- W empik go
W rodzinnym gronie - ebook
W rodzinnym gronie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 178 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie wychodzili przed bramy, aby zaczerpnąć powietrza.
Szyby w wagonie były opuszczone, a wszystkie firanki trzepotały od szybkiej jazdy. Wewnątrz wagonu siedziało niewiele osób, gdyż w te gorące dni sadowiono się raczej na imperiale lub na pomostach. Były tam otyłe damy w farsowych toaletach, typowe mieszczki z przedmieścia, udające niedostępną im wytworność napuszonym dostojeństwem, godnym innego czasu i miejsca. Byli panowie zmordowani pracą biurową, z twarzami pożółkłymi, zgiętymi plecami, łopatkami nieco wystającymi od długiego pochylania się nad biurkiem. Ich niespokojne i smutne oblicza mówiły ponadto o troskach domowych, o nieustannej potrzebie pieniędzy, o zamierzchłych nadziejach już ostatecznie zawiedzionych, albowiem wszyscy należeli do owej armii ludzi gołych jak święci tureccy, a wegetujących oszczędnie w nędznych kamieniczkach ze sztukateriami i jedyną grządką w charakterze ogródka, na zaśmieconej równinie, która ciągnie się wokół Paryża.
Tuż przy drzwiczkach niski i gruby człowiek, z twarzą obrzękłą, z brzuchem opadającym pomiędzy rozstawione nogi tudzież z orderem na czarnym ubraniu, rozmawiał z wysokim chudzielcem o nieporządnym wyglądzie, mającym na sobie białe i bardzo brudne ubranie z drelichu, a na głowie stary kapelusz panama. Pierwszy z nich mówił powoli, z niejakim ociąganiem się, które niekiedy zdawało się upodabniać go do jąkały. Był to pan Caravan, urzędnik z ministerstwa marynarki., Drugi, były oficer sanitarny ze statku handlowego, zakończył poprzednią karierę osiedliwszy się na rondzie Courbevoie, gdzie wśród ubogiej ludności tej dzielnicy próbował swych mętnych wiadomości medycznych, których mu dostarczyło uprzednie życie awanturnika. Nazywał się Chenet, a kazał tytułować się doktorem. Krążyły niedobre pogłoski o jego moralności.
Pan Caravan zawsze prowadził normalne życie urzędnicze. Od trzydziestu lat udawał się nieodmiennie co rano do biura tą samą drogą, spotykając o tej samej godzinie i w tych samych miejscach tych samych ludzi, udających się również do pracy. A co wieczór, wracając tym samym szlakiem, odnajdował znowu te same i starzejące się w jego oczach twarze.
Codziennie, kupiwszy na rogu Faubourg Saint-Honoré gazetę za jeden sous, zaopatrywał się z kolei w dwie bułki i wchodził do ministerstwa z miną winowajcy, który oddaje się w ręce sprawiedliwości. Zjawiał się w biurze z sercem pełnym niepokoju, w ciągłym oczekiwaniu na burę za jakieś niedopatrzenie, którego mógł się był dopuścić.
Nigdy nie zdarzyło się nic, co by mogło odmienić jednostajny porządek jego życia, albowiem nie obchodziło go nic poza sprawami biurowymi, awansami i gratyfikacjami. Czy to w ministerstwie, czy też w gronie rodzinnym (był bowiem żonaty, poślubiwszy córkę ubogiego kolegi), rozmawiał jedynie o sprawach służbowych. Nigdy jego umysł, obumarły w codziennej i ogłupiającej robocie, nie zdobywał się na myśli, nadzieje i marzenia wybiegające poza ministerstwo. Jednakże gorycz ustawicznie zatruwała jego urzędnicze rozkosze, gorycz spowodowana najazdem intendentów marynarki, blacharzy, jak ich nazywano z powodu srebrnych galonów – na stanowiska naczelników i ich zastępców. Co wieczór podczas obiadu wysuwał w tej materii wobec żony, która podzielała jego nienawiść, niezbite dowody, jak niesłuszną pod każdym względem rzeczą jest dawanie stanowisk w Paryżu ludziom przeznaczonym do żeglugi.
Postarzał, nie dostrzegłszy mijania swego życia, z gimnazjum bowiem przeszedł bezpośrednio do biura, a wychowawców, przed którymi ongi drżał, zastąpili mu potem naczelnicy, których bał się już wręcz niesamowicie. Sam widok progu tych biurowych despotów zdolny był wstrząsnąć nim od stóp do głów. Od ustawicznej trwogi stał się niezgrabny w sposobie bycia, nabrał uniżoności i uległ pewnemu rodzajowi nerwowych zająknień.
Znał Paryż tylko tak, jakby go mógł znać ślepiec prowadzony codziennie pod tę samą bramę przez psa. Gdy w swej gazecie za jeden sous czytał wiadomości o wydarzeniach i skandalach, przyjmował je jako opowieści fantastyczne, zmyślone ku rozrywce drobnych urzędników. Jako zachowawca, reakcjonista bez określonej co prawda przynależności partyjnej, ale wróg wszelkich nowości, przychodził do porządku dziennego nad wydarzeniami politycznymi, które zresztą jego dziennik zawsze z jakiegoś powodu przekupiony, zazwyczaj podawał w zniekształceniu. A kiedy co wieczór powracał aleją Pól Elizejskich, przyglądał się bacznie tłumowi spacerowiczów i toczącemu się strumieniowi pojazdów niby obcy podróżny, który przemierza strony bardzo odległe.
W tym samym roku, w którym dobiegło trzydzieści lat jego nacechowanej obowiązkowością służby, otrzymał na pierwszego stycznia krzyż legii honorowej, który w administracji zmilitaryzowanej wynagradza długą i nikczemną niewolę – (mówi się: wierne służby) – posępnych galerników, przykutych do zielonego kartonu. To nieoczekiwane dostojeństwo wytworzyło w nim nowe i wysokie pojęcia o własnych uzdolnieniach i odmieniło z gruntu jego obyczaje. Przestał nosić kolorowe spodnie i fantazyjne marynarki, a przeszedł na spodnie czarne i długie surduty, bo przy takim stroju nader szeroka wstążeczka prezentowała się okazalej. Golił się co rano, starannie czyścił paznokcie, zmieniał bieliznę co drugi dzień – i tak w poczuciu praworządności form towarzyskich tudzież przez poszanowanie dla porządku publicznego, którego cząstkę sobą stano – wił,stał się z dnia na dzień innym Caravanem: wymuskanym, majestatycznym i pobłażliwym.
U siebie w domu zwykł był przy każdej sposobności używać określenia: „mój krzyż”. Opanowała go taka pycha, że nie mógł ścierpieć na kłapie u bliźnich wstążeczki innego rodzaju. Przede wszystkim irytował go widok orderów cudzoziemskich, „których noszenie – jak twierdził – powinno być we Francji zakazane”. W szczególności miał o to pretensję do doktora Chenet, którego spotykał co wieczór w tramwaju przyozdobionego odznaczeniami na przemian białymi, niebieskimi, pomarańczowymi lub zielonymi.
Rozmowy tych dwu ludzi, toczone pomiędzy Łukiem Tryumfalnym a Neuilly, były zresztą zawsze jednakowe. Tego dnia, podobnie jak dni poprzednich, zajęli się najpierw różnymi nadużyciami miejscowymi, które obydwu oburzały, a używali sobie tym razem na merze z Neuilly. Później, jak to nieodmiennie bywa w towarzystwie lekarza, Caravan poruszył temat chorób, żywiąc nadzieję, że w ten sposób otrzyma bezpłatnie kilka wskazówek lekarskich, a może nawet poradę, jeśli zręcznie się do tego weźmie i nie zdradzi się ze swym zamiarem. Matka bowiem niepokoiła go już od dłuższego czasu. Często ulegała przewlekłym omdleniom, a chociaż liczyła dziewięćdziesiąt lat, zupełnie nie chciała o siebie dbać.
Caravana rozrzewniał jej podeszły wiek, toteż powtarzał w kółko doktorowi Chenet: – Nieczęsto zapewne widywał pan ludzi w tym wieku? – I zacierał z radością ręce, jednakże bynajmniej nie dlatego, iżby go cieszył widok uwieczniania się takiej starowiny na ziemi, ale dlatego, że długotrwałe życie matki było jakby obietnicą dla niego samego.
I tak rozwinął swą myśl:
– O, w mojej rodzinie żyje się długo. Co do siebie, to jestem również pewny, że – wyjąwszy możliwość nieszczęśliwego wypadku – umrę w późnej starości.
Lekarz spojrzał nań z politowaniem, przez dobrą chwilę przyglądał się czerwonej jak burak twarzy sąsiada, jego otyłemu karkowi, kałdunowi opadającemu pomiędzy otłuszczone i flakowate nogi, tej całej apoplektycznej tuszy starego i zramolałego urzędnika. Zsunąwszy szybkim ruchem ręki szarawą panamę, która zakrywała mu głowę, odpowiedział szyderczo:
– To nie takie znów pewne, dobrodzieju. Pańska matka jest chuchrem, a pan li tylko tłuściochem.
Caravan umilkł zakłopotany.
Tramwaj przybył na miejsce. Gdy obydwaj wysiedli, pan Chenet zaproponował wermut w położonej naprzeciwko kawiarni „Globe”, gdzie byli stałymi gośćmi. Właściciel po przyjacielsku wyciągnął ku nim dwa palce, które uścisnęli ponad stojącymi na ladzie butelkami. Przyłączyli się do trzech miłośników domina, siedzących tu już od południa. Wymieniono serdeczności z nieuniknionym – Co słychać? – Grający powrócili do swej partii. Wreszcie powiedziano im dobranoc. Podali sobie ręce nie podnosząc głowy i każdy podążył na obiad.
Caravan mieszkał przy rondzie Courbevoie, w niewielkiej dwupiętrowej kamieniczce,. której parter zajęty był przez fryzjera.
Dwie sypialnie, jadalnia i kuchnia, po których naprawiane krzesła krążyły według potrzeby, stanowiły całość mieszkania, gdzie pani Caravan spędzała czas na robieniu porządków, podczas gdy jej dzieci, dwunastoletnia Maria Ludwika i dziewięcioletni Filip August, ganiały ze wszystkimi ulicznikami z dzielnicy po wszystkich rynsztokach alei.
Ponad swym mieszkaniem Caravan umieścił matkę, której skąpstwo słynęło w całej okolicy, a chudość nasuwała powiedzenie, że Pan Bóg stworzył ją stosując jej własne zasady oszczędności. Była zawsze w złym humorze i nie potrafiła przeżyć ani jednego dnia bez kłótni, połączonych z wybuchami niepohamowanego gniewu. Ze swego okna wymyślała na sąsiadów przed bramami, sprzedawczynie warzyw i owoców, zamiataczy ulic i andrusów, którzy z zemsty chodzili za nią z daleka i pokrzykiwali „małpa zielona” – ilekroć wyszła na ulicę.
Dziewczyna z Normandii, zahukana niewiarogodnie, wykonywała posługi gospodarskie i spała na drugim piętrze tuż przy starej na wypadek nieszczęścia.
W chwili gdy Caravan powrócił do domu, jego żona, dotknięta chroniczną chorobą sprzątania, doprowadzała właśnie kawałkiem flaneli do połysku mahoniowe krzesła, rozproszone w pustce pokojów. Nosiła zawsze niciane rękawiczki, głowę przyozdabiała przekrzywionym ustawicznie na jedno ucho czepkiem z różnokolorowymi wstążkami i powtarzała za każdym razem, gdy ją ktoś zaskoczył przy zaciąganiu podłogi, froterowaniu, czyszczeniu albo praniu: – Nie jestem bogata, w moim domu wszystko jest zwyczajne, ale czystość stanowi mój zbytek, a to jest więcej warte od wielu innych rzeczy.
Obdarzona silnym zmysłem praktycznym, była we wszystkim przewodniczką swego męża. Co wieczór przy stole, a potem w łóżku długo rozmawiali o sprawach biurowych i chociaż żona była o dwadzieścia lat młodsza od męża, mąż poddał się jej kierownictwu i szedł we wszystkim za jej radą.
Nie odznaczała się nigdy urodą, teraz zaś była już brzydka, drobna i chuderlawa. Słabe przymioty jej kobiecości, które kunszt powinien był podkreślać właściwym ubiorem, nikły zawsze pod nieporęcznym obleczeniem. Jej spódnice zdawały się wciąż przekręcać na jedną stronę, a poza tym często, nie zważając na widzów, drapała się gdzie popadło z upodobaniem, które przypominało nałóg. Jedyną ozdobą, na którą sobie pozwalała, było całe mnóstwo przeplatających się jedwabnych wstążek na pretensjonalnych czepkach, które miała zwyczaj nosić po domu.
Gdy spostrzegła wchodzącego męża, podniosła się, pocałowała go w faworyty i zapytała: