- W empik go
W sieci pajęczej - ebook
W sieci pajęczej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 222 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest jedno nieduże miasteczko, które się nazywa Czarnebłoto.
Wygląda ono, – pisz, maluj, –jako wszystkie nasze miasteczka; ma wielki rynek, dokoła niego kramy i sklepiki, ma zajazd „pod Zielonym Łabedziem”, chociaż jako żywo nikt zielonego łabędzia nie widział,–ma ze trzydzieści szynkowni, magistrat, kozę z okratowanemi oknami, aptekę… juk zwyczajnie miasteczko.
Żydów w niem parę tysięcy i ci sam środek miasta zajmują, mieszczan, rolników i rzemieślników kilkuset zaledwie. Ci mają swoje domki na ubocznych uliczkach, pola porozrzucane zagonkami w różnych stronach, zaś stodoły za miastem w rzędzie, jedna obok drugiej, tak że na wypadek ognia odrazu wszystkie spłonąć mogą, jak zapałki.
Czarnobłocki kościół i plebanja znajdują się za miastem w oddaleniu, ukryte w zieloności lip i smukłych topoli.
Czarnebłoto leży na wzgórzu, a dokoła niego wioski włościan i drobnej szlachty zagonowej: Ol szauka, Brzozówka, Wierzbówku, Zatraceniec, Koziedołki, Ciepła Wola, Zimna Wola, Kurza Wólka, Lisia Wólka; pola, łąki, lasy, stawy, rzeczki, gdzieniegdzie młyn, folwark, a Czarnebłoto w samym środku.
Tak, jak to u nas–a jeżeli odjechać o parę mil dalej, to znów się znajdzie pola, łąki, lasy, wioski i folwarki, rozrzucone w tem wielkiem kole, które oko ludzkie obejmuje; w samem jego środku znajdzie się inna mieścina, dajmy na to Białebloto, i tak wciąż; w każdem kole mieścina: Bosekaczki, Kopytków, Ogonów, a dokoła wioski i folwarki.
Małe dziecko nawet wie, że tak jest, ale nie zastanawia się nad pytaniem, dlaczego?
W Czarnembłocie był jeden żydek, Uszer Engelman, chudy, przygarbiony, całe życie spędził nad księgami i lubił o różnych rzeczach myśleć.
Miał czas. Nie rozbolał go krzyż po ciężkiej robocie, nie doznawał nigdy uczucia tego zmęczenia, co człowieka do snu kłoni i jak kłodę na posłanie powala, ale owszem, nieraz spać nie mogąc, siadał na przyzbie przed swojem domostwem, zapalał fajkę i myślał.
Otoż, dumając o tych miasteczkach i o wioskach dokoła nich rozrzuconych, rysował sobie w myśli nasz cały światek. Miasteczko – środek, wioski–jakby koło, i znów miasteczko – środek i znowuż wioski–koło. Wykreślił to i na papierze i zrobiło się z tego coś jakby siatka.
I cóż to znaczy?
O! znaczy dużo. Uszer wymiarkował, ie wobec tej siatki ani jeden korczyk zboża, wymłócony w chłopskiej stodole, ani jedno cielę, wyhodowane w oborze, ani jedna kura, jajko nawet, nie może się wydostać z tego wioskowego kota, nie zawadziwszy o środek, to jest o mieścinę żydowską.
I wymiarkował także, że nie masz takiej wioski, do której nie prowadziłaby droga przez miasteczko, ani takiego miasteczka, do którego droga nie prowadziłaby przez wioskę: że zaś we wsiach mieszkają włościanie i szlachta, a w miasteczkach żydkowie, a na świecie panuje ciągły ruch, wiec jedni o drugich nieustannie ocierać się muszą.
Jeżeli owca przechodzi przez gęste krzaki, to na każdym zostawia trochę wełny; dla owey strata nieduża, a ptaki mają z tego posłanie do gniazd; jeżeli chłop wiezie zboże w starym worku, to ziarna sypią się po drodze–chłopu strata niewielka, a ptaki mają z tego pożywienie; – jeżeli wieś ociera się o miasteczko, zawsze przy miasteczku coś zostaje; wsi niewielka strata, a miasteczko ma z tego życie.
Tak miarkował sobie ów Uszer swoim starozakonnym sposobem.
Czarnebłoto stało na wzgórku, a jak twierdzą ludzie, rzecz znający, to wzgórze utworzyło się ze śmieci. Od wielu pokoleń te śmiecie się zbierały i zbierają, a domy, chociaż niedawno stawiane, zagłębiają się w ziemię coraz bardziej, bo owa skorupa śmieciowa z każdym rokiem grubieje i rośnie.
Słusznie mówi Małka, właścicielka sklepu i zajazdu „pod Zielonym Łabędziem”, że człowiek żyje od godziny do godziny, od jarmarku do jarmarku.
Zdanie to podzielają w Czarnembłocie wszyscy żydzi bez wyjątku; pisze się na nie dorosły, czy nieletni, bogaty kupiec zbożowy i najbiedniejszy łapserdak; dla każdego bowiem dzień jarmarczny jest dniem radości i wesela.
Zawczasu też mieszkańcy Czarnegobłota czynią przygotowania, aby wystąpić godnie w chwili tak ważnej.
Kupcy sprowadzają świeży towar do sklepów, szynkarze trunki, przekupnie szykują pieniądze, faktorzy jeżyki, biedne żydówki starają sie zawczasu o zapas niedojrzałych owoców, pieką pierniki, makagigi, obwarzanki, cale miasto jest w ruchu gorączkowym.
Nietylko w Czarnembłocie o jarmarku myśląno, ale… i w okolicy robiono przygotowania na ten dzień ważny.
Drobna szlachta i chłopi robili przegląd dobytku i namyślali się, coby kupić, a co sprzedać; kobiety myślały o trzodzie, drobiu, o nabiale, jako o środkach do zdobycia chustek kraciastych, perkalików, płócienek, wstążek, korali i bursztynów U szkła, paciorków i tych rozmaitych świecideł, bez których wiejska elegantka nie może się obejść.
Cała prawie ludność wioskowa była gotową do wielkiej wyprawy, a dodać trzeba, że w okolicy wioski były gęsto zamieszkałe w części przez chłopów, w części przez drobna szlachtę zagonową. Oprócz tych wiosek w okolicy były wielkie dobra, należące do dwóch hrabiów. Obadwaj ci panowie gospodarstwem sami się nie zajmowali i w ogóle zaglądali rzadko do swych dóbr, które, podzielone na drobniejsze folwarki, wypuszczali w dzierżawę. Było więc sporo dzierżawców, rządców, (konomów, leśniczych i pani Malka miała zupełną słuszność, że pięciu małych dzierżawców daje miasteczku znacznie więcej dochodu i korzyści, niż jeden duży dziedzic.
Już w przeddzień jarmarku, na noc dążyli chłopi pieszo; ów krowę, ów wołu, albo inne zwierzę prowadząc, a odpoczywali przy gościńcu, w polu lub w lesie. Wlokły się wozy rzemieślników z sąsiednich miasteczek, wozy bednarzy, szewców, czapników, którzy od wczesnego ranka mieli rozbić swe kramy na rynku.
Z nastaniem dnia największy się ruch rozpoczyna!…
Wszystkiemi drogami, dróżkami, które do Czarnegobłota wiodły, ciągnęły wozy, biedki, bryczki, dryndule najrozmaitszych fasonów, a ludu pieszego, jak mrowia.
Można się było obawiać, czy ta wielka ilość ludzi zmieści się w tak małej mieścinie? czy przygotowane przez zabiegliwych szynkarzy zapasy napojów i żywności wystarczą? Próżna obawa!
Wiadomo z praktyki od najdawniejszych czasów, że Czarnebłoto pomimo swojej pozornej szczupłości jest niesłychanie pakowne.
Podobne ono jest do wańtucha od wełny, który sani przez się woale nie wielki, gdy go wypchać, wygląda jak wielka wydłużona baryła; ma ono piękny rynek, ma place na użytek jarmarczny przeznaczone, targ bydlęcy, koński i świński.
Targi te rozległe są i nie było zdarzenia, nawet podczas najświetniejszych jarmarków, żeby miejsca na nich zabrakło.
Drogą od Olszanki do Czarnegobłota wiodącą jedzie wierzchem na chudej szjapie ogromnie czupurny jegomość.
Szkapa pod nim okiełznana i osiodłana. Co prawda siodło nie nadto wspaniałe: stara, zniszczona terlica, gołem drzewem świecąca, bo skóra z niej zlazła miejscami; ale zawsze siodło, ze strzemionami, jak się należy.
Człowiek, natem siodle siedzący, ma nos potężny, trochę czerwony, wąsiska konopiaste, wielkie, wyraz twarzy zawadjacki, czapkę na bakier.
Ubrany jest w surdut sukienny szaraczkowy, spodnie z płócienka domowej roboty, w kraty, czerwone z niebieskiem, buty z cholewami do kolan. Rękę ma narobioną, jak chłop, chociaż chłopem nie jest; cała okolica wie doskonale, że to pan Walenty Wasążek, szlachcic zagonowy z Olszanki.
Ma on własną posiedzi ilność z obejściem i dziewięć morgów gruntu w jedenastu kawałkach wąziutkich, a długich niesłychanie.
Niegdyś miał trochę piękniejszą fortunę, ale sporo ziomi sprzedać musiał na „prawo”, bo procesował się wciąż, a zamiłowanie do spraw miał takie, że byle o najmniejszą bagatelę skargi do sądu podawał.
Zaledwie się ożenił i gospodarstwo na siebie objął, zaraz ze szwagrami taniec po sądach rozpoczął i wodzili się o te długie zagony od instancji do instancji, a że, jeden drugiemu rozmyślnie przytem psoty robili, zabijali cielęta, ukręcali łby gęsiom i sami się często za czupryny brali, więc oprócz spraw cywilnych, rosły ciągle karne, z rożnem szczęściem dla jednej i dla drugiej strony prowadzone.
Już się Wasążek i dzieci dochował, już mu i ogromne wąsiska urosły, gdy zagonki posagowe w spokojne posiadanie objął, ale nie żałował ani pieniędzy, ani czasu straconego, bo kawał świata zwiedził, sądy najrozmaitsze poznał, prawa się owąchał tak, że aż kodeks od niego zalatywał, a artykuły wszelkie sypał z pamięci, jak groch z worka.
Żaden z jego sąsiadów do takiej biegłości nie doszedł, chociaż też byli to ludzie na różne sposoby wypraktykowani i posiwieli w procesach. To też równać się z nim nawet nie śmieli, a w razie potrzeby sami przychodzili o radę prosić.
W takich wypadkach Wasążek zasiadał z powagą na ławie w izbie, lub też na kamieniu przed chatą i odrazu, bez żadnego przygotowania, okiem nawet nie mrugnąwszy–wykład miał, gesto go artykułami prawa przeplatając.
– I niech wam się nie zdaje, ludzie – mówi!–że Wasążek jeno na małe sprawy znawca. Ho! ho! zna on ci i kredytorstwo i hypoteczność, wie dobrze, z którego boku się co zaczyna i gdzie się kończy…
Jechał pan Wasążek stępa, fajeczkę ćmił i o nowym procesie myslał, gdyż z przechodniami i przejeżdżającymi w rozmowę się nie wdawał, a na powitania ledwie że głową raczył kiwać.
W tem usłyszał poza sobą turkot i wołanie:
– Wio, wio!
Obejrzał się i wstrzymał trochę szkapę. Niebawem jadący zrównał się z nim.
Był to Jukiel, pachciarz z Zatraceńca, dobrze znany w okolicy Jukiel Katz, bardzo sprytny i obrotny żydek.
Jukiel siedział wysoko na tak dobrze wyładowanej biedzie, że dziw, jakim sposobem mogł się na niej utrzymać.
– Ho! ho! –zawołał basem Walenty – a niechże cię psy zjedzą, Juklu, toś biedę wypchał dopiero!
– Każdy człowiek swoją biedę pcha–-odparł żyd – a tymczasem dzień dobry panu Walentemu.
– Dzień dobry! Ma się rozumieć; że będzie dobry. Dla takiego spekulanta, jak Jukiel, jarmark to żniwo.
– Jak czasem. Trafi się dobry, trafi się gałgan i częściej gałgan niż dobry, a ten, choć niby powinien być najlepszy, niewiadomo jeszcze, jaki będzie…
– Wielki będzie, nadzwyczajny!
– Skąd to można wiedzieć?
– A toć ludu wali moc! Jak muchy czernieją po drodze. Ile to przed nami? ile za nami? a przecież ta droga nie jedna! O! panie Jukiel, czujesz ty, że będzie dobry jarmark, skoroś tak biedę wypchał, że siedzisz na niej tak, jak na wielbłądzie.
– To same drobiazgi, więcej powiózł mój syn wozem.
– Ha! dawni izraelitowie jeździli podobnoś i na wielbłądach i na inszych bestjach, prawda?
– Albo ja wiem; ja przy tem nic byłem zresztą co mnie do tego, ja mam swojego konia i biedkę – to dosyć dla mnie.
– Niema się co wstydzić: jeździli starodawni żydowie na wielbłądach, bo jeździli – i mannę, bywało, swego czasu jedli, aż im sic uszy trzęsły, ale że im coś do łba przystąpiło i zgrymasili, tedy muszą jeść czosnek. Może nieprawda, panie Jukiel?
Żyd ramionami ruszył.
– Panie Walenty – rzekł – na co wasan zaczepia tych Izraelitów, co już od tysiąca lat po marli. Oni już nie handlują, nie szachrują, oni już leżą w ziemi. Daj im wasan leżeć spokojnie i nie rusz ich, a jeżeli masz złość do dzisiejszych, to ich pozwij do sądu, albo rachuj się z nimi innym sposobem.
– Jukiel swój rozum ma, a ja swój.
– To wielka prawda; zostańmy każdy przy swoim, a jeżeli asan chce, to możemy zrobić handelek na co innego.
– No, no nie mamy się o eo sprzeczać. Tak sobie oto powiedziałem, aby gadać. W drodze się nudzi, porozmawiać dobrze. Nie?
– Dlaczego? – owszem. Pan Walenty zapewne chce co kupić na jarmarku?
– Nie.
– To po co wasan jedzie?
– Pieniędzy mi trzeba; muszę spenetrować po mieście, moie znajdę jakiego żydka.
– Przecież asan ma na miejscu w Olszance Chaskla; bardzo porządny człowiek i chętny do każdej dogodności. Dlaczego on panu Walentemu nie dał?
– Obiecywał, że się na jarmarku postara i właśnie dlatego jadę.
– Niech się pan Walenty nie boi; jeżeli Chaskiel przyobiecał, że się postara, to się postara napewno. On słowny jest. Zresztą, dlaczego niema być słowny. Panu Walentemu jeszcze można dać pieniędzy.
– Dlaczego Jukiel mówi, że jeszcze?
– Bo są tacy, którym już dać nie można.
– No, to skoro mnie można, po co mam czekać na Chaskla. Niech Jukiel sam da, będzie i prędzej i pewniej.
– Może jabym dał, ale mnie nie pasuje, trochęby to było niepolitycznie.
– Aha, żydowska hajzówka! Znam ja się natem.
– Asan myśli że asan się zna, a asan się wcale nie zna. Są takie interesa, na których nie każdy może się znać. Kto panu Walentemu powiedział o hajzówce?
– A coż to jest?
– Widzi asan, to jest tylko zwyczajna grzeczność i delikatność; jeden drugiemu nie wydziera chleba z ręki. Czy asan myśli, że teraz łatwo żyć? Wcale nie łatwo, a gdyby jeden drugiemu chciał jeszcze psuć, to chybaby wszyscy z głodu pomarli. Widzi pan Walenty, że niema żadnej hajzówki, tylko delikatność.
– Więc takiem prawem o moim interesie z wami niema co mówie?
– Ja tego nie powiedziałem. Niech pan Walenty będzie około południa u Małki, może ja tam przyjdę, może Chaskiel przyjdzie, a najprędzej przyjdziemy oba. Może być asan spokojny.
– No, to dziękuję wam, bo mi bardzo pilno trzeba pieniędzy.
– Asan pewnie chce gruntu przykupić? Właśnie teraz ziemia niedroga.
– Właśnie, że o grunt idzie, ale nie o kupienie, tylko o co innego. Sąsiad mój, Michał, po przezwaniu Koszałka, w grunt mi się łajdak worał; miedzy, która moja sprawiedliwa i rodzona jest z dziada pradziada, oderżnął mi caluteńką skibę.
– Czy pan Walenty siał na tej miedzy pszenicę?
– Toż Jukiel dziwny, a któż na miedzy sieje? Miedza jest miedza; zielsko jeno na niej rośnie i trawa.
– No, więc w czem on zrobił panu Walentemu stratę?
– On teraz na tej oderżnietej skibie zboże zasieje, ale niedoezekanie jego} Ja zaraz do sądu i żeby mnie miało nie wiem co kosztować, z torbami puszczę.
– Mnie się zdaje, panie Walenty, że dwa lata temu asan miał sprawę w takim samym gatunku.
– Ho! ho! miałem ja i nie jedną.
– i zdaje mi się, że nawet z sąsiadem, Marcinem Sójką. Przypominam sobie ten interes, tylko ta jest różnica, że teraz sąsiad się worał w miedzę pana Walentego, a wtedy pan Walenty. I to też sobie przypominam, że tamtą sprawę pan Walenty przegrał.