książę był obecny tylko przy pierwszej. Tchórz.
Lucien w żadnym razie nie był tchórzem. Dowiódł sobie tego niejeden raz. Był wytrzymały, uodporniony, a jego pewność siebie – ugruntowana, ukształtowana jak mięsień czy blizna, w ciągu okrutnej, satysfakcjonującej, owocnej dekady. Zgromadził własne bogactwo, a potem stracił je na skutek spekulacji, ale nauczony doświadczeniem, odbudował. W wieku trzydziestu trzech lat wiedział już, że całkiem niespodziewanie może przydarzyć się wszystko – piraci, choroby, sztormy, bogactwo, kochanki i wrzucenie nocą do Tamizy.
Ale nadal nie mieściło mu się w głowie, że radosny, uśmiechnięty mężczyzna, który podarował jego matce pudełko z pozytywką to ten sam, który napisał ten list. Ten pierwszy nosił go na plecach, gdy miał trzy latka, płacił za naukę w Eton, gdy miał trzynaście, kupił mu zegarek, kiedy skończył piętnaście, ponieważ „mężczyzna musi mieć zegarek”, po siedemnastych urodzinach wciągnął do klubu White’a, a gdy był malutki, wywiózł do wiejskiej posiadłości, gdzie jego matka radośnie upychała kwiaty w każdym wazonie.
Ten drugi mężczyzna odciął się od nich paroma słowami nagryzmolonymi na kartce papieru. Pozbył się ich jak pomyj.
Teraz miał odpowiednią żonę i odpowiedniego syna i dziedzica. Zasadniczo, to właśnie było podstawowym obowiązkiem księcia.
W chwilach szczerości z samym sobą Lucien podejrzewał, że niemożność zrozumienia tej sytuacji wynika raczej z niechęci, żeby ją zrozumieć. Wzbierała w nim zimna, cicha furia, gdy tylko jego myśli dotykały tej kwestii. A furia na ogół go zaślepiała.
Kiedy wreszcie czuł satysfakcję z tego, że jest mężczyzną, jakim jego ojciec nigdy nie mógłby być – z tego, że jest mężczyzną, jakim sam chciał się stać – zainwestował w towar płynący do Anglii. Sam wyruszył do domu przed nim. Bo jego prawdziwym domem była Anglia. Minęła dekada. Nadeszła pora.
Zamierzał zdobyć odpowiedzi na wszystkie pytania. Zamierzał upomnieć się o sprawiedliwość, i nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jakiej dokona, zamierzał odzyskać pozytywkę matki.
Zrobił krok do przodu i powoli, niemal niepewnie, podniósł wieko małego pudełka z papeterią, jakby spodziewał się, że zagra Mozarta, jak matczyna pozytywka. W środku znalazł papier, atrament, piasek, wszystko, czego potrzebował, żeby spisać swoje wspomnienia, gdyby zechciał. Uśmiechnął się, spięty. Mógłby je zatytułować… O! Wieczny bękart.
Być może, gdyby nie powiódł mu się plan otwarcia kasyna, choć niepowodzenie było wizją niedorzeczną – od dziesięciu lat zawsze udawało mu się osiągnąć to, co sobie postanowił – naprawdę je spisze. Zamierzał zrobić wszystko, żeby nie ziściło się to, co wiele lat temu postanowili sobie ojciec i księżna: wymazać ze swojego życia Luciena i Helene Durand.
Energicznym ruchem zamknął pudełko i usiadł na brzegu łóżka, żeby sprawdzić, czy jest wygodne.
Było.
Później postanowił sprawdzić miękkość poduszki. Oparł się i pozwolił, żeby głowa się w niej zanurzyła.
Zaraz potem obudził się nagle z pozbawionej marzeń sennych drzemki.
Odwrócił głowę i zaskoczony zauważył, że przez okno w pokoju widać skrawek nocy, dach i fragment księżyca w nowiu.
Poszukał w kieszeni swojego złotego zegarka i stwierdził, że pora kolacji już minęła.
– Niech mnie – wymruczał. Łóżko było najwyraźniej czarodziejskie. Gdy spał na sienniku zbyt mocno zbitym, a poduszka nie była miękka jak puch, miewał sny mroczne jak słone wody oceanu, i bezradnie przewracał się w ciemności z boku na bok, wysilając się, żeby odnaleźć drogę na jawę.
Punkt dla pani Breedlove i pani Hardy.
Przez chwilę leżał nieruchomo, oswajając się z tym, jak będzie się czuł, budząc się w Wielkim Pałacu nad Tamizą. Nasłuchując, pomyślał o czasach, gdy budził się na pryczy, na brudnej podłodze, na materacach wypchanych zarobaczoną słomą. Odtąd zamierzał sypiać wyłącznie w najlepszych warunkach.
Poruszył się i coś zachrzęściło w jego kieszeni. Wyłowił to.
A, tak. Lista zasad dla mieszkańców Wielkiego Pałacu nad Tamizą. Pokojówka o oczach wielkich jak spodki drżącą dłonią wcisnęła mu do ręki tę zapisaną kartkę, kiedy już przyprowadziła go do pokoju. Jej twarz wyrażała w równych proporcjach radość i przerażenie, co nie było dla niego niczym nowym.
Już miał zmiąć kartkę i wytężyć nadwerężoną rękę, żeby wrzucić listę do ognia. Ale stwierdził, że chętnie się pośmieje. Przeczytał ją.
Wszyscy goście kolację będą jadali wspólnie przynajmniej cztery razy w tygodniu.
– Prędzej mnie szlag trafi – wymruczał z ponurym rozbawieniem. – Czemu, u licha, obcy sobie ludzie mieliby chcieć przyglądać się sobie przy jedzeniu cztery razy w tygodniu w pensjonacie przy porcie?
Dalej było jeszcze zabawniej.
Wszyscy goście muszą spotykać się w salonie co najmniej na godzinę, przynajmniej cztery razy w tygodniu. Jesteśmy przekonane, że sprzyja to przyjaznej, ciepłej, rodzinnej, miłej atmosferze, jaką chcemy stworzyć tutaj, w Wielkim Pałacu nad Tamizą.
– Rodzinna, przyjazna atmosfera. – Nie przychodziło mu do głowy nic bardziej przytłaczającego. W głowie zadźwięczał mu cichy alarm.
Wszyscy goście zawsze powinni traktować pozostałych gości z należytym szacunkiem i uprzejmością, ale ożywione dyskusje są mile widziane.
– Cóż, skoro chcecie ożywionych dyskusji – wymruczał szelmowsko. Temperament miał bardzo żywiołowy.
Goście mogą spotykać się z innymi gośćmi w salonie.
– To chyba wyklucza orgię, a miałem ją w planach – zakpił. Wyobraził sobie, jak mówi to głośno do pani Breedlove i pani Hardy tylko po to, żeby się przekonać, czy uda im się zachować niewzruszony wyraz twarzy.
Cisza nocna obowiązuje od godziny 23:00. Drzwi zostają zamknięte na klucz. Jeżeli Gość nie zdąży wrócić przed ciszą nocną, będzie musiał poczekać do rana, aby go wpuszczono.
Co takiego?! Cisza nocna! Nagle to wszystko przestało być zabawne.
Jeżeli właścicielki zgodnie stwierdzą, że brak przestrzegania zasady lub zasad daje powód do wydalenia Gościa z Wielkiego Pałacu nad Tamizą, znajdzie on swój dobytek starannie spakowany przy drzwiach frontowych. Koszt pobytu nie zostanie zwrócony.
Dobry Boże. Toż to więzienie Newgate z biało–niebieskimi pikowanymi narzutami.
Oczywiście nie miał zamiaru się na to godzić.
Rozbudzony, z poczuciem misji, wypadł z pokoju i kiedy pokonał jeden zabieg schodów, na półpiętrze spotkał udającą się na górę panią Breedlove.
– Cisza nocna? – wypalił bez ogródek, grzbietem dłoni uderzając w kartkę z zasadami. – Uprzejmość? Przyjazna atmosfera? Chyba nie liczą panie na to, że podporządkuję się tym bzdurom.
– Cóż, to druzgocąca wiadomość, lordzie Bolt – skwitowała beztrosko. – Będzie nam pana brakować.
Zrobiła kolejny krok do góry, a później gwałtownie przesunęła się na prawo, wyraźnie chcąc go minąć.
