Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W samym sercu morza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

W samym sercu morza - ebook

Jak wiele może zmienić jedna podróż? Jennifer przypadkiem trafia na plażę pełną starych, zapomnianych statków. Nie spodziewa się, że w tym miejscu odnajdzie opowieść o podróży, która zmienia wszystko.

*

Wojna się skończyła. Frances wchodzi na pokład Victorii, okrętu, który ma ją zabrać do Anglii. Wszyscy myślą, że płynie do ukochanego, ale to jedynie pretekst, by uciec przed przeszłością na drugi koniec świata. Na statku pełnym młodych kobiet aż wrze od konfliktów, zazdrości i napięć. Po zmroku, kiedy na pokładzie słychać tylko szum fal, Frances przypadkowo poznaje Henry’ego. To spotkanie staje się najgorszą, ale zarazem najlepszą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć.

Czy przysięgi wierności wystarczą, aby oprzeć się miłości? Czy podróż może być ważniejsza niż ostateczny cel?

Niepublikowana wcześniej w Polsce powieść o nieprzewidywalności losu. Jej autorka podbiła serca polskich czytelników książkami "Zanim się pojawiłeś", "Kiedy odszedłeś", "Moje serce w dwóch światach".

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7285-9
Rozmiar pliku: 919 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Ta książka, wymagająca zgromadzenia mnóstwa informacji, była olbrzymim przedsięwzięciem i nie powstałaby, gdyby nie serdeczna pomoc i czas bardzo licznych osób. Na początek powinnam podziękować porucznikowi Simonowi Jonesowi za poczucie humoru i niewyczerpaną cierpliwość, z jakimi opisywał mi szczegóły życia na pokładzie lotniskowca – oraz za wyjątkowo pomysłową radę dotyczącą tego, jak powinnam podpalić „swój” statek. Dzięki, Si. Wszystkie pomyłki to wyłącznie moja wina.

Dziękuję także innym przedstawicielom Królewskiej Marynarki Wojennej, zwłaszcza komandorowi podporucznikowi Ianowi McQueenowi, kapitanowi Andrew G. Linsleyowi oraz wszystkim służącym na pokładzie HMS Invincible za to, że mnie na niego wpuścili i pozwolili się rozejrzeć.

Jestem bardzo wdzięczna Neilowi McCartowi z Fan Publications, który pozwolił mi przytoczyć fragmenty swojej doskonałej i pełnej cennych informacji książki _HMS Victorious_. Oraz Liamowi Halliganowi z Channel 4 News za polecenie znakomitego filmu Lindsay Taylor _Death at Gadani: The Wrecking of Canberra_.

Uzyskałam dostęp do prowadzonych w tym czasie fascynujących niepublikowanych dzienników – pomogły mi one ubarwić okres, którego nie było mi dane doświadczyć z powodu zbyt późnego przyjścia na świat. Dziękuję za to Margaret Stamper, która pozwoliła mi przeczytać wspaniały dziennik swojego męża poświęcony życiu na morzu i odtworzyć pewne jego fragmenty, oraz Peterowi R. Lowery’emu, który w podobny sposób udostępnił mi dziennik swojego ojca Richarda Lowery’ego, architekta morskiego. Dziękuję także Christopherowi Huntowi i reszcie personelu czytelni w Imperialnym Muzeum Wojny, a także pracownikom Biblioteki Czasopism Brytyjskich w Colindale.

Dziękuję również, w przypadkowej kolejności, Mamie i Tacie, Sandy’emu (Brianowi Sandersowi) za wiedzę na temat floty i olbrzymią bibliotekę pełną książek poświęconych walkom na morzu, Ann Miller z Arts Decoratifs, Cathy Runciman, Ruth Runciman, Julii Carmichael i pracownikom Harts w Saffron Walden. Dziękuję Carolyn Mays, Alex Bonham, Emmie Longhurst, Hazel Orme i wszystkim pozostałym z Hodder and Stoughton za nieustanną ciężką pracę i wsparcie. Dziękuję także Sheili Crowley i Lindzie Shaughnessy z AP Watt.

Jak zawsze dziękuję Charlesowi za miłość, wskazówki redaktorskie, wsparcie techniczne, opiekę nad dziećmi i za to, że umiał okazać zainteresowanie za każdym razem, gdy dzieliłam się z nim jakimś nowym fascynującym faktem na temat lotniskowców.

Największe wyrazy miłości i podziękowania kieruję jednak do mojej Babci Betty McKee, która niemal sześćdziesiąt lat temu z niewyobrażalną wiarą i odwagą odbyła taką właśnie podróż i wciąż pamiętała ją na tyle dobrze, by dostarczyć mi fundamentu tej historii. Mam nadzieję, że dziadek byłby dumny.Fragment wiersza _The Alphabet_ napisanego przez wojenną pannę młodą Idę Faulkner, cytowany w _Forces Sweethearts_ przez Joannę Lumley, przytoczono za uprzejmą zgodą wydawnictwa Bloomsbury i Imperialnego Muzeum Wojny.

Fragment _Arctic Convoys 1941–45_ Richarda Woodmana przytoczono za uprzejmą zgodą John Murray (Publishers) Ltd.

Fragmenty „Sydney Morning Herald”, „Daily Mail” i „Daily Mirror” przytoczono za uprzejmą zgodą tych konsorcjów prasowych.

Fragmenty korespondencji Avice R. Wilson przytoczono za uprzejmą zgodą jej spadkobierców i Imperialnego Muzeum Wojny.

W tekście zamieszczono także fragmenty książek: _Wine, Women and War_ L. Tromana, wydanej przez Regency Press; _A Special Kind of Service_ Joan Crouch, wydanej przez Alternative Publishing Cooperative Ltd (APCOL) Australia; a także fragmenty czasopisma „The Bulletin” (Australia) i gazety „Truth” (Australia). Podjęto wszelkie starania, by odnaleźć właścicieli praw do tych utworów, lecz okazało się to bezskuteczne. Jeśli osoby te zechcą zgłosić się same, zarówno wydawnictwo Hodder and Stoughton, jak i autorka z przyjemnością umieszczą ich nazwiska obok wszystkich przytoczonych fragmentów.W 1946 roku brytyjska Królewska Marynarka Wojenna przystąpiła do ostatniego etapu powojennego transportu wojennych żon – kobiet i dziewcząt, które poślubiły brytyjskich żołnierzy służących poza granicami kraju. Większość z nich przewieziono wojskowymi transportowcami lub specjalnie przygotowanymi liniowcami. Jednak 2 lipca 1946 roku 655 młodych żon z Australii wyruszyło w wyjątkową podróż: popłynęły do swoich brytyjskich mężów lotniskowcem HMS Victorious.

