Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W sieci pajęczej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W sieci pajęczej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 222 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY.

Jest jed­no nie­du­że mia­stecz­ko, któ­re się na­zy­wa Czar­ne­bło­to.

Wy­glą­da ono, – pisz, ma­luj, –jako wszyst­kie na­sze mia­stecz­ka; ma wiel­ki ry­nek, do­ko­ła nie­go kra­my i skle­pi­ki, ma za­jazd „pod Zie­lo­nym Ła­be­dziem”, cho­ciaż jako żywo nikt zie­lo­ne­go ła­bę­dzia nie wi­dział,–ma ze trzy­dzie­ści szyn­kow­ni, ma­gi­strat, kozę z okra­to­wa­ne­mi okna­mi, ap­te­kę… juk zwy­czaj­nie mia­stecz­ko.

Ży­dów w niem parę ty­się­cy i ci sam śro­dek mia­sta zaj­mu­ją, miesz­czan, rol­ni­ków i rze­mieśl­ni­ków kil­ku­set za­le­d­wie. Ci mają swo­je dom­ki na ubocz­nych ulicz­kach, pola po­roz­rzu­ca­ne za­gon­ka­mi w róż­nych stro­nach, zaś sto­do­ły za mia­stem w rzę­dzie, jed­na obok dru­giej, tak że na wy­pa­dek ognia od­ra­zu wszyst­kie spło­nąć mogą, jak za­pał­ki.

Czar­no­błoc­ki ko­ściół i ple­ban­ja znaj­du­ją się za mia­stem w od­da­le­niu, ukry­te w zie­lo­no­ści lip i smu­kłych to­po­li.

Czar­ne­bło­to leży na wzgó­rzu, a do­ko­ła nie­go wio­ski wło­ścian i drob­nej szlach­ty za­go­no­wej: Ol szau­ka, Brzo­zów­ka, Wierz­bów­ku, Za­tra­ce­niec, Ko­zie­doł­ki, Cie­pła Wola, Zim­na Wola, Ku­rza Wól­ka, Li­sia Wól­ka; pola, łąki, lasy, sta­wy, rzecz­ki, gdzie­nieg­dzie młyn, fol­wark, a Czar­ne­bło­to w sa­mym środ­ku.

Tak, jak to u nas–a je­że­li od­je­chać o parę mil da­lej, to znów się znaj­dzie pola, łąki, lasy, wio­ski i fol­war­ki, roz­rzu­co­ne w tem wiel­kiem kole, któ­re oko ludz­kie obej­mu­je; w sa­mem jego środ­ku znaj­dzie się inna mie­ści­na, daj­my na to Bia­łe­blo­to, i tak wciąż; w każ­dem kole mie­ści­na: Bo­se­kacz­ki, Ko­pyt­ków, Ogo­nów, a do­ko­ła wio­ski i fol­war­ki.

Małe dziec­ko na­wet wie, że tak jest, ale nie za­sta­na­wia się nad py­ta­niem, dla­cze­go?

W Czar­nem­bło­cie był je­den ży­dek, Uszer En­gel­man, chu­dy, przy­gar­bio­ny, całe ży­cie spę­dził nad księ­ga­mi i lu­bił o róż­nych rze­czach my­śleć.

Miał czas. Nie roz­bo­lał go krzyż po cięż­kiej ro­bo­cie, nie do­zna­wał nig­dy uczu­cia tego zmę­cze­nia, co czło­wie­ka do snu kło­ni i jak kło­dę na po­sła­nie po­wa­la, ale owszem, nie­raz spać nie mo­gąc, sia­dał na przy­zbie przed swo­jem do­mo­stwem, za­pa­lał faj­kę i my­ślał.

Otoż, du­ma­jąc o tych mia­stecz­kach i o wio­skach do­ko­ła nich roz­rzu­co­nych, ry­so­wał so­bie w my­śli nasz cały świa­tek. Mia­stecz­ko – śro­dek, wio­ski–jak­by koło, i znów mia­stecz­ko – śro­dek i zno­wuż wio­ski–koło. Wy­kre­ślił to i na pa­pie­rze i zro­bi­ło się z tego coś jak­by siat­ka.

I cóż to zna­czy?

O! zna­czy dużo. Uszer wy­miar­ko­wał, ie wo­bec tej siat­ki ani je­den kor­czyk zbo­ża, wy­młó­co­ny w chłop­skiej sto­do­le, ani jed­no cie­lę, wy­ho­do­wa­ne w obo­rze, ani jed­na kura, jaj­ko na­wet, nie może się wy­do­stać z tego wio­sko­we­go kota, nie za­wa­dziw­szy o śro­dek, to jest o mie­ści­nę ży­dow­ską.

I wy­miar­ko­wał tak­że, że nie masz ta­kiej wio­ski, do któ­rej nie pro­wa­dzi­ła­by dro­ga przez mia­stecz­ko, ani ta­kie­go mia­stecz­ka, do któ­re­go dro­ga nie pro­wa­dzi­ła­by przez wio­skę: że zaś we wsiach miesz­ka­ją wło­ścia­nie i szlach­ta, a w mia­stecz­kach żyd­ko­wie, a na świe­cie pa­nu­je cią­gły ruch, wiec jed­ni o dru­gich nie­ustan­nie ocie­rać się mu­szą.

Je­że­li owca prze­cho­dzi przez gę­ste krza­ki, to na każ­dym zo­sta­wia tro­chę weł­ny; dla owey stra­ta nie­du­ża, a pta­ki mają z tego po­sła­nie do gniazd; je­że­li chłop wie­zie zbo­że w sta­rym wor­ku, to ziar­na sy­pią się po dro­dze–chło­pu stra­ta nie­wiel­ka, a pta­ki mają z tego po­ży­wie­nie; – je­że­li wieś ocie­ra się o mia­stecz­ko, za­wsze przy mia­stecz­ku coś zo­sta­je; wsi nie­wiel­ka stra­ta, a mia­stecz­ko ma z tego ży­cie.

Tak miar­ko­wał so­bie ów Uszer swo­im sta­ro­za­kon­nym spo­so­bem.

Czar­ne­bło­to sta­ło na wzgór­ku, a jak twier­dzą lu­dzie, rzecz zna­ją­cy, to wzgó­rze utwo­rzy­ło się ze śmie­ci. Od wie­lu po­ko­leń te śmie­cie się zbie­ra­ły i zbie­ra­ją, a domy, cho­ciaż nie­daw­no sta­wia­ne, za­głę­bia­ją się w zie­mię co­raz bar­dziej, bo owa sko­ru­pa śmie­cio­wa z każ­dym ro­kiem gru­bie­je i ro­śnie.

Słusz­nie mówi Mał­ka, wła­ści­ciel­ka skle­pu i za­jaz­du „pod Zie­lo­nym Ła­bę­dziem”, że czło­wiek żyje od go­dzi­ny do go­dzi­ny, od jar­mar­ku do jar­mar­ku.

Zda­nie to po­dzie­la­ją w Czar­nem­bło­cie wszy­scy ży­dzi bez wy­jąt­ku; pi­sze się na nie do­ro­sły, czy nie­let­ni, bo­ga­ty ku­piec zbo­żo­wy i naj­bied­niej­szy łap­ser­dak; dla każ­de­go bo­wiem dzień jar­marcz­ny jest dniem ra­do­ści i we­se­la.

Za­wcza­su też miesz­kań­cy Czar­ne­go­bło­ta czy­nią przy­go­to­wa­nia, aby wy­stą­pić god­nie w chwi­li tak waż­nej.

Kup­cy spro­wa­dza­ją świe­ży to­war do skle­pów, szyn­ka­rze trun­ki, prze­kup­nie szy­ku­ją pie­nią­dze, fak­to­rzy je­ży­ki, bied­ne ży­dów­ki sta­ra­ją sie za­wcza­su o za­pas nie­doj­rza­łych owo­ców, pie­ką pier­ni­ki, ma­ka­gi­gi, ob­wa­rzan­ki, cale mia­sto jest w ru­chu go­rącz­ko­wym.

Nie­tyl­ko w Czar­nem­bło­cie o jar­mar­ku my­ślą­no, ale… i w oko­li­cy ro­bio­no przy­go­to­wa­nia na ten dzień waż­ny.

Drob­na szlach­ta i chło­pi ro­bi­li prze­gląd do­byt­ku i na­my­śla­li się, coby ku­pić, a co sprze­dać; ko­bie­ty my­śla­ły o trzo­dzie, dro­biu, o na­bia­le, jako o środ­kach do zdo­by­cia chu­s­tek kra­cia­stych, per­ka­li­ków, płó­cie­nek, wstą­żek, ko­ra­li i bursz­ty­nów U szkła, pa­cior­ków i tych roz­ma­itych świe­ci­deł, bez któ­rych wiej­ska ele­gant­ka nie może się obejść.

Cała pra­wie lud­ność wio­sko­wa była go­to­wą do wiel­kiej wy­pra­wy, a do­dać trze­ba, że w oko­li­cy wio­ski były gę­sto za­miesz­ka­łe w czę­ści przez chło­pów, w czę­ści przez drob­na szlach­tę za­go­no­wą. Oprócz tych wio­sek w oko­li­cy były wiel­kie do­bra, na­le­żą­ce do dwóch hra­biów. Oba­dwaj ci pa­no­wie go­spo­dar­stwem sami się nie zaj­mo­wa­li i w ogó­le za­glą­da­li rzad­ko do swych dóbr, któ­re, po­dzie­lo­ne na drob­niej­sze fol­war­ki, wy­pusz­cza­li w dzier­ża­wę. Było więc spo­ro dzier­żaw­ców, rząd­ców, (ko­no­mów, le­śni­czych i pani Mal­ka mia­ła zu­peł­ną słusz­ność, że pię­ciu ma­łych dzier­żaw­ców daje mia­stecz­ku znacz­nie wię­cej do­cho­du i ko­rzy­ści, niż je­den duży dzie­dzic.

Już w przed­dzień jar­mar­ku, na noc dą­ży­li chło­pi pie­szo; ów kro­wę, ów wołu, albo inne zwie­rzę pro­wa­dząc, a od­po­czy­wa­li przy go­ściń­cu, w polu lub w le­sie. Wlo­kły się wozy rze­mieśl­ni­ków z są­sied­nich mia­ste­czek, wozy bed­na­rzy, szew­ców, czap­ni­ków, któ­rzy od wcze­sne­go ran­ka mie­li roz­bić swe kra­my na ryn­ku.

Z na­sta­niem dnia naj­więk­szy się ruch roz­po­czy­na!…

Wszyst­kie­mi dro­ga­mi, dróż­ka­mi, któ­re do Czar­ne­go­bło­ta wio­dły, cią­gnę­ły wozy, bied­ki, brycz­ki, dryn­du­le naj­roz­ma­it­szych fa­so­nów, a ludu pie­sze­go, jak mro­wia.

Moż­na się było oba­wiać, czy ta wiel­ka ilość lu­dzi zmie­ści się w tak ma­łej mie­ści­nie? czy przy­go­to­wa­ne przez za­bie­gli­wych szyn­ka­rzy za­pa­sy na­po­jów i żyw­no­ści wy­star­czą? Próż­na oba­wa!

Wia­do­mo z prak­ty­ki od naj­daw­niej­szych cza­sów, że Czar­ne­bło­to po­mi­mo swo­jej po­zor­nej szczu­pło­ści jest nie­sły­cha­nie pa­kow­ne.

Po­dob­ne ono jest do wań­tu­cha od weł­ny, któ­ry sani przez się wo­ale nie wiel­ki, gdy go wy­pchać, wy­glą­da jak wiel­ka wy­dłu­żo­na ba­ry­ła; ma ono pięk­ny ry­nek, ma pla­ce na uży­tek jar­marcz­ny prze­zna­czo­ne, targ by­dlę­cy, koń­ski i świń­ski.

Tar­gi te roz­le­głe są i nie było zda­rze­nia, na­wet pod­czas naj­świet­niej­szych jar­mar­ków, żeby miej­sca na nich za­bra­kło.

Dro­gą od Ol­szan­ki do Czar­ne­go­bło­ta wio­dą­cą je­dzie wierz­chem na chu­dej szja­pie ogrom­nie czu­pur­ny je­go­mość.

Szka­pa pod nim okieł­zna­na i osio­dła­na. Co praw­da sio­dło nie nad­to wspa­nia­łe: sta­ra, znisz­czo­na ter­li­ca, go­łem drze­wem świe­cą­ca, bo skó­ra z niej zla­zła miej­sca­mi; ale za­wsze sio­dło, ze strze­mio­na­mi, jak się na­le­ży.

Czło­wiek, na­tem sio­dle sie­dzą­cy, ma nos po­tęż­ny, tro­chę czer­wo­ny, wą­si­ska ko­no­pia­ste, wiel­kie, wy­raz twa­rzy za­wa­djac­ki, czap­kę na ba­kier.

Ubra­ny jest w sur­dut su­kien­ny sza­racz­ko­wy, spodnie z płó­cien­ka do­mo­wej ro­bo­ty, w kra­ty, czer­wo­ne z nie­bie­skiem, buty z cho­le­wa­mi do ko­lan. Rękę ma na­ro­bio­ną, jak chłop, cho­ciaż chło­pem nie jest; cała oko­li­ca wie do­sko­na­le, że to pan Wa­len­ty Wa­są­żek, szlach­cic za­go­no­wy z Ol­szan­ki.

Ma on wła­sną po­sie­dzi il­ność z obej­ściem i dzie­więć mor­gów grun­tu w je­de­na­stu ka­wał­kach wą­ziut­kich, a dłu­gich nie­sły­cha­nie.

Nie­gdyś miał tro­chę pięk­niej­szą for­tu­nę, ale spo­ro zio­mi sprze­dać mu­siał na „pra­wo”, bo pro­ce­so­wał się wciąż, a za­mi­ło­wa­nie do spraw miał ta­kie, że byle o naj­mniej­szą ba­ga­te­lę skar­gi do sądu po­da­wał.

Za­le­d­wie się oże­nił i go­spo­dar­stwo na sie­bie ob­jął, za­raz ze szwa­gra­mi ta­niec po są­dach roz­po­czął i wo­dzi­li się o te dłu­gie za­go­ny od in­stan­cji do in­stan­cji, a że, je­den dru­gie­mu roz­myśl­nie przy­tem pso­ty ro­bi­li, za­bi­ja­li cie­lę­ta, ukrę­ca­li łby gę­siom i sami się czę­sto za czu­pry­ny bra­li, więc oprócz spraw cy­wil­nych, ro­sły cią­gle kar­ne, z roż­nem szczę­ściem dla jed­nej i dla dru­giej stro­ny pro­wa­dzo­ne.

Już się Wa­są­żek i dzie­ci do­cho­wał, już mu i ogrom­ne wą­si­ska uro­sły, gdy za­gon­ki po­sa­go­we w spo­koj­ne po­sia­da­nie ob­jął, ale nie ża­ło­wał ani pie­nię­dzy, ani cza­su stra­co­ne­go, bo ka­wał świa­ta zwie­dził, sądy naj­roz­ma­it­sze po­znał, pra­wa się ową­chał tak, że aż ko­deks od nie­go za­la­ty­wał, a ar­ty­ku­ły wszel­kie sy­pał z pa­mię­ci, jak groch z wor­ka.

Ża­den z jego są­sia­dów do ta­kiej bie­gło­ści nie do­szedł, cho­ciaż też byli to lu­dzie na róż­ne spo­so­by wy­prak­ty­ko­wa­ni i po­si­wie­li w pro­ce­sach. To też rów­nać się z nim na­wet nie śmie­li, a w ra­zie po­trze­by sami przy­cho­dzi­li o radę pro­sić.

W ta­kich wy­pad­kach Wa­są­żek za­sia­dał z po­wa­gą na ła­wie w izbie, lub też na ka­mie­niu przed cha­tą i od­ra­zu, bez żad­ne­go przy­go­to­wa­nia, okiem na­wet nie mru­gnąw­szy–wy­kład miał, ge­sto go ar­ty­ku­ła­mi pra­wa prze­pla­ta­jąc.

– I niech wam się nie zda­je, lu­dzie – mówi!–że Wa­są­żek jeno na małe spra­wy znaw­ca. Ho! ho! zna on ci i kre­dy­tor­stwo i hy­po­tecz­ność, wie do­brze, z któ­re­go boku się co za­czy­na i gdzie się koń­czy…

Je­chał pan Wa­są­żek stę­pa, fa­jecz­kę ćmił i o no­wym pro­ce­sie my­slał, gdyż z prze­chod­nia­mi i prze­jeż­dża­ją­cy­mi w roz­mo­wę się nie wda­wał, a na po­wi­ta­nia le­d­wie że gło­wą ra­czył ki­wać.

W tem usły­szał poza sobą tur­kot i wo­ła­nie:

– Wio, wio!

Obej­rzał się i wstrzy­mał tro­chę szka­pę. Nie­ba­wem ja­dą­cy zrów­nał się z nim.

Był to Ju­kiel, pach­ciarz z Za­tra­ceń­ca, do­brze zna­ny w oko­li­cy Ju­kiel Katz, bar­dzo spryt­ny i ob­rot­ny ży­dek.

Ju­kiel sie­dział wy­so­ko na tak do­brze wy­ła­do­wa­nej bie­dzie, że dziw, ja­kim spo­so­bem mogł się na niej utrzy­mać.

– Ho! ho! –za­wo­łał ba­sem Wa­len­ty – a nie­chże cię psy zje­dzą, Ju­klu, toś bie­dę wy­pchał do­pie­ro!

– Każ­dy czło­wiek swo­ją bie­dę pcha–-od­parł żyd – a tym­cza­sem dzień do­bry panu Wa­len­te­mu.

– Dzień do­bry! Ma się ro­zu­mieć; że bę­dzie do­bry. Dla ta­kie­go spe­ku­lan­ta, jak Ju­kiel, jar­mark to żni­wo.

– Jak cza­sem. Tra­fi się do­bry, tra­fi się gał­gan i czę­ściej gał­gan niż do­bry, a ten, choć niby po­wi­nien być naj­lep­szy, nie­wia­do­mo jesz­cze, jaki bę­dzie…

– Wiel­ki bę­dzie, nad­zwy­czaj­ny!

– Skąd to moż­na wie­dzieć?

– A toć ludu wali moc! Jak mu­chy czer­nie­ją po dro­dze. Ile to przed nami? ile za nami? a prze­cież ta dro­ga nie jed­na! O! pa­nie Ju­kiel, czu­jesz ty, że bę­dzie do­bry jar­mark, sko­roś tak bie­dę wy­pchał, że sie­dzisz na niej tak, jak na wiel­błą­dzie.

– To same dro­bia­zgi, wię­cej po­wiózł mój syn wo­zem.

– Ha! daw­ni izra­eli­to­wie jeź­dzi­li po­dob­noś i na wiel­błą­dach i na in­szych be­stjach, praw­da?

– Albo ja wiem; ja przy tem nic by­łem zresz­tą co mnie do tego, ja mam swo­je­go ko­nia i bied­kę – to do­syć dla mnie.

– Nie­ma się co wsty­dzić: jeź­dzi­li sta­ro­daw­ni ży­do­wie na wiel­błą­dach, bo jeź­dzi­li – i man­nę, by­wa­ło, swe­go cza­su je­dli, aż im sic uszy trzę­sły, ale że im coś do łba przy­stą­pi­ło i zgry­ma­si­li, tedy mu­szą jeść czo­snek. Może nie­praw­da, pa­nie Ju­kiel?

Żyd ra­mio­na­mi ru­szył.

– Pa­nie Wa­len­ty – rzekł – na co wa­san za­cze­pia tych Izra­eli­tów, co już od ty­sią­ca lat po mar­li. Oni już nie han­dlu­ją, nie sza­chru­ją, oni już leżą w zie­mi. Daj im wa­san le­żeć spo­koj­nie i nie rusz ich, a je­że­li masz złość do dzi­siej­szych, to ich po­zwij do sądu, albo ra­chuj się z nimi in­nym spo­so­bem.

– Ju­kiel swój ro­zum ma, a ja swój.

– To wiel­ka praw­da; zo­stań­my każ­dy przy swo­im, a je­że­li asan chce, to mo­że­my zro­bić han­de­lek na co in­ne­go.

– No, no nie mamy się o eo sprze­czać. Tak so­bie oto po­wie­dzia­łem, aby ga­dać. W dro­dze się nu­dzi, po­roz­ma­wiać do­brze. Nie?

– Dla­cze­go? – owszem. Pan Wa­len­ty za­pew­ne chce co ku­pić na jar­mar­ku?

– Nie.

– To po co wa­san je­dzie?

– Pie­nię­dzy mi trze­ba; mu­szę spe­ne­tro­wać po mie­ście, moie znaj­dę ja­kie­go żyd­ka.

– Prze­cież asan ma na miej­scu w Ol­szan­ce Cha­skla; bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek i chęt­ny do każ­dej do­god­no­ści. Dla­cze­go on panu Wa­len­te­mu nie dał?

– Obie­cy­wał, że się na jar­mar­ku po­sta­ra i wła­śnie dla­te­go jadę.

– Niech się pan Wa­len­ty nie boi; je­że­li Cha­skiel przy­obie­cał, że się po­sta­ra, to się po­sta­ra na­pew­no. On słow­ny jest. Zresz­tą, dla­cze­go nie­ma być słow­ny. Panu Wa­len­te­mu jesz­cze moż­na dać pie­nię­dzy.

– Dla­cze­go Ju­kiel mówi, że jesz­cze?

– Bo są tacy, któ­rym już dać nie moż­na.

– No, to sko­ro mnie moż­na, po co mam cze­kać na Cha­skla. Niech Ju­kiel sam da, bę­dzie i prę­dzej i pew­niej.

– Może ja­bym dał, ale mnie nie pa­su­je, tro­chę­by to było nie­po­li­tycz­nie.

– Aha, ży­dow­ska haj­zów­ka! Znam ja się na­tem.

– Asan my­śli że asan się zna, a asan się wca­le nie zna. Są ta­kie in­te­re­sa, na któ­rych nie każ­dy może się znać. Kto panu Wa­len­te­mu po­wie­dział o haj­zów­ce?

– A coż to jest?

– Wi­dzi asan, to jest tyl­ko zwy­czaj­na grzecz­ność i de­li­kat­ność; je­den dru­gie­mu nie wy­dzie­ra chle­ba z ręki. Czy asan my­śli, że te­raz ła­two żyć? Wca­le nie ła­two, a gdy­by je­den dru­gie­mu chciał jesz­cze psuć, to chy­ba­by wszy­scy z gło­du po­mar­li. Wi­dzi pan Wa­len­ty, że nie­ma żad­nej haj­zów­ki, tyl­ko de­li­kat­ność.

– Więc ta­kiem pra­wem o moim in­te­re­sie z wami nie­ma co mó­wie?

– Ja tego nie po­wie­dzia­łem. Niech pan Wa­len­ty bę­dzie oko­ło po­łu­dnia u Mał­ki, może ja tam przyj­dę, może Cha­skiel przyj­dzie, a naj­prę­dzej przyj­dzie­my oba. Może być asan spo­koj­ny.

– No, to dzię­ku­ję wam, bo mi bar­dzo pil­no trze­ba pie­nię­dzy.

– Asan pew­nie chce grun­tu przy­ku­pić? Wła­śnie te­raz zie­mia nie­dro­ga.

– Wła­śnie, że o grunt idzie, ale nie o ku­pie­nie, tyl­ko o co in­ne­go. Są­siad mój, Mi­chał, po prze­zwa­niu Ko­szał­ka, w grunt mi się łaj­dak wo­rał; mie­dzy, któ­ra moja spra­wie­dli­wa i ro­dzo­na jest z dzia­da pra­dzia­da, ode­rżnął mi ca­lu­teń­ką ski­bę.

– Czy pan Wa­len­ty siał na tej mie­dzy psze­ni­cę?

– Toż Ju­kiel dziw­ny, a któż na mie­dzy sie­je? Mie­dza jest mie­dza; ziel­sko jeno na niej ro­śnie i tra­wa.

– No, więc w czem on zro­bił panu Wa­len­te­mu stra­tę?

– On te­raz na tej ode­rżnie­tej ski­bie zbo­że za­sie­je, ale nie­do­eze­ka­nie jego} Ja za­raz do sądu i żeby mnie mia­ło nie wiem co kosz­to­wać, z tor­ba­mi pusz­czę.

– Mnie się zda­je, pa­nie Wa­len­ty, że dwa lata temu asan miał spra­wę w ta­kim sa­mym ga­tun­ku.

– Ho! ho! mia­łem ja i nie jed­ną.

– i zda­je mi się, że na­wet z są­sia­dem, Mar­ci­nem Sój­ką. Przy­po­mi­nam so­bie ten in­te­res, tyl­ko ta jest róż­ni­ca, że te­raz są­siad się wo­rał w mie­dzę pana Wa­len­te­go, a wte­dy pan Wa­len­ty. I to też so­bie przy­po­mi­nam, że tam­tą spra­wę pan Wa­len­ty prze­grał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: