- W empik go
W roztokach - ebook
W roztokach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 445 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hej!… Idzie woda, idzie, po kamieniach spada,
O starym Suhaju cuda opowiada…
Kto hań to na groniu smieczki zakopował?
Pradziadkowie nasi – Suhaj im wójtował…
Idzie woda, idzie, po kamieniach szemrze:
Kiedyś się, aj kiedy, Suhajowi zemrze…
Zmarło się już wielu jego bratom, a Suhaj żyw. Rówieśników jego już dawno ziemia nie widziała, a on ją depce wciąż i nie ustaje. Trzydzieści lat przeszło, kiedy Porębski padł w łomach pod Turbaczem. Wtedy to na jego miejsce wybrała gmina przysłopska wójtem Suhaja z rodu Sołtysów, jako najstarszego: niech rządzi. I on rządzi po dziś dzień mądrze i roztropnie. A zasadą jego rządów było: Lepiej zawdy podleźć, niż przeskoczyć… Nie uznawał on polityki przeczenia swoich poprzedników i pogodził się ze stanem rzeczy, jaki zastał – „niech się ta pcha, jak może”. I pcha się już od trzydziestu lat, i kto wie jeszcze, jak długo będzie, bo Suhaj nie myśli umierać. Przeżyje on jeszcze, jak mówi, ze dwa pokolenia, niech się darmo nie cieszą. Choć, prawdę rzekłszy, nikt by się jego śmiercią nie radował. Mieli już czas przywyknąć do niego i oswoić się z tym, że Suhaj dla Przysłopia od początku świata już był przeznaczony i rządzi, aby się wypełniło, co napisane jest w Proroctwach królowej Saby. Co zaś napisane, to najlepiej sam stary Suhaj wie, bo tę książkę przywiózł z miasta, jako rzecz wielce ciekawą a sprawiedliwą, i rozkazał córce, by czytywała głośno niektóre z niej ustępy. Dobre odnosił do siebie, a złe do innych ludzi, co czynił po namyśle i po długiej rozwadze. Ta rozwaga, z jaką wszystko ważył, nim wykonał, otaczała go chmurą niezwykłej powagi, co sprawiało, że świętość słowa jego była nietykalną i nikt się nad tym nie zastanawiał, co ono oznacza.
Tak powiedział i basta. I sprawa skończona.
– Bo choć on ta niepiśmienny – mówili – ale swój rozum ma i nikogo się o radę nie pyta. A jak potrzeba stanąć ostro, to stanie. Jak przyjdzie – mówią – w starostwie abo i na sesji, to wszyscy na niego patrzą, co on powie.
– A on sie ta z gwarą nie spieszy… Ho! Trza by to nie wiedzieć kogo, żeby mu odpowiedział wartko, co se myśli. On ta, wiecie, letkomyślnie nie da sie uprosić.
– A jak powie, to już tak, jakżeby przyłatał.
– Bo ma swój rozum!
– Wójtowski łeb! Nie na wszy…
– On, wicie – powiadali – z panami se żyje jak pan brat. Stanie se, bywa, przed starostwem, panowie nadskakują, a on nic. Częstują go, czym zdolą, i strasznie radzi by go widzieć, co raty przeraty! A on ino łbem kiwa i nos rękawem ociera.
– Ze starostą to wam tak będzie gadał, jak ja z wami.
– Bo ma swój honor.
– Wójtowski honor! Nie na kpy…
Suhaj ten honor swój wysoko nosił, jak wymaszczony olejem kapelusz, którego nigdy nie zdejmował z głowy, bo łysy był już od niepamiętnych czasów. Przypominał sobie, jak przez mgłę, że kiedyś miał pełną głowę kędzierzawych włosów. Ale jak dawno to było, trudno dociec. Prawdopodobnie wówczas, gdy się żenił. Ale i to niepewne, bo wnet po ślubie niebożyczka zwała go „łysopolem”. Może to ino była babska złość, nic więcej…
Od tego czasu minęło sporo lat. Roztoki się zmieniły – Suhaj ten sam. Rozrósł się jeszcze bardziej, rozpotężnił i stał się podobnym bukowi, który tężeje z latami, a w starości nabiera stalowego hartu. Zda się, że nie ma siły, która by go zwaliła; piorunom się oprze i wichrom, aż przyjdzie czas butwienia sam z siebie.
Gdyby miał syna, może by mu ustąpił wójtowania; bo zżył się z tym przez lata, że wójtostwo należy do jego rodu; może by się usunął w kąt i patrzał z boku, jak to młodzi gazdować potrafią… Lecz syna nie miał, ino córkę jedną jedyną. Nieraz pożałował gorzko, zabiadał w sercu swoim, ale już poniewczasie… Darmo! Niech się dzieje wola Boska. Trzeba zięcia wyszukać…
– O to nie trudno, bo chłopców we wsi nie brak, lecieliby na zabój. Ino rodowych mało, a statecznych, a usłuchliwych, co by umieli szanować wolę starszych. Teraz każdy, ledwo od ziemi odrośnie, już jest mądry, już mu się zdaje, że jest calutkim człowiekiem. Taki by ci wnet począł mędrkować i…
Tego się najbardziej stary Suhaj obawiał.
– Zresztą – mówił – to dziewczę. Niech jeszcze poczeka. To „dziewczę” miało już dwadzieścia lat z okładem paru i samo rozglądało się za ludźmi nie czekając przyzwolenia ojcowskiego. Zwali je wszyscy Hanką, a w domu Hanusią. Mogła zaś robić za plecami ojca, co jej się żywnie podobało, bo stary był zajęty sprawami gminnymi nie na żarty.
Czy to bitka o miedzę, czy kłótnia o drzewa, czy jakie insze sąsiedzkie zatargi – zawdy i wszędy trza było Suhaja, coby na miejscu osądził. W takich sprawach Suhaj trzymał się stale środka. Nie stawał po stronie szkodę czyniącej ani poszkodowanej, ale obie karał jednaką kwotą. I w sercu przekonany był, że dobrze czyni, a przede wszystkim rozsądnie. Na rozsądku bowiem stał kościół jego prastarych wierzeń.
Poważali go też wszyscy za stałość zasad wygłaszanych, szanowali za sprawiedliwość, z jaką ściągał kary, bali się, jako władzy widomej w Przysłopiu.
Bali się wszyscy, prócz jednego Franka Rakoczego.
– Ten by sie – powiadali – i diabła samego nie uląkł, a nie to-boże Suhaja. Wygląda jak sam święty Michał na obrazie . Kieby ino zbroję na się przywdział: rycerz i rycerz…
– Skąd sie też ta taki wziął na świecie! Powiedzcie…
– Aboście to nie znali Rakoczych? Dyć wszyscy byli tacy. Jeden w drugiego chłop jak wyciesany!
– Opowiadali ojcowie nasi – mówią starzy – jacy to byli przodkowie jego możni i skąd sie tu dostali. Ale to, wiecie, pamięć ludzka słaba, wywietrzało. Kiebyś ta był zapisował rzetelnie każde słowo… Hale cóż? Pisać (nie umiał nikto, nie dziwota. Pono z południa przyszli, z obcych krajów. I gwarę mieli odmienną, aże sie tu nauczyli gadać po naskiemu. Hardzi byli wsze i niedostępni, ale że sprawiedliwi, to poświadczy każdy. Ino czy kara Boska wisiała nad nimi, czy co, że tak wcześnie do grobu schodzili. Haw żył, już umarł, już go ni ma. A to wszystko nagłą śmiercią…
– Powiedzcie ludzie…
– Musiało ich cosi gryźć na wnętrzu abo i dławić. Bo przecie bez przyczyny nikto nie umiera.
Co prawdy było w tym gadaniu, trudno wymiarkować. Faktem jest, że ojciec Franka odumarł go wcześnie. Matka, z rodu Porębskich, dała go do szkoły i cieszyła się nim strasznie, bo chłopiec był zmyślny i do nauki parł się jak do raju. Kto wie, co se ta myślała po cichu, jakie dostojeństwa wielkie śniła mu na przyszłość. Najpewniej: księdzem żeby ostał albo wielkim panem od razu…
Tymczasem zięcia przyjęła do domu, bo córkę miała już dziewczynę letnią. Więcej dzieci, prócz Franusia, Bóg jej nie nagodził. Niech i za to będzie chwała Opatrzności boskiej.
Nieszczęście chciało, że sny jej nie sprawdziły się, bo umarła. Zerwała się robotą i duch ją odleciał. A zięciowi niekoniecznie było nakładać na Franka, choć go matka przed śmiercią na to zaprzysięgła.
– Niby po co? – tłumaczył Zośce, swojej żonie. – Ma połówkę swoją, to niech przyjdzie, niech robi na niej. Ja sie będę utrącał, a kto mi to odda? W domu chłopiec potrzebny, choćby wołów zapaść… Co ja mam darmo nakładać? Niech wróci.
I wrócił Franek do chałupy z wielkim uporem. Chlipał często łzy, nim przywyknął, ale przywyknął. Robota paliła mu się w rękach i wszyscy byli radzi, bo stanął za chłopa, nie za jednego. A rósł wartko i w oczach prawie. Kiedy go do wojska odebrali, to był jak smrek w uboczy: gibki, śmigły i rosły.
Po trzech latach znów wrócił, ale jakby nie ten. Opalił się i zmężniał, i spochmurniał bardzo. Wszyscy mówili, że jest do ojca podobny jak noc do nocy. – Te same iskry w oczach, ta sama twarz jak z brązu abo z cygańskiej miedzi – istny Rakoczy. Ino smutek, to ma z matki, bo ona taka była wiecznie sturbowana.
Pracował przy siostrze wciąż i nie odłączał się od nich. Żenić się jakoś nie myślał, choć go wszędy radzi widzieli, a dziewczęta ulatywały za nim. Był sobie sam. Czytywał chętnie, co mu w rękę wpadło, gazety nawet zapisywał z dalekiego światu, co mu bardzo za złe mieli gazdowie starzy. Karczmę omijał z daleka i nierad pijał. Ale miał mir u młodych, bo był człek honorny. Parobki Potaczkowe i bitne Smreczaki wszędy się radzi chwalili przyjaźnią Franka. A zdumiewał on ich siłą, ogromem, postawą.
– Z nim i do piekła letko iść – mawiali – bo je smok mocny jak straż Lucypera. Nie żarty!
Długo Franek Rakoczy trzymał się na osobności, z dala od gwaru. Zadumywał się często w sobie jak niemłody, coś ważył w sercu. Potem gorliwie chwytał się roboty i piorunem czynił wszystko, jakby się czasu lękał, że ucieknie. Znali go już z tego dobrze, nikt się nie dziwił. Bo i z ludźmi był jak piorun, taki naremny. Ale dziwować się poczęli, i to nie na żarty, kiedy Franek jął wglądać w różne sprawy gminne, rozpytywać się dokoła…
– Co mu do tego? Jest wójt, jest pisarz, są i radni, ma kto dozierać. Kto go postanowił konwisarzem? Co on se myśli?
Ciekawość rosła, rady były długie, nieustanne, a radni już poczęli gorzeć w sercach swoich z obawy przed nim.
Wójt Suhaj wiedział wszystko. Od czegóż był wójtem? Wiedział i to, że Franek, o Hance myślący, rad by mu zajrzeć w serce, ozkroić na poły, przekonać się, co tam u niego na dnie, jakie myśli… I złość go porywała wielka, a nie mała, że taki młokos śmie być jego sędzią, jego, co żyje od niepamiętnych czasów, co Sołtysom był głową rodu już od dawna, a gminie Przysłopowi od trzydziestu lat!
Wrzał gniewem, kipiał złością, ale się hamował. Nie rzekł mu jeszcze przykrego słowa.
– Kto wie – pomyślał – co może i wypaść. Lepiej wszystko zważyć spokojnie. Bo Rakoczowie same diabły, gorączki wściekłe. Dobry ród, starodawny, ale… bezpieczniej zawdy, że ich ni ma więcej, że ten już ostatni z rodu… Bezpieczniej.2
Cóż to za wielkie święto u Suhaja? Czy sądy gminne wróciły do wójta? Od dawna nie widziała już jego chałupa tylu na raz sędziwych gazdów. A to wszystko starzy, rodowi. Są Cichańscy, Sołtysi – bracia i bratankowie starego Suhaja, jest Gniecki, hruby gazda, piszący się Nieckim, jest z rodu Michalczewskich stary Domagała, jest jeszcze wielu innych, równie niepoślednich…
Poschodzili się wszyscy na wezwanie wójta i zasiedli rzędem długie ławy dumając, co im to ma stary Suhaj oznajmić. Każdy w skrytości serca swego myśli, że jeśli o podatkach mowa będzie jak łońskiego roku, to się milczkiem wyniesie.
– Dość już tych dodatków – mruknął Gniecki. – Diabli wiedzą, kie im sie to przewali…
– Hej! A tu nowe ciężary idą. Jak i z tą szkołą… potrzebne to było?
– Dyć powiedzcie! Lubomierz ni ma szkoły, a żyje. Ino na ten biedny Przysłop zwałują wszystko, jakby się tu samo śrebło rodziło.
– A tu skale, skałeczki, same drobniutkie skałki.
– Za naszych czasów nie było szkoły, a przecie chwała Bogu człek na brak rozumu ni ma co narzekać.
– Ho! ho! ho! Rozumu jest dość, ino człek nie wie, co z nim zrobić.
– Jakeś ta już głupi na ten świat przyszedł, to ci nikt rozumu łopatą nie włoży… darmo!
– To nic innego – ozwał się Domagała – ino ludzi, rzekę, ni mają kany podzieć i kładą chłopu na kark… a ty ich żyw!
– Dyć niejak! Oni ino budżety układają, a ty płać! Zapalali się wzajemnie, by nawrzeć oburzeniem, zahartować ducha na opór.
Czuli zawdy, że wisi nad nimi konieczność jakaś nieubłagana, by znienacka uderzyć pałką w łeb. Nie wiedzieli jeno, skąd przyjdzie, z jakiej strony i jak się jej oprzeć skutecznie. Na świecie widzieli w dole swój chłopski stan na wieczność ożeniony z biedą, a w górze nad nimi wszystko, co ciemięży, gniecie i ciężarem przywala. Jak się wydobyć? Jak oswobodzić plecy od ucisku? Próżne wysiłki! – powiadali i każdy klął po cichu przeznaczenie Boże czekając śmierci. Ale pomruk szedł głuchy, niechęć studziła serca i wciąż bulkotał wewnątrz war gniewu i złości, wzbierało morze łez.
Każdy dzień przynosił chmury obaw, klęsk i niepokoju. Odkąd zapamiętali starzy, nie wzeszło słońce weselem nad roztokami, nie zabieliła twarzy radość, bo i czym? Nadzieje dawno poginęły; wiater zabaczył już, skąd je przy wiewał. Niebo chmurami oczy zasłoniło, nie widzi nic…
Cała ta beznadziejność smutnego położenia stała każdemu przed oczyma ugorem pustym. Kiwali więc głowami nad sobą żałując się wzajemnie. A niejeden pomyślał, że jemu gorzej niż drugiemu, choć wszystkim jednako, bez wyjątku. Los nie przebiera i wieje na ślepo jak wiater, co się o drzewa rozbija.
– Tak ci, mój kumie. Niejeden powie: Dyć-eś gazda! O co sie turbujesz? Ho! Dyć-eś gazda! Bo sie tak nazywasz. Ale twoje gazdowanie nie warte suchej sieczki…
– Ono niejaki… Przeszły te czasy, kiedy w roztokach wypasały sie setki owiec, kiedy woły chodziły same po lesie, ka je oczy niesły, a na polanach walały się trawy szumiaste.
– Hej! na polanach! Dziś nie usiecze, nie uskubnie, trawka jak szydło, a i to dziki zryją, przewrócą.
– Las wieczny stał… Bukowe liście leciały pod nogi, cetyna sie ścieliła w posłania hrube.. Kanyś okiem dosięgną! – czerniawa i bory, po całym Gorcu wspinały się smreki pod same wierchy. A nad wierchami toczył koła szerokie oreł królewski.
– Dziś góry stoją golutkie na wietrze, nic ich nie odziewa, chyba śnieg. Nad wyrębami wrony przelatują – Turbacz wyłysiał, idzie mróz i śmierzć…
– I coraz gorzej ludziom w roztokach, i coraz ciaśniej z roku na rok… Nieurodzaj na polu, do chałupy bieda sie ciśnie najmniejszą szparką. Trudno to żyć i trudno gazdować, jak ni masz czym.
Tak biadali nad swą biedą rodowi. Narzekaliby jeszcze długo, może do wieczora, gdyby im nie przerwał sam naczelnik Przysłopia, stary Suhaj. Ten ważył w sercu myśli i przebierał słowa, nim podniósł głowę i wyrzekł:
– Słuchajcie!
Uciszyli się wszyscy, a on zwolna powstawał i chylił się nad stołem; pięści wyciągnął przed siebie, oparł się na nich całym ciałem i stał jak pochylona kłoda, na dwóch jeno gośćcowatych konarach wsparta. Chwilę przeżuwał coś ustami, jak czynią ludzie bezzębni, aż wreszcie przytłumionym głosem rozpoczął:
– Bracia i bratankowie moi mili i wy dalsi sąsiedzi! Wezwałech was tu na poradę, na opiekuństwo gminie, cobyście rozumem swoim dospomogli i uradzili zgodnie, jako ma być, jako sie naród ma w okoliczności zachować.
Wypowiedziawszy to odetchnął; a gazdowie nie rozumiejąc zgoła, na co ich rady Suhaj potrzebuje, strwożyli się ogromnie i w chmurnym zasępieniu siedzieli na ławach milczący.
Po chwili Suhaj chlipnął powietrza jak stary, dychawiczny pstrąg i prawił dalej:
– Wiadomo wam, boście przecie nie dzisiejsi, że każdy powiat wysyła co parę lat swoich elegantów na sejmy. To jest tak, jakżebyście wy mnie wybrali, dajmy na to, a ja sie tam przedstawił rządowi z całą personą, to jest… tak… z całą personą. Tych niby, rzekę, posłów wybierają dopiero ci, których gminy na to postanowią. Dyć wiecie…
Wiedzieli o tym dobrze, że Suhaj siebie zawdy sam postanawiał i dobierał, kogo chciał, nie pytając się o radę gminy. Zresztą co ich to mogło obchodzić? Dziwili się jeno mocno, na co im to wszystko wykłada.
– Oto rzekę – ciągnął Suhaj – nadchodzi czas wyboru. I od starostwa przyszedł nakaz…
Tu obejrzał się na pisarza.
Mały człowieczek, siedzący za nim na ławie, począł grzebać w papierach rozłożonych na stole, opatrując każdy z uwagą. Suhaj, pochylony nad nim, pomagał mu przewracać zgrabiałą dłonią, czyniąc niemałe zamieszanie w aktach.
– Nie ten – mruczał – ani ten… E, kiż to diabli! A może tamten, co w rękach trzymacie? Nie… Rozstąp sie, ziemio!
– Pewnie znowu dzieciska wywlekły… – zajęczał pisarz.