W rejsie trwającym prawie sześć tygodni towarzyszyło im ponad 1100 mężczyzn oraz 19 samolotów. Najmłodsza z pasażerek miała 15 lat. Co najmniej jedna owdowiała, nim dotarły do celu. Moja babcia Betty McKee zaliczała się do szczęściar, których wiara została nagrodzona.

Fikcyjną opowieść inspirowaną tym rejsem dedykuję właśnie jej oraz wszystkim młodym żonom, które miały dość odwagi, by zaufać nieznanej przyszłości czekającej je na drugim końcu świata.

Jojo Moyes

lipiec 2004

Uwaga: Wszystkie przytoczone fragmenty pochodzą z autentycznych źródeł i odnoszą się do doświadczeń wojennych pasażerek albo osób, które służyły na pokładzie HMS Victorious.Prolog

_Gdy znów go zobaczyłam, to było jak grom z jasnego nieba._

_Tysiące razy słyszałam, jak ktoś tak mówi, ale aż do tej pory nie rozumiałam prawdziwego znaczenia tych słów: nastąpiła przerwa, w której moja pamięć niespiesznie łączyła się z tym, co widziały oczy, a potem wstrząsnął mną dreszcz przypominający potężne uderzenie. Nie jestem obdarzona bujną wyobraźnią. Nie koloryzuję. Ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że zaparło mi dech w piersiach._

_Nie sądziłam, że go jeszcze zobaczę. Nie w takim miejscu. Dawno zakopałam go w jakiejś szufladzie na dnie umysłu. Nie tylko jego samego, ale także wszystko, co dla mnie znaczył. Wszystko, co musiałam przez niego przejść. Bo dopiero po jakimś czasie – po całych wiekach – zrozumiałam, czym dla mnie był. Zrozumiałam, że z rozmaitych względów był najlepszą i zarazem najgorszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła._

_Nie chodziło jednak wyłącznie o szok wywołany jego fizyczną obecnością. Towarzyszył temu także smutek. Przypuszczam, że w mojej pamięci istniał wyłącznie taki jak wtedy, wiele lat temu. Widząc go teraz, otoczonego przez tych wszystkich ludzi, tak postarzałego, tak zniszczonego… nie potrafiłam pozbyć się myśli, że to nie jest miejsce dla niego. Rozpaczałam po czymś, co kiedyś było piękne, wręcz wspaniałe, a teraz zredukowało się do…_

_Nie wiem. Być może to sprawiedliwe. Nikt z nas nie jest wieczny, prawda? Jeśli mam być szczera, ujrzenie go w takim stanie przypomniało mi nieprzyjemnie o mojej własnej śmiertelności. O tym, jaka kiedyś byłam. O tym, czym wszyscy się w końcu staniemy._

_W każdym razie tam, w miejscu, które widziałam pierwszy raz w życiu i w którym nie miałam powodu przebywać, odnalazłam go ponownie. Albo może on odnalazł mnie._

_Przypuszczam, że do tej chwili nie wierzyłam w przeznaczenie. Trudno w nie jednak nie wierzyć, gdy pomyśli się o tym, jak daleką przebyliśmy drogę._

_Trudno nie wierzyć w przeznaczenie, gdy pomyśli się o tym, że w zasadzie nie było szans – pośród mil, kontynentów, przepastnych oceanów – byśmy znów się spotkali._

Indie 2002

Obudziły ją odgłosy sprzeczki. Nieregularne, gwałtowne ujadanie podobne do dźwięków wydawanych przez małego psa, gdy jeszcze nie wiadomo, co się stało. Starsza kobieta odsunęła głowę od szyby, rozcierając kark, na który klimatyzacja dmuchała chłodem przenikającym głęboko do kości, i spróbowała się wyprostować. W tych kilku pierwszych niewyraźnych chwilach po przebudzeniu nie była pewna, gdzie ani nawet kim jest. Wsłuchiwała się w melodyjne głosy, które powoli stawały się wyraziste, mozolnie wywlekając ją ze snu pozbawionego snów i pchając ku teraźniejszości.

– Nie mówię, że pałace i świątynie mi się nie podobały. Mówię tylko, że spędziłam tu dwa tygodnie, ale mam poczucie, że nawet się nie zbliżyłam do prawdziwych Indii.

– A ja to co? Nie uważasz mnie za prawdziwego Indusa? – W dobiegającym z przedniego siedzenia głosie brzmiała leciutka drwina.

– Wiesz, co mam na myśli.

– Jestem Indusem. Ram też jest Indusem. To, że pół życia spędziłem w Anglii, nie oznacza, że jestem Indusem w mniejszym stopniu.

– Och, daj spokój, Jay, trudno byłoby cię nazwać typowym Indusem.

– „Typowym”, czyli jakim?

– Nie wiem. Takim jak większość żyjących tu ludzi.

Młody mężczyzna lekceważąco pokręcił głową.

– Marzy ci się turystyka slumsowa.

– Nie o to chodzi.

– Chcesz wrócić do domu i opowiadać przyjaciołom o okropieństwach, które tu widziałaś. Mówić im, że nie mają pojęcia, czym jest cierpienie. A my jak na złość oferujemy ci tylko coca-colę i klimatyzację.

Rozległ się śmiech. Starsza kobieta zmrużyła oczy i spojrzała na zegarek. Było prawie wpół do dwunastej: przespała niemal godzinę.

Siedząca obok niej wnuczka pochylała się w stronę dwóch miejsc z przodu.

– Słuchaj, po prostu chcę zobaczyć, jak tu się żyje naprawdę. Wszyscy przewodnicy wolą pokazywać wspaniałe rezydencje albo centra handlowe.

– A więc pragniesz slumsów.

Od strony fotela kierowcy dobiegł głos pana Vagheli:

– Panno Jennifer, mogę panią zabrać do mojego domu. To dopiero slumsy.

Gdy dwoje młodych ludzi go zignorowało, dodał głośniej:

– Niech się pani przyjrzy siedzącemu tu panu Ramowi B. Vagheli, a dostrzeże pani biednego, sponiewieranego i ograbionego człowieka. – Wzruszył ramionami. – Wie pani, sam się dziwię, jak zdołałem przetrwać tyle lat.

– My też się dziwimy, prawie codziennie – powiedział Sanjay.

