- W empik go
W służbie sztuki i poezji - ebook
W służbie sztuki i poezji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kładą nazwisko Pańskie na czele tej książki, ponieważ powstała ona na skutek Jego rady i zachęty. Uznał Pan za pożyteczne, abym utrwalił wspomnienia o tym okresie mojej pracy dla sceny krakowskiej, w którym wytwarzały się nowe wartości kultury teatralnej pod wpływem świeżych prądów literackich oraz ich znakomitych wyrazicieli na początku bieżącego stulecia. Szczęśliwy jestem, że mogłem działać w tym czasie, gdy pulsowały w Krakowie żywe tętna ducha rodzimego, gdy z głębin duszy zbiorowej w dziełach poezji dawnej i nowej wydobywał się ból, udręka i rozłam na schyłku epoki niewoli oraz pierwsze świty nadziei odrodzenia.
Oprócz osobistych wspomnień i poglądów przytaczam w mojej książce opinje czołowych przedstawicieli ówczesnej krytyki teatralnej, która w wielu razach niosła mi pomoc i zachętę, urabiając opinje celem właściwego zrozumienia arcydzieł poezji rodzimej.
W niektórych razach opinje moje sprzeciwiają się może utartym teatralnym legendom; muszę także wspominać w tej książce o faktach i wydarzeniach, które wolałbym, aby się nie stały, ale dla charakterystyki rozwoju kulturalnego sceny i stosunków w dawnym czasie nie mogę o nich zamilczac, hołdując prawdzie i tylko prawdzie w duchu miłości dla sztuki rodzimej.
Józef KotarbińskiWSTĘP
Mam to przekonanie głębokie, iż godność teatru podnosi się i umacnia, gdy na jego deski zstępuje poezja. Ona zamienia przybytek sztuki, zwanej przez Voltaire'a "wzniosłem małpowaniem" (singerie sublime) w świątynię – przy jej ołtarzach odbywa się mistyczne zbratanie duszy ludzkiej z tajemnicami losu i piękna idealnego, które wznosi się ponad szarą pospolitość.
Pamiętam, że urzekła mnie swym czarem i powagą muza tragiczna, gdy w dwunastym roku życia przeczytałem, jako pierwszą w życiu księgę poezji, Słowackiego "Lilię Wenedę". Nie pojąłem jeszcze głębokiego sensu tej tragedji przeznaczenia i upadku narodu. Zapadła mi jednak w duszę potężna wizja bojów legendarnych wróżki posępnej i córy anielskiej, dającej życie za ocalenie ojca z niewoli.
Pamiętam, jak na progu młodości w listopadzie 1865 r. po raz pierwszy byłem w teatrze Wielkim w Warszawie na tragedji Antoniego Małeckiego "List żelazny", jak wtedy ustalił on w duszy mojej zamiłowanie, które miało rozstrzygnąć o kierunku całego życia.
Po szesnastu latach pracy aktorskiej na scenie warszawskiej, po odegraniu szeregu wielkich ról tragicznych w dziełach Słowackiego, Szekspira, Szyllera, Gutzkowa i Wilbrandta opuściłem scenę warszawską. Dlaczego? Bo na jej czele stanął tępy, zarozumiały pułkownik rosyjski, ktory nie uznawał poezji w teatrze, dla którego nic nie była warta "Sztuka bez spodni" (piesa bez sztanow). Przeniosłem się do Krakowa, mając nadzieję, że będę mógł pracować tam dla umiłowanej poezji, grać role bohaterskie, w których pozyskałem już rycerskie ostrogi. Ale niestety, po szczęśliwych początkach spotkał mnie zawód bolesny. W pełnym rozkwicie sil i zdolności aktorskich musiałem w Krakowie marnie wegetować dla powodów nie mających żadnego związku ze sztuką, dla prywatnych animozyj, których tutaj bliżej omawiać nie będę. Nie chcę odnawiać szczegółowo krzywdy bolesnej ani grzechów, które popełniła dyrekcja, paraliżując we mnie siłę twórczą zamiłowaną, dążącą do wyżyn. Przez 5 lat leniwo płynęły mi dni i miesiące, musiałem cierpieć w milczeniu, gdy role dla mnie właściwe w tym zakresie, jakie grywałem z powodzeniem w Warszawie, powierzano aktorom innym, często nieodpowiednim. Pamiętam, jak wstając rano, przypominałem sobie wiersz Słowackiego o dniach "które do niczego zbudzą". Ratowałem się od czasu do czasu występami na prowincji, ale dla pracy aktorskiej i twórczej na scenie te 5 lat były dla mnie prawie stracone i to w tym okresie, gdy artyści zwykle rozwijają w pełni swe siły, doskonaląc zasoby techniki.
Pod koniec sześciolecia dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego, idąc za radą poważnych przedstawicieli Rady Miejskiej, oraz grona miłośników sceny, rozpocząłem starania o tak zwaną w urzędowym kontrakcie "dzierżawę" Teatru Miejskiego w Krakowie. W miesiącu maju i czerwcu 1899 r. przez parę tygodni obchodziłem wszystkich radców i dygnitarzy miejskich, rozwijając moje poglądy, plany i zamiary. Spotkało mnie, z małemi wyjątkami, dobre przyjęcie. Przyjechałem z Warszawy, jako znany artysta i literat. Pomimo przymusowej bezczynności, ojcowie miasta pamiętali o moich pracach i staraniach, które rozwinąłem dla sceny krakowskiej, gdy poprzednia dyrekcja nie paraliżowała jeszcze rozmyślnie mej działalności. Widzieli zresztą, że nie jestem spekulantem, ale biorę się do rzeczy z zamiłowaniem, mając na widoku cele artystyczne i kulturalne. Nie miałem funduszów na złożenie kaucji, wymaganej przez warunki kontraktu, ani na kapitał obrotowy przy rozpoczęciu sezonu, ale na razie związałem się z doświadczonym w sprawach teatralnych wspólnikiem.
Na walnem posiedzeniu Rady Miejskiej w czerwcu 1899 r. sprawa poszła gładko, W przeciągu kwadransa przyznały mi "dzierżawę" Teatru Miejskiego koło konserwatywne oraz grupa radców żydowskich. Mój kontrkandydat, popierany dla stosunków osobistych przez grupę postępową, zyskał znikomą mniejszość głosów.
Ale potem powodzeniu przyszła ciężka, szczęściem, chwilowa tylko, klęska. Z powodu jednej z tych intryg, jakie lęgły się wśrod stosunków miejscowych, mój wspólnik wycofał nagle pieniądze. Osoby mi niechętne wpłynęły na niego, sądząc, że pozbawiony funduszów, będę musiał ustąpić i skompromituję się fatalnie. Byłaby to dla mnie tragiczna katastrofa, albowiem nie mogłem wrócić do Warszawy do teatrów rządowych. Grałem w sztukach patrjotycznych, a na otwarciu Teatru za poprzedniej dyrekcji w r. 1893 deklamowałem piękny prolog Asnyka, z aluzjami do rozbioru Polski przez zaborcze mocarstwa, zaco denuncjował mnie warszawski korespondent "Nowego Wremieni". Wśród leniwego nastroju w innych teatrach polskich nie miałbym gdzie pracować. Pomijam tu osoby oraz zabiegi, które miały na celu utrącenie mojej dyrekcji, bo kronika zakulisowych manewrów nie jest konieczną we wspomnieniach z dziejów kultury scenicznej. Cios ten dotknął mnie ciężko na razie, ale stanęła przy mnie w ciężkiej chwili moja żona, ktora, pokazawszy drzwi niedoszłemu wspólnikowi, zyskała pomoc bezinteresowną szlachetnej kobiety. Resztę funduszów na rozpoczęcie mej imprezy dosta – lem na podstawie spółki, zawartej na niekorzystnych warunkach. Inaczej nie można było wybrnąć z sytuacji.
Epizod ten kosztował mnie i moją żonę sporo zgryzot. Wykazał z jednej strony lichotę paru jednostek – z drugiej jednak znaleźliśmy braterską pomoc w ciężkiej chwili. Na wieść o rejteradzie mego wspólnika, niektórzy firmowi aktorzy zmienili nagle front, okazując chłód i obojętność. Ale, gdy w żelaznej kasie teatru zdeponowaliśmy papiery wartościowe, sytuacja odrazu się wypogodziła, a zaangażowanie trupy aktorskiej poszło, jak z płatka.
Pamiętam, jak z doradcą finansowym, oraz z głównym reżyserem Ludwikiem Solskim pojechaliśmy do Wiednia dla zawarcia układu z Agencją teatralną i dla zakupu potrzebnych mebli.
Oprócz tego na pierwszy sezon zostawił mi znaczną część dawnego inwentarza do użytku poprzedni dyrektor wzamian za to, iż zaangażowałem siły aktorskie, które miał zamiar powołać do Lwowa, spodziewając się objąć rządy w nowym, budującym się wtedy, gmachu Teatru Miejskiego.
Tak więc pod względem zasobów technicznych mogłem rozpocząć swobodnie pracę w skromnych warunkach Teatru Krakowskiego. Budżet jego roczny zamykał się wtedy w sumie 110. 000 guldenów (220. 000 koron), łącznie z subwencją Wydziału Krajowego. Jednak mogłem wtedy formować dobrane towarzystwo, złożone z sił młodych i wybitnych talentów. Zaznaczę przytem, że uposażenie artystów w owym czasie pozwalało im na byt skromny, ale przyzwoity, tak, że za mojej dyrekcji pracownicy sceny mogli utrzymywać pomyślnie rodziny i kształcić swe dzieci.
J.K.SEZON I
(1899 – 1900).
W dniu 26 sierpnia 1899 r. rozpocząłem moje sześciolecie wystawieniem utworów Słowackiego, Mickiewicza, fragmentów dramatu "Złota Czaszka" oraz granej za poprzedniej dyrekcji sceny z "Dziadów" Mickiewicza pt. "U Nowosilcowa". Rozpocząłem widowisko przemową, streszczając w niej mój program i wiarę artystyczną –. "Pojmuję sztukę, – rzekłem na wstępie, – w związku z drgnieniami życia całej rodzimej rzeszy. Teatr żyje i rozwija się w narodzie i dla narodu. W teatrze przemawia siła języka; piękność żywej mowy, w której przejawia się genjusz rasy. Teatr jest sztuką dla ogółu – scena jednak nie powinna być trybuną parlamentarną, ani katedrą naukową. Ale teatr nie może się oddzielać wałem obojętności od życia społecznego i zagadnień epoki; powinien żyć i krzepić się tem, co duch narodu tworzy w zakresie jego sztuki. U nas, gdzie sprawa bytu rodzimego góruje nad tyloma innemi sprawami, teatr powinien być w znacznej części instytucją społeczno-narodową. Otwieramy nowy okres jego rozwoju pośmiertnem dziełem poety, które jest tęczowem objawieniem życia dawnej Polski. I na przyszłość wcielać będę w życiu sceny, wyryty złotemi głoskami napis na froncie naszej artystycznej siedziby. Napis ten brzmi: "Kraków narodowej sztuce". Chcę iść za prądami sztuki dzisiejszej. Nowy ruch literacki znajdzie żywe odbicie na scenie naszej, ale jestem tego przekonania, że teatr powinien być prowadzony nie po literacku lecz teatralnie. Nie może być świątynią, w której wybrańcy i kapłan odprawiają kult tajemniczy, ale musi karmić rzesze pożywną strawą ducha i nieść do ust kielich godziwej uciechy.
Piękność jest powołaniem sztuki, która goi rany i cieszy duszę, tymczasem dzisiejsza wielka sztuka wskazuje nam zbyt często spotęgowaną nędzę życia, zapomina o tem, że po wszystkie czasy jej posłannictwem jest obracać oczy ku blaskom idealnym, czyli, jak powiada poeta, "zjadaczy chleba w aniołów przerabiać". Sztuka, po wszystkie czasy, karmiła ludzi szlachetnem złudzeniem, które pozwala oczy odwrócić od trosk powszednich, pozwala zapominać o gniotącem brzemieniu życia codziennego. Dlatego, nie zapominając o wielkich zadaniach sztuki, pragnę, aby w tej sali rozlegał się odgłos serdecznego śmiechu. Nie wolno nam stać na miejscu, ale w miarę sił i zasobów będziemy kroczyć za postępem sztuki twórczej, który jest wybitnem znamieniem obecnego ruchu artystycznego w Europie.
Teatr nasz jest ważną placówką życia narodowego i może odbijać jego swobodne, nieskrępowane niczem tętno. W pewnych chwilach dążą do niego rodacy ze wszystkich stron kraju, aby usłyszeć swobodny wylew uczuć polskich, zobaczyć obrazy, wskrzeszające dawną świetność naszego narodu. W tej pracy wdzięcznej a płodnej, mam nadzieję, że nie poskąpi nam poparcia stary gród nasz, jego czcigodni przedstawiciele w Radzie Miejskiej, którym najserdeczniejsze dzięki składam za zaufanie, jakiem raczyli mnie obdarzyć. Zwracamy się także z prośbą o poparcie do Sejmu oraz do instytucji krajowych. Składamy wreszcie los drogiej nam sceny w ręce publiczności, z którą postaram się nawiązać nici serdeczne i zasłużyć na dobre wspomnienie w dziejach sztuki ojczystej".
Publiczność na moje słowa odpowiedziała… szczerym, gorącym oklaskiem.
Inauguracyjne przedstawienie, przyjęte życzliwie przez krytykę, było dobrą wróżbą na przyszłość. Recenzent "Czasu", dr. Antoni Beaupre, podniósł wartość poetycką fragmentów "Złotej czaszki", które dowodzą, że "poeta tworząc je, dojrzewał i dochodził do szczytu artystycznej harmonji. Jak barwność i koloryt staropolski łączy się w tych fragmentach z potężną psychologiczną obserwacją i genjalną intuicją. Gdyby dramaty Słowackiego z tego okresu doszły do nas w całości, nie potrzebowalibyśmy zazdrościć Anglikom Szekspira". Krytyk zaznacza potem, że dramat powstał dzięki urokowi wspomnień młodości poety, który czarem otoczył dworek szlachcica w Krzemieńcu i wywołał cudną wizję patrjachalnego życia, w zaścianku, oryginalny obraz stosunków klasztornych, wreszcie pełne charakteru zarysy dawnych Polaków, ukazane w "błękicie przeszłości". Oceniając staranność wystawy i reżyserji, krytyk zaznacza, że kościół na scenie krakowskiej nie przypominał rzeczywistej budowy dawnego klasztoru karmelickiego w Krzemieńcu, ale od sceny krakowskiej niepodobna było wymagać takiej dokładności. Dodam nawiasem, że i na bogatszej znacznie scenie warszawskiej nie starano się podczas przedstawienia w 1927 r. "Złotej czaszki", aby w dekoracjach był wizerunek krzemienieckiej świątyni.
Zresztą, gdy chodzi o Słowackiego, to realizm archeologiczny nie jest obowiązujący, byle tylko nie uleciał cudny aromat poezji.
W przedstawieniu całości utrzymaliśmy zasadniczy ton realistyczno-tradycyjny z dodaniem poetycznego liryzmu w momentach uczuciowych. Na scenie krakowskiej nie można było wprowadzać na rynek konno pana Gwinta-Koniecpolskiego, gdy ogłaszał hasła konfederacji. Procesja, wychodząca z kościoła na mogiłki, wypadła malowniczo i efektownie.
Tekst wykonany został w całości, tylko dla uniknięcia zbytnich zmian scenerji – połączyłem ze sobą parę fragmentów. Nową dekorację piekarni, pełnej charakteru, namalował nam Jan Spitziar, stały dekorator sceny krakowskiej, do kolędy, śpiewanej przez czeladkę pana strażnika, melodję, pełną wdzięcznej prostoty, dobrał Świerzyński ze starodawnych kancjonałów. Pod względem aktorskim, zwłaszcza w rolach męskich, personel odrazu dobrze się zaprezentował i oddał właściwie całą gamę odcieni. Ludwik Solski w roli tytułowej dał stylową postać szlachcica starej daty, Władysław Roman jako przeor łączył ton klasztorny z odcieniem dobroduszności, Stanisław Knake-Zawadzki był zamaszystym Koniecpolskim, w rolach studentów poezję młodości roztoczyli Mielewski oraz Michał Tarasiewicz, który ujął słuchaczy szlachetnością dykcji. W rolach kobiecych Marja Przybyłko dała pełen szczerości i prawdy zarys dziewczątka nieśmiało buntującego się przeciw tyranji domowej, Paulina Wojnowska ze swym żywiołowym komizmem była pyszną mamą, jejmością starodawnego pokroju. Zakończyła przedstawienie wygłoszona przezemnie deklamacja parabazy, na tle żywego obrazu, skomponowanego przez Włodzimierza Tetmajera. W mroku wieczornym, na tle zieleni drzew, widać było ganek z filarkami skromnego domku szlachcica. Przed gankiem stała gromadka uskrzydlonych husarzy, przez sień i okna przeświecały blaski żałobnego oświetlenia, przy drzwiach kirem odziana postać niewieścia symbolizowała "nieszczęście, które pukało do ściany". Był to ostatni akord niedopowiedzianego dramatu, epilog nieokreślony, zamykający przedstawienie. Pomimo fragmentarnego charakteru widowiska, które nie licowało z ówczesnemi wymaganiami efektu teatralnego, graliśmy "Złotą czaszkę" 5 razy! czyli, jak na stosunki ówczesne w Krakowie, ze średniem powodzeniem.
W scenie u "Senatora" trzeciej części "Dziadów" zatrzymałem tymczasowo dawniejszy układ tekstu scenerji, odtworzyłem rolę Nowosilcowa, a Senowska, jako Rollisonowa, dobrze oddała tragizm i ból nieszczęsnej matki.
Po tych akordach wstępnych, wielkim tryumfem przeżyć na scenie krakowskiej było w dniu 25 listopada 1899 r. wystawienie Słowackiego "Kordjana", data na zawsze pamiętna w dziejach polskiej sceny. Od niej rozpoczyna swój przypływ powrotna fala romantyzmu w teatrze, wśród atmosfery umysłowej i społecznej w Krakowie, gdzie, na przełomie stuleci, biło swobodniej niż w innych dzielnicach Polski tętno życia i kultury narodowej.
Romantyzm polski był nietylko buntem swobody nowożytnego ducha przeciw uciskowi form przeżytych, ale także buntem uczucia patrjotycznego, niestłumionej żądzy samodzielnego bytu przeciw tyranji obcego najazdu, buntem, wyrażonym przez genjalnych poetów, przedstawicieli głębokich nurtów duszy. Na przełomie stuleci w Krakowie wyczerpał się realizm i naturalizm. Odnowiły się prądy idealistyczne. Gdy na Zachodzie, w dziedzinie filozoficznej, powstały koncepcje nadczłowieczeństwa Nietschego, twórczej ewolucji Bergsona, u nas Przybyszewski głosił radykalne programy sztuki dla sztuki, sztuki wyższej nad prawa życia i natury, a Mirjam (Zenon Przesmycki) krystalizował ideologję t… zw. "Młodej Polski" jako krzewiciel nowej estetycznej kultury w poezji i twórczości literackiej. Wytworzyła się wtedy w Krakowie atmosfera sprzyjająca kiełkowaniu i rozwojowi prądów nowego "idealizmu bez ideałów", pod którego tchnieniem zazieleniła się ruń poezji i sztuki. Wyższa kultura naukowa i literacka, chociaż zacieśniona w ramach partykularza, pozwalała myśli polskiej w Krakowie głosić słowa nieskrępowane kagańcem. Tam, w cieniu starych murów, przesiąkłych wspomnieniami dawnej chwały, poezja, marząc o wielkiej przeszłości, mogła wypowiedzieć ból nad nędzą obecną i rozłamem ducha pod koniec niewoli. Tam z Zachodu zawiewały nowe prądy artystyczne. Na schyłku zeszłego stulecia, gdy po tryumfach siły brutalnej zasępił się duchowy horyzont świata, gdy zblakły hasła "wiosny ludów", umysły silniejsze, zrażone rzeczywistością, zwróciły się w głębie ducha, literatura stała się wymową dusz zbolałych i rozdartych, zatopionych w marzeniach, rozkochanych w tajemniczości. Nowe prądy literackie na tle rozwoju "Młodej Polski", miały nietylko znaczenie jako brzask nowej zorzy idealizmu, ale sprowadzały także splot świeżych pojęć i metod literacko-artystycznej ekspresji. Taka atmosfera sprzyjała nietylko renesansowi romantyzmu, ale także formowaniu się neoromantyzmu, ktory dzięki potężnemu talentowi Wyspiańskiego odegrał wielką rolę w literaturze i wpłynął na nową ewolucję kultury teatralnej.
W ostatnim roku dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego Wyspiański przemówił w swej "Warszawiance" i "Lelewelu" bolesnem napięciem uczucia narodowego i przypomniał współczesnym, w nowej formie artyzmu, dawne zmagania się polskiej żądzy swobody z fatalizmem dziejowym.
W takiej atmosferze moralnej, wśród takich warunków wprowadzenie na scenę poematu wskrzeszającego bunt i tragizm ducha narodowego było wynikiem zgodności moich osobistych usiłowań z nastrojem uczuć i gustów inteligentnej publiczności krakowskiej.
Ale zamiar wystawienia "Kordjana" na scenie wydawał się ryzykownym fachowcom teatralnym.
Poematy dramatyczne wielkich romantyków naszych oraz dramaty Słowackiego z doby Towianizmu, nabrzmiałe treścią tak potężną i wzruszającą, według opinji rutynistów teatralnych były uważane za dramaty książkowe (Buchdrama), za utwory niesceniczne, nie rokujące powodzenia. Wtedy bowiem cieszyły się kolosalną popularnością na scenach europejskich dramaty i komedje Wiktoryna Sardou, uchodząc za najwyższy wykwit kunsztu teatralnego i pod względem techniki scenicznej utrzymały dotąd tę renomę.
Poważniejsza krytyka u nas robiła jednak zastrzeżenia wobec panującej mody. Ja zaś miałem żyłkę nowatorską jako wielbiciel Szekspira, studjujący pilnie jego arcydzieła, buntowałem się przeciw regularności zewnętrznej, sformułowanej przez klasyczną kulturę francuską, która nawet romantyczne płody Wiktora Hugo poddawała częściowo dawnym przepisom.
Do eksperymentu zachęcały znane mi dobrze widowiska w Wiedniu, Berlinie, w teatrach, które nie cofnęły się przed wprowadzeniem nadnaturalnych scen drugiej części "Fausta" Goethego z całą ich czarodziejską fantasmagorją.
Wprowadziłem więc "Kordjana" na scenę krakowską mimo silnego oporu administracji, reprezentującej moich finansowych wspólników, mimo posępnych wróżb i zacnego sekretarza Hipolita Wójcickiego, który ze swym filozoficznym spokojem przepowiadał zaledwie trzy przedstawienia dla "honoru domu".
W opracowaniu na scenę tekstu poematu oparłem całość na postaci bohatera, ktory tworzył wewnętrzną jedność ducha. Mocno stanął główny filar poematu, Kordjan, pomyślany przez poetę z głęboką intuicją i prawdą psychologiczną. Czerpiąc niektóre rysy ze samoobserwacji, obserwacji wewnętrznej, jak to czynili inni wielcy romantycy: Goethe, Byron, Mickiewicz, Krasiński, dał Słowacki porywającą zapałem postać entuzjasty-spiskowca. Siła patrjotyzmu zwycięża w Kordjanie rozterkę i rozłam wewnętrzny, błędną tęsknotę marzyciela pobudza do zamierzonej zbrodni w imię wyzwolenia ojczyzny, do szalonego wysiłku, który kończy się tragicznie, albowiem bohater tężyzną fizyczną nie mógł sprostać szalonemu zamiarowi.
Naturalnie, że tekst poematu musiał ulec skróceniom i redukcjom. W teatrze rozlewność i fantazja poematów dramatycznych z konieczności ulega okrojeniu, działając jednak silniej na tłumy, aniżeli w druku. Scena ma ogromne znaczenie dla popularyzacji wielkich arcydzieł, narzuca ich piękno nawet słuchaczom niekułturalnym. W całości jednak poematy dramatyczne mogą być odtworzone chyba na nieznającym ograniczeń teatrze wyobraźni. Przy opracowaniu tekstu na scenę należy wydobyć przedewszystkiem wartości dramatyczne teatralne, momenty żywej akcji, dosadną psychikę figur, konflikty uczuć i namiętności. Doświadczenie lat ostatnich uczy, że nie należy teatrowi narzucać dzieł, nie mających w sobie tętna dramatycznego, albowiem w próbach tego rodzaju rezultat nie odpowiada wysiłkom pracy, ani nieprodukcyjnie ponoszonym wydatkom.
Odczuwałem w "Kordjanie" tkwiącą potencjalnie w głównych momentach moc dramatyzmu, która na scenie tem silniej wystąpiła, po opuszczeniu epizodów luźniej związanych z tokiem zewnętrznych zmagań się bohatera. Odpadło więc najprzód wstępne "Przygotowanie", tworzone widocznie z myślą o całości trylogji, której następnych części poeta nie napisał – albowiem w rozwoju wewnętrznej djalektyki jega twórczego ducha następowały po sobie inne fazy, zmieniające pomysły i zamierzenia uprzednie. Odpadł także "Prolog" do części pierwszej, widocznie wzorowany na wstępnych akordach "Fausta" Goethego. Całość tekstu ująłem w 10-cin obrazach, nadając każdemu osobny podtytuł na afiszu. Zarzucał mi jeden z krytyków, że w tekście poety nie było tych podtytułów, ale były one zgodne z treścią poematu, a miały znaczenie popularyzacyjne, albowiem zachęcały i zaciekawiały publiczność.
Gdzie można było, połączyłem ze sobą dwa epizody w jednej dekoracji, dla uniknięcia międzyaktów, usunąłem także niektóre epizody piękne same w sobie, jak np. ładną lecz przydługą bajkę o Janku w obrazie I, usunąłem epizod londyński, jako mało dramatyczny, skreśliłem całą scenę w Watykanie, rażącą uczucia katolickich słuchaczy, pisaną widocznie pod wpływem wrażeń przelotnych i wyjątkowych w stosunku Papiestwa do Polski. Opuściłem scenę koronacyjną, zredukowaną przez poetę do jednego słowa, usunąłem potem scenę "W domu warjatów", jaskrawą, tamującą ruch dramatyczny. W układzie tym nie zginął ani jeden moment przeżyć ważnych bohatera. Ostatni obraz 10, zawierający krótkie przy – gotowanie do egzekucji Kordjana, kończył widowisko zgodnie z intencją poety znakiem zapytania. Układ tekstu zyskał uznanie krytyki ówczesnej w Krakowie.
Gdy opracowałem tekst, zrobiliśmy sesję z reżyserem Ludwikiem Solskim, dekoratorem Janem Spitziarem, zapraszając także po raz pierwszy w dziejach polskiej sceny do współpracy artystę-malarza Włodzimierza Tetmajera, który chętnie udzielał wskazówek przy wystawie sztuki, dawał wzory do umundurowania wojska i współrzędnie z nami pracował. Ponieważ chodziło głównie o poezję sława, więc postanowiliśmy, że oprawa dekoracyjna będzie skromna, jako dyskretne tło dla poematu, nie narzucając się widzowi jaskrawością barw, ani przesadnie dzisiaj stosowanemi efektami sztucznego oświetlenia. W obrazie "Na szczycie góry", skombinowany ze skromnej dekoracji, przez stosowne oświetlanie wydobyliśmy efekt przestrzeniowy. Postać bohatera w płaszczu fałdzistym uwypukliła się na tle śnieżnych bieli i lazurowego firmamentu. W ruchliwym obrazie "Na placu zamkowym" nowa dekoracja, namalowana przez Jana Spitziara, przedstawiała widok warszawski, scenicznie zredukowany. Zbudowana na środku estrada z amfiteatrem ławek tworzyła barwny, pełen życia obraz z malowniczemi postaciami kobiet w stylowych strojach. Spisek koronacyjny odbywał się na tle kamiennej sali ze stropem opartym na jednym filarze, może nadto wysokiej, jak na podziemia kościelne – ale obraz zyskał przez to na powadze i posępnym efekcie. W scenie nocnej "Na zamku" dekoracja Coprawda nie była wzięta z natury, bo na to nie pozwoliły ograniczone koszta wystawy. Wyodrębnione antropomorficzne postacie Strachu i Imaginacji majaczyły w szarawych draperjach. W chwili gdy każda z nich mówiła, aktorzy oświecali odpowiednio ucharakteryzowane oblicza za pomocą zielonawego światła lampek elektrycznych, umieszczonych w blaszanych obsłonkach przy kostjumie. Skromnemi środkami osiągnięty został zamierzony efekt zjaw widmowych.
Największe trudności przedstawiała rewja na Saskim Placu. Tylną zasłonę skopjował Spitziar według obrazu Jana Rozena. Ponieważ głąb sceny zajmowała nieruchoma piechota, Włodzimierz Tetmajer wpadł na pomysł namalowania kilku fermów, przedstawiających szeregi polskiego żołnierza w białych okazałych spodniach i mundurach z żółtemi rabatami, co w zestawieniu z paroma rzędami statystów na pierwszym planie wywarło doskonałe wrażenie.
Przygotowanie techniczne na scenie oraz wystudjowanie dzieła tak ogromnych rozmiarów musiało się odbywać w tempie gorączkowem, gdyż warunki pracy w teatrze krakowskim zmuszały do wystawienia co tydzień nowej sztuki w każdą sobotę. Pracowaliśmy usilnie z Ludwikiem Solskim, który energicznie prowadził reżyserję, ruch i układ scen zbiorowych. Jak zwykle, podczas próby generalnej wypadły niespodzianki. Trzeba było zmieniać niektóre szczegóły w kostjumach, musieliśmy na poczekaniu piłować i skracać zbyt wysokie fermy z żołnierzami, stojącymi poza owemi dwoma szeregami umundurowanych statystów.
Przy odpowiednim w Krakowie treningu artystów, skupieniu usiłowań, przedstawienie wywarło efekt niespodziewany, chwilami oszałamiający. Pod względem aktorskim poemat Słowackiego we wszystkich rolach znalazł bardzo szczęśliwych wykonawców. W roli Kordjana Michał Tarasiewicz zabłysnął wiosennym wybuchem talentu. Miał szczęśliwe warunki fizyczne, postać smukłą, twarz marzycielską, ujmował szczerością i ciepłem serdecznego uczucia. Intuicyjnie odczuł ton romantyczny dzieła, rzeźbił pięknie dykcję wierszowaną, w momentach dramatycznych strzegł się patosu, albo nadużywanej dziś śpiewnej melopei. W scenach skupionych przemawiał akcentami szczerego bólu i tęsknoty. Ja grałem rolę Cara ku zadowoleniu krytyków, Księcia Konstantego oddał z właściwym wyrazem w dzikiej energji Władysław Roman, uniknąwszy melodramatycznej *) przesady – w postać starego famulusa Grzegorza Leon Stępowski tchnął ciepło serdeczne, ujęte prosto, bez afektacji, Michał Przybylowicz, jako Ksiądz, w scenie spowiedzi wzruszył szczeremi akcentami wiary i miłości. Rolę Laury Konstancja Bednarzewska zabarwiła właściwym tonem lirycznym, a Helena Sulima jako Violetta dała barwny szkic włoskiej kurtyzany.
Nad całem przedstawieniem unosiło się tchnienie wielkiej poezji. Od pierwszej odsłony płynął ze sceny powiew romantycznej melancholji, skojarzonej z upajającą melodją słowa. Monolog Kordjana na cyplu lodowym góry miał szeroki oddech przestrzenny. Sceny spisku i parady na placu Zamkowym poruszyły widzów rytmem żywej akcji. Gdy na Placu Saskim kurtyna odsłoniła szeregi wojska polskiego, siedzący w pierwszym rzędzie Stanisław Tarnowski zakrył dłonią twarz w głębokiem wzruszeniu. Przy końcu tego – obrazu w obecności Cara zabrzmiał mazurek Dąbrowskiego – cała sala wybuchnęła frenetycznym oklaskiem. Owacyjnie przyjęto także potężną scenę kłótni mocarzy. Krótki epilog, pomimo fragmentarycznego charakteru, nie budził zastrzeżeń.
–-
*) W mojej książce "Ze świata Ułudy", omawiając premjerę "Kordjana", przez pomyłkę wymieniłem St. Knake-Zawadzkiego, który tę rolę grał potem w dalszych przedstawieniach."
Dzień premjery "Kordjana" był jednym z najszczęśliwszych w mojej pracy kierownika i artysty. Wbrew przewidywaniom rutynistów udał się śmiały na owe czasy eksperyment. Rezultat wysiłków kierownictwa, reżyserji i artystów należał do tych rzadkich powodzeń, które dają wyjątkowe rewelacje sztuki teatralnej – przewyższając nawet nadzieje pracowników.
W międzyaktach zjawili się za kulisami artyści-malarze, krytycy, literaci, profesorowie uniwersytetu, członkowie Akademji Umiejętności, szczerze winszując powodzenia. Według ogólnej opinji, teatr krakowski "zagrał wtedy na nową nutę", – zaczęła się istotnie nowa faza ewolucji sceny, zgodna z nastrojem umysłów i z ewolucją artystycznej kultury. W sezonie graliśmy Kordjana 19 razy, w następnych latach poemat wracał 11 razy na scenę i stał się jednym z celniejszych nabytków podstawowego repertuaru polskich teatrów w obecnem stuleciu.
Nie tak szczęśliwie wypadło w dniu 24 marca 1900 r. wprowadzenie na scenę romansu dramatycznego "Srebrny Sen Salomei", w którym Słowacki pod widocznym wpływem stylu Kalderona dał wyraz koncepcjom mistycznym w duchu doktryny Towiańskiego. Pod względem bogactwa emocjonalnego i dramatyzmu "Srebrny Sen" nie mógł iść w paragon z "Kordjanem", który kipiał młodzieńczym rozmachem, porywem patrjotyzmu i był wysiłkiem rywalizacyjnym poety, wywołanym pojawieniem się "Dziadów". Podjąwszy temat z doby buntów hajdamackich, Słowacki zabarwił niektóre sceny demokratyczną czerwienią, – uwydatnił przewagę Polski szlacheckiej wobec budzących się prądów ukraińskich. W całości przeprowadził, według swoich pojęć mistycznych, związek życia rzeczywistego z krainą zaziemską, z której płyną prorocze sny, przeczucia i widzenia.
Rozważając składowe części poematu, nie doceniali niektórzy krytycy wpływu doktryn Towiańskiego, widząc w mistyce dramatu konsekwencje poglądów samego poety, który jeszcze za młodu chłonął chciwie marzenia Swedenborga. Zaznaczę mimochodem, że prof. Stanisław Turowski, w przedmowie do wydania poematu w "Bibljotece Narodowej" w r. 1923 wykazał dowodnie związek tego utworu z różnemi momentami doktryny Towianizmu, o którym słusznie wyrzekł Aleksander Świętochowski, że był "jednym z najszlachetniejszych obłędów" w dziejach myśli ludzkiej.
Mistycyzm owinął wiele scen poematu mgłą idealną, przysłaniając wyrazistość konturów niektórych postaci. Mocne ale ponure wrażenie wywołały epizody poskramiania buntu hajdamaków, legendową powagą przemawiała postać lirnika Wernyhory, kontuszowem zacięciem figura Regimentarza, twardego wykonawcy prawa i kary wobec zbrodniczej czerni.
W "Czasie" St. Estreicher poświęcił dwa feljetony analizie wszystkich składników poematu, zaznaczając w stosunku do upadku etycznego wyższych warstw narodu demokratyzni poety, który sympatyzuje mimowoli z tragiczną dolą zbłąkanego ludu na Ukrainie. Krytyk przeprowadzał także subtelną analizę oryginalnej psychiki figur dramatu i na tej podstawie trafnie ocenił grę artystów.
W opracowaniu scenicznem poematu musiałem z konieczności skreślić nadto rozlewne tyrady, bez szkody dla scenicznego efektu i dla głównej treści, i tak wypadło około tysiąca wierszy czyli prawie 4-ta część tekstu. Ująłem całość w dziewięciu obrazach, usunąwszy tylko jedną scenę z oryginału, t… j… zmianę aktu IV.
Pomimo konieczności pospiesznej pracy artyści opanowali pamięciowo trudny tekst dzieła. Utrzymaliśmy właściwy charakter utworu, jego zasadnicze kontrasty, przechodząc od zacięcia staropolskiego, w scenach charakterystycznych, od posępnego tragizmu niektórych epizodów, do tonu marzycielskiego w chwilach przeczuć i zwidzeń. Wszystkie te składniki łączyły się w tonie poetycznym, bujnym, swobodnym, wolnym od zbytniego przejaskrawienia i patosu.
Wśród gorączkowego tempa roboty przygotowawczej nie było czasu na szczegółowe analizy i deliberacje, wszystko zależało od impulsu kierownictwa, od intuicyjnego zespolenia pracy pomiędzy artystami a reżyserją. Pod względem dekoracyjnym, reżyserskim dramat nie przedstawiał wybitnych trudności. Najpiękniej wypadła noc miesięczna w ogrodzie, w której tło dekoracyjne i blask księżyca łączyły się z melancholja uczuciową tekstu. Nowe dekoracje cerkwi pod lipami, oraz okopów w obozie hajdamaków, malowane przez Jana Spitziara, były właściwą ilustracją poematu. Wśród wykonawców wyróżnił się Andrzej Mielewski, grając świetnie rolę Semenki x doskonałem ujęciem zaciętości hajdamaki, z siłą charakterystyczną wyrazu. Ja odtworzyłem w stylu kontuszowym postać Regimentarza, przechodząc od ponurych surowych akcentów do tonów cieplejszych w wyrazie uczuć ojcowskich. Solski, ucharakteryzowany malowniczo jako Wernyhora, stworzył postać o legendowym nastroju. Józef Popławski dał trafnie ujętą figurę Pafnucego, deklamując z mocą jego tyrady. Innym wykonawcom zarzucał recenzent "Czasu", że nie umieli trafnie wycieniować subtelności psychicznych, wypełniających kontury figur dramatu. Całość przedstawienia przyjęto sympatycznie jako ciekawe wcielenie poezji wieszcza, jednakże ten rozlewny, pół mistyczny dramat, grany w sezonie 6 razy, nie wrócił potem na repetuar sceny krakowskiej. Doznał natomiast powodzenia, wprowadzony przezemnie w r. 1910 na repertuar Teatrów Rządowych warszawskich i wznowiony w r. 1926 na scenie teatru Narodowego na tle, niezgodnych z tonem dzieła, futurystycznych dekoracji.
Na benefis jubileuszowy Pauliny Wojnowskiej w dniu 31 marca 1900 r. graliśmy 3-y aktową komedję wierszem Jana
Chęcińskiego "Szlachectwo duszy", powtórzoną potem 2 razy. Sztuka ta w roku 1859, wystawiona na scenie Teatru Rozmaitości w Warszawie, w swoim czasie była ważnem wydarzeniem społeczno-teatralnem. Autor śmiało zaatakował przesądy kastowe, wieńcząc akcję sztuki małżeństwem baronówny z inżynierem, synem chłopa, wbrew opozycji matki, ceniącej koligacje rodowe. Podnosząc tę przebrzmiałą już tendencję demokratyczną, krytyka krakowska zaznaczyła idealny, szlachetny charakter komedji, jej piękny wiersz, wzorowany na Fredrze, utrzymaną w jasnych linjach kompozycję utworu. Główną rolę baronowej odegrała z wielką prawdą benefisantka w tonie szlachetnym, powściągliwym, ukazując nową stronę talentu, tak świetnie błyszczącego w postaciach komicznych. Publiczność przyjmowała Wojnowską serdecznemi oklaskami. Krytyk "Czasu" zaznaczył "że w ładnej przemowie przedstawiłem zasługi jubilatki dla sceny krakowskiej". Wśród podarków jubileuszowych odznaczał się pękaty woreczek płócienny, pełen srebrnych monet, według pomysłu mojej żony, zebranych w gronie przyjaciół i wielbicieli talentu Wojnowskiej. Obok jubilatki wyróżniali się: Bednarzewska, miła w lirycznej roli Ameli, Roman, pełen charakteru w roli starego Wilczury, Miłkowski, jako lekki amant Sobiesław, grający, z właściwą sobie elegancją, rolę barona. Na zakończenie widowiska graliśmy trochę już podstarzały, ale sympatyczny wodewil Wł. L. Anczyca "Łobzowianie", w którym Wojnowska była pełną komizmu Magdaleną, a Michał Przybylowicz dał pyszną, typową figurę pokątnego doradcy.
Pierwszą sztuką oryginalną współczesną w tym sezonie był dramat czteroaktowy Marji Turzymy "Matka Polka", wystawiony dnia 31 sierpnia 1899 r., przyjęty życzliwie przez publiczność, ale zbyt surowo oceniony przez krytyków. Wprowadziłem ten dramat na scenę, wierny swemu programowi popierania twórczości oryginalnej. Treść sztuki oparta była na bolesnych przeżyciach kobiety polskiej, pod jarzmem rosyjskiem. Autorka wprowadziła jaskrawo kreślone figury rosyjskie, szefa tajnej policji, którego syn należał do organizacji antyrządowych podziemnych, nagromadziła dużo sytuacji jaskrawych, bolesnych i podała je w sposób mało artystyczny. Krytyka zarzucała jej zbyt rozpaczliwe popisywanie się niewolą, przesadną frazeologję, przyznając jednak zręczne prowadzenie djalogu w kilku scenach dobrze pomyślanych i opracowanych starannie. Artyści starali się grą naturalną i dobrze odczutą ratować sztukę, która po trzech przedstawieniach zeszła z afisza.
W czteroaktowej komedji "Frazesowicz", napisanej przez Gryfa (pseudonim), granej po raz pierwszy dnia 24 września, także krytyka uznała dobre chęci, przy braku dramatycznego nerwu i rozwlekłem prowadzeniu djalogu. Kilka dobrych pomysłów oraz szlachetna tendencja nie mogły razem uratować sztuki, która po trzech przedstawieniach znikła z afisza.
W 5-cio aktowym dramacie "Jan Kochanowski", wystawionym po raz pierwszy dnia 14 października, Gabrjela Zapolska podjęła temat niezgodny z naturą jej świetnego dramatopisarskiego talentu. Chciała stworzyć dramat popularny, ale idąc za powieścią Klementyny z Tańskich Hofmanowej, pomimo starannie opracowanego języka, nie zdobyła się ani na charakterystykę epoki, ani na koloryt staropolski, wprowadzając w szablonowych zarysach obok figury Jana z Czarnolasu, postacie Reja, Szymonowicza, Orzechowskiego i Górnickiego. Sztuki granej cztery razy nie uratowali artyści, mający blade role, ani deklamacja "Trenów", ani niektóre sceny teatralnie efektowne. Krytyka uznała staranność wykonania, podnosząc stylową wystawę oraz barwne kostjumy. Wspomnę nawiasem, że autentyczne stare meble z XVI wieku pożyczone zostały teatrowi z domu prof. Stanisława hr. Tarnowskiego, dającego zawsze dowody życzliwości dla kierunku pracy naszego teatru.
Publiczność, poważniejsza krytyka, ceniąca zasługi autora, dla polskiej sceny, życzliwie przyjęła graną po raz pierwszy dnia 21 października 3-ch aktową komedję Michała Bałuckiego "Drużba". Był to akwarelowy bezpretensjonalny obrazek życia średniego mieszczaństwa w Krakowie, okraszony pogodnym humorem. Bałucki wprowadził parę szkicowych typów charakterystycznych z krakowskiego świata. Wśród wykonawców, którzy grali z werwą, odtwarzając dobrze postacie krakowskie, wyróżniała się Paulina Wojnowska, ze swym pysznym naturalnym humorem i darem charakterystyki, wyjątkowym wśród artystek polskich tego rodzaju. Komedja jednak grana cztery razy nie miała dawnej dosadnej werwy i typowego zacięcia twórcy "Domu otwartego" i "Grubych ryb". Akcja jej mogła wystarczyć zaledwie na jeden akt, więc trzeba było wypełnić sztukę epizodami.
W 5-cio aktowej sztuce "Sonata", granej po raz pierwszy dnia 28 października, Jan August Kisielewski, w duchu modernizmu, unikając szablonu, napełnił swe dzieło symboliką i mglistą nastrojowością, w której zacierały się kontury figur oraz wątek fabuły. Krytyka, zaznaczając dobre pomysły, stwierdziła, że treść główna leży poza sztuką, że autor nie rozwinął konfliktów osnowy, tworząc jakby epilog dramatu.
Pomimo oryginalnego pomysłu i tragicznych epizodów, pomimo niektórych momentów głębokich i ciekawych, raziły chłodem sceny miłosne i trudno było zdać sprawę z naczelnego zadania dzieła. Niewiadomo było, czy autor chciał przedstawić zgubny wpływ namiętności, która zabija siłę twórczą, czy też pragnął wykazać wyższość życiową popędów nad moralnością, czy poprostu miał zamiar dać obraz dramatyczny bez filozoficznego oświetlania. W scenach pojedynczych znać tu było przejawy talentu, który tak oryginalnie zabłysnął w poprzednich sztukach, "Sieci" i "Karykatury". W "Sonacie" na progu duchowego rozstroju stracił jednak dawniejszą plastykę, werwę i tężyznę. Był to ostatni chwiejny akord, po którym autor zamilkł. Graliśmy cztery razy sztukę, znakomicie wykonaną w rolach głównych.