- W empik go
W sercu otchłani - ebook
W sercu otchłani - ebook
Członkowie wyprawy gwiezdnej zostają wybudzeni ze snu przez "Awatara" - superkomputer, który na podstawie analizy milionów możliwości (wraz z rozwojem scenariuszy ich konsekwencji), uznał, że statek ulegnie niebawem nieuchronnej katastrofie. Skonsternowana załoga uświadamia sobie, że pobudka miała na celu jedynie zapewnienie im "świadomej śmierci". Wszystko wskazuje na to, że wydarzenia, które nastąpią za chwilę, będą okrutne i bolesne. Na przekór niedającym nadziei analizom komputera ludzie próbują odwrócić bieg wydarzeń.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-8985-0 |
Rozmiar pliku: | 430 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jesteśmy zgubieni.
Tym jednym zdaniem kapitan Johnson podsumował hiobowe wieści.
Nikt z trzynastu zszokowanych członków załogi nie odezwał się, a choć przed chwilą wszystko zostało dokładnie wyjaśnione przez „Awatara” – wraz z wizualną symulacją łańcucha nieszczęść, prowadzącego do tej tragicznej sytuacji – każdy w duchu zadawał sobie pytanie „jak mogło do tego dojść?!”
Nieznośną ciszę przerwał technik Ronson.
– Nawigatorze?
Spojrzenia obecnych skierowały się ku Staniawskiemu.
– Więc… – wzrok astrofizyka spoczął na kapitanie. Zawiesił głos, jakby szukając słów, lecz nie miał pojęcia, co powiedzieć. – Więc… – powtórzył ciszej i wbił wzrok w podłogę.
Johnson spojrzał na twarze mężczyzn w białych kombinezonach. Patrzyli w napięciu na wyświetlany przed nimi hologram. Pokazywał dwa obiekty na szarym tle. Pierwszy był ciemnym kołem, otoczonym złotą obwódką przy której, po lewej stronie, migał niewielki, zielony punkcik. Kolorem nadziei „Awatar” obrazował statek kosmiczny, w którym się znajdowali. Złota obwódka była natomiast horyzontem zdarzeń czarnej dziury, do której dryfowali.
Choć hologram nie oddawał proporcji, wiedzieli, że są zaledwie półtora dnia czasu ziemskiego od przekroczenia granicy, za którą ucieczka nie jest w żaden sposób możliwa. Od ostatniego punktu, do którego można jeszcze cofnąć kurs
i ocalić życie, a poza którym grawitacja rośnie w morderczy sposób, cicho zabijając niewidzialną siłą. Najpierw powoli, co setki kilometrów pokonanej przestrzeni, potem coraz mocniej, co dziesiątki, zwiększając nacisk, ciężar każdego obiektu, a potem już co kilometry, czyli praktycznie co dziesiątą część sekundy, miażdżąc wszystko niczym prasa skorupkę jajka, zgniatając najtwardsze nawet kompozyty, krusząc niczym puszkę,
w której spoczywają już zmiażdżone, wgniecione w powyginany plastik i tytan truchła niegdyś żywych istot…
– Więc… – słowo to po raz trzeci wypowiedział jeden z pilotów o nazwisku Trice – …praktycznie komputer obudził nas tylko po to, żebyśmy umarli świadomie! – zaklął szpetnie.
Jego gniewny ton wyrwał pozostałych z pełnej przerażenia zadumy i mostek wypełnił się gwarem głosów. Habaki i Trice domagali się, aby pomimo ryzyka spróbować odpalić ocalałe dwa silniki, Clarson zaczął histerycznie krzyczeć, że musiało dojść do sabotażu, a „Awatar” nie zawiódł, tu spotkał się
z ostrą opozycją ze strony Ronsona i Moore’a, zaś Mauro i Asami klęli, na czym świat stoi. Milczeli le Blanc, Radżawa i pierwszy pilot, Mitchell, który zacisnął pięści i z nienawiścią patrzył na hologram, a ponieważ uchodził za krewkiego, było dość prawdopodobne, że może za moment dać upust swym emocjom.