Starsza kobieta z wysiłkiem usiadła prosto, zauważając swoje odbicie we wstecznym lusterku. Włosy przykleiły jej się do boku głowy, a kołnierzyk odcisnął na bladej skórze wyraźne czerwone zagłębienie.

Jennifer odwróciła się do niej.

– Wszystko w porządku, babciu? – Dżinsy lekko zsunęły jej się z biodra, odsłaniając mały tatuaż.

– W jak najlepszym, kochanie. – Czy Jennifer jej wspominała, że zrobiła sobie tatuaż? Poprawiła włosy, nie mogąc sobie przypomnieć. – Strasznie mi przykro. Chyba mi się przysnęło.

– Nic się nie stało – powiedział pan Vaghela. – Tacy dojrzali obywatele jak my powinni odpoczywać, gdy tylko tego zapragną.

– Sugerujesz, żebym poprowadził, Ram? – spytał Sanjay.

– Ależ skąd, panie Sanjay. Nie chciałbym państwu zakłócać interesującej rozmowy.

Spojrzenie starszego mężczyzny spotkało się z jej spojrzeniem we wstecznym lusterku. Starsza kobieta, wciąż lekko oszołomiona i bezbronna po przebudzeniu, zmusiła się do uśmiechu w odpowiedzi na coś, co, jak przypuszczała, było porozumiewawczym mrugnięciem.

Obliczyła, że jadą od prawie trzech godzin. Wyprawa do Gudźaratu, dokonana w ostatniej chwili zmiana w szczegółowo zaplanowanej wycieczce z wnuczką, początkowo wydawała się emocjonująca („Babciu, rodzice Sanjaya, mojego przyjaciela z college’u, zaproponowali, że przenocują nas przez parę dni! Mieszkają w niesamowitym miejscu, które przypomina pałac. To tylko kilka godzin stąd”), lecz zakończyła się niemal katastrofą, gdy wskutek opóźnienia samolotu został im zaledwie jeden dzień, by wrócić do Bombaju i zdążyć na lot do domu.

Wyczerpana wycieczką, rozpaczała w głębi ducha. Indie okazały się wielkim wyzwaniem, przytłaczająco bombardowały jej zmysły, mimo że korzystała z kremów z filtrem, klimatyzowanych autobusów i czterogwiazdkowych hoteli, a wizja utknięcia w Gudźaracie, nawet gdyby to miała być pałacowa rezydencja państwa Singhów, napawała ją przerażeniem. Potem jednak pani Singh zaproponowała, że użyczy im samochodu z szoferem, by „panie” zdążyły na samolot do domu. Mimo że miał startować z lotniska oddalonego o jakieś sześćset kilometrów.

– Lepiej, żebyście nie musiały się tułać po dworcach kolejowych – powiedziała matka Sanjaya, wykonując delikatny gest w stronę jasnych włosów Jennifer. – W każdym razie nie same.

– Mogę je zawieźć – zaoferował Sanjay.

Jego matka mruknęła jednak coś o roszczeniu ubezpieczeniowym i zakazie prowadzenia pojazdów i chcąc uniknąć nieprzyjemności w razie kontroli drogowej, syn zgodził się, by za kierownicą usiadł pan Vaghela.

Kiedyś irytowało ją założenie, że kobiety podróżujące same nie potrafią sobie poradzić. Teraz była wdzięczna za tę staromodną uprzejmość. Nie czuła się na siłach, by przedzierać się przez te obce krajobrazy, stresowała się w towarzystwie skłonnej do podejmowania ryzyka wnuczki, która chyba niczego się nie bała. Kilkakrotnie miała ochotę ją przestrzec przed ewentualnymi zagrożeniami, ale się powstrzymała, wiedząc, że zabrzmiałoby to słabo i strachliwie. Tłumaczyła sobie, że młodzi słusznie niczego się nie boją. Przypomniała sobie siebie w tym wieku.

– Wygodnie pani?

– Tak, Sanjay, dziękuję.

– Obawiam się, że został nam jeszcze kawał drogi. To nie jest łatwa trasa.

– Na pewno jest bardzo męcząca dla tych, którzy tylko siedzą – mruknął pan Vaghela.

– To bardzo uprzejme, że pan nas odwozi.

– Jay! Spójrz!

Zobaczyła, że zjechali z drogi szybkiego ruchu i suną przez obskurne miasteczko naszpikowane magazynami pełnymi stalowych dźwigarów i tarcicy. Droga, otoczona z obu stron długim murem z połączonych chaotycznie arkuszy blachy, stawała się coraz bardziej wyboista i poznaczona koleinami, tak że skutery kreśliły sanskryckie zawijasy w tumanach pyłu i nawet pojazd stworzony do osiągnięcia zawrotnej prędkości mógł jechać najwyżej dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Czarny lexus pełzł, a jego silnik wydawał z siebie ciche zniecierpliwione warczenie, gdy kierowca raz po raz gwałtownie skręcał, by ominąć dziurę albo zbłąkaną krowę, która spokojnie podążała w obranym kierunku, jakby przyzywana syrenim śpiewem.

Jennifer krzyknęła jednak nie z powodu krowy (minęli już mnóstwo takich krów), lecz na widok sterty białych ceramicznych zlewów z rurami wystającymi niczym przecięte pępowiny. Kawałek dalej piętrzył się stos materacy, a obok niego wznosiła się góra czegoś, co wyglądało jak stoły chirurgiczne.

– To ze statków – wyjaśnił pan Vaghela, chociaż nikt go nie pytał.

– Myślicie, że moglibyśmy się niedługo zatrzymać? – spytała. – Gdzie jesteśmy?

Kierowca przyłożył sękaty palec do rozłożonej obok niego mapy.

– W Alangu.

– To chyba nie jest dobre miejsce na postój. – Sanjay zmarszczył brwi.

– Pozwólcie mi rzucić okiem na mapę. – Jennifer pochyliła się i wcisnęła między mężczyzn. – Może znajdę coś na peryferiach. Coś trochę bardziej… ekscytującego.

– Chyba właśnie jesteśmy na peryferiach – odrzekła jej babcia, patrząc na zakurzoną drogę i kucających obok niej mężczyzn.

Nikt jej jednak nie usłyszał.

– Nie… – Sanjay wciąż się rozglądał. – Nie wydaje mi się, żeby to było dobre miejsce…

Starsza kobieta poruszyła się na siedzeniu. Rozpaczliwie chciało jej się pić i marzyła o tym, żeby rozprostować nogi. Byłaby także wdzięczna za możliwość skorzystania z toalety, ale krótki pobyt w Indiach nauczył ją, że poza większymi hotelami oznaczało to w równym stopniu ulgę, co męczarnię.

– Wiecie co? – odezwał się Sanjay. – Kupimy dwie butelki coli i zatrzymamy się gdzieś za miastem, żeby się trochę rozruszać.

– To miasteczko to coś w rodzaju złomowiska? – Jennifer spojrzała na stertę lodówek.

Sanjay machnął do kierowcy, żeby się zatrzymał.

– Stań tutaj, Ram, przy tym sklepie. Przy tym obok świątyni. Pójdę po coś zimnego do picia.

– Razem pójdziemy – poprawiła go Jennifer.

Samochód się zatrzymał.

– Zostaniesz w aucie, babciu? – Nie czekała na odpowiedź.

Obydwoje wyskoczyli na ulicę, wpuszczając do sztucznego chłodu w pojeździe powiew gorącego powietrza, i ze śmiechem poszli do prażącego się w słońcu sklepu.

Kawałek dalej przy drodze kolejna grupka mężczyzn siedziała w kucki, popijając coś z cynowych kubków i raz po raz z nonszalancką lubością spluwając na ziemię. Obrzucili samochód obojętnym spojrzeniem. Siedząc w środku, poczuła się nagle zbyt widoczna. Wsłuchiwała się w cykanie silnika pracującego na jałowym biegu. Na zewnątrz żar połyskiwał nad powierzchnią ziemi.

Pan Vaghela odwrócił się do niej.

– Czy może mi pani powiedzieć… ile pani płaci swojemu szoferowi? – To było już trzecie z tego rodzaju pytań, które zadawał, ilekroć Sanjay wysiadał z samochodu.

– Nie mam szofera.

– Słucham? Nie ma pani nikogo do pomocy?

– No cóż, pomaga mi pewna dziewczyna. – Zawahała się. – Annette.

– Ma własną kwaterę?

Pomyślała o schludnym domku Annette urządzonym w dawnej kwaterze kolejarskiej, o pelargoniach na parapecie.

– Można tak powiedzieć.

– Płatne urlopy?

– Obawiam się, że nie wiem. – Już miała coś dodać na temat zawodowych relacji łączących ją z Annette, ale pan Vaghela ją ubiegł.

– Pracuję dla tej rodziny czterdzieści lat i mam tylko tydzień płatnego urlopu w roku. Zastanawiam się nad stworzeniem związku zawodowego, _maar_. Kuzyn ma w domu internet. Czytaliśmy, jak to działa. Dania. Oto kraj przestrzegający praw pracowników. – Odwrócił się z powrotem w stronę przedniej szyby i pokiwał głową. – Emerytury, szpitale… edukacja… Wszyscy powinniśmy pracować w Danii.

Przez chwilę milczała.

– Nigdy tam nie byłam – odezwała się w końcu.

Obserwowała dwoje młodych ludzi, blondynkę i szatyna, poruszających się wewnątrz przydrożnego sklepu. Jennifer mówiła, że są tylko przyjaciółmi, lecz dwa dni temu w nocy przemknęła korytarzem do pokoju, który, jak przypuszczała jej babcia, zajmował Sanjay. Następnego dnia byli zgodni jak dzieci. „Czy jestem w nim zakochana?” – Jennifer wydawała się przerażona jej nieśmiałym pytaniem. „Boże, babciu, nie. Ja i Jay… och, nie… Nie chcę się z nikim wiązać. On o tym wie”.

Znowu przypomniała sobie siebie w tym wieku, połączone z jąkaniem się przerażenie na myśl o przebywaniu w męskim towarzystwie, swoje postanowienie, że będzie żyła sama, podyktowane zupełnie innymi powodami. A potem spojrzała na Sanjaya, który, jak jej się wydawało, niekoniecznie rozumiał tę sytuację tak dobrze, jak sądziła jej wnuczka.

– Zna pani to miejsce? – Pan Vaghela znowu zaczął żuć betel. Jego zęby zabarwiły się na czerwono.

Pokręciła głową. Klimatyzacja była wyłączona i już robiło się gorąco. Zaschło jej w ustach i speszona, przełknęła ślinę. Kilka razy mówiła Jennifer, że nie lubi coli.

– To Alang. Największe na świecie złomowisko starych statków.

– Aha. – Starała się okazywać zainteresowanie, ale ogarniało ją coraz większe znużenie i pragnęła już ruszać w dalszą drogę. Hotel w Bombaju, od którego dzieliła ich jeszcze nieokreślona odległość, wydawał się oazą. Spojrzała na zegarek. Jak można zmarnować prawie dwadzieścia minut na zakup dwóch butelek napoju?

– Mamy tu czterysta stoczni. I ludzi, którzy potrafią w kilka miesięcy rozmontować tankowiec na nakrętki i śruby.

– Aha.

– Widzi pani, tu nie obowiązują prawa pracowników. Płacą im funta dziennie za narażanie zdrowia i życia.

– Naprawdę?

– Skończyły tu jedne z największych statków na świecie. Nie uwierzyłaby pani, co zostawiają na promach ich właściciele: serwisy obiadowe, pościel z irlandzkiego lnu, instrumenty całych orkiestr muzycznych. – Westchnął. – Czasami aż robi się smutno na ten widok, _yaar_. Takie piękne statki zmieniają się w góry złomu.

Starsza kobieta oderwała wzrok od drzwi sklepu, starając się zachować pozory zainteresowania. Młodzi potrafili być tacy nietaktowni. Zamknęła oczy, wiedząc, że jej pogoda ducha właśnie pada ofiarą wyczerpania i pragnienia.

– Podobno przy drodze do Bhavnagaru można kupić wszystko: krzesła, telefony, instrumenty muzyczne. Sprzedają to, co znajdą na statkach. Mój szwagier pracuje dla jednej z dużych firm złomujących statki, _yaar._ Umeblował tymi rzeczami cały dom. Ma tam jak w pałacu, wie pani? – Wydłubał coś z zębów. – Potrafią wymontować wszystko. Hm. Nie zdziwiłbym się, gdyby sprzedawali też załogę.

– Panie Vaghela.

– Słucham?

– Czy to herbaciarnia?

Pan Vaghela, wyrwany ze swojego monologu, spojrzał we wskazanym kierunku na niepozorną witrynę, przed którą na szutrowym poboczu stało kilka nierówno ustawionych stolików i krzeseł.

– Tak.

– Czy zatem byłby pan tak uprzejmy i zamówił tam dla mnie filiżankę herbaty? Chyba nie dam rady dłużej tu siedzieć i czekać na wnuczkę.

– Z przyjemnością, proszę pani. – Szofer wysiadł z samochodu i otworzył dla niej drzwi. – Ech, ci młodzi, _yaar_, za grosz szacunku. – Zaoferował jej ramię, a ona wsparła się na nim zaraz po wyjściu z auta, mrugając w południowym słońcu. – Słyszałem, że w Danii jest zupełnie inaczej.

Młodzi wyszli ze sklepu, gdy popijała coś, co pan Vaghela nazwał „herbatą serwisową”. Filiżanka była porysowana jak po latach użytkowania, ale wydawała się czysta, zaś mężczyzna, który ich obsługiwał, nalał herbatę w niezwykle efektowny sposób. Za pośrednictwem pana Vagheli odpowiedziała na obowiązkowe pytania o podróż, potwierdziła, że nie jest spokrewniona z kuzynem właściciela mieszkającym w Milton Keynes, a potem, zapłaciwszy za szklankę _chai_ pana Vagheli (oraz porcję lepkich pistacji dla podtrzymania jego sił, pani rozumie), usiadła pod markizą i patrzyła na coś, co, jak stwierdziła ze swojego lekko wzniesionego punktu obserwacyjnego, rozciągało się za stalowym ogrodzeniem: na bezkresne, połyskujące niebieskie morze.

Kawałek dalej stała niewielka hinduska świątynia osłonięta drzewem neem. Po obu jej stronach zbudowano chaty, które najwyraźniej ewoluowały, by zaspokoić potrzeby robotników: w jednej był zakład fryzjerski, w drugiej sprzedawano papierosy, w jeszcze innej owoce i jajka, a w kolejnej części do rowerów. Dopiero po kilku minutach zauważyła, że jest jedyną kobietą w zasięgu wzroku.

– Zastanawialiśmy się, gdzie się podzialiście.

– Domyślam się, że nie trwało to długo. Siedzimy z panem Vaghelą tylko kilka kroków od samochodu. – Powiedziała to ostrzejszym tonem, niż zamierzała.

– Mówiłem, że moim zdaniem nie powinniśmy się tu zatrzymywać. – Sanjay z ledwie skrywanym poirytowaniem zmierzył wzrokiem najpierw grupkę kucających nieopodal mężczyzn, a potem samochód.

– Musiałam wysiąść – oznajmiła zdecydowanie. – Pan Vaghela był tak miły, że się zgodził. – Sączyła herbatę, która okazała się zaskakująco smaczna. – Musiałam odpocząć.

– Oczywiście. Po prostu… Wolałbym dla was znaleźć jakieś bardziej malownicze miejsce, bo przecież to ostatni dzień waszych wakacji.

– To jest w sam raz. – Poczuła się trochę lepiej: leciutka nadmorska bryza łagodziła upał. Widok lazurowej wody działał kojąco po rozmazanych, niekończących się kilometrach podróży. W oddali słyszała stłumione stukanie metalu o metal, jęk ciętej blachy.

– Rany! Spójrzcie na te wszystkie statki!

Jennifer wskazała plażę, na której jej babcia dostrzegła niewyraźne zarysy olbrzymich kadłubów leżących na piasku niczym wieloryby. Przymknęła oczy, żałując, że nie zabrała z samochodu okularów przeciwsłonecznych.

– To to złomowisko statków, o którym pan wspominał? – spytała pana Vaghelę.

– Jest ich czterysta, proszę pani. Ciągną się przez dziesięć kilometrów wzdłuż plaży.

– Wygląda to jak cmentarzysko dla słoni – powiedziała Jennifer, po czym dodała pompatycznie: – Miejsce, gdzie umierają statki. Przynieść ci okulary, babciu? – Była usłużna i ugodowa, jakby chciała przeprosić za długi pobyt w sklepie.

– Byłoby bardzo miło.

W innych okolicznościach, pomyślała później, bezkresna piaszczysta plaża mogłaby zdobić broszurę biura podróży – błękitne niebo spotykało się z horyzontem, tworząc srebrnawy łuk, z tyłu ciągnęły się w oddali niebieskie góry. Dzięki okularom zobaczyła jednak, że piasek poszarzał od nagromadzonej przez lata rdzy i smaru, a połacie plaży są upstrzone olbrzymimi statkami, rozrzuconymi z zachowaniem półkilometrowych odstępów, oraz potężnymi, niemożliwymi do zidentyfikowania kawałami metalu z rozmontowanych wnętrzności złomowanych statków.

Kilkaset metrów dalej nad brzegiem wody kucała w rządku grupa mężczyzn ubranych w wypłowiałe niebieskie, szare i białe kombinezony, obserwująca rozkołysaną pokładówkę, którą oddzielono od wciąż jeszcze białego kadłuba zacumowanego kilkadziesiąt metrów od brzegu i wrzucono do morza.

– Trudno to nazwać atrakcją turystyczną – powiedział Sanjay.

Jennifer wpatrywała się w coś, osłaniając oczy dłonią. Babcia spojrzała na jej nagie ramiona i zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna doradzić wnuczce, żeby je czymś osłoniła.

– Właśnie o czymś takim mówiłam. Chodźmy, Jay, przyjrzyjmy się temu z bliska.

– Nie, nie, proszę pani. To chyba nie jest dobry pomysł. – Pan Vaghela dopił swój chai. – Stocznia to nie miejsce dla damy. Poza tym potrzebne byłoby zezwolenie z kapitanatu portu.

– Ram, chcę tylko rzucić okiem. Nie zamierzam wymachiwać spawarką.

– Kochanie, chyba powinnaś posłuchać pana Vagheli. – Odstawiła filiżankę, czując, że ich obecność w herbaciarni przyciąga uwagę. – Tam się pracuje.

– Ale mamy weekend. Niewiele się tu dziś dzieje. Chodź, Jay. Nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że się przez chwilę porozglądamy.

– Przy bramie stoi strażnik – zauważył Sanjay.

Czuła, że naturalna niechęć Sanjaya do zapuszczenia się głębiej na teren stoczni jest tłumiona przez jego potrzebę uchodzenia za towarzysza podróży, a nawet za opiekuna.

– Jennifer, kochanie… – odezwała się, chcąc mu oszczędzić zakłopotania.

– Pięć minut. – Jennifer zerwała się z miejsca, prawie podskakując z niecierpliwości. Już po chwili była w połowie drogi.

– Lepiej z nią pójdę – powiedział Sanjay z nutą rezygnacji w głosie. – Postaram się nie spuszczać jej z oka.

– Ech, ci młodzi – westchnął pan Vaghela, przeżuwając z namysłem. – Nic nie jest w stanie ich przekonać.

Drogą przejechała ciężarówka wypełniona poskręcanymi kawałkami metalu, której ryzykownie uczepiło się sześciu albo siedmiu mężczyzn.

Gdy pojazd się oddalił, zauważyła, że Jennifer rozmawia z mężczyzną przy bramie. Dziewczyna uśmiechała się i przeczesywała jasne włosy palcami. Potem sięgnęła do torebki i podała mu butelkę coli. Gdy Sanjay ją dogonił, brama była już otwarta. A potem obydwoje zniknęli i kilka sekund później pojawili się znowu jako maleńkie postacie na plaży.

Minęło prawie dwadzieścia minut, zanim wreszcie któreś z nich postanowiło powiedzieć to, co obydwoje myśleli: że młodzi ludzie nie tylko zniknęli im z oczu, lecz także zdecydowanie za długo zwlekali z powrotem. Oraz że należało pójść ich poszukać.

Orzeźwiona herbatą, starała się stłumić poirytowanie wywołane tym, że jej wnuczka znowu zachowała się w tak samolubny, nierozważny sposób. Wiedziała jednak, że ta reakcja jest częściowo podyktowana obawą o to, że dziewczynie stanie się coś złego, gdy przebywa pod jej opieką. Że ona, jej babcia, bezużyteczna i stara, w tym dziwnym miejscu nie z tej ziemi poniesie odpowiedzialność za coś, do czego doszło w okolicznościach, na które nie miała żadnego wpływu.

– Wie pan, ona nie nosi zegarka.

– Chyba powinniśmy ich przyprowadzić – oznajmił pan Vaghela. – Najwyraźniej stracili poczucie czasu.

Zaczekała, aż odstawi jej krzesło, po czym z wdzięcznością wzięła go pod rękę. Jego miękka, bibułkowata koszula przywodziła na myśl len prany wiele, wiele razy.

Wyjął czarną parasolkę, której zdarzało mu się już kilkakrotnie używać, i otworzył ją, przytrzymując w taki sposób, by jego towarzyszka mogła iść w cieniu. Trzymała się blisko niego, świadoma spojrzeń chudych mężczyzn z tyłu oraz pasażerów skrzypiących autobusów.

Zatrzymali się przy bramie i pan Vaghela powiedział coś do strażnika, wskazując stocznię. Mówił agresywnym, wojowniczym tonem, jakby ten człowiek popełnił jakąś zbrodnię, wpuszczając młodych ludzi.

Strażnik odpowiedział ugodowo, po czym pozwolił im wejść.

Wbrew temu, co jej się wcześniej wydawało, statki nie były w dobrym stanie. Przypominały raczej prehistoryczne, zardzewiałe kadłuby. Maleńcy ludzie chodzili po nich jak mrówki, najwyraźniej nie zwracając uwagi na pisk rozrywanego metalu ani przenikliwe dźwięki maszyn do cięcia stali. Trzymali spawarki, młotki, klucze, a miarowe odgłosy sianego przez nich zniszczenia odbijały się w otwartej przestrzeni rozpaczliwym echem.

Kadłuby wciąż stojące w głębszej wodzie były obwiązane linami, na których dyndały niewyobrażalnie liche platformy do transportowania metalu na brzeg. Zbliżywszy się do wody, przysunęła dłoń do twarzy, czując wszechobecny odór świeżych nieczystości połączony z jakąś chemiczną nutą, której nie rozpoznawała. Kawałek dalej gęsty toksyczny dym znad ognisk ulatywał w stronę czystego nieba.

– Proszę stąpać ostrożnie – doradził jej pan Vaghela, wskazując brudny piasek. – To chyba niezbyt czyste miejsce. – Obejrzał się, zastanawiając się zapewne, czy starsza pani nie powinna była zostać w herbaciarni.

Nie chciała tam jednak siedzieć sama, obserwowana przez młodych mężczyzn.

– Panie Vaghela, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, będę się pana trzymała.

– Myślę, że to najlepsze rozwiązanie – odrzekł, mrużąc oczy i patrząc w dal.

Wokół nich na piasku piętrzyły się chaotyczne sterty zardzewiałych dźwigarów, czegoś, co wyglądało jak przerośnięte turbiny, i pogniecionych arkuszy blachy. Olbrzymie, pokryte pąklami łańcuchy wiły się pośród tego wszystkiego albo tworzyły zwoje poprzetykane wodorostami, przypominające olbrzymie uśpione węże, obok których robotnicy wyglądali jak karły.

Nigdzie nie było widać Jennifer.

Na piasku zebrała się grupka ludzi. Część z nich trzymała lornetki, inni stali oparci o rowery – wszyscy wpatrywali się w morze. Mocniej ścisnęła ramię pana Vagheli i na chwilę przystanęła, żeby odsapnąć. Potem powoli ruszyli w stronę brzegu, gdzie krążyli mężczyźni z krótkofalówkami, ubrani w przykurzone kombinezony i rozmawiający ze sobą z przejęciem, a dzieci jak gdyby nigdy nic bawiły się u stóp rodziców.

– Przypływa kolejny statek – powiedział pan Vaghela, wskazując go palcem.

Patrzyli, jak coś, co wyglądało na stary tankowiec, zbliża się do brzegu, ciągnięte przez kilka holowników. Minął ich japoński samochód z napędem na cztery koła, który po chwili zatrzymał się kilkaset metrów dalej. Dopiero wtedy usłyszeli podniesione gniewnie głosy i skręciwszy za olbrzymią stertą butli gazowych, ujrzeli grupkę osób stojących w cieniu ogromnego metalicznego kadłuba. Panowało tam jakieś poruszenie.

– Chyba powinniśmy się skierować w tę stronę, proszę pani – powiedział pan Vaghela.

Kiwnęła głową. Ogarnął ją niepokój.

Mężczyzna, który wyróżniałby się spośród innych pokaźnym brzuszyskiem, nawet gdyby nie przyjechał eleganckim samochodem, raz po raz wskazywał na statek, a jego oburzeniu towarzyszyły rozbryzgi śliny. Sanjay stał przed nim w kręgu mężczyzn i rozkładając ręce w pojednawczym geście, próbował coś wtrącić. Przyczyna wściekłości mężczyzny, Jennifer, stała w pozie, którą jej babcia pamiętała z czasów, gdy wnuczka była nastolatką: wypchnięte do przodu biodra, ramiona splecione na piersi, hardo przekrzywiona głowa.

– Powiedz mu – wtrącała co jakiś czas – że nie próbowałam zrobić nic złego temu jego cholernemu statkowi. I że żadne prawo nie zabrania mi patrzeć.

Sanjay odwrócił się do niej.

– Właśnie na tym polega problem, Jen. Prawo zabrania patrzeć. Oraz wchodzić na cudzy teren.

– Przecież to plaża! – krzyknęła do brzuchatego mężczyzny. – Ma z dziesięć kilometrów. I są na niej tysiące ludzi, do cholery! Czy to, że spojrzę na kilka zardzewiałych statków, może im jakoś zaszkodzić?

– Jen, proszę cię…

Mężczyźni otaczający Sanjaya przyglądali się temu z nietajonym zaciekawieniem, pokazując sobie nawzajem dżinsy Jennifer i jej koszulkę bez rękawów. Niektórzy uginali się pod ciężarem zbiorników na tlen, które trzymali na ramionach. Gdy nadeszła starsza kobieta, kilku z nich się odsunęło; poczuła woń stęchłego potu przysłoniętą zapachem kadzideł i czegoś kojarzącego się z siarką. Stłumiła odruch zakrycia ust dłonią.

– Ten człowiek myśli, że Jennifer jest z jakiejś organizacji ekologicznej i przyjechała zbierać dowody przeciwko niemu – wyjaśnił jej Sanjay.

– To oczywiste, że tylko się przyglądam – wtrąciła Jennifer. – Nawet nie mam przy sobie aparatu – tłumaczyła mężczyźnie, który wściekle na nią spoglądał.

– Naprawdę nie pomagasz – upomniał ją Sanjay.

Starsza kobieta próbowała ocenić, jak bardzo ten człowiek może im zagrażać. Gestykulował coraz gwałtowniej i zamaszyściej, twarz poczerwieniała mu z wściekłości. Spojrzała na pana Vaghelę, jakby był tam jedyną dorosłą osobą.

Chyba ją zrozumiał, bo odsunąwszy się od niej, wszedł między mężczyzn i wyprostował się nagle jak struna. Podszedł do właściciela przedsiębiorstwa złomującego statki i wyciągnął rękę, tak że mężczyzna był zmuszony ją uścisnąć.

– Jestem Ram B. Vaghela – przedstawił się.

Obaj zaczęli szybko mówić w urdu; głos pana Vagheli raz był pochlebczy i pojednawczy, a raz zdeterminowany i asertywny.

Wszystko wskazywało na to, że rozmowa trochę potrwa. Pozbawiona ramienia pana Vagheli, starsza kobieta poczuła się niepewnie. Rozejrzała się, szukając miejsca, gdzie mogłaby usiąść, po czym odsunęła się trochę od grupy, próbując nie czuć zakłopotania – ani strachu – z powodu nieskrywanego zaciekawienia części mężczyzn. Wypatrzyła stalową beczkę i powoli ruszyła w jej stronę.

Posiedziała na niej kilka minut, patrząc, jak pan Vaghela i Sanjay próbują udobruchać właściciela przedsiębiorstwa złomującego statki oraz przekonać go o naiwności i komercyjnej nieszkodliwości przybyszy. Raz po raz machali w jej stronę, a ona wachlowała się dłonią, siedząc pod parasolką, świadoma, że jej obecność – obecność kruchej starszej pani – prawdopodobnie sprzyja ich sprawie. Mimo łagodnej miny była wściekła. Jennifer rozmyślnie zignorowała prośby wszystkich pozostałych i w rezultacie opóźniła ich podróż co najmniej o godzinę. Indyjskie stocznie to niebezpieczne miejsca, mamrotał pan Vaghela, gdy szli po piasku, nie tylko dla robotników, lecz także dla intruzów. Zdarzały się przypadki konfiskaty mienia, powiedział, spoglądając nerwowo na samochód.

Teraz dumała nad tym, że niebawem przyjdzie jej wracać po gorącym piasku, a w dodatku wydawało się całkiem prawdopodobne, że będą musieli zapłacić tym ludziom, zanim ci pozwolą im odjechać, co jeszcze bardziej nadszarpnie jej już i tak nadwyrężony budżet.

– Niemądra, lekkomyślna dziewczyna – mruknęła.

Siląc się na nonszalancję, wstała i ruszyła w stronę dziobu statku, by oddalić się od swojej nieodpowiedzialnej wnuczki i mężczyzn o pustych spojrzeniach. Trzymała parasolkę nisko nad głową, wzbijając stopami kłęby piaskowego pyłu, gdy szła ku ocienionemu miejscu. Statek był już częściowo rozmontowany i kadłub kończył się gwałtownie, jakby jakaś olbrzymia ręka przecięła go na pół, usuwając tylną część. Starsza kobieta wysoko uniosła parasolkę, by zyskać lepszy widok. Z dołu trudno było cokolwiek zobaczyć, ale dostrzegła dwie wieżyczki działowe, których jeszcze nie usunięto. Przyjrzała się im, marszcząc brwi na widok znajomo wyglądającej, obłażącej jasnoszarej farby – delikatnego koloru, którego nie spotyka się nigdzie indziej, jak tylko na brytyjskich okrętach wojennych. Po chwili opuściła parasolkę, cofnęła się i spojrzała na górujący nad nią przepołowiony kadłub, zapominając na chwilę o zesztywniałym karku.

Podniosła rękę, by osłonić oczy przed brutalnym słońcem, i w końcu ujrzała to, co zostało z widniejącej z boku nazwy.

Gdy ostatnie litery ukazały jej się wyraźnie, podniesione głosy mężczyzn nagle ucichły i mimo przytłaczającego gorąca indyjskiego popołudnia starsza kobieta obok statku poczuła, jak ogarnia ją lodowaty chłód.

Pan Bhattacharya, właściciel przedsiębiorstwa złomującego statki, wciąż nie był przekonany, lecz mimo jego narastającej wrogości, coraz większego zniecierpliwienia zebranych, a nawet tego, że podróż na lotnisko opóźniła się o dobrą godzinę, młoda para wciąż się kłóciła. Pan Vaghela wytarł czoło chusteczką. Panna Jennifer ze złością uderzała czubkiem buta w piasek, a na jej twarzy malowała się uległość zabarwiona nadąsaniem. Pan Sanjay miał krępująco zarumienioną twarz kogoś, kto czuje, że broni przegranej sprawy. Raz po raz spoglądał na pannę Jennifer, a potem odwracał głowę, jakby jemu także działała na nerwy.

– Nie potrzebuję pośredników w prowadzeniu sporów, okej?

Pan Vaghela poklepał ją po ramieniu.

– Proszę wybaczyć, że to powiem, panno Jennifer, ale obawiam się, że aby stanąć na wysokości zadania, musiałaby pani znać urdu.

– On rozumie po angielsku. Słyszałam.

– Co znowu mówi ta dziewczyna?

Pan Vaghela czuł, że pan Bhattacharya jest urażony niezbyt przyzwoitym ubiorem Jennifer. Przypuszczał, że choć mężczyzna w głębi ducha wie, że młodzi ludzie nie dopuścili się tego, co im zarzucał, dziewczyna tak bardzo go rozzłościła, że postanowił kontynuować spór. Pan Vaghela poznał w swoim życiu wiele takich osób.

– Nie podoba mi się ton jego głosu.

Pan Sanjay podszedł do Jennifer.

– Nawet nie wiesz, co powiedział! Tylko pogarszasz sprawę. Wracaj do samochodu i zabierz ze sobą babcię. Załatwimy to sami.

– Nie mów mi, co mam robić, Jay.

– Dokąd on idzie? Dokąd oni idą? – Pan Bhattacharya z narastającą furią obserwował Sanjaya.

– Chyba będzie lepiej, jeśli dziewczyna opuści pana teren. Mój przyjaciel właśnie ją namawia, żeby to zrobiła.

– Nie życzę sobie, żebyś… – Panna Jennifer gwałtownie zamilkła.

Natychmiast zapadła cisza i pan Vaghela, któremu zrobiło się nieprzyjemnie gorąco, spojrzał tam, gdzie reszta: na zacienione miejsce pod kadłubem pobliskiego statku.

– Co się dzieje z tą starszą panią? – spytał pan Bhattacharya.

Siedziała pochylona, opierając głowę na dłoniach. Jej siwe włosy wyglądały jak srebrnobiałe.

– Babciu? – Dziewczyna podbiegła do niej.

Gdy starsza kobieta podniosła głowę, pan Vaghela odetchnął. Był zmuszony przyznać, że jej wygląd bardzo go zaniepokoił.

– Dobrze się czujesz?

– Tak. Tak, kochanie.

Pan Vaghela pomyślał, że wypowiedziała te słowa machinalnie. Jakby wola nie miała z nimi nic wspólnego.

Zapominając o panu Bhattacharyi, obaj z Sanjayem podeszli do niej i kucnęli.

– Bardzo zbladłaś, _mammadźi_, jeśli wolno mi tak powiedzieć. – Zauważył, że jedną rękę przyłożyła do statku. Ten dziwny gest wymagał przyjęcia niewygodnej pozycji.

Właściciel firmy złomującej stanął obok nich i wytarł drogie buty z krokodylej skóry o tylną część nogawek. Mruknął coś do pana Vagheli.

– Pyta, czy chciałaby się pani czegoś napić – przetłumaczył szofer. – Mówi, że ma w biurze trochę wody z lodem.

– Nie chcę, żeby dostała zawału na moim terenie – mówił pan Bhattacharya. – Weźcie trochę wody, a potem, proszę, zabierzcie ją stąd.

– Napije się pani wody z lodem?

Spojrzała na niego, jakby zamierzała się wyprostować, lecz zamiast tego tylko słabo podniosła rękę.

– To bardzo miłe, ale chciałabym tu tylko przez chwilę posiedzieć.

– Babciu? Co się stało? – Jennifer przyklękła, przyciskając ręce do kolana babci. Miała wytrzeszczone ze strachu oczy. Ostentacyjna arogancja wyparowała w upale.

Stojący za nimi młodsi mężczyźni mamrotali i poszturchiwali się, czując, że przed ich oczami rozgrywa się jakiś nieznany dramat.

– Jen, poproś ich, żeby sobie poszli – szepnęła starsza kobieta. – Naprawdę. Nic mi nie będzie, pod warunkiem że wszyscy zostawią mnie w spokoju.

– To przeze mnie? Naprawdę mi przykro, babciu. Wiem, że jestem nieznośna. Po prostu nie spodobał mi się ton, jakim do mnie mówił. To dlatego, że jestem dziewczyną, wiesz? Wkurza mnie to.

– Nie chodzi o ciebie…

– Przepraszam. Powinnam bardziej myśleć o innych. Słuchaj, odprowadzimy cię z powrotem do samochodu.

Pan Vaghela ucieszył się, słysząc te przeprosiny. Dobrze było wiedzieć, że młodzi ludzie potrafią dostrzec swoje nieodpowiedzialne zachowanie. Jennifer nie powinna zmuszać starszej pani do pokonywania takiej odległości w tym upale i w takim miejscu. To świadczyło o braku szacunku.

– Jennifer, to nie twoja wina. – Starsza kobieta mówiła z wysiłkiem. – Chodzi o ten statek – szepnęła.

Nie rozumiejąc, podążyli za jej spojrzeniem i popatrzyli na jasnoszarą górę metalu, na olbrzymie, zardzewiałe nity ciągnące się w poprzek kadłuba.

Młodzi ludzie przez chwilę wpatrywali się w siebie, a potem spojrzeli na starszą panią, która nagle wydała im się niewyobrażalnie krucha.

– Babciu, to tylko statek – powiedziała Jennifer.

– Nie – odrzekła, a pan Vaghela zauważył, że jej twarz poszarzała jak metal w tle. – Jesteś w wielkim błędzie.

Nieczęsto widuje się płaczące staruszki, powiedział pan Ram B. Vaghela do żony po powrocie do domu. Najwyraźniej Brytyjczycy okazują emocje o wiele swobodniej, niż mu się wydawało, i wcale nie panują nad nimi tak doskonale, jak przypuszczał. Jego żona w dość irytujący sposób uniosła brew, jakby nie zamierzała dłużej zawracać sobie głowy stosownym reagowaniem na jego spostrzeżenia. Przypomniał sobie smutek starszej kobiety, której trzeba było pomóc wrócić do samochodu i która potem siedziała w milczeniu przez całą drogę do Bombaju. Wyglądała jak ktoś, kto niedawno był świadkiem czyjejś śmierci.

O tak, ta angielska dama dość mocno go zaskoczyła. W ogóle nie przypominała kobiety, za jaką ją wcześniej uważał.

Był pewny, że w Danii się tak nie zachowują.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: