- W empik go
W sidłach hipnozy. Przygody Zagadkowego Człowieka - ebook
W sidłach hipnozy. Przygody Zagadkowego Człowieka - ebook
Harry Dickson: Przygody Zagadkowego Człowieka. W sidłach hipnozy. Harry Dickson jest fikcyjnym detektywem, urodzonym w Ameryce, wykształconym w Londynie i nazywanym „The American Sherlock Holmes”. Pojawiał się w prawie 200 magazynach wydawanych w Niemczech, Holandii, Belgii i Francji. Przygody Harry'ego Dicksona i jego młodego asystenta Toma Willsa zachwyciły kilka pokoleń francuskich czytelników. Ponieważ zostały napisane przez mistrza horroru, są o wiele bardziej zorientowane na fantastykę niż prawdziwy kanon holmesowski. Najlepsze i najbardziej zapamiętane historie o Harrym Dicksonie to te, które stawiają Wielkiego Detektywa przeciwko niektórym superzłoczyńcom takim jak profesor Flax, szalony naukowiec znany jako Ludzki Potwór, a później jego córka, równie zabójcza Georgette Cuvelier, znana jako Pająk (z którą Dickson miał związek miłości i nienawiści); Euryale Ellis, piękna kobieta, która miała moc przemieniania swoich ofiar w kamień i która może być reinkarnacją legendarnej gorgony Meduzy; Gurrhu, żyjący bóg Azteków, który ukrył się w Świątyni Żelaza, podziemnej świątyni znajdującej się pod samym sercem Londynu, wypełnionej naukowo zaawansowanymi urządzeniami; ostatnie żyjące mumie babilońskie, które znalazły schronienie pod szkockim jeziorem; nikczemny, pijący krew seryjny morderca, nazwany Wampirem z Czerwonymi Oczami; tajemniczy mściciel w smokingu, znany jako Cric-Croc, Żywe Trupy; krwiożerczy hinduski bóg Hanuman itp. Sława Harry'ego Dicksona we Francji dorównuje sławie Sherlocka Holmesa i Arsène'a Lupina.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-318-6 |
Rozmiar pliku: | 65 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KTOŚ MĄCI WODĘ NA GIEŁDZIE DIAMENTOWEJ.
– Mistrzu, dostałem spadek!
Słowa te, wypowiedziane w przedsionku giełdy diamentowej z lekka podniesionym głosem, wywołały na licznych brylanciarzach, obecnych w wielkiej hali giełdy, wrażenie przejmujące.
Mr. Johns, naprzykład, zbladł i zwrócił się do mr. Van Elsa:
– Aha, jest spadek, nie mówiłem?...
Mr. Brown zmarszczył brwi, nachmurzył się i rzekł do monsieur Duranda:
– Spadek, słyszał pan?... Nowy spadek... A był taki dobry bilans !...
Jeden przez drugiego, zacni członkowie giełdy diamentowej w Kapsztadzie – w stolicy diamentów – poczęli odmieniać wyraz „spadek”, poczęli powtarzać go we wszelkich tonacjach, pełni trwogi i lęku, tym bardziej, że młody człowiek powtórzył raz jeszcze, tym razem jeszcze głośniej:
– Mistrzu, dostałem spadek!
Tom Wills, który w ten sposób informował swego nauczyciela i szefa – słynnego detektywa Harry Dicksona, że oto zmarła jego jakaś daleka ciotka i pozostawiła mu kilkaset funtów i że o tym dowiedział się niedawno z listu z Londynu – musiał istotnie jeszcze raz powtórzyć to samo zdanie. Harry Dickson był bowiem bardzo zamyślony i zdawało się nie reagował wcale na to, co się dookoła niego działo.
Dickson usłyszał wreszcie i zrozumiał swego ucznia. Zorientował się jednocześnie jakie nieprzewidziane następstwa wywołały słowa młodego człowieka i rzekł doń napoły gniewnie, napoły żartobliwie:
– Przestaniesz krzyczeć? Nie słyszysz, że robisz panikę na giełdzie?...
Tom rozejrzał się wokół i począł nadsłuchiwać.
Istotnie – cała giełda mówiła o spadku. Byli nawet tacy, którzy poczęli głosić wieści o wielkim krachu, o olbrzymim załamaniu się jakiegoś towarzystwa eksploatacji pól diamentowych.
Tom aż podrapał się z zakłopotania za uchem.
W tym momencie do Harry Dicksona podszedł urzędnik giełdy.
– Mr. Allan Wyler, dyrektor Standard Bank pragnie z panem mówić. Możeby pan zechciał się pofatygować przed wejście na giełdę?
Dickson skinął głową na znak zgody. Wraz z Tomem ruszył potem ku wyjściu. Po drodze Dickson i Tom słyszeli narzekania panów giełdziarzy:
– W marcu stały diamenty Deebera po 29 funtów za karat... Dziś kurs wynosi 3 funty i 5 szylingów... Skandal!
– Standard Bank nie wytrzyma tej zniżki... Klapnie!
– Chciałbym widzieć minę Wylera...
Takie opinie dobiegały do uszu detektywa w drodze do wyjścia.
– Pan dyrektor Wyler?...
Człowiek o wyglądzie nawskroś dyrektorskim, ubrany więcej niż starannie, tęgi, postawny, w tej chwili nadąsany i nachmurzony stał w przedsionku. Nie mógł on być kim innym, jak dyrektorem banku – Wylerem.
– Skąd pan wie, że to ja jestem?
– Znam się trochę na ludziach, – odparł Dickson z uśmiechem.
– Jestem Wyler, istotnie. Jak godność pana?
– Nazywam się Harry Dickson. Jestem z zawodu...
– Detektywem?... Słynnym detektywem Londynu, o którym się tyle czyta?... Bardzo się cieszę... Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że prosząc obu panów, będę miał przyjemność i zaszczyt rozmawiać z jednym z najsławniejszych ludzi, Imperium Brytyjskiego. A ten młody pan, jeśli wolno wiedzieć?...
– Mr. Tom Wills, mój pomocnik.
– Niemal równie sławny, jak jego mistrz...
Harry Dickson uważał za właściwe przejść do rzeczy:
– Czym możemy służyć panu, dyrektorze?
Dyrektor zamyślił się. Widać było, że zastanawia się nad tym, a przede wszystkim jak ma odpowiedzieć.
– Jest taka sprawa... – jąkał się. – że trudno mi przypuścić, aby panom zależało na szkodzeniu memu bankowi i kopalni, która do nas należy... Skąd pan zna rezultaty ostatniej kampanii?... Przecież kopalnia jest hen w głębi kraju, wydobycie diamentów to nasza ścisła tajemnica, a pan, a raczej mr. Wills – tak głośno meldował na giełdzie o spadku moich walorów...
Detektyw uśmiechnął się:
– Słowo wróblem wyleci, a powróci – wołem – powiada przysłowie. Tak się stało z owym „spadkiem”, o którym mówił mój pomocnik mr. Wills. Mr. Wills otrzymał spadek, spadek – po ciotce, i uradowany z tego faktu zakomunikował mi o tym akurat w przedsionku giełdy. Nie mógł donieść o tym wcześniej – bo przed chwilą, w przylegającym do giełdy gmachu poczty odebrał list, zawiadamiający go o tym spadku.
Mr. Wills powtarzał słowo spadek, jednocześnie zaś pan odebrał depeszę i spoglądał na jej tekst z twarzą mocno zasępioną. Ludzie poprostu skojarzyli stówo „spadek” z pańską miną i w ten sposób spadł istotnie kurs akcyj diamentów Deebera.
Dyrektor banku wysłuchał tych wyjaśnień żałośnie kiwając głową:
– Rozumiem wszystko, – rzekł, – ale to, co się stało już się nie odstanie. Akcie naszej kopalni spadły na łeb, na szyję i straciliśmy wielkie sumy...
Harry Dickson wyraził swe ubolewanie z powodu tego wydarzenia.
Dyrektor uznał sprawę za wyczerpaną. Panowie uścisnęli sobie dłonie i na tym ich rozmowa została zakończona.
Nie zakończyły się jednak troski i zmartwienia dyrektora Wylera.
Spadek bowiem nie ustał. W ciągu całego dnia, aż do zamknięcia giełdy o godzinie piątej popołudniu – spadek akcji kopalni Deebera trwał nieustannie. Żale, skargi, groźby nawet, które napłynęły osobiście i przez telefon do banku, a szczególnie do dyrektora – nie ustawały przez cały dzień.
Dyrektor postanowił poprostu zrejterować. Ucieknie z banku, zamknie swój gabinet wcześniej, a jutro może już się burza uspokoi...
Dyrektor porządkował właśnie swe papiery na biurku, gdy do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
– Come in!
W progu stanął młody, dobrze zbudowany człowiek, stuprocentowy Anglik. Twarz nieco płaska, włosy ryżawo - blond, mały wąsik, szczere spojrzenie pełnych energii oczu i wesoły uśmiech na twarzy, czyniły zeń typowego przedstawiciela młodego pokolenia Brytyjczyków.
– Moje uszanowanie panu, mr. Wyler. Jestem!
Młodzieniec uśmiechnął się.
– Dzień dobry panu. Ale niech mi pan powie, czego się pan uśmiecha?
– Dlaczego nie miałbym się uśmiechać, mr. Wyler?
– Oczywista, jeżeli panu stan naszych interesów jest obojętny, to może się pan śmiać nawet do rozpuku wtedy, gdy ja tutaj jestem bliski rozpaczy.
– Co się stało?...
– To się stało, że drugiego takiego ciosu nie wytrzymamy! Rozumie pan?
– Właśnie, że nic ani nic, nie rozumiem, panie dyrektorze... Niechże pan mi wyjaśni co tu się stało?...
Młody człowiek był tak szczerze zdziwiony i zaniepokojony, że dyrektor nie wierzył własnym oczom i uszom.
– Pyta pan jeszcze co się stało?... Leżymy! Rozumie pan? Leżymy! Nasze akcje spadają na łeb! Już pan teraz wie?
– Na-sze akcje spa-da-ją?
– Naturalnie, że nasze! Czyje, u licha, miałyby spadać, jeśli nie nasze! Chyba, że kurs rano 29 a wieczorem 13 nie jest, zdaniem pana, spadkiem!
– Przecież mieliśmy doskonałą kampanię... Wydobycie w ostatnim okresie przewyższało rezultaty, osiągnięte w ciągu ostatnich lat... Przecież tutaj jest dokładne sprawozdanie...
Dyrektor zacisnął zęby i zaczerwienił się z gniewu.
– Ktoś z nas dostał pomieszania zmysłów. Dawaj pan papier. Zaraz zobaczymy, czy jest tak, jak pan mówi?
Wyler wyrwał plik arkuszy z rąk młodego człowieka, przebiegł oczami kilka kolumn cyfr i rzucił, już teraz wściekły:
– Więc jak pan depeszuje, do stu diabłów!!
– Jakto jak?... Nadałem telegram, zawierający te same liczby, jakie są tutaj, w tym raporcie.
– Nie prawda! Dostałem inne cyfry. Przez pańską omyłkę ponieśliśmy milionowe straty.
– Panie dyrektorze, proszę pana o spokój. Nie pozwolę sobie zarzucać win, których nie popełniłem.
– Nie popełnił pan?... Tak pan powiada?... Gdzie jest depesza?...
Bankier począł gorączkowo szukać po kieszeniach, wreszcie znalazł depeszę i z wymownym spojrzeniem wręczył ją urzędnikowi.
Młody człowiek ledwie spojrzał na depeszę, a już zmienionym głosem rzekł do swego szefa:
– Tak. Tutaj, w tej depeszy są cyfry, o których pan mówi...
– Więc jednak ja mam rację!
– Nie, nie ma pan racji, mr. Wyler, bo ja nadałem inne cyfry. Cyfry właściwe!
– Co to ma znaczyć?
– Ma to znaczyć, że ktoś moją depeszę w drodze, w trakcie transmisji, przeinaczył. Przeinaczył rozmyślnie, aby nas zniszczyć.
– Trzeba będzie to udowodnić, mr. Jolly.
– Mam nadzieję, że się to nam uda. Ale narazie niech pan weźmie pod uwagę, że gdybym ja to zrobił – nie pokazywałbym się panu z taką, nie tylko niewinną, ale wręcz zadowoloną miną. Na to trzeba aferzysty, już bardzo wyrafinowanego...
– Nie mówmy o tym. Powiada pan, że ktoś chciał nam zaszkodzić, że w tym coś tkwi?... Ktoby to mógł wyświetlić...
Wzrok dyrektora padł na kartę wizytową:
„Harry Dickson – British Hotel – Capetown”.
Mr. Jolly spojrzał również na wizytówkę.
– Harry Dickson jest akurat w mieście?... Przecież samo niebo zsyła nam tego człowieka. Właśnie Harry Dickson powinien się zająć tą sprawą... Jak pan sądzi?...
– Rób pan, co pan chce, – rzekł dyrektor apatycznie.
Młody człowiek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Po kilku minutach był już przed hotelem. Ku swemu żalowi, dowiedział się, że Harry Dickson, będący w podróży naokoło świata – właśnie wyjechał do portu. Własnym yachtem odpływał w drogę ku Madagaskarowi.
Mr. Jolly, jak na wysportowanego Anglika przystało, wypadł z hotelu z szybkością rekordzisty, wskoczył do taksówki i rzucił szoferowi tylko dwa słowa:
– Do portu!
Po porcie biegał młody człowiek jak szalony, pytał tego i owego o jacht Harry Dicksona, a minę miał tak zdecydowaną, że ludzie czuli, iż gotówby wpław płynąć za jachtem, gdyby ten już miał się od brzegów oddalać.
Ta energia została jednak odpowiednio wynagrodzona.
Mr. Jolly dopadł Dicksona w chwili, gdy ten wchodził na mostek, wiodący od bulwaru na pokład jachtu.
– Jestem Jolly, prokurent banku Standard.
– Harry Dickson.
– Tom Wills.
– Panowie znają mego dyrektora, mr. Wylera.
– Owszem. Zaszło między nami małe nieporozumienie, które przed kilku godzinami zostało jednak całkowicie wyjaśnione.
– Mr. Wyler prosi panów jeszcze raz do siebie.
– Jeżeli w tej samej sprawie, to chyba już nie ma po co...
– W innej sprawie, mr. Dickson. Ktoś przejął moją depeszę...
– Możeby mi pan wszystko opowiedział od początku, dobrze?...
Oczywista, że młody człowiek niczego więcej nie pragnął.
Wysłuchawszy opowiadania, mr. Jolly, ze zwykłym sobie skupieniem i uwagą, Dickson wyjął z kieszeni zegarek. Przez chwile wielki detektyw namyślał się:
– Za kwadrans będę u dyrektora Wylera. Przyjmuję te sprawę. Tymczasem muszę wydać dyspozycje kapitanowi mego jachtu.
– Czekam na panów. Moja taksówka stoi w miejscu parkowania.
* * *
Harry Dickson uścisnął dłoń bankiera.
– Znam już istotę sprawy z relacji mr. Jolly, – rzekł. – Proszę pokazać mi raport, jaki mr. Jolly przywiózł z kopalni i depeszę, która odeń wpłynęła.
Dyrektor wręczył detektywowi oba dokumenty.
Dickson przejrzał protokół, porównał go z depeszą i orzekł:
– Tekst depeszy zgadza się z tekstem raportu, tyle tylko, że liczby w depeszy zostały zmienione. – Czy może mi pan powiedzieć, komu mogło zależeć na spadku panów akcyj?
– Prawie wszystkim małym pośrednikom.
– Mógłby mi pan podać ich nazwiska?
– Ależ bardzo proszę. Bob Smith, zamieszkały przy Adlon Street, Robert Finn z Erin Square...
Dyrektor podyktował jeszcze kilka nazwisk. Dickson zanotował je skrzętnie wraz z adresami. Wreszcie wstał:
– Pora na nas. Dam panu znać za dni kilka, dyrektorze. Już od tej chwili sprawa jest w moich rękach.
Bankier podziękował detektywowi serdecznie i wręczył mu czek na większą sumę.
* * *
– Dokąd teraz, Tomku, jak myślisz?
– Jabym poszedł na telegraf, aby sprawdzić, o ile się da na miejscu, jakie były losy tej depeszy.
– Brawo! I ja tak myślałem. Idziemy na pocztę.
Bank był niedaleko giełdy diamentowej a poczta tuż obok giełdy. Z banku nie było tedy daleko do giełdy.
Dyrektor poczty przyjął sławnego detektywa niezwykle uprzejmie.
– Mówię z Harry Dicksonem, wszak w ten sposób się pan przedstawił?...
– Tak jest.
– Czy jest pan owym sławnym detektywem z Londynu?...
– Tak.
Dyrektor skrzywił się.
– Muszę panu wyznać, że okropnie nie lubię tych historii kryminalnych... Nie chciałbym, aby moje nazwisko figurowało w związku z dochodzeniem. Proszę, czym mogę służyć panom?
Dyrektor był już mniej uprzejmy. Nie lubił detektywów.
Mimo to, zajął się sprawą wyłożona mu przez Dicksona bardzo gorliwie.
– Może panowie tutaj zaczekają. Sprawdzę rzecz gruntownie. Gdy będzie trzeba porozumiem się ze stacją nadawczą. A to doprawdy ciekawe...
– Ciekawe?...
– A tak, bardzo ciekawe. Będzie pan łaskaw mnie informować jak postępuje pańska praca?
Dickson uśmiechnął się:
– Mówił pan przecież, dyrektorze, że nie lubi pan historii z detektywami i że nie znosi pan detektywów...
– Czy ja wiem, może się myliłem. Może akurat ta sprawa jest tak bardzo ciekawa... W każdym razie proszę o informacje a sam biegnę, aby rzecz osobiście sprawdzić.
Po upływie pół godziny, dyrektor poczty wrócił z wąską wstęgą papieru w ręku.
– Jest tak, jak pan mówił, mr. Dickson. Podziwiam pańską domyślność. Depesza została przeinaczona w drodze. Nadana została z innymi cyframi, a przybyła z innymi. Do licha, przecież to jest tak ciekawe, że chyba przez cała noc oka nie zmrużę. l co pan teraz zamierza?...
– Mówił pan przecież, dyrektorze że nie znosi pan historyj kryminalnych...
Dyrektor, człowiek już niemłody, machnął ręką:
– Mówiłem, czy nie mówiłem – mniejsza o to. Zaraz sobie kupię cały komplet opowiadań z pańskich przeżyć... Ale teraz pytam, jakie ma pan plany.
– Jeszcze nie wiem, choć inspekcja linii bardzo by się przydała. I gdyby pewien dyrektor poczty nie był zdecydowanym wrogiem detektywów – możebym odeń uzyskał pomoc w takiej inspekcji.
– Inspekcja linii telegraficznej?... Wspaniała myśl. Tylko, niestety, to nie ode mnie zależy. Jedno co mogę zrobić, to przydzielić panu fachowca, który będzie badał linie. Dam odpowiednie instrumenty pomiarowe – ułatwię mu pracę i, niech mi pan wierzy, że żałuję, iż sam nie mogę być tym fachowcem...
Dyrektor zapalił się. Tom aż mrugnął do swego mistrza. Ten człowiek przekabacił się w ciągu godziny całkowicie...
Harry Dickson podziękował dyrektorowi za jego gotowość okazania pomocy, oświadczył, że skorzysta z niej w odpowiedniej chwili i pożegnał nowo pozyskanego miłośnika powieści detektywnych.
– Zatem, – rzekł Tom, gdy znaleźli się na ulicy, – przypuszczenia mr. Jolly sprawdzają się?...
– Z całą pewnością. Ten młody człowiek nadal telegram w brzmieniu właściwym, a po drodze ktoś przeinaczył tekst.
Dickson zatrzymał taksówkę.
– Wracamy do hotelu?
– Nie. Mamy jeszcze parę kursów w mieście.
Dickson podał szoferowi adres Boba Smitha, pośrednika giełdowego. Po kilku minutach wóz zatrzymał się przed nędzna ruderą.
– Nie sądziłem, że panowie giełdziarze mieszkają tak marnie, – rzekł Tom mocno rozczarowany.
– Mr. Smith widać kariery na giełdzie nie zrobił, – odparł Dickson i nacisnął guzik dzwonka.
Smith wyjaśnił detektywowi, że sam żadnych tranzakcyj nie prowadzi. Występuje tylko w imieniu pewnego lorda, który nie chce się afiszować. Dostaje za to od niego małą prowizję.
– Może mi pan podać nazwisko tego lorda?
– Jakto, to pan o niczym nie słyszał? Chociaż się ukrywa za moimi plecami, ale w naszych sferach wszyscy wiedzą, że ja pracuję dla lorda Worthfielda.
– Lord Worthfield... – powtórzył Dickson z udaną obojętnością.
– Tak. Mieszka stąd niedaleko na Alfred Square.
Dickson zadał agentowi jeszcze kilka pytań i pożegnał go, wyrażając żal, że nie zdołali nawiązać stosunków handlowych.
Drugi agent, z tych, których nazwiska podał dyrektor Wyler, podał te same mniej więcej informacje. I tutaj występował lord Worthfield.
– Trzeba będzie zawrzeć znajomość z tym lordem, – rzekł Dickson.
– Sądzi pan, mistrzu, że ten lord jest wmieszany w aferę sfałszowania depeszy?
– Jestem tego pewien.
– Ale w jaki sposób można zmienić tekst telegramu, u licha?
– Na razie twoje pytanie jest trochę śmieszne. Gdybyśmy wiedzieli kto i jak – nasza praca byłaby już skończona. A tymczasem mamy jej jeszcze wiele przed sobą.
– Wydaje mi się, – zauważył Tom, – że będziemy musieli się rozstać. Jeden z nas zajmie się lordem, a drugi samą depeszą...
– Masz rację! Właśnie chciałem to samo powiedzieć. Ja zostanę tutaj, a ciebie wydeleguję w głęb kraju: zbadasz linię telegraficzną i dotrzesz do miejsca nadania depeszy.
Tom zatarł ręce z radości.
– Hurra, mistrzu! Jadę do kopalni diamentów!ZAGADKOWA POSTAĆ
– Uprzedzam cię, Tomku, że czeka cię zadanie nie łatwe i wcale nie bezpieczne. Radzę ci, abyś się zastanowił, czy masz się zapuszczać w te głusze Afryki Północnej...
– Jestem gotów, mistrzu. Proszę się o mnie nie niepokoić, dam sobie radę.
– Pamiętaj, że mamy do czynienia z przeciwnikiem bardzo wyrafinowanym. Obawiam się, że cię podejdzie, że cię w taką matnię zawiedzie, iż z niej wyjścia nie znajdziesz...
Tom Wills, już gotowy do drogi, uścisnął rękę swego mistrza i opiekuna:
– Będzie pan ze mnie zadowolony. Zrobię wszystko, co będzie w mej mocy.
– A więc jedź, mój chłopcze. Pamiętaj – nazywam się od dziś lord Mandleroy. Pod tym nazwiskiem przedstawię się również lordowi Worthfieldowi. Mam już na widoku dom w bliskim z nim sąsiedztwie... Masz tutaj mój nowy adres.
– „Prince Alfred Square 5” – czytał Tom.
– Lord mieszka naprzeciwko, – objaśnił swego ucznia Dickson. – Mam nadzieję, że będę miał ze swych okien dobry punkt obserwacyjny. A więc, jeszcze raz, bywaj zdrów, mój kochany...
Czarna kędzierzawa głowa i jeszcze czarniejsza twarz Kafra ukazała się w drzwiach:
– Samochód już być przygotowany, massa! Tom wyszedł.
* * *
Podczas, gdy Tom zdążał ku terenom kopalni diamentów, Harry Dickson zainstalował się w pensjonacie pani Liverpudding – zacnej i niemłodej już wdowy, po wyższym funkcjonariuszu ochrony celnej.
Już pierwszego wieczoru nowy lokator zdobył sobie całkowite uznanie gospodyni.
Zapytany czy wychodzi, oświadczył, że wieczory najchętniej spędza w domu.
– Gdyby zechciała mi pani towarzyszyć, – dodał, – byłbym nad wyraz zadowolony.
Mrs. Liverpudding nie dała się prosić. Zasiedli oboje na tarasie z widokiem na skwer.
Dickson nawiązał rozmowę najprostszą, jaką nawiązać winien każdy nieznajomy.
– Co to za dom, proszę pani?
– Tutaj mieści się zarząd ceł. Tutaj mój mąż nieboszczyk pracował.
– A ten tu obok?
– Tu mieszka dyrektor urzędu celnego.
– Piękny dom...
– Dyrektor ma bardzo wysoką pensję...
– Ale i ten dom nie jest wcale brzydszy...
– To jest pałac lorda Worthfielda.
– Musi to być wielki bogacz.
– Nie powiem, proszę pana. Chodzi o to, że wielkim majątkiem rozporządza nie on, a jego żona. Lord spekuluje na giełdzie, ale majątku osobistego jeszcze się na tych spekulacjach nie dorobił... Niestety, lady jest bogata, ale szczęśliwa nie jest.
– A to dlaczego?
– Chora jest.
– Biedna kobieta...
Nastąpiła chwila pauzy. Dickson, jakby zupełnie tymi sprawami nie zainteresowany, nie wypytywał więcej swej gospodyni. Ale Dickson był zbyt dobrym psychologiem, by nie wiedział, że mrs. Liverpudding, sama na tych informacjach nie poprzestanie.
– Tak, bardzo biedna kobieta, – powtórzyła. – Biedna i nieszczęśliwa.
– Rzeczywiście...
– Niech pan sobie wyobrazi, że lekarze nie mogą ustalić co jej właściwie dolega...
– Nerwy może?...
– Właśnie. Kilku lekarzy mówi „nerwy”. Ale oni tak zwykle mówią, gdy nie wiedzą co jest właściwie.
– Tak jest istotnie.
– Myśli pan, że lord się swą żoną interesuje, że troszczy się o nią, że zabiega o jej zdrowie?... Ale gdzie tam... Ma stajnię wyścigową, poluje...
– Żyje jak bogacz, krótko mówiąc.
– Ale kiedy nie jest nim jeszcze. Dopiero po śmierci żony nim będzie.
– Skąd więc czerpie środki na te drogie rozrywki?
– Z giełdy, – tak przynajmniej mówią na giełdzie, proszę pana.
– Więc jednak musi bardzo dużo zarabiać.
– A jednak ludzie powiadają, że takich zarobków jak wydatki, nie ma na pewno. Na bale, na zabawy ogrodowe nie zarabia lord na pewno.
– Bale, zabawy ogrodowe – podczas gdy żona jest ciężko chora. To niezwykle, bardzo niezwykłe. Kto pełni w tym domu honory gospodyni, gdy lady jest tak ciężko chora?
– Przyjaciółka biednej lady – nazywa się Angela Sorel. Piękna jest ta Angela, doprawdy jak anioł. Ale jest dumna, nie przystępna i – czy ja wiem – jakby nie z tego świata...
Dickson zajął się swoja fajką, gdyż dogasała akurat.
– Widzi pan, – rzekła gospodyni, unosząc się z krzesła – będzie pan mógł te panie zobaczyć. Lady Worthfield, gdy trochę się lepiej czuje, wyjeżdża pod wieczór, o chłodzie ze swą przyjaciółką na spacer po alejach miasta. Jadą zawsze powozem zaprzężonym w parę pięknych siwków. Zaraz tu będą.
Dickson udawał, że ta wiadomość interesuje go o tyle tylko, o ile interesować winna każdego człowieka dobrze wychowanego wieść jaką mu podaje rozmówca.
– Jazda! Niech pan wstanie!
Mrs. Liverpudding była bardzo przejęta. Ożywiła się nagle.
Dickson wstał i po chwili ujrzał nadjeżdżający lekki powozik, zaprzężony w dwa piękne konie mleczno-siwej maści.
Dwie eleganckie sylwetki niewieście zarysowały się z daleka.
– Te panie już pewnie wracają do domu, – zauważył detektyw.
– Nie wiem. Bardzo być może, że tylko miną pałac i pojadą dalej.
Tak się też stało istotnie.
Dickson widział, jak woźnica przechylił się na koźle i zwrócił się do pań z jakimś pytaniem.
Złotowłosa dama o niezwykłej urodzie wskazała dłonią przed siebie. Kazała jechać dalej.
Konie ruszyły stępa.
Nagle powóz wyminęła jadąca w szalonym tempie potężna limuzyna. Gdy zrównała się z pojazdem, rozległ się przeraźliwy ryk klaksonu. Sygnał był tak przenikliwy i chrapliwy, że Dickson drgnął, a mrs. Liverpudding padła na swe krzesło.
Siwki lady stanęły dębu. Woźnica, przechylony jeszcze na koźle, czym prędzej podniósł się, aby ściągnąć lejce, ale gwałtowne szarpnięcie koni sprawiło, że woźnica spadł z kozła na jezdnię. Próbował się podnieść, lecz w tej samej chwili przerażone konie poniosły.
Wszystko to było dziełem ułamka sekundy.
Dickson był człowiekiem szybkich reakcyj. W jednej chwili zorientował się w grozie sytuacji. W następnej chwili, już jednym potężnym susem przesadził balustradę tarasu, przebiegł trawnik i dopadł do furtki.
Otworzył ją, wypadł na chodnik, w mgnienia oka znalazł się na jezdni i...
Krzyk przerażenia wydarł się z ust mrs. Liverpudding i dwojga starszych przechodniów. Harty Dickson znalazł się bowiem na środku jezdni, dopadł rozjuszonych koni, schwycił uzdę i uczepiwszy się jej całym ciężarem ciała – przez kilka minut wleczony był przez konie.
Jednak energia i siła woli zwyciężyła rozkiełznane konie.
Drżąc jeszcze na całym ciele, siwki zatrzymały się.
Ktoś ze służby lorda dostrzegł tę scenę, choć trwała ona zaledwie kilka chwil.
Zbiegli się ludzie, obstąpili powóz i z podziwem przyglądali się człowiekowi, który w sposób tak brawurowy, z narażeniem się na ciężkie obrażenia uratował obie panie od niechybnej zguby.
Mała rączka wyciągnęła się do detektywa.
– Uratował nam pan życie, mylordzie. Jak mamy panu dziękować?
Detektyw skłonił się nisko.
– Jak się czuje ta pani? – rzekł, wskazując na lady, leżącą bez przytomności w objęciach przyjaciółki.
– Jest cierpiąca. Z przerażenia straciła przytomność.
– Trzeba czym prędzej wezwać lekarza. Obu paniom należy się odpoczynek.
– Gdzie go znajdziemy, – rzekła Angela, wiodąc wokół niespokojnym wzrokiem, skoro lorda nie ma... Zresztą, gdy lord powróci z polowania – również nie zaznamy spokoju.
– Pozwolą panie, że się nimi dalej zajmę: jestem lord Mandleroy.
Panie z wdzięcznością przyjęty usługi swego zbawcy.
Dickson pomógł Angeli wysiąść z wozu, po czym wziął w swe mocne ręce ciągle jeszcze zemdloną kobietę i przeniósł do pałacu.
Z wzrokiem jakby zagubionym w oddali szła bezwolna i zamyślona Angela za Dicksonem, niosącym jej przyjaciółkę.
Milcząca służba otworzyła skrzydła szerokich drzwi, wiodących do buduaru chorej, gdzie Harry Dickson wszedł na palcach.
Ściany pokoju były obite jedwabiem koloru lekko błękitnawego. Światło było tu przyćmione...
Dickson złożył lady na łóżku i oddał ja pod opiekę pokojówki.
Gdy wychodził, minął się w progu z Angelą.
– Moja kochana Bessy... Moja droga Bessy, – powtarzała do siebie młoda kobieta jakby nie zupełnie przytomna.
Dickson przejął inicjatywę w tym domu w swoje ręce: posłał lokaja po lekarza, stajennego zaś na pocztę z depeszą do lorda. Poinformował służbę, że mieszka naprzeciwko i że można go w każdej chwili wezwać – po czym, błogosławiąc przypadek, który od razu wprowadził go w stosunki rodzinne lorda – udał się do swego mieszkania.
Mrs. Liverpudding czekała na swego lokatora z niecierpliwością. Przywdziała jakąś barwną chustkę, zacierała ręce i była niezwykle uroczysta:
– Cześć bohaterowi! Cześć i sława! – wołała od proga. Podeszła potem do detektywa, uścisnęła mu dłoń serdecznie i nawet dygnęła głęboko. – Jestem tak dumna, że u mnie mieszka tak dzielny i odważny człowiek, – dodała cała zapłoniona.
Dickson był tymi owacjami trochę zażenowany.
Skrył się czym prędzej w swym pokoju i umył unurzone po walce z siwkami ręce.
Po godzinie, mniej więcej, postanowił detektyw jeszcze raz udać się do pałacu lorda.
Dickson uważał, że należy korzystać z okazji i rozejrzeć się w tym dziwny domu dokładniej. Kto wie, czy gdy lord powróci – nie zamknie swemu sąsiadowi domu. A ponadto zachowanie Angeli było tak dziwne, że należało o ile możności jak najgłębiej wniknąć w jego przyczyny. Wreszcie, przecież obowiązkiem owego zbawcy było dowiedzieć się jak się obie panie miewają.
Dickson zadzwonił do drzwi pałacu.
Lokaj, który, jak ustalił detektyw, na imię miał James, oświadczył gościowi od proga, że panie czują się lepiej. Widać było, że lokaj nie zamierza prosić gościa do domu.
– Chciałbym jeszcze kilka słów zamienić z lady Angelą.
– Z lady Angelą, – powtórzył lokaj... Kiedy pani...
Służący wahał się. Nie wiedział, co uczynić.
– Cóż to, nie wolno wejść do domu nawet człowiekowi, który się szczerze interesuje zdrowiem tych pań?...
Lokaj był mocno zakłopotany.
– Ja przecież bardzo dobrze rozumiem, że komu jak komu, ale szanownemu panu należą się tu wszelkie honory, bo lord uratował życie naszych pań... Ale chodzi o to, że nasz lord nie pozwala, bym wpuszczał do pałacu obcych, gdy go nie ma w domu.
– Proszę jednak poprosić lady Angelę... Muszę się jeszcze od niej kilku szczegółów o stanie zdrowia lady Bessy koniecznie dowiedzieć.
– W takim razie niech mylord pozwoli do salonu.
Z salonu prowadziły drzwi do niewielkiej biblioteki. Dickson przeszedł do tego pokoju. W szafie i na stole leżały książki.
„Hipnotyzm i telepatia” – czytał Dickson. – „Utajone siły człowieka”. – „Medium i sugestia”. – „Stan kataleptyczny i jego rodzaje”.
Takie tytuły dzieł, znajdujących się w bibliotece czytał Dickson z rosnącym zdumieniem. Kto mógł w tym domu czytać te dzieła...
Z dala rozległy się lekkie i powolne kroki.
W progu stanęła Angelą. Była wyjątkowa blada. Oczy miała utkwione w ziemię, napółprzymknięte powieki...
– Czy pan mnie wzywał, – rzekła półgłosem.
– Nie, – odparł Dickson, wpatrzony w młodą i piękną kobietę, jakby ujrzał jakieś zjawisko nadprzyrodzone.
– Zdawało mi się, że ktoś mnie wzywał, słyszałam wezwanie...
– Może to był lord?
Czy się Dickson mylił?... Może mu się tylko zdawało, że młoda i piękna kobieta na dźwięk słowa „lord” drgnęła?...
Aby się co do tego upewnić, Dickson powtórzył głośno i wyraźnie.
– Wysłałem już depeszę. Lord Worthfield będzie tutaj za kilka godzin.
Tak, nie było wątpliwości. Angela Sorel lękała się panicznie lorda Worthfielda. Na dźwięk jego nazwiska już nie drgnęła, ale drżała teraz mocno.
– Jak się miewa lady?
– Dziękuję panu. Jest tylko bardzo osłabiona. Należy nam się obu spokój, jak największy spokój.
– Czemu się zatem pani nie położy?
– Nie mogę, lordzie, – brzmiała odpowiedź pełna rezygnacji i smutku.
– Dlaczego nie może pani, lady Angela.
– Lord przyjedzie. Muszę go przywitać....
– Jeśli pani zechce, przyjmę lorda zamiast pani.
Dickson zdołał ja wreszcie skłonić, by się zgodziła. Wyszła wolnym krokiem, jakby napółprzytomna. Jakby tylko jej ciało było obecne, a duch odległy, gdzieś błądzący w przestrzeni, nie miał nic z otaczającym światem wspólnego.
Jeszcze kilka minut pozostawał Dickson w tym mieszkaniu. Kierował się właśnie ku wyjściu, gdy dosłyszał zgrzyt hamulców z ulicy.
Ostry i głuchy głos rozległ się w przedpokoju. W progu salonu stanął mężczyzna rosły i silnie zbudowany.
– Jestem lord Worthfield, – przedstawił się dość sztywno.
Dickson spojrzał w czarne i głębokie oczy gospodarza, błyszczące teraz złym i jakby utajonym ogniem i wymienił swe przybrane nazwisko.
– A więc to pan, mylordzie jest owym szlachetnym zbawcą uciśnionych? – ironizował lord.
– Zechce pan zwolnić mnie od tytułu „zbawcy” i od epitetu „szlachetny”, – rzekł Dickson ostro.
– Powiedzmy zatem, że działał pan z uczucia czystej miłości bliźniego, czy zgadza się pan na takie postawienie sprawy?...
W tonie mówiącego, jeszcze bardziej niż w jego słowach wyczuwało się ironię.
Gdy jednak stwierdził, że gość się nachmurzył, począł się tłumaczyć:
– Niech mi pan daruje: jestem niepoprawnym kpiarzem. Jestem panu szczerze wdzięczny za uratowanie życia mej żony i przyjaciółki.
Podziękowanie to brzmiało bardzo chłodno.
Harry Dickson podniósł się, by pożegnać lorda, ale gospodarz zatrzymał go i prosił, aby nie odchodził.
– Czy sądzi pan, że moje przybycie było konieczne? – rzekł po chwili.
– Gdyby mi się tak nie wydawało, nie wzywałbym pana, mylordzie.
– A jednak zdaje mi się, że stan zdrowia mej żony od pierwszej chwili obaw nie budził i że mogłem nie przerywać sobie polowania.
Lokaj wniósł cygara i wino. Lord wydał dyspozycje do kolacji. Pragnął koniecznie zatrzymać, lorda Mandleroy na kolacji.
– Czy zajmuje się pan spirytyzmem, mylordzie? – postawił nagłe pytanie Dickson.
– Zlekka tylko. Zastanowiła pana pewnie kolekcja książek tego rodzaju w mojej bibliotece? To raczej nasze panie pochłaniają tę niby to naukową lekturę.
– Pan zaś wcale się tymi sprawami nie interesuje?
– Nie.
– Hypnotyzmem również nie?
– Nie powiem, bym się tym interesował mimo, że podobno mam w tym kierunku zdolności. Popisywałem się rozmaitymi sztuczkami z dziedziny sugestii i hypnozy. Ale – powtarzam – uważam je tylko za sztuczki.
– Czy zwykł pan posługiwać się przy tych doświadczeniach medium?
Detektyw czekał na odpowiedź z wzrokiem utkwionym w oczach lorda Worthfielda. Ale nieprzyjazny mu przypadek chciał, że w drzwiach stanął właśnie w tej chwili lokaj i zaanonsował:
– Podane do stołu, mylordzie!
Lord Worthfield poprowadził lorda Mandleroya do stołu.
Jedzenie było smaczne, wina doskonałe, a stół lśnił od kryształów i srebra. Panie nie zjawiły się przy stole. Pokojówka zameldowała w ich imieniu, że zejść nie mogą i proszą, by ich nieobecność wybaczyć.
Dickson był głodny i delektował się znakomitą kuchnią lorda. Kolacja trwała dość długo. Było już koło północy, gdy lord, jakoś trochę uprzejmiejszy, zwrócił się do swego gościa:
– Nie słyszał pan, mylordzie, o mej kolekcji broni?
Dickson przyznał się ze skruchą, że nikt mu o niej nie wspominał.
– To dziwne. Kolekcja moja, zwłaszcza jeśli chodzi o broń szczepów afrykańskich jest bodaj czy nie najbogatsza na świecie. Jeśli te rzeczy pana interesują – bardzo proszę.
Dickson zgodził się na te propozycję. Interesowały go te zbiory szczerze, poza tym liczył, że może tą drogą dowie się czegoś nowego, coby ułatwiło mu rozwikłanie zagadki, jaką w tym domu wyczuwał.
W dwóch dużych salach porozmieszczał lord na ścianach i na bocznych specjalnych przepierzeniach setki i tysiące najrozmaitszych strzał, dzirytów, lanc, włóczni i oszczepów, noży, kordelasów, jataganów, sztyletów i tarczy.
Zbiory były istotnie piękne, sklasyfikowane z dużą znajomością rzeczy i przedstawiały wielką wartość naukową.
Gospodarz udzielał swemu gościowi wyjaśnień rzeczowych i pełnych zamiłowania.
– Choćby ta strzała, mylordzie. Przesycona jest, – mówił lord Worthfield, zdejmując jedną ze strzał ze ściany, – jakąś prastarą, nieznaną chemikom trucizną. Najlżejsze nakłucie, najsłabsze skaleczenie tą strzałą, a śmierć – pewna.
Kawę podano w gabinecie lorda.
Dickson skorzystał, że rozmowa na temat kolekcji zbroi stała się już nieaktualna i poruszył inny temat.
– Czy lady Worthfield cierpi już od dawna?
– Od szeregu lat, – odparł lord z odcieniem smutku w głosie.
– Lady Angela wydaje mi się bardzo oddaną i troskliwą opiekunką tej chorej.
– A tak... Obie panie znają się od dzieciństwa i łączy je serdeczna przyjaźń.
– Lady Angela wydaje mi się jakaś dziwna, jakby nie z tego świata, – rzekł Dickson.
Lord skinął głową z uśmiechem:
– A tak. To bardzo skomplikowany charakter. Ale ma serce złote.
Znów zapadło milczenie. W jadalni wybił zegar dwunastą.
W chwilę potem otworzyły się drzwi gabinetu. Stanęła w nich biała smukła sylwetka.
Była to Angela.
Poruszała się ostrymi ruchami lunatyczki. Oczy miała zamknięte prawie zupełnie. Głosem nieswoim, głosem automatu rzekła:
– Zdawało mi się, że mnie ktoś wzywał... że mnie... tu... wołano...
Obaj mężczyźni wstali. Lord zbladł, ale była to bladość z wściekłości a nie leku.
W jego oczach zagrały złe błyski. Podszedł do młodej i pięknej kobiety, ciągle stojącej w progu i zatapiając swój wzrok w jej oczach syknął:
– Wracaj! Ja tak – chcę!
Angela obróciła się powoli, i wyszła krokiem automatu.ZBRODNIA
Lord Worthfield – szarlatan, czy uczony, zbrodniarz, czy tylko człowiek bez serca?...
Te pytania zadawał sobie naprzemian Harry Dickson, gdy późną nocą opuścił mieszkanie lorda i zastanawiając się nad nimi – długo nie mógł zasnąć.
Mimo zmęczenia i niewyspania nazajutrz już bardzo wcześnie był detektyw na nogach.
Wyszedł na taras, by zażyć rannego chłodu i wsłuchać się w poranny koncert ptactwa. W głębokim fotelu, w ciszy zupełnej, dopiero teraz odpoczywał Dickson prawdziwie.
Nagle od strony pałacu lorda Worthfielda doszedł go przenikliwy krzyk.
Ktoś zbiegł z górnego piętra pałacu, gdzie mieszkała służba. Po chwili kilku ludzi ze służby poczęło się z dziwnym podnieceniem krzątać po dużym domu, wreszcie stary lokaj James wybiegł przed dom i jak bezradne dziecko zaczął wołać:
– Na pomoc! Nasza pani! Na pomoc!...
Ulica była pusta. Nikt nie mógł dosłyszeć tych wezwań. Dosłyszał je tylko jeden Harry Dickson.
Przebiegł na drugą stronę ulicy.
– Co się stało?!
– Pani! Pani nie żyje!
– Umarła, tej nocy?
– Tak. Ale nie umarła zwykłą śmiercią! Zbrodnia! Zabili ją!
Lament i narzekania służby były ogólne. Lady Bessy cieszyła się prawdziwą miłością swego personelu domowego.
Harry Dickson zmarszczył brwi. Stał się, jak zawsze, gdy przystępował do swej pracy zawodowej – spokojny i.......................................