– Cisza! – Johnson klasnął w dłonie i rozmowy ucichły. Pozwolił, aby chwilę panowało milczenie, a potem odwrócił się do hologramu. – Dryfując z tą prędkością, mamy jeszcze około trzydziestu godzin. Wymuszone hamowanie pozwoli nam zyskać kilka dodatkowych.
– Ile? – spytało kilka głosów naraz.
– Nie wiem – prychnął Jonson. – Może dwie, może cztery. Steinman – odwrócił się do lekarza – proszę za mną do kajuty. Mitchell i Friedmann – na miejsca i zacząć procedurę. Technicy – sprawdzać reakcje. Zabraniam – dodał, kładąc mocny nacisk na to słowo – jakichkolwiek manipulacji z silnikami. Reszta niech siedzi i czeka. Zaraz wrócimy.
Obrócił się, nie czekając na jakiekolwiek reakcje i przeszedł kilka kroków do drzwi, które z cichym sykiem rozsunęły się przed nim.
Bezpieczeństwo załóg zawsze stanowiło jeden z najważniejszych elementów wszystkich gwiezdnych wypraw. Na każdym statku kosmicznym istniały wyspecjalizowane moduły, mające za zadanie reagować przy najmniejszym nawet naruszeniu powłoki kadłuba – co mogło wydarzyć się w wielu sytuacjach, choćby w przypadku trafienia na drobiny skalne. Miały rozmiary nieco większe od ziaren kawy, jednak wziąwszy pod uwagę, że statek wpadał na nie z prędkością wynoszącą połowę szybkości światła, z kamyków o centymetrowej średnicy zmieniały się w pociski uderzające z wielką mocą w kompozytowe płyty. Inne moduły uruchamiały się przy jakiejkolwiek dysfunkcji systemów pokładowych, kolejne dbały o stan zdrowia zahibernowanych. Istnieli także „elektroniczni specjaliści”, monitorujący wyrzucanie gazów z dysz pojazdu i inne elementy działania całości. Jednak ani ludzka wyobraźnia, ani też najlepsze systemy ochronne nie były w stanie przewidzieć i przeciwdziałać sytuacji, w której zaszło z rzędu kilka ekstremalnie rzadkich wypadków. Zakłóciły one ustalony plan lotu, w konsekwencji skazując statek wraz z załogą na pewną zgubę.
Zawiadujący nim superkomputer „Awatar” nie był pełnym wątpliwości człowiekiem i zawsze podejmował decyzje, za priorytet mając bezpieczeństwo załogi i lotu. Choć teoretycznie podlegał kapitanowi, to jednak praktycznie stał stopień wyżej od niego. Podczas gdy pełna emocji istota ludzka może zawieść, a w ekstremalnych sytuacjach czas jej reakcji jest stosunkowo wolny, dla bezdusznego komputera kwantowego jedna setna sekundy to prawdziwe morze czasu, w którym zemli petabajty danych, dokonując analizy milionów możliwości wraz z ewentualnymi konsekwencjami dynamicznie zmieniającej się sytuacji. Z tego mrowia – metodą selekcji opartej na szansach sukcesu - wyłania najlepszą możliwą reakcję i wprowadza ją
w czyn. I po prawdzie nie zawiódł - zadecydował o wybudzeniu załogi z hibernacyjnego snu dopiero wtedy, gdy już naprawdę wszystko było stracone. Po zapoznaniu się z serią wypadków, jakie zaszły, nikt z członków czternastoosobowej załogi nie obwiniał maszyny o przebudzenie w obliczu rychłej śmierci.