– Pani Breedlove.
Zatrzymała się.
Ich oczy się spotkały. Drobne złote cętki unosiły się na zieleni jej tęczówek jak monety wrzucone na szczęście do fontanny, a rzęsy miała ciemnozłote z lśniącymi końcówkami. Poczuł nagłą niedorzeczną ochotę, żeby musnąć je palcem. Tylko po to, żeby przekonać się, jak szybko zostanie wyrzucony za drzwi Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Wysilił się na rzeczowy ton.
– Jestem dorosłym mężczyzną, pani Breedlove. A nie chłopcem z Eton. Niektóre moje przyjemności i sprawy mogą, powiedzmy, uniemożliwić mi powrót przed północą.
– Rozumiem, że może mieć pan napięty kalendarz wizyt w kasynach i doceniam, że oszczędził mi pan szczegółów innych pańskich przyjemności i spraw. Z radością wpuścimy pana do pensjonatu następnego dnia rano. Nie będziemy wnikać, gdzie będzie się pan podziewał do tego czasu. A skoro jest pan dorosłym mężczyzną, a nie chłopcem z Eton, z pewnością poradzi pan sobie ze znalezieniem schronienia.
Przez chwilę przyglądał się pani Breedlove w milczeniu i miał ochotę parsknąć śmiechem i jęknąć jednocześnie.
– Pani Breedlove, biorąc pod uwagę, że wkrótce możemy zostać sąsiadami, może dałoby się zrobić dla mnie wyjątek?
To było jak rzucenie rękawicy.
Panowała cisza.
– Sąsiadami?
– Och, tak. Myślę, że sąsiedni budynek jest doskonałym miejscem na kasyno. Tak się składa, że jest na sprzedaż i zamierzam go kupić. Głównie z tego powodu jestem pani gościem.
Interesujące, jej lekkie zawahanie. Niezła była, ta cała Breedlove. Całkiem niezła. Powieka jej nawet nie drgnęła. Jej cudowne wargi nawet się nie skrzywiły.
Ale znieruchomiała.
Przez chwilę tylko spoglądali sobie w oczy.
– Przypuszczam, że w kwestii tego, co jest doskonałym miejscem na kasyno, orientuje się pan lepiej ode mnie, lordzie Bolt – odparła gładko.
Zmrużył oczy.
Znów lekko stuknął w kartkę z zasadami.
– I ta kwestia o salonie. Co za szaleniec…
– Lordzie Bolt. – Jej ton był praktycznie pieszczotą, a jednak odniósł wrażenie, że byłaby nim w stanie przykuć uwagę tłumu. On z pewnością pragnąłby usłyszeć to, co ma do powiedzenia, gdyby odezwała się takim głosem. – Jeżeli pan pozwoli, oszczędzę panu gardła i czasu. Nasze zasady nie podlegają negocjacjom. Wydaje mi się, że są wystarczająco jasne i przedłużanie tej rozmowy nie jest w stanie ich bardziej rozjaśnić. Żadnemu z naszych gości nie wydają się nadmiernie uciążliwe. Być może z panem będzie podobnie. Nasi goście z przyjęcia już się rozjechali, więc jeżeli pan chce, mogę przedstawić pana tym, których pozna pan podczas pobytu u nas. O ile zdecyduje się pan zostać.
Był pod wrażeniem tej krótkiej przemowy. Wyczuł kobietę, która doskonale siebie zna. Biła od niej pewność, bez wątpienia uzasadniona. Co ciekawe, zupełnie nie obchodziło jej, czy on zostanie, czy nie, choć może nieco bardziej wolałaby to drugie.
Co, rzecz jasna, wzbudziło w nim determinację, żeby zostać.
– Biorąc pod uwagę, ile pan w życiu przeszedł, chyba nie będzie to dla pana nadmierny wysiłek? – Wypowiedziała te słowa ze troską. Oboje wiedzieli, że to prowokacja.
Nie był na tyle uparty, żeby sprzeciwiać się dla zasady. Wiedział, że zwycięskie strategie wymagają niejednego kompromisu.
Na początku.
– Proszę prowadzić, pani Breedlove – odparł gładko.
Koniec wersji demonstracyjnej.