- promocja
- W empik go
W sercu światła. Tom 3 - ebook
W sercu światła. Tom 3 - ebook
Sofia wie, że w życiu może polegać tylko na sobie. Jej głównym celem stała się zemsta na korporacji LaRoux Industries, którą obwinia o śmierć ojca. Aby tego dokonać, nie cofnie się przed niczym. Gideon to błyskotliwy i niezwykle utalentowany haker. Sofia i Gideon nie ufają sobie nawzajem, ale wspólny cel zmusza ich do współpracy.
Losy tej dwójki splatają się z losami innych wrogów okrutnej korporacji. Lilac, Tarver, Jubilee oraz Flynn wciąż płacą wysoką cenę za wybory, których dokonali. Zanim na planecie Korynt dojdzie do finałowego starcia z wrogiem, sześcioro bohaterów będzie musiało rozprawić się z własną przeszłością.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7696-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Sofia
Prześwitujące przez trawę cętkowane światło słoneczne wygląda pięknie, choć wiem, że nie jest prawdziwe. Nie ogrzewa mojej skóry. Nie będę miała od niego poparzeń ani piegów. Źdźbła nie uginają się pod moimi stopami, chociaż te zapadają się w marmurową posadzkę ukrytą pod holograficznymi obrazami. Rok temu westchnęłabym głośno na widok słońca i niebieskiego nieba, nawet tych holograficznych, ale dziś sprawiają, że ogarnia mnie tęsknota za domem. Ileż bym teraz dała, by podnieść głowę i ujrzeć sine chmury sunące po niebie w kierunku moczarów i ciągnącą się po horyzont pustkę, której nie zdołałby odtworzyć żaden holograficzny westybul biurowca.
W holoapartamencie panuje tłok. Wielu z obecnych tu ludzi zdaje się pracować w siedzibie głównej LaRoux Industries, pozostałych trudniej przyporządkować. Niektórzy noszą staromodne teczki w hołdzie złożonym latom dwudziestym dwudziestego wieku na Ziemi – to najnowszy trend wśród wyższej warstwy. Innym wystarczają palmtopy. Noszenie torebek i teczek to coś absurdalnie sztucznego, ponieważ wszystko, co można by włożyć do środka – pieniądze, dokumenty, telefony, karty identyfikacyjne – zostało zdigitalizowane setki lat temu.
Ten trend ułatwia mi jednak noszenie wszystkiego, czego potrzebuję, bez konieczności odpowiadania na pytania. Gdybym chciała być modna zaledwie kilka lat temu, musiałabym się wcisnąć w pseudowiktoriański przyodziewek, a narzędzia pracy ukryć pod niewygodną spódnicą. Teraz moja rozkloszowana sukienka jest lekka i w razie konieczności umożliwia ucieczkę, a co najważniejsze, delikatna, niewinna kremowa koronka sprawia, że wyglądam na młodszą niż moje siedemnaście lat. Przyciskam torebkę do ciała, biorę głęboki oddech i lustruję wzrokiem tłum ludzi.
W powietrzu wyczuwam napięcie, od którego przyspiesza mi tętno. Jest subtelne – tym, którzy pozostają w cieniu, udało się doskonale zamaskować. Prawie. Ja jednak dorastałam na planecie Avon i potrafię zlustrować tłum. Wiem, jak szybko protest potrafi się przerodzić w zamieszki. I jak spokojne miasteczko w jednej chwili staje się polem bitwy.
Nie mam pojęcia, czy pracownicy rozległej sieci bezpieczeństwa w LaRoux Industries zdają sobie sprawę z tego, że na dziś zaplanowano nielegalne protesty. Doniósł mi o tym jeden z moich kontaktów z organizacji Korynt przeciwko Tyranii – choć nazwa zrzeszenia jest idiotyczna, kieruje się ono romantyczną ideą walki z oprawcami. Kiedy rozglądam się po holoapartamencie wyposażonym w dozowniki z lemoniadą i napojami gazowanymi przelatującymi na krążących pomiędzy gośćmi tacach, gdzie powietrze wypełniają odgłosy konwersacji i śmiech, myślę, że ci ludzie nie mają pojęcia, czym jest tyrania. Odrywam wzrok od pary z pobłażaniem obserwującej pięcio lub sześcioletnie dziecko, które ugania się za kilkoma holograficznymi ptakami krążącymi w powietrzu. Istnieje powód, dla którego LaRoux Industries rok w rok znajduje się na czele listy najlepszych miejsc pracy w Galaktyce, więc gdybym to ja organizowała dzisiejszy protest, z pewnością nie wybrałabym do tego nowego holoapartamentu na dwudziestym piętrze wieżowca.
Holoapartament jest częścią nowego programu pomocy potrzebującym. Pracownicy mogą z niego korzystać za darmo, a reszta społeczeństwa za drobną opłatę. „Widzicie, jaki jestem hojny? – mówi LaRoux. – Na kilku piętrach siedziby głównej stworzyłem bezpieczne, radosne miejsce dla was i waszych dzieci”. Od tej jego kampanii, która ma na celu sprawić, by cała Galaktyka znów go pokocha i by ludzie zapomnieli o oskarżeniach wymierzonych w niego w transmisji z Avonu, przewraca mi się w żołądku – zwłaszcza że to wszystko działa.
Obecni tu ludzie wydają się radośni. Nikogo z nich nie obchodzi, że jeszcze rok temu, przed osławioną już mową Flynna Cormaca, mieszkańcy Avonu umierali. Nikogo nie obchodzi, że Roderick LaRoux to potwór – głównie dlatego, że tylko niewielkie grupy osób tu i ówdzie uwierzyły w jakiekolwiek słowo, które padło w czasie programu Flynna. Ci ludzie przybyli tutaj, ponieważ informacja o tym, że brali udział w proteście, będzie dobrze wyglądać na ich profilach w mediach społecznościowych. Niektórzy z nich mają prawdopodobnie nadzieję, że zostaną aresztowani, by móc później zamieścić swoje policyjne zdjęcie w hipernecie.
Plus jest taki, że to wszystko rzeczywiście odwraca ich uwagę od celu, w jakim tu przybyłam.
Znam tylko nazwisko kontaktu, z którym mam się spotkać – Sanjana Rao – i chociaż kojarzy się ono z jakąś staroindyjską rodziną, równie dobrze może to być blondynka o niebieskich oczach, jeśli wziąć pod uwagę to, jak wszystkie rasy i rody wymieszały się przez kilkaset lat. Umówiłyśmy się, że po przybyciu da mi znać na palmtopa, ale nie mogę się powstrzymać i próbuję wyłowić ją spośród tłumu.
Mój wzrok powraca do drzwi windy, tak sprytnie zamaskowanych w tej imitacji parku, że przypominają wejście na karuzelę. Przez cały rok deptania LaRoux po piętach nie znajdowałam się bliżej niego. Mam ochotę włamać się do ich zabezpieczonych wind i wjechać do luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze budynku. Rok spalonych tożsamości i izolacji. Bolesna operacja usunięcia tatuażu, która i tak nie zdołała w całości wyczyścić mojego genotagu. Rok zamazywania śladów, wszelkich pozostałości dawnego życia, które wciąż noszę ze sobą, na wypadek gdybym dziś, w tej chwili, musiała się spakować i znowu rzucić do ucieczki.
Jednak do samego LaRoux nie sposób dotrzeć. Gdyby było inaczej, ktoś zabiłby go już wiele lat temu – choć większość mieszkańców Galaktyki go kocha, na drodze do władzy stratował dość osób znających jego prawdziwe oblicze. Nie, bezpośredni atak nigdy się nie uda. Usunięcie LaRoux wymaga subtelności.
Zerkam na wewnętrzną stronę ramienia w odruchu, którego nie zdołałam się jeszcze pozbyć. Bystrzejszy człowiek bez trudu odgadłby, co oznacza to spojrzenie – nikt z osób urodzonych na Koryncie lub jednej ze starszych planet nie otrzymuje przy narodzinach genotagu – a jednak nie mogę się powstrzymać. Niewyraźne pozostałości mojego tatuażu z genotagiem zostały dobrze zamaskowane, chociaż muszę się pilnować, żeby nie potrzeć ręką o sukienkę i nie przenieść charakterystycznej smugi korektora na materiał. Mam ochotę wyjąć palmtopa i sprawdzić, czy nie przegapiłam wiadomości od doktor Rao, ale jeśli ktokolwiek mnie obserwuje, moje bezustanne zerkanie na ekran będzie dla niego jasnym komunikatem, że się denerwuję.
Dopiero kiedy podnoszę głowę, uświadamiam sobie, że rzeczywiście mam publiczność. I że nie jest nią mój kontakt.
Na podłodze siedzi młody mężczyzna oparty o drzewo – drzewo, którego oczywiście tu nie ma. Opiera się o marmurową kolumnę, jednak holograficzna powłoka pomieszczenia sprawia, że chłopak wygląda, jakby relaksował się w parku. Jego lap-ekran jest podłączony do pnia. Znajduje się tu bezprzewodowe pole siłowe, więc wiem, że chłopak nie ładuje urządzenia. To port danych, co samo w sobie jest dosyć dziwne, ponieważ wszelkie informacje dostępne w miejscu publicznym takim jak to można uzyskać z hipernetu. Ale nie to mnie niepokoi, nie to sprawia, że moje serce zamiera. Niepokoi mnie to, że ma na sobie szarozielony strój LaRoux Industries z lambdą wyszytą nad kieszenią na piersi. Pracuje dla LaRoux i nie spuszcza mnie z oczu.
Czuję suchość w ustach i zmuszam się do tego, by nie odwrócić wzroku zbyt gwałtownie. Zamiast tego przekrzywiam głowę, jak gdyby zdziwiona, i robię, co mogę, by sprawiać wrażenie zaintrygowanej, a nawet zawstydzonej.
Kiedy przyłapuję go na tym, że mnie obserwuje, na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Nawet nie udaje, że tego nie robił, i po prostu przytyka palce do skroni, po czym odrywa je, jak gdyby uchylał wyimaginowanego kapelusza. Nie przypomina typowego pracownika biura, ma nieco dłuższe włosy w odcieniu pomiędzy rudawozłotym a brązem, a kiedy tak siedzi oparty o kolumnę, w jego sylwetce jest coś zuchwałego.
Wciągam powietrze, by się uspokoić i zataić obawę, że on doskonale wie, iż nie powinno mnie tu być. Uśmiecham się i bez trudu przybieram maskę nieśmiałości i słodyczy. Ku mojej uldze jego uśmiech staje się jeszcze szerszy. A więc to tylko flirt.
Mruga do mnie, po czym wciska jakiś guzik na lap-ekranie. Holograficzny ptak o jaskrawoczerwonym upierzeniu przecina mi drogę i zawisa w powietrzu. Nagle całe tło zastyga: ćwierkanie ptaków, szmer liści, a nawet śmiechy i rozmowy – wszystko znika. Po chwili, bez ostrzeżenia, cały holopark gaśnie, pozostawiając nas w przestronnym białym pomieszczeniu.
Jedyną rzeczą w holoapartamencie poza ludźmi, projektorami i kolumnami podobnymi do tej, o którą opiera się chłopak, jest ogromny metalowy pierścień o średnicy dwa razy większej niż ja sama. Ustawiony pionowo krąg, wykonany z jakiegoś dziwnego stopu połyskującego w jaskrawym białym świetle, u podstawy jest połączony z podłogą cokołem pokrytym panelami i narzędziami. Niektóre holograficzne technologie LaRoux objęto patentem, ale to urządzenie nie przypomina żadnego z projektorów, które dotąd widziałam – podczas gdy inne projektory migają, brzęczą i próbują poradzić sobie z tym, że przestały działać, metalowy pierścień pozostaje nieruchomy i milczący.
Przez tłum ludzi przebiega szmer dezorientacji, kiedy poszczególne grupy przerywają rozmowy, by się rozejrzeć, jak gdyby samo pomieszczenie skrywało w sobie jakąś odpowiedź. Teraz, kiedy maskujący hologram przestał działać, na pierwszy plan wychodzą inne cechy pomieszczenia – dozowniki z napojami są surowe i pozbawione upiększeń, a projektory i głośniki zaśmiecają niski sufit jak zniekształcone gwiazdy.
To, co się dzieje, nie jest częścią planu protestujących. Wszyscy, pracownicy i goście, kłębią się wokół, zagubieni. Gdyby ta sytuacja została zaplanowana, protestujący wykorzystaliby błąd do rozpoczęcia wiecu, tymczasem nawet ustawieni w kątach pomieszczenia ochroniarze wydają się podenerwowani. Rozglądam się z udawanym niepokojem i kryję za grupką stażystów, aby jak najciszej i pozornie bezcelowo przedostać się w stronę schodów ewakuacyjnych. Jeśli ktoś mnie złapie, w najgorszym wypadku pomyśli, że przyszłam tu jako uczestniczka protestu. Mam jednak nadzieję, że w ogóle mnie nie zauważą.
Zanim udaje mi się dotrzeć do wyjścia pożarowego, dostrzegam migotanie barw. Odwracam się w samą porę, by zobaczyć, jak chłopak z lap-ekranem wyciąga z urządzenia chip wielkości paznokcia i wkłada go do kieszeni. Spogląda w sufit, podnosi się i robi dwa powolne, spokojne kroki w bok, ustawiając się dokładnie w martwym punkcie kamery bezpieczeństwa.
Następnie ściąga uniform LaRoux Industries i przez chwilę ma na sobie tylko koszulkę odsłaniającą wytatuowane ramiona. Odwraca ubranie na lewą stronę, ukazując krzykliwą koszulę w pasy wpisującą się w obecne trendy, po czym jak gdyby nigdy nic wtapia się w tłum. Nie jest już pracownikiem LaRoux Industries.
Jest jednak o wiele za sprytny, żeby być jednym z protestujących błąkających się po pomieszczeniu, zdezorientowanych i zirytowanych tym, że nie udało im się zaistnieć w wiadomościach.
– Szanowni państwo, proszę o uwagę. – Z głośników wydobywa się głos jedwabisty jak krem i wzmocniony tak, by zagłuszyć szmer tłumu. – Wykryliśmy naruszenie zasad bezpieczeństwa. Sprawca znajduje się w tym pomieszczeniu. Prosimy zachować spokój i w maksymalnym stopniu współpracować z agentami bezpieczeństwa, a my dołożymy wszelkich starań, by rozwiązać ten problem tak szybko, jak to możliwe.
Ochroniarze wykonujący jakiś rozkaz przekazany im za pośrednictwem wszczepionych w uszy implantów zaczynają oddzielać od siebie poszczególne osoby, zapewne po to, by przesłuchać je indywidualnie. Jeden z ochroniarzy wciąż stoi przy drzwiach, blokując dostęp do klatki schodowej, a mnie drogę ucieczki. Korektor na moim ramieniu może zmylić nieuważnego pracownika recepcji, ale teraz nie mam szans, by udawać uczestniczkę protestu – naruszenie zasad bezpieczeństwa postawiło ich w gotowości. Wiedząc, że sprawców należy szukać przede wszystkim wśród buntowników z sąsiednich planet, pierwszą rzeczą, jaką zrobią strażnicy, kiedy mnie złapią, będzie sprawdzenie, czy mam tatuaż z genotagiem. Zamykam oczy, przywołując w myślach plan pomieszczeń, którego uczyłam się przez półtora tygodnia. Zablokują dostęp do wind na tym piętrze, ale jest jeszcze jedno wyjście pożarowe i dodatkowa klatka schodowa w głębi jednego z korytarzy odchodzącego z tego pomieszczenia. Skanuję tłum wzrokiem, aż udaje mi się znaleźć właściwe wyjście i strażnika kierującego zebranych w tamtą stronę.
Muszę jakoś odwrócić ich uwagę.
Mój wzrok pada na krzykliwą koszulę w czerwone i złote pasy. Kimkolwiek jest ten chłopak, nie pracuje w LaRoux Industries i jego także nie powinno tu być. I choć nie mogę być pewna, że wciskając tamten guzik, wyłączył holoprojektory, wiem, że jeśli znajdziemy się w jednej grupie, wyda się znacznie bardziej podejrzany ode mnie, zwłaszcza gdy odkryją, że w ciuchy ma wszyty uniform LRI. Przeklinam pod nosem i ruszam w stronę ochroniarza.
Wybacz, przystojniaku. Pewnie masz ochotę znaleźć się w centrum zainteresowania tak samo jak ja. Ale jeśli znajduje się tu ktoś, kto ma większe kłopoty ode mnie, jesteś nim właśnie ty, chłopaku z fałszywym uniformem LRI po wewnętrznej stronie koszuli.
– Tamten chłopak… – mówię cicho, dbając o to, by w moich oczach było widać strach. – Wydaje mi się, że potrzebuje pomocy.
Przy odrobinie szczęścia sprawdzą go, a mnie uda się wymknąć, kiedy odkryją, że nie powinno go tu być.
Wzrok strażnika natychmiast przenosi się na chłopaka w koszuli w paski, który obserwuje nas z odrobiną niepokoju wyzierającego z jego nonszalanckiej sylwetki. Kiedy strażnik robi kilka kroków w jego stronę, uśmiech chłopaka znika, a ja powoli przesuwam się do tyłu, w stronę drzwi, których pilnował mężczyzna. Powoli, powoli, nie zwracaj na siebie uwagi.
Jakbym wypowiedziała te słowa na głos, strażnik wyciąga rękę i chwyta mnie za ramię.
– Pokaż który! – rozkazuje, a ja zamieram. Co gorsza, unosi dłoń i daje znać jednemu z pozostałych stojących w pobliżu goryli.
Teraz obserwuje mnie dwóch strażników, a drzwi zaraz znowu zostaną zablokowane. Cholera. Jeśli zmuszą mnie, żebym z nimi poszła, i odkryją jego fałszywą koszulę LRI, mogą uznać, że dostałam się tu razem z nim. Teraz muszę wydostać stąd nas oboje.
Dobra robota, Sofio.
Mózg podrzuca mi mnóstwo możliwości, a ja analizuję je w ułamku sekundy, odrzucając to, co niewykonalne, aż zostaje mi tylko jeden sposób, żeby skupić ich uwagę na chłopaku.
– Proszę, pospieszcie się! – krzyczę, napinając mięśnie twarzy, aż moje oczy zaczynają łzawić. – To mój narzeczony. Jest chory, a stres tylko pogarsza sprawę.
Mam nadzieję, że w ogólnym zamieszaniu i przy tak wielkiej liczbie osób do przesłuchania strażnik nie będzie miał ochoty zadawać zbyt wielu pytań.
Mężczyzna wpatruje się we mnie, a kiedy odwracam się, żeby pokazać mu chłopaka w pasiastej koszuli, podąża wzrokiem za moją ręką. Chłopak odpowiada nieufnym spojrzeniem i przenosi wzrok ze strażnika na mnie. Błagam cię, myślę, nic nie mów, dopóki nie uda mi się obok nich przemknąć.
– Jeszcze chwilę temu oboje czuliście się dobrze. – Strażnik wymienia spojrzenia z kolegą, który stoi teraz obok mnie. – To na pewno może poczekać.
Mówi pewnym, stanowczym głosem, ale jego dłoń wciąż znajduje się w ruchu – poprawia broń za paskiem i pociąga za rękaw munduru.
Podwajam starania i zmuszam głos, żeby się łamał.
– Proszę – powtarzam. – Zostanę tu. Odpowiem na wszystkie wasze pytania. Po prostu sprawdźcie, jak się czuje, a sami się przekonacie. Jeśli nie sprowadzicie lekarza, będzie miał atak.
Obaj ochroniarze muszą stać odwróceni w stronę chłopaka na tyle długo, żebym mogła się wyślizgnąć niezauważona i bez eskorty.
Najbliższy strażnik przestępuje z nogi na nogę, a ja wstrzymuję oddech. Mężczyzna dalej wymienia spojrzenia ze swoim towarzyszem, nie decyduje się jednak zrobić kroku.
– Wezwę dyżurującego ratownika medycznego – rzuca w końcu. – Chociaż moim zdaniem chłopakowi nic nie jest.
Głowę wypełnia mi galopada myśli. Przypatruję się strażnikowi, szukając czegoś, co mogłabym wykorzystać. To facet po czterdziestce – prawdopodobnie zbyt kumaty, żeby udało mi się wykręcić flirtem, zwłaszcza że użyłam już historyjki o narzeczonym. Na jego ciuchach nie dostrzegam śladów tego, że ma zwierzęta albo dzieci, nic, co pomogłoby mi nawiązać z nim jakiekolwiek porozumienie, nic, co pomogłoby mi się odwołać do jego człowieczeństwa. Już mam sięgnąć po ostatni środek – histeryczne łkanie małej dziewczynki – kiedy chłopak z lap-ekranem upada na ziemię z jękiem.
Strażnicy rozdziawiają usta ze zdziwienia i przez krótką chwilę jestem równie wstrząśnięta, jak oni. Chłopak na ziemi podskakuje, a jego kończyny drgają. Wygląda, jakby miał atak, przed którym ich ostrzegałam. Przez krótką, bolesną chwilę zastanawiam się, czy moje kłamstwo nie nałożyło się na coś zbliżonego do prawdy, ale nie mogę sobie pozwolić na to, by się tego dowiedzieć. Właśnie zamierzam się rzucić przez drzwi wyjściowe, kiedy stojący obok strażnik dźga mnie pomiędzy łopatkami i popycha do przodu.
– Zrób coś! – W jego wzroku kryje się przerażenie.
Cholera. Cholera. CHOLERA. Tak czy siak, będzie lepiej, jeśli wyląduję w karetce z tamtym chłopakiem, niż jeśli znajdę się w pokoju przesłuchań siedziby głównej LRI. Sanitariusz przeskanuje chip identyfikacyjny na moim palmtopie, ale otrzyma informację, że mam na imię Alexis. Nie będą szukać genotagów. Upadnę na kolana u boku nieznajomego, sięgnę po jego drgającą dłoń i splotę palce z jego palcami, jak gdybym nie dotykała go po raz pierwszy. Jeden ze strażników mówi coś pospiesznie do łaty na kamizelce, prosząc o wsparcie, lekarza, jakąkolwiek pomoc.
Palce chłopaka zaciskają się wokół moich, co sprawia, że spoglądam mu w twarz – nagle wszystkie moje symulowane łzy i panika gwałtownie znikają. Z jego ust zaczyna się wydobywać piana, oczy uciekają w tył czaszki. Nie może być o wiele starszy ode mnie, zdecydowanie dzieje się z nim coś złego.
Jeden ze strażników próbuje mi zadawać pytania – co ostatnio jadł, kiedy przyjął ostatnią dawkę leków, na co choruje – żeby przekazać informacje jadącym już sanitariuszom. Jednak wypowiadane przez niego słowa giną w szumie innego narastającego odgłosu, który sprawia, że nerwowe konwersacje w pomieszczeniu milkną. Uruchamia się metalowy pierścień, ten, który ukrywały pozostałe holoprojektory.
Światełka u jego podstawy budzą się do życia, ukazując dane na wyświetlaczach. Panele świetlne na suficie migoczą, jak gdyby pierścień pobierał zbyt wiele mocy. Jednak to nie żadna z tych rzeczy sprawia, że w pomieszczeniu pełnym ludzi zapada cisza.
Iskierki niebieskiego światła zaczynają krążyć wokół krawędzi pierścienia, pojawiając się i znikając, jakby wnikały bezpośrednio w metal. Poruszają się coraz szybciej, w miarę jak dźwięki wydawane przez budzącą się do życia maszynę nasilają się i wyrównują w jeden głos, tak że wkrótce niebieski ogień pełza po całej krawędzi pierścienia.
Dłoń na moim ramieniu odwraca uwagę od urządzenia. Z walącym sercem spoglądam w dół.
Leżący przy mnie chłopak unosi brew.
– Zdradzisz, kiedy ślub, kochanie? – mówi ledwo dosłyszalnym głosem, nie poruszając ustami.
Mrugam.
– Co? – Jestem tak zdezorientowana, że tracę równowagę.
Chłopak spogląda na najbliższego strażnika, całkowicie pochłoniętego stojącą pośrodku pomieszczenia maszynerią, po czym przenosi wzrok z powrotem na mnie. Ociera pozostałości piany z ust i unosi się na łokciach.
– Pomyślałem, że moglibyśmy rozpocząć miesiąc miodowy nieco wcześniej. – Tym razem w jego szepcie słychać niepokój. Znacząco wskazuje podbródkiem na drzwi ewakuacyjne.
Niezależnie od tego, kim jest i co tu robi, w tym momencie oboje pragniemy tego samego – wydostać się stąd. Mnie to wystarczy. Zawsze mogę go potem zgubić.
Podciągam go na nogi – ochroniarz nawet nie patrzy w naszą stronę – i prześlizguję się w stronę wyjścia. Docieramy do drzwi w chwili, kiedy rozbłysk niebieskiego światła pada na białe ściany przed nami. Kiedy chłopak w pasiastej koszuli szamocze się z drzwiami, oglądam się przez ramię.
Iskierki światła wokół krawędzi pierścienia docierają teraz do środka, jęzory błękitu pojawiają się i znikają niczym błyskawiczne gwiezdne race. Co jakiś czas spotykają się z ogromnym rozbłyskiem, aż w końcu cały pierścień jest wypełniony światłem i trzaska niczym zasłona energii.
Kiedy obserwuję to, co się dzieje, mężczyzna stojący przy pierścieniu bezdźwięcznie upada na podłogę. Czekam, aż znajdujący się przy nim ludzie zareagują, aż ruszą mu na pomoc i wyrwą się spod rzuconego
na nich czaru, ale wszyscy pozostają nieruchomi, bezczynni, jak maszyny, którym odcięto prąd. Z każdą mijającą sekundą coraz więcej osób nieruchomieje i milknie, zarówno strażnicy, jak i protestujący, w rozszerzającym się kręgu wokół urządzenia pośrodku pokoju. Co jakiś czas kolejne osoby upadają na podłogę, ale większość stoi nieruchomo, w wyprostowanej pozycji, rzucając długie cienie, które migoczą i dosięgają nas, podczas gdy maszyna niemal stoi w płomieniach.
Pomiędzy rozbłyskami światła rozpoznaję tych będących po drugiej stronie – widzę ich oczy.
W jednej chwili przenoszę się do bazy wojskowej na Avonie i obserwuję, jak ojciec zmienia się w mojej obecności. Widzę jego oczy, zmultiplikowane kilkadziesiąt razy w otaczających mnie twarzach, źrenice tak szerokie, że przypominają kałuże atramentu, jak bezgwiezdny bezmiar nocy nad moczarami. Wracam do chwili, kiedy ojciec wszedł do koszarów z bombą przymocowaną do swojego ciała. Przypominam sobie, jaki był, kiedy widziałam go po raz ostatni – cień człowieka, skorupa pozbawiona duszy.
W białej przestrzeni holoapartamentu wciąż stoją setki ludzi – a oczy każdego zamieniają się w ciemność._NA POCZĄTKU NIE MA NIC WIĘCEJ…_
_Na początku nie ma nic więcej. Po chwili pojawiają się takie symbole:_
_TEST._
_Następnie rozbłyska więcej słów, a za nimi obrazy, dźwięki i kolory. Krok po kroku bezruch zalewa ten nowy rodzaj życia, a my zaczynamy rozumieć ciągi symboli i dźwięki, które przenikają ciszę. Te twarde, jasne, zimne rzeczy pojawiają się coraz częściej, pozostawiając ślad na bezruchu, zbierając materiał egzystencji w fale, kiedy prześlizgują się po powierzchni świata._Rozdział 2. Gideon
2
Gideon
Pomyślałby kto, że na tym etapie będę potrafił uniknąć kłopotów. Ale oto jestem, z ustami wypełnionymi smakiem tabletki SysCleanz, i pędzę korytarzem, myśląc o tym, że dałem się wciągnąć w tę beznadziejną sytuację przez dwa dołeczki w policzkach. Naprawdę czas, żebym zmądrzał.
Dziewczyna, za którą biegnę, jest szczupła i przynajmniej o głowę niższa ode mnie. Ma na sobie jedną z tych sukienek, które noszą teraz wszystkie bogate panny. Choć biegnie na obcasach, nieźle zasuwa. Oprócz dołeczków w policzkach ma jasnoblond włosy sięgające nieco poniżej podbródka, zmierzwione w artystycznym nieładzie, oraz duże szare oczy.
Wygląda na to, że na „zmądrzenie” będę musiał jeszcze trochę poczekać.
– Bardzo chciałbym wierzyć, że twój plan ma jakąś dalszą część, mądralo – dyszę, kiedy gnamy razem korytarzem.
– Coś ty tam zrobił? – Jej oczy stają się jeszcze większe, a prawdziwy lęk sprawia, że jej głos zaczyna drżeć.
Moje rozbawienie natychmiast znika. Miała lepszy widok na to, co się dzieje, a co całkiem nią wstrząsnęło – dziewczyną, która nawet nie mrugnęła, kiedy zacząłem toczyć pianę z ust.
– To nie ja. – Spoglądam przez ramię, spodziewając się, że zza rogu wyskoczą depczący nam po piętach strażnicy. – Ale miło mi, że tak pomyślałaś.
Już mam mówić dalej, kiedy chwyta mnie za koszulę i nie zatrzymując się, korzysta z pędu mojego ciała, żeby cisnąć mnie do wnęki mieszczącej awaryjny sprzęt przeciwpożarowy. Uderzam o ścianę, a ona o moje plecy. Domyślam się, że pchnęła mnie w tę stronę nie tylko po to, by zadać mi ból, że kierował nią inny powód, więc stoję bez ruchu. Chwilę później zza rogu dobiegają nas pełne wściekłości głosy. Niezły refleks, Dołeczku.
– Musimy odwrócić ich uwagę – szepcze. Jedną ręką obejmuje mnie za szyję i pociąga w dół, żeby móc powiedzieć mi to na ucho. Nie, wc a l e mnie to nie rozprasza. – Możesz ich odesłać w inne miejsce?
– Skąd pomysł, że to potrafię? – mówię i choć wyciągam już lap-ekran ze skórzanej teczki, jestem ciekawy, co o mnie myśli.
– Proszę – mruczy. – Może nie włączyłeś tamtej maszyny, ale wiem, że to ty odciąłeś projektory.
Hmm. Cóż, przynajmniej na mnie patrzyła, a to już coś. Powinienem spróbować umówić się z nią potem na drinka. Jeśli nie umrzemy albo nas nie aresztują.
Odwracam się i staję z nią twarzą w twarz. Sądząc po tym, jak zaciska usta, ma ochotę ostudzić moje zapędy, jednak po chwili uświadamiam sobie, że robię to – przede wszystkim – dlatego, by zmieścić przed sobą ekran.
– Dajmy im coś do sprawdzenia – mamroczę, wyciągając z kieszeni chip aktywacyjny i wsuwając go do portu z boku ekranu.
– Co zrobisz? – pyta.
– A zrozumiałabyś, gdybym odpowiedział?
Włączam ekran, a kiedy wypisuję sobie zaproszenie do rdzenia systemu LaRoux Industries, jak zwykle rozlega się delikatne, ale gwałtowne buczenie i zaczynam polować na partnera do tańca. Ich zabezpieczenia nie są złe, ale nie są też dość dobre.
Prycha.
– Nie – przyznaje. – Nie tykam komputerów. Ludzie wydają mi się ważniejsi.
Muszę przyznać, że rozpracowała tamtych kolesi w holoapartamencie, jak gdyby wiedziała, gdzie szukać przycisków i dźwigni w ludzkich umysłach. I choć nie słyszałem jej słów, coś mi mówi, że próbowała mnie wrobić, dopóki strażnik nie dał jej do zrozumienia, że ma mi towarzyszyć. Nie mogę jej winić. Była w trudnej sytuacji, a w miłości, na wojnie i w przypadku nielegalnego wkroczenia na teren prywatny wszystkie chwyty są dozwolone.
– Ludzie, mówisz? – Znajduję przydatny trop i rozpoczynam pracę.
– To takie komputery o organicznych obwodach.
Z jej tonu wnoszę, że dołeczki powróciły. Chciałbym powiedzieć, że nie jestem świadomy tego, jak jej ciało dość mocno przylega do mojego w zaciszu wnęki, ale to na nic. Przecież ona najwyraźniej chce, żebym to zauważył, a ja z natury jestem pomocny.
– A więc jeśli wolisz myśleć o ludziach… powiedz, co myślisz o mnie.
– Że niby co? Ujawniamy swoje tajemnice? – Zdezorientowana kręci głową. – Naprawdę przyszłam tu tylko po to, by się z kimś spotkać. Kiedy wysiadły projektory, a strażnicy zaczęli odciągać ludzi, wybrałam cię, żeby odwrócić ich uwagę, bo widziałam, jak zmieniasz koszulę. Pomyślałam, że ciebie pewnie też nie powinno tu być i że będziesz ze mną współpracował.
Nuda. To nie jest prawdziwa historia. Taka dziewczyna nie zjawia się w takim miejscu bez dobrego powodu. Nawet ja nie zjawiam się w takim miejscu bez dobrego powodu – to, że poniosłem dotkliwą porażkę i nie zyskałem nowych informacji na temat miejsca pobytu komendant Antje Towers, tylko dolewa oliwy do ognia. Ale polowanie na dawnego pionka LaRoux Industries będzie musiało poczekać. Parskam, dając Dołeczkowi do zrozumienia, że nie kupuję jej historyjki, i znajduję komponenty, których szukałem. Zaraz mogę zaczynać imprezę.
Dziewczyna milknie, skubiąc wargę, a ja zerkam na jej profil.
– Jak to zrobiłeś? – pyta. – Skąd wzięła się ta piana?
Przesuwam językiem po zębach, a posmak wypełniający usta każe mi się skrzywić.
– Pastylka SysCleanz. Gdy wrzucisz ją do odkażonej wody, tworzy się zasadowy roztwór do czyszczenia obwodów. Gdy rozgryziesz ją bez wody, czego producenci nie polecają, niemal eksplodują ci usta.
– Aha – mruczy i choć najwyraźniej nie zamierza tego przyznać, widzę, że jest pod wrażeniem.
Założę się o swoje buty, że zachowa tę informację na przyszłość, na wypadek gdyby miała jej się przydać.
– Masz jakieś imię, przyszła żonko? – pytam, korzystając z przewagi.
– Alexis.
– Miło cię poznać, Alexis.
Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli zostanę przy „Dołeczku”, co?
Przecież to i tak nie jest twoje prawdziwe imię.
– A ty?
– Sam Sidoti – mówię i tym razem to ona mierzy mnie spojrzeniem.
– Samantha Sidoti prowadzi wieczorne wiadomości na kanale SDM – zauważa. – Poza tym jest kobietą.
– Przyłapałaś mnie. – Podnoszę wzrok znad roboty, a kiedy ona spogląda na mnie przez ramię, odkrywam, że wywołanie tej maleńkiej zmarszczki na jej czole jest niemal równie zabawne, jak patrzenie na jej dołeczki. – Już prawie kończę. Chyba powinniśmy ułożyć jakiś plan i przygotować się na moment, kiedy nasi przyjaciele zaczną biec do miejsca, gdzie za mniej więcej minutę powstanie awaria. A może plan jest taki, że każde z nas pójdzie w swoją stronę?
Przez chwilę milczy i nie wiem, czy rozważa, co wybrać, czy nasłuchuje kroków.
– Jeśli się rozdzielimy, jest mniej prawdopodobne, że nas zatrzymają – mówi powoli, obserwując moje dłonie, kiedy wpisuję ostatnią komendę i przebiegam palcami po ekranie. Jej ton staje się stanowczy. – Ale mam kartę dostępu do schodów przeciwpożarowych, na których nie ma monitoringu. Możesz ze mną iść, jeśli chcesz.
No, no, interesujące. Wyłączam lap-ekran, przyciskając kciuk do czytnika linii papilarnych, po czym wyciągam chip i wsuwam go do kieszeni.
– Lubię dziewczyny, które angażują się w związek. W dzisiejszych czasach niełatwo takie znaleźć.
Przekrzywiam głowę z boku na bok i kilkakrotnie kręcę ramionami – od symulowania ataku ciało nieźle się spina – po czym obciągam koszulę.
– No i? – dopytuje. – Gotowe?
Unoszę rękę – nie mogę się powstrzymać, żeby trochę się nie popisywać – w myślach odliczam do pięciu i pstrykam palcami.
Rozpętuje się piekło.
Dźwięk wyjącej syreny zalewa korytarz, więc choć widzę, że usta dziewczyny się poruszają, alarm uniemożliwia mi usłyszenie jej słów. Postanawiam myśleć, że komplementuje to, jak świetnie zhakowałem system. Szybko potrząsa głową, po czym przysuwa usta do mojego ucha i przez chwilę jestem zbyt skoncentrowany na cieple jej oddechu, żeby ją usłyszeć.
– Ty kretynie, musimy się stąd wydostać schodami przeciwpożarowymi!
Uśmiecham się szeroko.
– Zadbałem o to, by system odczytał, że pożar wybuchł na schodach – odkrzykuję. – Wszyscy będą się kierować na drugi koniec budynku. Dziewczyna milknie, a ja mam chwilę, żeby rozkoszować się jej dość powściągliwym podziwem. Po chwili ruchem głowy daje mi znać, żebym ruszył za nią, i wymyka się na korytarz, skręca w prawo, a potem znowu w prawo.
Przy najbliższym rozwidleniu gwałtownie się zatrzymuje, bo przez jazgot syreny przedziera się krzyk. Z tego, co udaje mi się ustalić, krzyk dochodzi z holoapartamentu, w którym byliśmy wcześniej. Nie jest to jednak wzburzony okrzyk ani żądanie wolności wysunięte przez protestujących, którzy przypomnieli sobie, po co przyszli. To krzyk, który urywa się wraz z przenikliwym piskiem broni laserowej.
Dziewczyna spogląda mi w oczy, a jej źrenice są rozszerzone ze strachu, który odzwierciedla przyspieszone bicie mojego serca. Cokolwiek się tu dzieje, nie na to się przygotowywaliśmy, planując nawet najgorszy możliwy scenariusz wydarzeń.
– Widziałeś…? – Podnosi głos, żeby przekrzyczeć hałas, ale w jej tonie słyszę wyższą nutę, niepokój. – Kiedy opuszczaliśmy tamto miejsce…
Widziałem ludzi nieruchomych jak posągi pośrodku pomieszczenia, zwróconych niczym wyznawcy w stronę ogromnego metalowego pierścienia wypełniającego się niebieskim ogniem. Wydaje mi się, że wiem, czym był ten pierścień, ale…
– Ci ludzie! – odkrzykuję. – Nie wiem, co tam się, u diabła, działo…!
– Ja wiem! – Jej odpowiedź prawie mi umyka, ale jej mina jest oczywista. Na krótką chwilę Dołeczek zrzuca maskę, a wiedza, którą ma, wstrząsa nią do głębi.
Biorę oddech i poruszam ustami, żeby zadać jej pytanie, ale ona nie daje mi takiej szansy. Zrywa się do biegu, wcześniej chwytając mnie za ramię, żeby mnie odwrócić i pociągnąć za sobą innym korytarzem.
Wszystkie ściany są takie same, pomalowane na kremową biel, podobnie jak wszystkie drzwi, co daje niepokojące wrażenie, że kręcimy się w kółko, ona jednak się nie waha, raz po raz skręcając i lawirując korytarzami. Mój wyjący alarm przeciwpożarowy zadziałał. Na korytarzach nie ma nikogo poza przypadkowym strażnikiem, którego bez problemu omijamy. Po jakimś kwadransie dziewczyna w końcu się zatrzymuje, unosi rękę i zamyka oczy, by zajrzeć do wewnętrznej mapy. Staram się czymś zająć – sprawdzam, czy w pobliżu nie ma żadnych niepożądanych gości. Po pół minuty moja towarzyszka kiwa głową i daje znak, żebym ruszył za nią.
Chciałbym się dowiedzieć więcej – o wiele więcej – o tej dziewczynie, która ma przepustkę na schody przeciwpożarowe, zabójczy uśmiech i która zapamiętała mapę wszystkich korytarzy dostępnych jedynie dla personelu.
Niestety kończy nam się szczęście. Wyglądamy za róg i dostrzegamy strażnika stojącego przy drzwiach opatrzonych neonowym znakiem wskazującym wyjście na schody przeciwpożarowe. Mężczyzna jest pulchny, a jego koszula tak nowa, że wciąż ma fabryczne zagniecenia. Zgaduję, że facet pracuje tu od niedawna. Jego szeroko otwarte oczy świadczą o tym, że nie pisał się na doświadczenie czegoś takiego na tak wczesnym etapie swojej kariery. Nie wiem, co widzi moja towarzyszka, ale bez względu na to, co to jest, uśmiecha się i znów chowa za róg.
Unosi dłoń, żeby przycisnąć mi ją do piersi, i przez krótką chwilę potrafię się skupić jedynie na tym punkcie, na cieple jej skóry przenikającym przez moją koszulę. Popycha mnie na ścianę. Zaczynam zauważać w tym pewien wzorzec. Najwyraźniej nie przywykła do pracy zespołowej.
– Zostań tu – nakazuje, po czym tą samą dłonią szuka czegoś w staniku.
Domyślam się, że to działanie, któremu mam się przyglądać, więc to robię. Wyciąga małą niebieską kapsułkę i rozgniata ją ręką. Kiedy przeczesuje palcami platynowe włosy, spostrzegam, że kapsułkę wypełniono farbą, bo ten krótki ruch wystarcza, by jej włosy pokryły się jasnoniebieskimi pasemkami.
– Dobra, to właśnie mój sekret – rzuca, przykucając, by wytrzeć rękę o wykładzinę.
– Tak?
Szczerzę się, a ona odpowiada wstydliwym uśmiechem, tym razem ukazując tylko jeden dołeczek. To chyba podoba mi się jeszcze bardziej. Podoba mi się, że – przynajmniej na razie – jej strach ustępuje, choć w jej spojrzeniu wciąż dostrzegam jego ślady.
– Patrz i ucz się. – Czystymi palcami szczypie się w policzki, tak że robią się zaczerwienione, i łapie kilka szybkich oddechów, po czym wypada za róg. Biegnie prosto na strażnika i rzuca się na niego z płaczem. Widziałem w życiu wielu artystów prezentujących wyższy poziom, ale ta dziewczyna jest naprawdę dobra.
Mężczyzna zdaje się oszołomiony tym, że trzyma w ramionach rozhisteryzowaną niebieskowłosą nastolatkę, i zarzuca ją wariacjami zdań w stylu: „Jesteś ranna?” i „Punkt ewakuacyjny znajduje się po tamtej stronie, panienko”. Nie spuszczając ich z oka, ściągam koszulę, szybko odwracam na drugą stronę i znów wkładam, tak że logo LaRoux Industries, które wyszyłem, ponownie znajduje się na wierzchu.
Tymczasem Dołeczek bierze kilka gwałtownych oddechów i znów próbuje coś powiedzieć, tym razem nieco wyraźniej pomimo „przerażenia”.
– Tam – dyszy, wskazując na korytarz po przeciwległej stronie od tego, w którym się ukrywam. – Próbował wziąć mnie jako zakładniczkę. Ma broń! Proszę, musi mi pan pomóc. – Po tych słowach oddaje się rozpaczliwym jękom, chociaż syrena nad naszymi głowami wyje tak głośno, że nie słyszę nic poza nią.
Z mowy ciała strażnika domyślam się, co mówi, kiedy udaje mu się wyswobodzić ramię z uścisku dziewczyny. „Zostań tu” i „Zajmę się tym”. Kiedy jednak zaczyna biec w kierunku, który mu wskazała, nie porusza się zbyt szybko. Prawdopodobnie wcale nie chce znaleźć tego uzbrojonego porywacza, i prawdę mówiąc, trudno mu się dziwić.
Nie wychodzę z ukrycia, dopóki strażnik nie znika za rogiem, po czym spiesznie podbiegam do swojej przyjaciółki, która szpera w torebce – kto jeszcze nosi torebki? – po czym wyjmuje kartę magnetyczną. Kiedy czytnik rozbłyskuje na zielono, na twarzy dziewczyny pojawia się lekki wyraz ulgi. Po chwili znajdujemy się na surowej klatce schodowej. Odgłos alarmu jest tu nieco przytłumiony, więc kiedy zaczynamy schodzić, nasze kroki niosą się echem.
– Coś ty tam, u diabła, zrobił?! – woła do mnie przez ramię po dłuższej chwili. – Widziałam, że majstrujesz coś na lap-ekranie i że podpiąłeś port danych do drzewa tuż przed tym, jak holoprojektory przestały działać, ale teraz mamy do czynienia z zupełnie innym poziomem systemu zabezpieczeń.
Kusi mnie, by jej powiedzieć, że nie mam pojęcia. Siedziałem na serwerach LaRoux i zauważyłem dziwne skoki energii, o których chciałem się dowiedzieć czegoś więcej, ale ledwie zacząłem. Nic, co uruchomiłem, nie powinno było wywołać tak panicznej reakcji. Dawniej niektóre z moich trików mogłyby spowodować zamieszanie. Ale ostatnimi czasy, o ile ktoś nie zajdzie mi za skórę… Tak czy siak, żadne z moich działań nie tłumaczyłoby wystrzałów dobiegających z holoapartamentu.
Zaczęliśmy dwadzieścia pięter wyżej – choć to liczba względna, ponieważ parter nie sięga prawdziwej powierzchni Koryntu – i zostały nam jeszcze trzy, więc oszczędzam oddech, bo przyda mi się w czasie biegu.
Nagle drzwi na parterze rozwierają się z trzaskiem i wybiega przez nie trzech strażników. Za bardzo się rozpędziliśmy, żeby natychmiast stanąć, więc przywieram do ściany i staram się znaleźć poza zasięgiem ich wzroku. Dziewczyna chwyta mnie za koszulę, by zahamować, po czym wpada na ścianę obok mnie. Stoimy w bezruchu, zastanawiając się, czy strażnicy nas dostrzegli i czy wbiegną po schodach.
Oczywiście, że tak. Czy cokolwiek poszło dzisiaj po mojej myśli? Nie ma mowy, żebyśmy dostali się do wyjścia niezauważeni, więc chowam torbę z wyświetlaczem za plecy i wychodzę im naprzeciw z nadzieją, że pomoże mi fałszywy uniform LaRoux Industries. Moja wspólniczka trzyma się za mną i najwyraźniej żywi równie mocną nadzieję, że strażnicy nie zauważą, iż ona uniformu nie ma.
– Tylko mnie nie zastrzelcie, panowie! – wołam tonem, który wskazuje na to, że ta wizja mnie bawi. – Cholernie trudno będzie mnie zastąpić!
Trzy lufy unoszą się, po czym opadają, kiedy mężczyźni dostrzegają moją koszulę. Wygląda na to, że pomogła mi osiągnąć cel, przynajmniej z oddali.
– Co robicie na tej klatce schodowej?! – woła jeden z nich.
Cholera, dobre pytanie. Pracownik LRI powinien wiedzieć, którędy się ewakuować.
Wtedy zza moich pleców odzywa się Dołeczek _vel_ Alexis – muszę się w końcu dowiedzieć, jak naprawdę ma na imię.
– Na górze powiedziano nam, że to może być problem techniczny. Nie ma tam dymu ani płomieni, więc sprawdzamy alarmy ręcznie.
Trzeba przyznać, że laska ma refleks.
– Prace konserwacyjne – przytakuję celowo znużonym tonem. – Niektóre z nich da się sprawdzić tylko osobiście, a jeśli to fałszywy alarm, ktoś najwyraźniej tego nie zrobił. Czy możemy prosić, żebyście opuścili klatkę schodową? Mogą na was zareagować czujniki ruchu.
Dwóch z nich od razu kupuje naszą historyjkę, ale mężczyzna, który zadał nam pytanie, nie jest przekonany – mierzy mnie spojrzeniem i dopiero po chwili odwraca się, żeby ruszyć za kolegami. Wciąż ściska broń.
– Wielkie dzięki! – wołam za nimi najradośniej, jak potrafię.
Zza moich pleców dobiega cichy głos mojej towarzyszki:
– Możemy się dostać na drugie piętro. Wychodzi na ulicę. W ten sposób ominiemy hol.
Kiwam głową i ruszamy. Trzymam się pomiędzy wspólniczką a schodzącymi na parter strażnikami. Mam nadzieję, że dziewczyna zdaje sobie sprawę, iż ukrywam tylko jej brak uniformu, a nie chronię ją własnym ciałem.
Chwileczkę! – krzyczy ten dociekliwy strażnik, który jest już w połowie schodów na górę. Przyciska dłoń do ucha, gdzie zapewne znajduje się słuchawka, przez którą ktoś przekazuje mu informacje o nas.
Alexis klnie pod nosem. Przez chwilę mam wrażenie, że mówi z obcym akcentem, po czym oboje biegniemy do drzwi.
– Stać!
Cała trójka ochroniarzy rzuca się w górę schodów. Dzieli nas od nich tylko kilka metrów. Wykrzykują groźby, ich głosy dudnią tak samo głośno jak ich kroki, a nad nami wciąż rozlega się wycie alarmu.
Dziewczyna wybiega przede mnie i popycha dźwignię antypaniczną, żeby otworzyć drzwi. Słońce wdziera się do środka i oświetla klatkę schodową. Kładę dłoń między łopatkami Alexis i popycham ją na zewnątrz, po czym wypadam za nią, a torba z wyświetlaczem obija mi się o biodro. Ścigający nas mężczyźni nie mają stabilnego celu, a ja robię unik, żeby dodatkowo utrudnić im zadanie.
W następnej chwili dobiega mnie pisk zaawansowanego pistoletu laserowego. Kiedy zatrzaskuję za sobą drzwi, w moim ramieniu zagnieżdża się fala bólu, która przenosi się do klatki piersiowej i sprawia, że moje nerwy stają w ogniu._ISTNIEJĄ LISTY, OBRAZY I PIOSENKI…_
_Istnieją listy, obrazy i piosenki, a każda ich część została uchwycona i wtłoczona do bezruchu. Jednak każdy przebłysk jest tak odmienny, tak samotny, że nie sposób poskładać ich w całość._
_Jednostki._
_Ta koncepcja jest nowa, tak samo jak nowe były zimne, twarde cząstki przemykające przez wszechświat. Pewne fragmenty zalewające bezruch są piękne, inne brzydkie, a jeszcze inne zupełnie niepojęte._
_Czy istnieje sposób na to, by zrozumieć je wszystkie?_
_Tak, trzeba zrozumieć jedną._
_Obserwujemy, czekamy i się uczymy.__MATERIA ROBI SIĘ CIENKA, PRZEZROCZYSTA…_
_Materia robi się cienka, przezroczysta. Po drugiej stronie znajduje się ciemnowłosy, niebieskooki mężczyzna, który wpatruje się w materię, jak gdyby jego wzrok przez nią przenikał. Oto moment, na który czekaliśmy._
– _Chciałbym wiedzieć, co to, u diabła, jest – mamrocze młody mężczyzna w języku słów, obrazów i dźwięków, które przeszywają bezruch._
_Przerzedzenie zaczyna pulsować, a młody mężczyzna cofa się z przerażeniem. Jeszcze uważniej wpatruje się w przezroczyste miejsce w materii, ale po jakimś czasie wybucha nerwowym śmiechem._
– _Coś mi się wydawało – mówi do siebie. – Przecież to mnie nie słyszy._
_Przerzedzenie znów zaczyna pulsować, tym razem jaśniej._
_Młody mężczyzna blednie._
– _Rose – woła ponaglająco. – Rose, chodź tu szybko. Wydaje mi się, że… że to jakaś myśląca istota._