Lot zaplanowany na czterdzieści lat czasu ziemskiego do półmetka przebiegał bez żadnych poważniejszych zakłóceń. Układ planetarny oddalony o dwadzieścia lat świetlnych od Ziemi powoli, aczkolwiek nieubłaganie, przybliżał się i pokładowe teleskopy doskonale widziały czerwonego karła Gliese, od którego system wziął swą nazwę. Doszło do kilku pomniejszych incydentów, które podczas podróży międzygwiezdnych były niejako rutyną – statek parokrotnie wyrzucał z siebie strumienie skoncentrowanych cząstek, odbijając w ten sposób zmierzające po kursie kolizyjnym meteory. Dwa razy zwolnił, aby wziąć poprawkę i wyminąć gęste zbitki krążącego w próżni pyłu. Jednak większość czasu cztery potężne silniki termojądrowe pracowały z pełną wydajnością, niosąc przez wieczną noc czternastu ludzi zawieszonych między stanem istnienia
a niebytu.
Dopiero dwudziesty pierwszy rok podróży zapoczątkował serię nieszczęść. Na szlaku niespodziewanie pojawiła się hiperkometa, niewidoczna wcześniej dla wycelowanych we wszystkie strony sensorów i cyfrowych teleskopów, gdyż przesłaniały ją gazowe olbrzymy mijanego układu planetarnego. Ich ustawienie można uznać za pierwszą pechową sytuację.
Położenie tych potężnych, jowiszowych globów było dla przesuwającego się na skraju systemu statku wyjątkowo niefortunnie - stanowiło idealną osłonę dla nadciągającego ciała niebieskiego. Mająca masę i wielkość połowy ziemskiego Księżyca hiperkometa wyskoczyła zaledwie osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od „Gandhiego”, czyli w skali astronomicznej – tuż przed jego dziobem. W dodatku znajdowała się na idealnym kursie kolizyjnym, niczym pocisk wystrzelony przez strzelca wyborowego w ruchomy cel. „Awatar” od razu skorygował trajektorię lotu, zbliżając się do ostatniej planety układu, jednak wówczas nastąpiło drugie pechowe wydarzenie – kometa została schwytana siłą grawitacji olbrzyma czterykroć większego od Jowisza, co wystarczyło, aby zaczęła się rozpadać.
Jak wszystkie inne hiperkomety – a pierwszą odkryto zaledwie pół wieku przed wyprawą – była dość niestabilnym zlepkiem skał, pyłów, zmrożonych brył lodu i dwutlenku węgla. Samo jej przejście przez układ planetarny („Awatar” ułożył potem prawdopodobną symulację tej podróży) wiązało się z wieloma kolizjami z asteroidami i meteorami, co naruszyło strukturę całości, szarpaną dodatkowo przechodzeniem przez pola grawitacyjne trzech potężnych planet i ich licznych satelitów.
Po tych ciosach to właśnie siły grawitacyjne gazowego olbrzyma zamykającego system zadały ostateczne uderzenie, po którym hiperkometa rozleciała się całkowicie, zmieniając w rój tysięcy brył - od olbrzymów wielkości łańcuchów górskich, po chmury niewielkich odłamków. Większą ich część ściągnęło pole grawitacyjne planety i zaczęły opadać ku niej po spiralnej trajektorii, zgodnie z ruchem obrotowym, jednak sporo fragmentów siłą rozpędu zostało poniesionych po nieregularnych szlakach, zbliżając się skalisto-lodową ścianą ku pędzącemu przez próżnię statkowi.
– Nie wiem jak wy, ale ja się chyba upiję – gdy kapitan z doktorem wyszli, brodaty geolog Moore pokręcił głową. – I tak już wszystko jedno. Po nas.
– To nie może się tak skończyć! – wrzasnął nerwowo informatyk Clarson. – Nie może!
– Z pewnością czarnej dziurze jest bardzo przykro z tego powodu – uśmiechnął się ponuro Trice, podchodząc do hologramu ukazującego zielony punkcik zbliżający się do złotej granicy przeznaczenia. – Kosmos to zawsze ryzyko. Największe
z możliwych.
– Och, przestań – zirytował się Moore. – Brzmi to jak jakaś pogadanka o astronautyce dla dzieciaków w szkole. Albo tekst z ulotki reklamowej.
– Zamknijcie się obaj – wtrącił zdenerwowany Staniawski, przebierając palcami po wirtualnej klawiaturze. Jego holoekran wyświetlał ciągi szybko zmieniających się cyfr. – Lepiej pomyślmy razem, jak najlepiej spędzić te ostatnie godziny. A ile ich dokładnie zostało, dowiemy się za chwilę.
– Najlepiej zgasić ciąg, obrócić statek i uciekać stąd, ile mocy w reaktorach – odezwał się Asani. – Póki jeszcze możemy.
– Nie mamy sterowności. Z czterech silników działa tylko jeden, ale z połową normalnej mocy – odparł mu Habaki. – Jesteśmy jak wystrzelona z łuku strzała, która musi popędzić do celu. Można by spróbować odpalić uszkodzone silniki, ale kapitan zakazał. Słyszeliście. To był rozkaz.
Asani prychnął pod nosem, a Moore spojrzał na Japończyka.
– Ale lot strzały może zmienić kierunek wiatru – zauważył. – Wyobraź sobie, że nagle strzała dostaje silny boczny podmuch
i zamiast w tarczę, wbija się w drzewo obok niej.
– A gdybyście jednak spróbowali…? – podsunął nieśmiało Mauro, spoglądając na pilotów.
– W najlepszym wypadku zyskalibyśmy jakąś moc, ale nie gwarantuję, że starczyłoby czasu na zawrócenie przed horyzontem. Jesteśmy już w silnej strefie przyciągania – odpowiedział Ronson. – Hamowanie dopiero się rozpoczęło. Uwzględniając naszą szybkość i wydajność działających silników, bylibyśmy
w stanie… Nie, to bez sensu – warknął, odrywając wzrok od ekranu.
Zapadło milczenie, w którym słychać było doskonale, jak geolog nerwowo pocierał kciuk o palec wskazujący prawej ręki.
– No..? – zniecierpliwił się po dłuższej chwili Asani.
– Moc… – wzrok Habakiego spoczął na mężczyźnie, ale widać było, że patrzy na niego, nie widząc. – Gdyby tak w momencie całkowicie wyhamować…
– Zgniotłoby nas – od razu zaoponował Ronson. – Za duże przeciążenia. I tak by nas przyciągnęło. Jesteśmy już za blisko.
– Zahibernować – podsunął Moore. – W komorach możemy dużo znieść.
– Ale proces hibernacji zajmuje dwanaście godzin – usłyszał w odpowiedzi od Staniawskiego. – Poza tym nie można byłoby wszystkich naraz, tylko kolejno. Może po dwóch, trzech. Jak przed wylotem. Spytaj Steinmana.
– A gdyby tak – Moore wrócił do rozmowy – jednak nie hamować przed horyzontem, a wystrzelić lądownik i zaprogramować go, żeby uderzył naszą burtę… Pod odpowiednim kątem… Obróciłby nas, niech będzie choćby o trzydzieści stopni, lecielibyśmy wzdłuż horyzontu, ale nie do niego! – wykrzyknął, podrywając się z fotela.
Mauro i Asani poderwali się z okrzykami radości, jednak szybko usiedli, widząc, że inni nie podzielają ich entuzjazmu.
– Wykluczone – prychnął Trice. – Mamy trzy lądowniki, musiałyby uderzyć idealnie, a poza tym miałyby za mało czasu, aby nabrać rozpędu zdolnego przesunąć „Gandhiego”. No i to lekkie pojazdy, rozpadłyby się przy zderzeniu, a gdyby silniki eksplodowały, mogłyby jeszcze wyrwać nam dziury. O ile nie rozerwałoby statku.
– To już najmniejszy problem, bo i tak po nas – westchnął Moore. Wyjął już z wbudowanej w ścianę lodówki butelkę
i z namaszczeniem nalewał jej zawartość do plastikowego kubka.
– A gdyby – odezwał się Mauro, ściągając na siebie wszystkie spojrzenia – wystrzelić się w lądowniku… póki jesteśmy przed horyzontem?
– Miejsce na cztery osoby – odparł Trice i zaczął wyliczać. – Zapas tlenu – góra na tydzień. Magazyn na jedzenie – brak. Można wziąć ze sobą puszki i koncentraty, ale każdy gram to dodatkowe obciążenie i większe zużycie paliwa. Nawet gdyby przestać jeść, pić i oddychać, to pozostaje dystans do Ziemi. Czterdzieści lat na połowie światła – lądownik nie rozwinie nawet procenta z tego, z Ziemi przylecą najwcześniej za dwadzieścia lat.
– Znajdą lądownik, a w nim cztery mumie – dodał Clarson
i zachichotał nerwowo. Widać było, że zaczynają nim targać nerwy.
– Poza tym lądownik nie rozwinie prędkości ucieczki ze strefy przyciągania dziury – dodał Friedmann. – Ale mam dobrą wieść. Zaczynamy hamowanie.
Automatyczne drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, wpuszczając Johnsona i Steinmana i do wnętrza kajuty kapitańskiej.
Przeznaczona dla jednej osoby, nie różniła się od pomieszczeń innych członków załogi. Znajdowało się tu elastyczne łóżko i mały stolik, a szuflady i szafy ukryte były w ścianach. Na zewnątrz wystawały tylko uchwyty. Czujniki ruchu zareagowały na wejście mężczyzn i natychmiast zrobiło się widno.
– Niech pan siada – kapitan wskazał ręką na łóżko.
– Nie trzeba – Steinman pokręcił głową. – O co chodzi, kapitanie?
Johnson westchnął ciężko, po czym skrzyżował ręce na piersiach. Był postawnym człowiekiem. Górował o głowę nad lekarzem, który wpatrywał się w niego z ponurym wyrazem twarzy.
– Jesteśmy straceni, to pan już wie. Nie ma żadnych szans na ratunek, nawet jeśli piloci, Ronson i Habaki byliby geniuszami. Brak mi jeszcze raportu Staniawskiego, ale niedługo wszystko będzie jasne. Dowiem się, kiedy zacznie nas miażdżyć. To będzie wejście w strefę śmierci, rozumie pan?
– Czego pan zatem chce? – doktor odpowiedział pytaniem.
Johnson pogłaskał się po szczęce, wbijając wzrok w rękaw kombinezonu doktora.
– Mieszkam dwa domy od Derecka Larsona. Zna go pan, prawda?
Zaskoczony Steinman drgnął.
– Oczywiście. Przecież to on…
– Tak – wszedł mu w słowo Johnson – to właśnie on dziesięć lat temu stanął na czele Działu Medycznego Floty. Słusznie. Latał cztery razy. Wie, jak to jest.
– Ale co to ma wspólnego z naszą sytuacją?
– Wie pan, jak to sąsiedzi... Spotkanie tu, spotkanie tam, piwo, wspólny grill, wspólny wypad za miasto, trochę się wypije, powspomina… Nie wchodząc w szczegóły, a wiedząc, że pan wie, mogę zdradzić, że słyszałem o „Instrukcji 79”.
Oczy Steinmana rozszerzyły się ze zdumienia.
– Chce… chce pan jej użyć? – Steinman otworzył szeroko oczy.
Johnson skinął głową.
– Aby zaoszczędzić bólu mojej załodze, doktorze. Nie jestem mordercą, ale wiem, że wszystko stracone. Po cóż narażać ludzi na cierpienia?
– Ale chce pan zrobić mordercę ze mnie! – niemal krzyknął Steinman. – I w dodatku samobójcę.
Kapitan oparł się plecami o ścianę i ciężko westchnął.
– Gdy zgłaszał się pan do tej wyprawy, wiedział pan już, że siedemdziesiątka dziewiątka istnieje, prawda?
Doktor milczał, patrząc na rozmówcę z gniewem.
– Nie zastosowano jej nigdy dotąd, prawda?
– Nie – burknął Steinman.
– Wie pan również, że w tej wyprawie – a mimo defektów jeszcze trwa – podlega pan mojej osobie i moim rozkazom, prawda?
– Każe mnie pan rozstrzelać za niesubordynację? – na twarzy doktora zagościł ironiczny uśmiech.
– A odmówi pan wykonania rozkazu?
Steinman wbił wzrok w podłogę i milczał przez chwilę.
– Niech mi pan da pół godziny do namysłu. To chyba niedużo?
– Zgoda – kapitan skinął głową. – Wracajmy na mostek.
Odwrócił się już do drzwi, kiedy zatrzymało go pytanie:
– A kiedy kapitan by chciał…?
Johnson wzruszył ramionami.
– Nie wiem, doktorze. Na pewno zanim ludzie zaczną być miażdżeni żywcem. Staniawski powinien już niedługo podać dane.
Wrócili na mostek w milczeniu.
Czarna dziura jest podobna do Słońca. Światło wraz z ciepłem płyną od niego, tracąc swą moc wraz ze zwiększającym się dystansem. Dlatego im bliżej gwiazdy, tym coraz większy żar, a już setki mil przed niespokojną powierzchnią jest tak potężny, że spala wszystko, co miało nieszczęście znaleźć się w jego zasięgu. Samej temperatury Słońca nie sposób sobie wyobrazić – przekracza ona ludzkie pojęcie, dlatego przekłada się ją na język matematyki i prezentuje w cyfrach. To pozwala ograniczonemu aparatowi ludzkich zmysłów dojść do wniosku, że największe upały na Ziemi są przy tym jak ziarnko piasku przy Mount Evereście.
W czarnej dziurze rolę ciepła pełni grawitacja – coraz większa im bliżej środka, w którym znajduje się również niemożliwa do wyobrażenia osobliwość. Lej po umarłej gwieździe jest bagnem, które wciąga i wsysa bez szansy ratunku – to, co przekroczyło horyzont zdarzeń, zostaje tam na zawsze. Rozerwane najpierw na atomy, a potem na cząstki elementarne, które – prawdopodobnie – również ulegną zagładzie, perfekcyjnej anihilacji. Gęstość materii narasta, aby w centrum osiągnąć abstrakcyjny stan nieskończonej wielkości, który zasadą wyjątku urąga prawom astrofizyki. Wykrzywia przy tym czasoprzestrzeń, nadając jej zamknięty obieg i blokując tym ostatecznie wszelkie nadzieje na ucieczkę.
Nie będzie jednak dane nikomu i nigdy zbliżyć się do jej centrum – setki kilometrów wcześniej nawet najtwardsza substancja poddana zostanie uściskom tak wielkim, że rozproszy się na miliardy rozciągniętych cząstek. Niewidzialna, potężna
i trzymająca w całości Wszechświat moc osiąga tu swoje apogeum, gdzie zgniata samą materię rzeczywistości, potrafiąc upchać ciężar masy stu Jowiszy na obszarze mniejszym niż główka szpilki. Istota ludzka może wytrzymać 25 _g _ – jednak przy większym przeciążeniu krucha struktura biologiczna zaczyna pękać i załamywać się pod własnym ciężarem – przy niecałych 50 _g _ ciało waży już ponad trzy tony!
Technologia stosowana w okresie wyprawy pozwalała przetrwać ludzkiemu ciału nawet i 200 _g _ dzięki wytwarzaniu sztucznej ,,zapory” grawitacyjnej na obszarze komory hibernatorów. Piąty silnik „Gandhiego” był dedykowany wyłącznie temu zadaniu, na które szła większość jego mocy. Pozostała odpowiadała za wytwarzanie na pozostałych obszarach statku 1 _g _, dzięki czemu nigdy nie było na nim nieważkości.
Jednak przyśpieszenie dawało o sobie znać – gdyby ciało na pokładzie poddane było 50 _g _, zapora w komorze niwelowała to do ledwie 5 _g _, zaś płyny, w których zanurzono hibernowanych, zapewniały dodatkową ochronę przed skutkami wielkich nacisków. Przy przekroczeniu 200 _g _ ciała zaczynałyby je odczuwać
i powyżej 250 _g _ sytuacja stałaby się szkodliwa dla zdrowia, zaś im przeciążenie byłoby większe, tym fatalniejsze skutki dla organizmu. Zespół medyczny Floty oceniał – a będący na pokładzie Steinman nie widział podstaw, aby się z tym nie zgadzać – że przy ok. 300 _g _ ciała uległyby zmiażdżeniu mimo najlepszych osłon, jakie można im było zapewnić.
„Awatar” wyliczył już wcześniej, że czarna dziura nie ma wielkiej masy i wynosi ona ledwie więcej niż dwie masy Słońca. W swej kategorii zalicza się zatem do niewielkich. Była to mało pocieszająca wieść, ponieważ oznaczała większe ściśnięcie grawitacji na mniejszym obszarze, a co za tym idzie – rychlejsze przekroczenie 300 _g _ niż miałoby to miejsce w przypadku masywniejszego obiektu. „Gandhi” hamował, co astronauci odczuwali, jednak nie bardziej niż w normalnych lotach. Jako że dla większości – oprócz le Blanca i Clarsona – była to co najmniej druga kosmiczna wyprawa, nie zwrócili nawet na to uwagi.
Jednak już wkrótce wszyscy mieli zacząć czuć skutki narastającego przeciążenia, objawiające się coraz większym wysiłkiem przy wykonywaniu każdego ruchu.
– Hamowanie rozpoczęte – poinformował kapitana Mitchell.
– Silniki?
– Sprawny pracuje, trwa dławienie ciągu – poinformował Ronson. – Dysze nie rozleciały się, nie ma z nimi żadnych kłopotów.
Johnson zasiadł w fotelu kapitana. Błyskawicznie wyrósł przed nim holograficzny pulpit z ekranem.
– Doktorze?
Steinman spojrzał na Moore’a spode łba.
– Ile czasu zajęłoby zahibernowanie nas wszystkich?
Doktor wymienił spojrzenia z kapitanem.
– Około dwunastu godzin na wprowadzenie jednej osoby
w całkowity stan hibernacyjny…
– Jak ten, w którym lecieliśmy?
– …można po trzy osoby naraz, tak ten sam, a wtedy…
– Dokładnie dwadzieścia sześć godzin i trzydzieści dwie minuty, plus minus minuta, bez uwzględnienia wyhamowania zgodnie z planem – wtrącił Staniawski. – Liczę dalej, ile mamy czasu po przekroczeniu.
– Można po trzy osoby naraz – powtórzył doktor, zirytowany faktem, że mu przerwano. – Jak słyszę, do horyzontu dałoby radę dziewięć osób.
– A te dodatkowe, dzięki hamowaniu? – przypomniał Mauro.
– Staniawski?
– Silnik będzie działać? – zapytany zwrócił się do obu techników.
– Powinien. Nie było z nim żadnych problemów – odpowiedział Ronson, a Habaki skinął głową.
Astrofizyk wprowadził poprawki do obliczeń.
– Uwzględniając szybkość wyhamowywania i zakładając, że utrzyma się na równym poziomie, mamy do granicy trzydzieści jeden godzin – oznajmił po chwili.
– Jakby się dało choćby tych dziewięciu… – podzielił się myślą Asani.
– I co, będziemy losować? – prychnął Clarson. – Dziewięciu pójdzie spać, a reszta co? W łeb ma sobie strzelić?
Steinman spojrzał na niego w zamyśleniu.
Staniawski z pomocą „Awatara” liczył tymczasem, ile czasu będą w stanie wytrzymać ludzkie organizmy, nim zostaną zmiażdżone przez narastającą grawitację.
– Można pomyśleć o hibernacji – stwierdził w końcu. – Hamujemy zgodnie z planem i jak tak dalej pójdzie, mamy trzydzieści jeden godzin do horyzontu zdarzeń, a po jego przekroczeniu około trzydzieści kolejnych, zanim grawitacja zgniecie statek. Dwie doby i trzynaście godzin życia, panowie.
Choć nie oznaczało to znalezienia sposobu ucieczki, wiele osób z załogi odetchnęło z ulgą – dla człowieka skazanego na śmierć każda darowana sekunda jest bezcenną chwilą.
– Hura, nasi dzielni piloci! – Moore wzniósł w toaście kubek z whisky i pociągnął spory łyk. Choć było to jawne złamanie regulaminu, Johnson nie zamierzał zwrócić mu uwagi.
– Doktorze, co z hibernacją? – Clarson zerwał się z fotela. Cały czas trzęsły mu się ręce. – Da się nas znowu uśpić? Ja nie chcę cierpieć!
– Ja też nie! – dołączył Ronson, a z nim le Blanc, Mauro i Trice.
Doktor już otwierał usta do odpowiedzi, gdy kapitan klasnął w dłonie.
– Siadać! To rozkaz.
Mężczyźni niechętnie powrócili na swoje miejsca. Johnson spojrzał na ekran, a następnie zwrócił się do zebranych.
– Na pokładzie znajduje się czternaście osób. Jak wspomniał doktor Steinman, może hibernować po trzy naraz. Proces zajmuje dwanaście godzin. Zdaje się, że niepotrzebna panu przy tym pomoc?
– Automaty medyczne dadzą radę – odparł zapytany. – Ale wolałbym je osobiście nadzorować.
– Oznacza to, że w tym przypadku pan byłby ostatni?
Doktor skinął głową, więc kapitan kontynuował.
– Ja byłbym przed panem… jeśli się na to zdecyduję.
– „Jeśli”?! – Mitchell oderwał wzrok od panelu kontrolnego
i spojrzał na kapitana ze zdumieniem. – Chce pan, kapitanie…
– …umrzeć bez znieczulenia – wszedł mu w słowo Moore.
Johnson westchnął.
– Jestem z tego gatunku, który walczy do końca – powiedział po chwili spokojnym głosem. – Jeżeli już wpadłem w to szambo, niech przynajmniej zobaczę, co mnie zabija. Oczywiście, nie zobaczę, ale poczuję. I dopóki nie popękają mi żyły
w oczach, będę patrzeć, upewniając się, że ci, których powiodłem na śmierć, nie poczują bólu. Dopiero wtedy, gdy będę tego stuprocentowo pewny, odejdę.
Na mostku zapadła cisza.
– Kapitanie… – przerwał ją w końcu Trice. – Nikt nie wini pana za to, co się stało.
Rozległy się popierające go głosy, jednak kapitan dał znak dłonią, aby wszyscy zamilkli.
– Nie wiem, czy to tak właśnie będzie wyglądać – wyjaśnił. – Też jestem człowiekiem i też boję się śmierci. Skoro mam umrzeć, chcę popatrzeć mojej zagładzie w oczy, tak właśnie, jak ujął to Moore – bez znieczulenia. Jednak póki co, mamy jeszcze sporo czasu. Kto chce trafić do hibernatora, proszę podnieść rękę.
Asani był pierwszy, po nim Clarson, le Blanc, Moore, Mauro, Friedmann, Staniawski, Mitchell i Ronson. Z pewnym wahaniem dłoń podniósł Radżawa.
– Trice? – zapytał kapitan.
– Chcę przemyśleć sprawę.
– Habaki?
– Ja również, kapitanie.
– Dobrze. Steinman, kiedy byłby pan gotów rozpocząć?
Doktor podrapał się po głowie.
– Dajcie mi godzinę na przegląd i przygotowanie wyposażenia. Muszę też coś zjeść. Półtorej godziny.
– Rzeczywiście – zgodził się Moore – od momentu przebudzenia nic jeszcze nie jedliśmy. Ledwie o tym pomyślałem, zaraz zaczęło mi burczeć w bebechach.
– Tak, obiad to dobry pomysł – kapitan podniósł się ze swojego fotela. – Z pełnymi brzuchami będzie nam się lepiej myśleć.
Nie powiedział jednak na głos tego, co pomyślał:
„A dla niektórych z nas będzie to ostatnia wieczerza”.