– No, to już nie szukajcie. A sprawcie im pamiętne, żeby raz na zawsze wiedziały, co to urzędowy kawałek…
– Ja im sprawię!
– Tak, moi mili – ciągnął Suhaj – nakaz jest z urzędu, jako że gmina Przysłop ma odstawić ludzi, co by sie przed inszymi nie powstydzili, a mieli na uwadze swój honor. Bo swój honor mieć, to dużo znaczy. Może człek robić, co mu sie żywnie spodoba: jak ino swój honor ma, to jest godny i wszędy go ujrzą… Nie prawdę gadam?
– Sprawiedliwie! – potaknęli wszyscy.
– Ja was też po to zwołał, cobyście radzili, jako ma być. Gazdowie jesteście, każdy na swoim gruncie, stateczni i rodowi. Wasi ojcowie tę ziemię orali i wy ją orzecie na chwałę Bożą i na pożytek bliźnich swoich. Znają was wszędy z imienia i rodu i z poczciwości dobrej, nieokpiśnej. I u dalszych ludzi jesteście w poważaniu, bo wam szacunek miały czas wyrobić lata niemałe. Patrzeliście wy długo na tę ziemię, niejedna klęska już przeszła nad wami, niejedna zmiana zaszła już od czasu, kieście ujrzeli to słonko, te góry…
– E dyć! mój Boże! – zadumali się starzy.
– A odkądeście zapamiętali tę kotlinę nieszczęsną, zawdy rody stały na wierchu i panowały roztokom, zawdy gazdowie starzy mieli pierwsze i ostatnie słowo i należny posłuch w narodzie. Baczcież, by sie waszym prawom nie działa krzywda. Bo dziecińska rzecz słuchać, a ojcowska rządzić. Zwołałech was naprzody, żeby to powiedzieć, a potem od was usłyszeć słowa mądre i pełne oparcia. Wybory idą, o tym wiecie. Trza sie zastanowić, jak ma Przysłop wystąpić, coby honor swój pokazał światu całemu. Bo weźcie se to na uwagę, że na was opierają się sprawy narodu i władza najprzewielebniejszego munarchy. Jak wy co postanowicie, to nawet władza musi sie długo namyślać; zanim to zmieni. Tak, moiściewy! A teraz nadchodzi czas uwagi… Trza sie ozglądnąć za kim i postanowić dwóch ludzi najgodniejszych wedle honoru swego. Radźcie, a uwazujcie dobrze.
Wypowiedziawszy to głosem wielkim, który dudniał w tej izbie jak w dzieży zamkniętej szczelnie, stary Suhaj zwalił się na ławę i dyszał ciężko, ocierając rękawem zgrzebnej koszuli spocone czoło. A gazdowie pochylili głowy ku ziemi zastanawiając się głęboko nad słowami ojczaszka swego.
Długi czas nie było słychać nic, jeno sapanie Suhaja coraz cichsze, brzęczenie senne much na okopconych szybach i jednostajne, drobne pykanie z krótkich fajek. Dym rozsnuwał się po izbie szarymi smugami. Promienie, spadające z okna na podłogę, drżały jak wyciągnięte na wietrze pasma sino-białych włosień. Gazdowie, siedzący na długich ławach i pykający drobne dymy z mosiężnych fajeczek, zdali się być rzędami osędziałych jałowców, z których każdy podpalony, zgasł i dymi jeszcze.
Wreszcie najmniejszy z rodu Sołtysów, Szymek, wyjął fajczynę z ust i splunął przez zęby na podłogę. Po czym spojrzał dokoła po zebranych i odezwał się niedbale:
– Dyć rada taka: niech ociec Suhaj dobiere spośród gazdów jednego i będzie. A jak nie, to my se uważmy, kogo dobrać…
– Słuszna rada! – przyświadczyło paru.
– Sprawiedliwa! – dodali insi.
– Hej! – przykiwnęli ostatni. – Niech już będzie, jak bywało dawniej.
I uważając radę za skończoną, patrzeli na Suchaja, co powie. On zaś, nie dając długo na się czekać, rzekł:
– No, dyć dobrze. Sam najlepiej wiem, jak bywało. I mogłoby tak na wieki zostać, po wsze czasy. Jak ojcowie robili i nieźle było, to po co nam to zmieniać? Ja ino chciał słyszeć od was słowo: jako że sie nie dacie uwieść namowom tych, co by chcieli świat przeinaczyć i głupim rozumem swoim zastąpić rozum ojców, jako żeście są ludzie oparci i ku ochronie swoich obyczajów staroświeckich sposobni. Bo wam powiem zawczasu, że sie bez wojny nie obejdzie. Nadchodzą już te czasy, o których jest napisane w Proroctwach królowej Saby… Hanuś! – zawołał do piekarni. – Hanka! – huknął po chwili, aż echo odpowiedziało w osiedlu.
Ale o Harice słychu dychu.
– Kanysi bezskurcyja lata… Ona by wam wszyściuteńko wyłożyła tak dokumentnie, że i księdza nie potrzeba. Kanysi lata. Nadejdą, powiada, czasy, że syn będzie stał przeciwko ojcu, córka przeciwko matce, a czeladnik przeciwko swojemu chlebodawcy…
– Czy nie tak jest? – szepnęło paru.
– Nadejdą, powiada znowu, takie roki, że sie słońce będzie ćmić jak ta szyba zakopcona dymem, że sie deszcze będą lały z nieba bez ustanku jak te potoki z uboczy, a ziemia pocznie rodzić same, samiutkie osty…
– Dyć niejak!
– I nadejdą, powiada w końcu, takie dni okropnego zgiełku, że ludzie od rozumu odchodzić będą. Już sie to po części sprawdza, choćby i w Przysłopiu. Powstaną, mówi, jakiesi potwory spomiędzy ludzi, co będą ino czyhać na zgubę innych, aby siebie wywyższyć do chwały. La takich ni ma praw ani Boga, ani poszanowania siwej głowy. Udają oni mądrość, ale ta mądrość od czarta pochodzi. Bo to są słudzy Jantychrysta! Oni mu panowanie gotują na ziemi… I dużo jeszcze jest w tych proroctwach godnego, ale sie to nie spamięta wszystkiego, bo pamięć, jak i na starość, maleje. Trza by to głowy!
– Dyć nie trza lepszej nad waszą – pochlebił Gniecki.
– Zmieści ono sie w niej niemało – poparło kilku.
– Ho! moiściewy! – odparł Suhaj. – Był czas, że mi nie trza było niczego dwa razy powtarzać, a siedziało tak, jakby na skobel zamknął. Ale to już temu kiełka roków! Dziś człek rozkołatany jak stara sieczkarnia: kręć nią jak chcesz – nie urżnie, bo już ni ma rzazu. Ale… na czym ja to stanął? Aha, na tych proroctwach… To jest słuszne! Czy sie nie tak dzieje?
– O jej!
– Zewsząd sie już na ten biedny naród zwierają. A i diabli nie zasypiają gruszek w popiele. O, nie! Oni ta mają swoich usłużników, co im szepcą do ucha dzień i noc bez przerwy… Oni ta mają!
I opowiadał, jacy to są młodzi mądrausze, co się Boga ani żadnej władzy nie boją, a zaufani w rozumie swoim nie pytają sie o rady ojców, ale dowodziliby sami, kieby jeno mieli kim.
A gazdowie słuchali go uważnie i pilnie, bo też nigdy stary Suhaj tyle słów na raz nie powiedział, nigdy swego umysłu nie otwarł tak przed nimi na oścież.
– Mało mówiący jest – myśleli – a widać, że jak sie rozgada, to ma co powiedzieć. Już ta nad niego Przysłop ni miał wójta ani miał nie będzie. Darmo. Kieby tak pożył jeszcze choć ze sto lat! Miałaby gmina niemałe skrzepienie. Co myślicie!
Takim sie wszędy zastawi, bo jest chłop osadzisty i ma swój honor.
– Nic, ino trza tak zrobić, jakom ja powiedział – ozwał się Szymek, gdy wójt zaprzestał swoich wywodów. – Abo niech ociec Suhaj dobiera do siebie, kogo chce, abo my…
– Nie, niech ociec Suhaj dobiera! – przerwało paru.
– My nie upatrzymy tak… Trza to mieć rozum i na różne sprawy. A wójt przecie są już obeznani z tym…
– Hej, bo mieli czas wszystkiemu sie napatrzyć.
– Niech tacy idą – ciągnął Szymek – co ta już bywali nieraz, co im to nie cudne, co sie umieją naleźć i na radzie i na zwadzie i za stołem i pod stołem… wszędy! bez wyjątku!
– To jest słusznie i sprawiedliwie powiedziane.
– Co myślicie! – dokończył Szymek. – Tam przecie są i księża i wieldzy panowie, i sam starosta nawet siedzi! Nie każdemu to jest dano umieć sie naleźć.
– A i wstydu nie przynieść swojej gminie…
– To jest rzecz honorna!
– Ba! To jest honor!
– Ustanówmy se… – począł Suhaj, ale zaraz przestał, bo cień mignął po szybach i szmer sie w izbie uczynił.
– Kto idzie? – spytał.
– Rakoczy! – szepnęli.
W te razy drzwi przeraźliwie zaskrzypiały i ze sieni wleciały gromkie słowa:
– Niech będzie pochwalony!
– Na wieki wieków. – organem hrubym odezwała się izba. I podniosły się wszystkie kapelusze, i wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom, które zwolna przywierał za sobą śmigły parobczak, jakby żałować począł wejścia swego. Ale już wartko postąpił naprzód i kłaniając się kapeluszem wkoło, rzekł:
– Witajcie wszyscy.
Odpowiedzieli skinieniem głów; Suhaj tylko nie zauważył powitania i zdawał się czegoś pilnie wypatrywać za oknem.
– Tu widzę – rzekł przybyły – jakaś wielka rada. Sami ojcowie zacnych rodów. Może jakie rodowe sprawy macie na uwadze, o których nie trza wiedzieć każdemu… Co? To sie usunę.
– Eh, nie – odparł Cichański. – To ino wybory.
– A, to dobrze. W sam raz sie zdarzyło. Bo ja właśnie myślałem o tym… Trza by sie naradzić. Ale cóż was tak mało? Któż was to zwoływał?
– Ta ociec Suhaj – szepnął Gniecki.
– Hm… przecie to nie ino wam leży na sercu…
– Rakoczy! – warknął Suhaj, ale wnet się pohamował i począł mówić spokojnie, zapatrzony w okno: – Bywają takie sprawy, choć i nie rodowe, o których nie każdy musi wiedzieć…
– Wójcie! – przerwał Rakoczy. – Ja was nie rozumiem.
– Nie dziwota. Jeszcze niemało wody w roztokach upłynie…
– Czy wy myślicie, że do spraw kraju mają ino prawo rody mieszać się, nikt więcej?
Spojrzał wkoło po gazdach, ale oni milczeli uparcie.
– To wy sie chwalicie rozumem, a nie wiecie do znaku, jakie czyje prawo?
– Patrz swojego, mojeśty, o insze sie nie trap – odrzekł z uśmiechem Domagała.
Ale Rakoczym szarpało rozdrażnienie i gorączka uderzała mu falą do mózgu.
– Słuchajcie! – począł głośno. – Ja sie do waszych spraw nie mieszam. Prowadzicie gazdowanie gminne do stu diabłów.
– Co? – podniósł się wójt zza stołu.
– To, że lud sie skarży. Las wyniszczony, drogi zaniedbane…
– A kto temu winien?
– Nie twierdzę, żebyście to złą wolą czynili. Nieumiejętność wasza więcej złego robi…
– To nas naucz, mądrauszu!
– Ba, kiedy wy ino z rad sie wyśmiewacie i zawdy trzymacie sie swoich starych praktyk.
– Słuchajcie, co on jeszcze nowego nie powie!
– O, powiem wam: przyjdzie czas, kiedy musicie zdać rachunek…
– Przed tobą?
– I przede mną, i przed stu inszymi!
Gwałtem się silił, by gniew pohamować. Dużo ciszej rozpoczął:
– Teraz proszę pięknie, powiedzcie mi, coście tu wspólnie uradzili. Bo jak o wybory idzie…
– Słuchaj, Rakoczy! – prosił Suhaj dygocąc tajoną złością. – Nie napadaj ty nas wywodami swoimi, ale siedź w chałupie, kiedy ci dobrze, i czytaj se tam te wszeleniejakie pisma. A jak rozumu lepszego nabędziesz, to nam powiedz.
– Jak o wybory idzie, to wam powiem. Przeszły te czasy, kiedyście tam chodzili po to, żeby kiwać głowami na wszystko. Dziś już naród zdjął kurzą ślepotę z oczu swoich i przejrzał, i zrozumiał nareszcie, że o prawa swoje sam sie dopominać musi. Obiecankom ni ma co dowierzać; bo panowie mili są i ładni i gadać potrafią tak pięknie, że sie serce kraje, ale oni mają swoje interesa, nie nasze. Ich cel, a nasz – to jako dwa końce na jednej miedzy. Oba sie rozlatują w przeciwną stronę; i jakże sie mają zejść razem? Powiedzcie!… Oni idą kierdelami, a my jak owce zbłąkane, rozsypane po uboczy daleko..: Deszcze nas biją, wiatry ziębią, a my ino wciąż beczymy żałośnie. Gromadami iść na hale, na te polany wolnościowe! Czyby potok doleciał do morza, jakby ino kroplami spływał? Powiedzcie! Wsiąkną i zginą, i śladu nie będzie. Nie bądźmyż głupiomyślni ani samojedni. Sił mamy dość, za wiele, ino woli braknie. Ja sie nie dziwię, że bojaźliwi jesteście, bo starzy. Ale i młodzi staną za waszym powodem, a jak nie, to ich na przód przepuśćcie, niech idą. A kto za gminę staje, niechaj baczy, że odpowiedzialność gromadzka na nim cięży. Tu zwołać trzeba wszystkich! I młodych, i starych, i rodowych, i nierodowych, bo to wszystko jedno! Każdy rodzony przecie i umierać musi.
Wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, siadł na końcu ławy i parę razy przesunął dłoń po czarnych strączkach spa – dających na czoło. Gazdowie słuchali jeszcze, jakby im coś grało te słowa powtórnie, ale Suhaj wnet przerwał mówiąc:
– Słyszeliście? Jak on to ładnie umie opowiadać…
– Wójcie! – zerwał się Franek – tu z kpinami wara! Bo tu idzie o ludzką biedę, nie o mnie. Na to nie patrzcie, jak ja opowiadam, ale co opowiadam, weźcie pod uwagę. Ja sie nie uczył słów na pamięć, żeby je umieć płynnie gadać, alech sie patrzał na tę biedę, na ten nieszczęsny kraj – stąd moja mowa płynie wartko jak te potoki ludzkich łez…
– Słyszane to rzeczy – podjął Szymek – słyszane to rzeczy, moiściewy, żeby sie tacy ludzie najdowali na świecie, skoro człowiek…
– Widzicie! Patrzcie! – przerwał Suhaj. – Przyszedł nas uczyć rozumu i Bóg wie, co nie będzie nam tu opowiadał… A tobie skąd zachciało sie ludzkimi rzeczami zajmować – hę? Kto cie do tego upoważnił? pies? My sie bez takich doradców pięknie ładnie obejdziemy. Jeszcze ta chwała Bogu dość ludzi mądrych na tej ziemi. Dadzą se radę.
– Co by se nie mieli dać rady? – poparł Szymek.
– Widzicie! Jaki gotowiusieńki! – mruczał Suhaj. – Rządów mu sie zachciało. A tu człek już łbem kręci od trzydziestu lat i przyjdzie ci psiapara z wymówkami przed oczy… Niech jajo kury nie przemądrza! – zawołał głośniej.
Rakoczego już po cichu diabli brali, ale się gwałtem opierał siedząc na ławie. W oczach tylko iskry mu się zatliły i począł świecić. Dopiero gdy Suhaj powtórzył parokrotnie:
– Tak, tak… niech jajo kury nie przemądrza! Wtedy zerwał się powtórnie z ławy i pobladł.
– I niech płot nie myśli – odparł szybko – niech se nie myśli, że jest drzewem jak insze stojące, chociaż…
Suhaj owi krew zalała oczy.
– Słyszeliście? – zawołał. – Już nas do płotów przyrównuje… A tyś co za jeden?
– Rakoczy! – mruknął Franek.
– Cygańskie nasienie… Znamy was, Rakoczowie, odmieńce diabelni! Już ociec, już i dziadek twój łeb tak wysoko dźwigał.
Wojowalibyście z wiatrem, jak nie macie z kim. Tak wam duszno wśród ludzi, jak pstrągom zamulonym w piasku…
– To jest prawda, bo duszno psiakrew jak pod ziemią…
– To idź! Leć na koniec świata! Kto ci broni? Powietrza jest wszędy pełno i tu go nie brak…
– Ale to powietrze zatrute! zatrute! powiadam…
– Kto je zatruł?
– Ci, co nim letko oddychają… co ich nie dławi… – Każ sie człeku pokropić święconą wodą…
– A wy sie dejcie za życia kanonizować, będzie wam dobrze…
– Franek! czy ty nie zaprzestaniesz tych dowodzeń? – Nie, dopokąd mi sił stanie…
– Przewodź! Przewodź! Pnij sie do góry, ale wiedz, że ten, co najwyżej wylazł…
– Wiem, to na łeb zleci. Ale to musi być stary, że sie nie zdole utrzymać.
– On zawdy swoje musi mieć na wierchu! – zawołał Suhaj. – Ty tak, on tak, a nie opuści, nie, bo on mądrzejszy nad inszych, choćby to był nie wiem kto…
– Choćby i sam naczelnik Przysłopia… – dodał Rakoczy.
– Żebyś se wiedział – trząsł się Suhaj – że ja nie z takimi gadował nieraz. I nie tacy mnie słuchali.
– Wierzę! Wierzę! – zaśmiał się Franek. – I cesarz z lokajami na migi nie gada, ba…
– Rakoczy! – wrzasnął Suhaj. – Dużo jeszcze powiesz? – Ino ty sie miarkuj, Franuś – pogroził Szymek.
– Myślicie, że sie was boję, choć-ech jeden? Ale ja tu nie przyszedł z wami bitki stroić… Zwołacie tu całą gminę, wszystkich, albo nie? Odpowiadajcie prosto.
– Kto nam każe? ty?! – skoczył Suhaj i zachwiał się cały. – Ty nam będziesz przepisowa!, co mamy robić? To już ni ma ojców ani władzy, ani starszych ludzi! Inoś ty jest jeden mądry, ty… – zadyszał się i nie mógł nijak skończyć.
Gazdowie poruszyli się, powstali z ław, krew poczęła napływać zwolna w ich zasuszone, szare twarze. Franek spokój – nie stał na środku izby, choć gniew już kipiał w nim, hamował słowa; pięści jeno zaciskał i paznokcie wbijał w dłonie, gdy mówił:
– Rozumu wam nie przeczę. Macie go aże nadto na tutejszą biedę. Ino ten rozum chodzi po jałowcach, ten rozum, wiecie, głupi jest sam w sobie.
– Co on gada? – pytali się cicho między sobą.
– Wy ino macie przed oczyma siebie! – zawołał głośniej. – Tak, abo swój ród! Niech reszta skąpie marnie, co was to obchodzi! A wy nie wiecie, że wspólne dobro jest dobrem każdego, że wspólne prawo daje więcej praw! Wyście w harendę wzięli sprawy gminne i… tak z dnia na dzień… z roku na rok… że… diabli człowieka biorą!
– Gadaj se z wiatrem! – mruknął Suhaj i odwrócił się do okna.
Gazdowie posiedli.
– Szkoda i słów, bo widzę, że to wszystko na nic. Ale wiedzcie se o tym, że ja nie dam za wygraną. I o tym wiedzcie, ojczaszkowie mili, że sie już zbliża koniec waszej gospodarki. Czas nie śpi, a i ludzie rodzą sie inaksi.
– Może tacy, jak i ty!
– Poznacie wy ich sami. Ale wtedy… biada wam! Lepiej zawczasu zróbcie porachunek ze sumieniem i zawróćcie, póki czas, pokiela insi nie przyjdą. Bo poderwą z nagła stołki, ani sie spodziejecie. Tak, tak… – zwrócił się ku drzwiom, a od progu dodał: – To wam prawi Rakoczy. Zapamiętajcie se dobrze…
Wyszedł i trzasnął drzwiami zawierając je mocno za sobą.
– Czego ten człowiek chce? – szepnął Szymek. – Ja bo nic a nic nie rozumiem.
– Słyszeliście! – powstał Suhaj – grozi, że więcej za nim idzie… Nie mówiłech wam? On czas już nadchodzi i baczność trzeba dawać na wszystko dokoła. Bo diabeł nie śpi, ale swoje robi. Nie po próżnicy wysyła takich Rakoczych na ten mizerny świat… O, mocny Boże! Dej oświecenie jakie tym ludziom, bo do znaku są głupi… do znaku są głupi…
– Dyć niejak, moiściewy, dyć niejak! – szepnęli.
I zadumał się każdy, zadumali się wszyscy o tym świecie. Co to nie nastaje nowego, jacy ludzie…
– Ano – ozwał się Szymek po chwili – radźmy dalej…
– Radźmy!3
Franek wypadłszy z izby przechybnął wartko próg, a złość nim trzęsła, gdy szedł po osiedlu ku drodze.
– To są ludzie, to są urzędnicy społeczni! Niech ich wszyscy diabli… – myślał po cichu.
Dopiero za okołem przystanął i zbaczył sobie, że właściwie to miał się jeno z Hanką widzieć, a zobaczył się z całą radą przysłopską. Myślał więc, czyby nie wrócić do izby, może ona w piekarni… Ale się wnet przekonał, że lepiej nie. Bo znowu mógłby wpaść i do świetlicy i kto wie, co by jeszcze mogło z tego wypaść. Złość nie pyta, nie waży, ba na oślep idzie. A czuł ją w sobie aż zanadto. Gardłem się przelewa. Lepiej nie.
– Zobaczę ją niezadługo. Pojutrze święto…
Poprawił kapelusz na głowie i ruszył na dół kamienistą drogą, wzdłuż której równolegle leciał płot wójtowego sadu. Ale już Franek i nie spojrzał weń ze złości na Suhaja.
– To jest naczelnik! – myślał. – Biednyś ty narodzie!… Głupiś ty narodzie – poprawił – że takim ludziom dajesz władzę.
Dziś pierwszy raz naocznie przekonał się i postrzegł, że w najlepszą radę wiatr gwizda, a ludzie czynią zawdy, jak im lepiej. Choćbyś im serce położył na stole, to nie uwierzą, ale gotowi twierdzić, że to wątroba… nie inaczej! Zbaczył sobie w tej chwili, że w chałupie u matki mieli raz owcę, która wodziła insze po ugorach, a zawdy jeno ciągła na czyjąś szkodę. Ale że wełnę miała długą i mleko dość gęste, to żal ją było sprzedać. Niech się pasie. I pasała się krzywdą ludzką, aże raz wzięła i zdechła bez żadnej przyczyny. Czy się jej urok do – stał? – dumali… Ale już późno było odczyniać. Z ciekawości bolesnej rozpruli jej wnętrze i znaleźli w nim serce oblane łojem do znaku…
Skąd mu to wszystko stanęło teraz przed oczyma?
– Może i ludzie miewają serca oblane łojem… – pomyślał. – Bo choroby nie uznać, a przecie…
Zadumał się tak idąc koło krzaseł, że nie wiedział, ile już razy schylił się po kapelusz, który mu strącały co chwila rozłożyste konary jabłoni. Aż obudził go cienki i serdeczny śmiech tuż koło niego w sadzie.
– Franek!… Cha! cha! cha!… komu sie ty tak nisko kłaniasz?
Stanął i spojrzał ponad krzasła, i rozśmiał się razem.
– To ty, Hanuś?
– Juści ja! Patrzę i patrzę na ciebie, a śmiech mnie porywa. Co dwa kroki, to już: pac!… kapelusz na ziemi. Strasznie cię te konary nierade widzą.
– Nic se z tego nie robię, kie mnie ty rada widzisz…
– Kto ci to powiedział?
– Hańte ocki śmiejące…
– Nie wierz im, nie wierz, bo one cyganią…
Śmiała się cienko i dziecinnie prawie, a tak szczególnie, że Rakoczemu grał ten śmiech w nim samym, a serce poczynało tańczyć na weselu duszy prawie bezwiednie. Dziwnie, że to on, co śmiechu nie znosił, tak się wlubił w te drgania jakichś dziwnych tonów; tak mu się rozpływały nerwami po ciele, jak te nitki palące, z płomyków samych wyprzędzione.
Stała naprzeciw niego, tuż przy krzaśle splecionym z tylin. Ręce obie wyciągnęła nad głową i zaplotła je palcami na cienkim konarze. Chustka jej z głowy spadła na ziemię – niech leży… Warkocze się rozplatały, lniane i długie.
Przewieszała się na wszystkie strony zgrabnie i zwinnie jak łaska na słońcu, umiejąc w sekundzie jednej tak ułożyć twarz i oczy i barwne spódnice, że patrzącemu zdawała się tęczą mieniącą się bez przerwy, a zawsze wabną i ciekawą.
Rakoczy ramiona oba sparł na końcach tylin i przychylony, zdawał się więcej barczystym, niż był. Kapelusz mały zsunął na zagłowie i strączki włosów czarnych spadły mu na czoło. Białe, słoneczne kółka latały po twarzy wygolonej czysto i jak z brązu wykutej. W oczach siadały iskry, kiedy mówił – gasły zaś, gdy się zadumywał.
Słuchał i patrzał w nią rad, że ją widzi przed sobą w pogodzie, w słonku, w śmiechu. Chwilami zdało mu się, że świat, w którym on stoi, to cień, to wieczny cień, a z tego świata, jak z groty zamkniętej, wyziera on przez otwór i widzi w promieniach słonka ją, tę pliszkę małą… I raduje się serce jego tym widokiem, ale mu jakiś ciągły żal, że te dwa światy takie bliskie, a takie dalekie…
Tak mu się to chwilami zdało, choć ich płot jeno dzielił, nic więcej. Stał pochylony i patrzał w nią, a śmiech jej dzwonił po jabłoni.
– Nie patrz, bo cię urzeknę!
– Tyś mnie już urzekła… Teraz odczyń! Nowe dzwonki śmiechu.
– Ja nie umiem odczyniać – żaliła się. – Nikt mnie nie nauczył. Ale powiedz starej Jadze, może co pomoże…
– Hanuś! Hanuś!
– Franuś! Franuś! – przedrzeźniała dziecinnie. Śmiali się jak psotniki dwa pośród jabłoni.
– Co ja mam z tobą biedy! – szepnął.
– Przedaj! Kto inszy nie będzie narzekał…
– Za nic w świecie!
– Ha! To musisz cierpieć…
I pochyliła głowę z taką rezygnacją świętą jak małe jagnię, któremu brata wzięli na ofiarę, a ono widzi i pomóc nie może. Uściskałby ją za to…
– Przybliż sie – poszepnął – a jak nie, to ja te krzasła zwalę i przeskoczę…
– Aha! Do cudzego sadu… wolno ci! Jaki prędki! Zastanowił się i posmutniał od razu.
– Dyć to prawda, że sad twojego ojca… – szepnął.
– I mój i mój! – kołysała się na gałęzi. – Kanyś ty był, Franek? – spytała.
– Byłech u was.
– Co oni tam radzą? Powiedz mi… Bo sie tylu gazdów naszło, jak na jaki odpust.
– Do wójta.
– Czy ci ociec pedzieli co, żeś taki? No, gadajże, nie patrz tak… Przecie ja ci nic nie winowata. Nie powiesz? – zbliżyła się i spojrzała mu w oczy.
– Co ci z tego, choćbych i powiedział?
– Nic, ale ja muszę wiedzieć. Może ci o mnie co nagadali? Nie wierz im, bo oni zawdy cyganią. Ludzie myślą, że jak wójt, to już musi prawdę gadać. A ja przecie lepiej wiem…
– Nie o to poszło.
– Ino o co?
Franek się zastanowił… Jakby to powiedzieć? Doprawdy, że sam teraz nie wie już, o co im poszło. Zajadłość była, to i powód musiał być, ale jaki?
Wybory… To był niby powód oczywisty, ale poza wyborami setki rozmaitych przyczyn. Zadumał się i znów mu się przezdało, że widzi dwa światy, ale insze… Na jednym stoi on, a ten świat: same debrze, potoki, urwiska, przez które musi iść ku halom, widnym oku poza widnokręgiem… Na drugim cała rada: gromady ludzi potracone idą pasęcy się jak owce siwe po ugorach i kręcą się kołem, wciąż powracając na to samo miejsce, skąd wyszły; a czasem drzemią usiadłszy na tłoku, jak te jałowce, gdy je mgła obsiędzie i sędzieliną oprószy.
To mu się zdało jakby we śnie, kiedy otwartym okiem patrzał na nią, wyczekującą niecierpliwie.
– I nie powiesz do końca? – spytała. – Zaraz, zaraz…
– Cóż ty tam widzisz? Co tak patrzysz…
– Widzę te przyczyny, dziecko, o jakich trudno pedzieć. – Matko Boska! Jakiś ty czasem dziwny… Ja cię sie pytam, o co wam z ojcem poszło?
– O to – zawołał gniewnie – że ociec twój chciałby wszystkim nakładać swoją wolę…
– A ty swoją. No, trafiła kosa…
– Tu nie ino o mnie idzie… Zrozumże, Hanuś!
– O, ja se ta sama z nimi dam radę… Nie bój sie!
– Ale tu idzie o całą wieś…
– A ciebie co wieś obchodzi? Widzicie wy? Przecieś ty nie wójt…
Franek wyprostował się, chciał coś powiedzieć prędko, ale się pokonał. Szepnął tylko patrząc w nią z wyrzutem:
– To samo powiedział mi twój ociec…
Widziała, że mu sprawiła przykrość. Ale czym? Na próżno łamała sobie nad tym głowę. Nieraz, bywało, rozgniewa się w sekundzie o jedno słowo, nie wiedzieć skąd i za co… Już taką chyba musi mieć naturę.
– Bo ja nie rozumiem ciebie, mój Franuś…
– Dajmy pokój. Potem ci to wszystko wyłożę. A teraz i czasu nie mam i…
– Ty la mnie nigdy nie masz czasu!
– Hanuś! – począł serdecznie. – Wiesz przecie, co ja la ciebie…
– Nic nie wiem, nic! – zatykała dłońmi uszy z pustotą dziecka.
Jak się to na takie gniewać? Patrzał w nią, a serce mu tajało i opływało morzem pragnień gorących, rozchodząc się po całym 'ciele promienisto.
– Moje! – pomyślał prawie. Dosłyszała.
– Nie twoje! – odrzekła przekornie.
– No, to czyje? – A swoje!
Cofnęła się szybko ku jabłoni, gdy on rękę po nią wyciągał.
– Nie dostaniesz! Cha! cha! cha! Nie dostaniesz…
– Muszę!
– Franek! – śmiała się głośno. – Nie rozwalaj płotu…
Zatrwożył się i spojrzał, jakby rzeczywiście płotowi działa się krzywda, co ją ucieszyło niezmiernie. I on rozśmiał się z tego, że jej taką uciechę wielką sprawił, choć niechcący. Ale wnet spoważniał i głowę oparł na dłoni, łokieć położył na krzasłach, dumając nad czymś długą chwilę. To ją drażniło. Lubiała gwar, a cmentarz omijała z daleka.
– Co tak dumasz? – spytała. – Abo mów co przecie, abo jak…
– Myślę – odrzekł – że nie wiem, jako to będzie z nami… – Jako ma być?