- W empik go
W starym piecu - ebook
W starym piecu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czytając stare dzieje rodzin naszych, przeglądając herbarze i spisy wysokich dygnitarzy, nieustannie się spotyka wzmianki o rodach skoligaconych z najpierwszymi domami, rozległe niegdyś posiadających majętności, o których dziś zupełnie głucho. Z tych wyżyn, na których stały, pospadały one gdzieś w ciemne głębie albo całkiem znikły. Rzadko której rodzinie udało się przez kilka wieków zachować zdobytą świetność. Przypadkowa częstokroć ruina majątkowa ciągnęła za sobą odosobnienie, zapomnienie i powolne zstępowanie po szczeblach aż tam, gdzie już nic nie widać.
Najmożniejsze familie XVI wieku dziś są tylko historycznie znane, choć nie wszystkie wygasły, a z tych, które dziś stoją w górze, niewiele świetnością w XVI wieku pochlubić się może.
Fortuna kołem się toczy, mawiali starzy, a my w naszych studiach i opowiadaniach powtarzać często musimy, bo z faktami spotykamy się ciągle i one się nam przypominają nieustannie.
Potomków tych rodzin zapomnianych przychodzi nam ciągle malować, zapadłych w różne warstwy społeczne. Nie można wziąć nam za złe, iż się to odbija w studiach obyczajowych, co w życiu długim widywało się niemal codziennie. Pamiętamy książątko, które w piecu paliło u arendarza, potomka starożytnej rodziny, który nam buty czyścił za czasów akademickich, a prawnuki magnatów w siermięgach niejeden raz widzieliśmy z widłami chodzące około nawozu. Za to, miły Boże, ileż żywiołów nowych weszło w to społeczeństwo, które się dawnych tak nielitościwie pozbyło!
Do tych rodzin niegdy popularnych, majętnych, przodujących szlachcie, należała familia Pampowskich, a miała i to szczęście, że jakiś faworyt piesek jednego z Pampowskich swoim obyczajem, dziś już nam nie znanym, poszedł w przysłowie. Rej z Nagłowic w ucinkach swych wspomina „pieska pana Pampowskiego”. Znaleźć go można i w innych.
Paprocki mówi także o Pampowskich, domu wielce możnym i zasłużonym w Rzeczypospolitej (w Wielkopolsce). Używali oni herbu Gozdawa, nagrobek we Środzie, bodaj do dziś dnia istniejący, sławi Ambrożego, wojewodę sieradzkiego.
A dziś, gdyby nie Jan Albert Gozdawa Pampowski, ostatni pono potomek rodu tego, którego zaszczycałem się przyjaźnią, nie wiem, czy by kto mógł drugiego z tej krwi gdzie znaleźć.
Jan Albert z innych wcale względów, nie jako ostatni z rodu sławnego, godzien jest pamięci; była to postać oryginalna, a łatwiej o przodków niż o wybitną indywidualność, która by na studium zasługiwała. Mógł nawet mój Pampowski dla innych, powierzchownie i lekko sądzących o ludziach, wydawać się pospolitym, ja tego nie powiem o nim. Są indywidua z taką potęgą w sobie wyrażające pewne typy, iż choćby prototyp nie miał wielkiego w charakterystyce człowieka znaczenia, oni je jako doskonałe egzemplarze odmian rodzaju mieć muszą. Takim był mój Jan Albert Gozdawa Pampowski.
Poznałem go już starym kawalerem, świadomym krwi dostojnej, z której pochodził, chociaż w genealogii pomiędzy Ambrożym, wojewodą sieradzkim, a panem komornikiem była, z powodu popalonych akt i metryk, inwazji hostium i losów, jakim ulegały księgi ziemiańskie, luka dająca się wypełnić tylko wyobraźnią i hipotezami.
Jan Albert, noszący tytuł komornika, jak spędził swą młodość, gdzie się dorobił majątku, który miał, dowiedzieć się od niego nie było można. Mawiał tylko, wzdychając, że bywał na wozie i pod wozem, że nie z jednego pieca chleb jadł i że wszystko, co miał, winien był głowie i pięciu palcom swoim. Nie chlubił się tym jednak tylko przed poufałymi, a wojewodą sieradzkim lubił się pochwalić przy każdej zręczności.
Był zarazem, jak to mówią, i familiantem, i dorobkowiczem; prawdę rzekłszy, ostatniego w nim mocniej czuć było.
Gdy komornik zjawił się w Warszawie jako dziedzic dwóch tęgich wiosek w Połockiem, niepodobna wieku jego było odgadnąć. Nie można by było powiedzieć o nim, że był dobrze zakonserwowany, ale że usiłował się młodym pokazać, żwawym i do sakramentu małżeństwa wszystkie posiadającym kwalifikacje, temu nikt nie zaprzeczy. Posądzam go, że miał naówczas lat pod pięćdziesiąt, chociaż się do nich nie przyznawał, bywał jednak tak roztargnionym, że się czasem wygadał z czymś, co chronologii jego oficjalnej kłam zadawało. Grzeczność wymagała, aby go na takich lapsus linguae nie łapać, zwłaszcza że nieboraczysko najczęściej sam się spostrzegłszy, skonfundowany bywał i usiłował się rejterować.
Pomimo tej pięćdziesiątki, łysiny okrytej tupetem, który był arcydziełem fryzjerskiej sztuki, twarzy nieco pomarszczonej i czasami lekko, sztucznie bielonej i rumianej, wygolony zawsze świeżo, ubrany starannie, poruszający się żywo i na sposób młodzieńczy, oko mający wypukłe, czarne, wyraziste, usta rumiane, humor statecznie wesoły, komornik z dala, niewchodzącym w szczegóły mógł się wydawać wcale raźnym w sile wieku mężczyzną.
Mając pewną skłonność do utycia,. jeździł Pampowski co roku do Karlsbadu i regularnie tracił po kilka funtów tłuszczu nieostrożnym nabytego jedzeniem.
Do znamion młodości w nim należał humor przedziwny, wesołość przyjemna i gotowość do udziału we wszelkich rozrywkach, których młodzież zwykła używać.
Umysłowo także, choć się w nim przebijał zakrój jakiś staroświecki, był to człowiek odświeżony; nowsze pojęcia i przekonania, choć się zdawało, że się nimi czasem dławił, połykał, jakby w nich smakował.
Gdy się zapomniał, co się rzadko trafiło, odezwał się w nim człowiek przeszłości, ale kiedy się miał na baczności, rzekłbyś, że świeżo wyszedł z nowej szkoły. Przez wzgląd na towarzyską potrzebę komornik nauczył się był po francusku; prawda, że wymawianie miał nie paryskie, że w stylu polonizmy srogie popełniał, ale to jego francuszczyźnie nadawało pewien akcent i oryginalność. Tak samo oswoił się był z rękawiczkami, choć zdradzał się niekiedy z tym, że ongi ich nie naszał i że widział w nich niewolę dla rąk utrapioną.
Gdyśmy się lepiej, bliżej poznali, nieraz starałem się go wywieść na opowiadania o przeszłości. Nie ma człowieka, który by około pięćdziesiątki nie lubił się puszczać w wiosenne wspomnienia, Pampowski też zdawał się czasami zbierać na wyznania szczersze, jak to tam z nim bywało, lecz ledwie się zawrócił w tę stronę – wnet ostygał i zbywał ogólnikiem.
– A! zachciałeś dobrodzieju, zażyło się wszystkiego, bywało siak i tak, tędy i owędy, czy to tam wszystko wygadać.
Majątek nie był spadkowy, sam wyznawał, że go nabył, a co mu zostawili rodzice, gdzie i jak się wychowywał, od czego począł, nie sposób się było dowiedzieć. Żartami się łatał, ściskał, całował i mówił o czym innym.
Troską, z której się przed wszystkimi spowiadał i która go czyniła śmiesznym, była niepomierna chęć ożenienia się. Nie przyznawał się do tego, iż mu szło o to, by ród starożytny nie wygasnął na nim, ale wzdychał do szczęśliwości małżeńskiej, do złotego jarzma, przez samą miłość jego. Trzeba go było posłuchać, gdy marzył głośno o pożyciu z dobrą, młodą, kochaną żoną.
– Dlaczegożeś, kochany panie Janie, nie żenił się dawniej? – pytałem.
– Nie trafiło się, to raz, po wtóre, dużo by o tym mówić, pracowało się, czasu nie mogłem tracić i zwlokło się, no, może i dobrze, że się zwlokło, bo dziś inaczej człowiek widzi i czuje, a serce, dzięki Bogu, nie ostygło!
Gdy o tym mówił, zwykł się był fertycznie na jednej nodze wykręcać, nucić i czasem na zwierciadło spoglądać. Minkę robił figlarną.
Często przy pierwszej z kimś znajomości komornik, gdy przyszło do poufalszej rozmowy, zagadywał go zaraz:
– A nie wiesz tam, dobrodzieju, jakiej hożej, poczciwej, dobrego rodu panienki? hę?
Chociaż spóźniwszy się nieco, komornik z warunków, jakich wymagał od swej przyszłej, nie spuszczał wcale. Wymagał, aby była szlacheckiego starego domu, młoda, piękna, no – i coś pod poduszkę. Rozumiało się samo z siebie, iż powinna go była kochać.
Do miłości wysoką przywiązywał cenę; lecz był tego przekonania, okręcając się na pięcie i przeglądając w lustrze, że podbicie serca niewieściego nie mogło dlań być trudnym, W obejściu się z kobietami poczciwy rejent był galantem i nadskakującym wielce zabawnie.
Nigdy nie brał za złe, gdy się śmiano z niego, koncepta bowiem prawił i śmiech kładł na ich rachunek.
Dla pań zamężnych, jak dla całej płci pięknej, Pampowski był z weneracją i z nadskakiwaniem, lecz nie posuwał się nigdy do żadnych dwuznacznych okazów admiracji, szanując sakrament, do którego sam wzdychał. Oburzał się nawet na tych, których zwał bałamutami, piętnując ich jako plagę społeczeństwa.
Natomiast czternastoletnie panienki, w spodenkach chodzące jeszcze, czcił i wielbił, a nierzadko się do nich zalecał. Urok młodości tak nań działał, że nie wymagał ani nadzwyczajnych wdzięków, ani dowcipu, ani szczególnych talentów; byle panna była świeża i młoda, natychmiast gotów był się kochać i to szalenie.
Zachcianki te spotykały go co chwila, lecz równie prawie szybko jak się zapalał, tak brał na rozum, ważył, pytał i reflektował się.
Uczucie i refleksja walczyły w nim nieustannie, były godziny zwycięstwa dla jednego i dla drugiej. W zapasie zawsze miał kilka przedmiotów adoracji; z młodzieńczą łatwością, z motylim polotem skakał od jednego do drugiego.
Nie potrzebujemy mówić, iż w tym stanie ducha i serca Pampowski żył prawie wyłącznie myśląc, mówiąc, zajmując się kobietami, nikt nad niego w pewnej sferze dostępnej nie mógł mieć dokładniejszych i bałamutniejszych razem wiadomości o wszystkich pannach na wydaniu.
Widoki jego nie sięgały nazbyt wysoko, ale też nie spadały nadto nisko. Najpiękniejsza twarzyczka, nie opatrzona pewnymi kwalifikacjami, nie działała nań. Był to bowiem człowiek, mimo swojej pozornej lekkości, bardzo stateczny i obyczajów nieposzlakowanych.
Spotykając piękne twarzyczki osób, które dlań niebezpiecznymi by się stać mogły, odwracał oczy i uciekał od nich, naiwnie mówiąc:
– Nie wódź nas na pokuszenie!
Nie umiem prawdziwie powiedzieć, do jakiej właściwie sfery zaliczyć należało komornika; w salonie znajdował się przyzwoicie, ale sztywnie, najlepiej mu było na wsi, w szlacheckim dworze. Rozpasanych zbyt towarzystw nie lubił. Bystrzejsze oko mogło w nim dostrzec jakby dwie warstwy, jedną pierwotną, jego własną, drugą nową, napływową. Wielka powódź, poruszenie gwałtowne obnażało granity, lecz Pampowski wprędce je osłaniał.
Dla mnie głównym urokiem tego człowieka była zagadkowa jego przeszłość, którą tym pilniej starałem się odgadnąć, że ją przede mną jak przed wszystkimi bardzo troskliwie zakrywał. Studiowałem go jak okaz człowieka ciekawy, w interesie ludoznawstwa (jeżeli się tym neologizmem wyrazić godzi).
Często bardzo w tych towarzystwach młodzieży, wśród których go chwytałem, a które lubił nie dla nich samych, ale ażeby w nich czuć się jeszcze młodym – rozweselono się mocno przy kieliszkach, przychodziło do wynurzeń, Pampowski też na pięcie się okręcał, śpiewał, ale się nigdy tak dalece z niczym nie wygadał. Chronologiczne bąki, które strzelał, zdradzając swój wiek, zawsze się tyczyły drugich, nie jego.
Bywałem u niego czasem z rana, ale ile razy trafiło się go zastać jeszcze nie ubranym, pomimo poufałych stosunków do gabinetu, w którym się młodym czynił, nie wpuszczano mnie, ani nikogo, gdy był przy wielkim dziele. Pozostawało tajemnicą, jak się wyświeżał. Raz czy dwa wdarłem się do tego sanctum sanctorum wśród dnia i prawdziwie zdziwiony byłem niezmierną mnogością przyrządów tualetowych i higienicznych, jakimi je znalazłem zastawione.
Oprócz przysłonionych w szafach kosmetyków sama ilość szczotek, szczoteczek, piłek i różnych narzędzi na… tualecie była zdumiewająca. Nie brakło też na hydropatycznych i gimnastycznych przyrządach, gdyż Jan Albert troskliwy był o swe zdrowie i, bardzo rozumnie, utrzymywał je w stanie na jego wiek zadawalniającym nie apteką, ale środkami profilaktycznymi.
Kto mu to doradził, nie wiem; że sam nie wpadł pewnie na tę myśl – zdawało się niewątpliwym. Jeździł nawet konno dla ruchu i dla szyku, chociaż, Boże odpuść, jak się na koniu wydawał i co z nim robił. Domyśleć się było łatwo, iż koń dla niego rzeczą był nową i w późniejszym już wieku jako atrybut szlachecki przyswojoną.
Majętny, kawaler i nieskąpy, chociaż dla siebie samego był oszczędnym i w interesach rachunkowym, Pampowski miał mnogich przyjaciół różnego rodzaju. Sam zresztą szukał ich i nadzwyczaj chciwie zawiązywał stosunki, zawsze w tej błogiej nadziei, że przez nie trafi do jakiegoś domu, w którym znajdzie ową przeznaczoną dla siebie towarzyszkę życia, w której on i w którym ona się zakochać miała.
Mimo niezawodnie pięknych przymiotów Jana Alberta, z tego, cośmy o nim powiedzieli, miarkować można, że o ile on do zakochania się był pochopnym, o tyle znowu w nim kobiecie się rozmiłować nadzwyczaj było trudno.
Pewna niegrzeczna a dowcipna pani rejentowa porównywała go do czerstwej bułki odświeżonej. Młodzież otaczająca go ciągle, skłonna do żartów i wyzyskiwania słabych stron człowieka, podbijała mu bębenka.
Wmawiano w niego czasem, że ta a ta panienka słodkimi nań rzucała oczyma, że pewna mama rada by była wydać córkę za niego, że w jednym ze znajomych domów siedemnastoletnia dziewica znajdowała go nader przyjemnym.
Komornik jak na wędkę chwytał się na te słowa, natychmiast biegł praktycznie je zużytkować, a jeśli znalazł najmniejsze prawdopodobieństwo, rozpoczynał wywiady, rozmysły i – wahania. W chwili gdy klamka zapaść mogła, ogarniała go trwoga.
Raz gdyśmy byli wieczorem sami, a komornik ciągle prawił o różnych swych matrymonialnych widokach, stawiać pro i contra a dopytując o zdanie, zdało mi się rzeczą sumienia dać mu dobrą radę.
– Kochany panie Janie – rzekłem – chcesz się żenić? Słyszę o tym od lat dwóch, zwolnij nieco z warunków wymaganych, weź z dobrego gniazda niezbyt młodą a zacną panienkę, nie żądaj ani głośnego imienia, ani wielkiego posagu, ani zbytniej młodości, ani niebezpiecznego wdzięku – a ożenisz się łatwo.
Słuchając komornik, który cygaro palił (starał się nauczyć tego, bo dawniej nawykły był do fajki), wyjął je z ust jakby przestraszony.
– Ja przecie jeszcze tak zdesperowanym nie jestem – zawołał z wymówką i żalem. – Nie mogę się nazwać starym.
– Ale i młodym nie jesteś! – rzekłem.
– Co metryka znaczy! co? metryka – odparł z zapałem. – Kto liczy lata? Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że jeden się zużywa prędzej, żyje szybciej niż drugi. To nie wchodzi w rubrykę. Jestem zdrów, czuję się silnym; mam niezły majątek, dzięki Bogu poczwarą mnie nie nazwie nikt (chrząknął i podrygnął), dlaczegóż bym miał czynić ustępstwa i zniżać cenę własną? Dlaczego?
Nie mogłem na to zrazu dać odpowiedzi, nie obrażając go, dodałem tylko:
– Kiedy ci pilno w drogę, a masz sprawuneczek w sklepie, przecież się nie targujesz?
– Zapewne że pilno mi! – rozśmiał się – ale dlatego złego towaru nie chcę wziąć! O! nie!
– Ale lata ubiegają! – dodałem. Pogładził włosy i tupecik.
– Ja też gruszek w popiele nie zasypiam – dodał w końcu, ale nemo sapiens nisi patiens, mówią, a ja powiadam, nemo felix nisi patiens.
Było rzeczą niepojętą, że znając komornika z jego zapału do kobierca, zręczna jaka kobiecina już go w swe sieci nie złapała. Winien to był może temu, iż najpiękniejsza wdowa i rozwódka nie nęciła go, obawiał się i powtarzał przysłowie z czasów jeszcze pana Paska:
„U wdowy chleb gotowy, lecz nie dla każdego zdrowy”!
Przepowiadałem mu, znając jego usposobienie, że skończy na ożenieniu z piętnastoletnią bosonogą pastuszka na wsi.
Śmiał się.
– Ale ba?! – odpowiadał – a co by było potem, jakby znikł urok lat piętnastu, a została – prosta baba od gęsi?
I głową potrząsał. Miał już z tych idealnych konkurów, dość długo trwających, wyrobione doświadczeniem pewne aksjomata nie do pogardzenia.
W tych czasach, gdy jeszcze jak motyl latał od domu do domu za świeżo z pensyj wyszłymi panienkami, straciłem go z oczów. Następne przygody pana Jana Alberta Gozdawy. Pampowskiego są mi już wiadome tylko przez wspólnych znajomych, którzy mi je z opowiadań jego i osób wchodzących do nich szczegółowo później odmalowali.
Po wyjeździe moim z Warszawy komornik ciągnął dalej niezmienionym trybem dawne swe życie. Niektóre mamy, choć nie znajdowały go nazbyt dla córek ponętnym i pożądanym, mówią, że potajemnie jednak zasiągały informacyj w Płockiem o stanie hipoteki. Okazało się, iż wioski miały na sobie lekką pożyczkę towarzystwa kredytowego – i nic więcej. Posądzano nawet Pampowskiego o skórki baranie, gdyż kupony u niego widywano.
Z tym wszystkim to właśnie, co w przekonaniu komornika miało go uczynić miłym i powabnym, najwięcej od niego odstręczało. Matki, osoby doświadczone, widząc na twarzy lekko i zręcznie, lecz jawnie użyte bielidło i róż, tupet na głowie, domyślały się zębów nie dziedzicznych, ale nabytych i daleko więcej defektów, niż ich w istocie może było. Komornik latał na próżno.
W tym czasie jakoś przybyła do Warszawy, nie wiadomo Ukrainka czy Podolanka, osoba młoda jeszcze i nadzwyczajnej piękności. Zjawiła się sama jedna, bez stosunków i w początkach była osamotniona.
Powiedzieliśmy, że odznaczała się nadzwyczajną pięknością. Była ona tak uderzającą, iż gdy się pierwszy raz ukazała w teatrze, zwróciła oczy wszystkich i zrobiła co się zowie furorę. Latano, dowiadywano się, młodzież szalała nie mogąc ani się domyśleć, kto była ta nowa gwiazda wschodząca na horyzoncie syreniego grodu. (Styl dziennikarski!)
Niepodobieństwem było dowiedzieć się ani nazwiska, ani stanu, ani narodowości tej istoty, stworzonej na to, aby długo ukrywać się z sobą nie mogła. Pierwszego wieczora zakładano się: jedni, że jest panną, drudzy, że mężatką, rozwódką, Polką, Greczynką, Włoszką itp.
W loży ukazała się ubrana nader smakownie, ale bez narzucającej się jaskrawości i świecideł, ze starą jakąś panią, służącą widocznie za szumera. Słusznego wzrostu, brunetka, z oczyma czarnymi, ruchów nieco amazońskich i śmiałych, miała twarzyczkę małą, dziecinną, więcej wdzięczną niż istotnie piękną, ale pełną tego uroku, który porywa i oszala. Szczególniej wzrok determinowany, nieulękniony jej czarnych oczów, przenikał do głębi. Malutka rączka, którą z loży zwiesiła jak na okaz, była cudownych kształtów.
Nieznajoma, jedni mówili panna, drudzy pani, w teatrze znajdowała się przyzwoicie, ale w najmniejszej rzeczy nie zmieszana ani wejrzeniami, którymi ją prześladowano, ani nowym światem, wśród którego występowała. Było coś w jej ruchach, w charakterze całym tego zjawiska, dającego się domyślać – półświata.
Teraźniejszy świat prawdziwy tak się stara do półświata być podobnym, iż w determinowaniu istot, do jednego lub drugiego należeć mogących, łatwo pobłądzić można. Mogli więc jedni utrzymywać, że to była rumuńska księżna, drudzy że paryska loreta. To pewna, że zachwyciła i zaciekawiła wszystkich.
Pampowski, który był w teatrze, chociaż osoba ta nie należała do kategorii jemu najniebezpieczniejszej: wyrostków, dzieląc zachwyt młodzieży, do której pragnął się liczyć, unosił się także.
– To, panie, jest Wenus, jak Boga mego kocham! – powtarzał za innymi, wychodząc z teatru na składkową kolacyjkę.
Do późnej nocy nie było mowy, tylko o tej osobliwej piękności i jej czarnych oczach.
Drugiego dnia, gdy się znowu ukazała w teatrze, wszystkie już środki zostały przedsięwzięte, aby tajemnicę bytu pięknej nieznajomej odsłonić. Poświęciło się temu dwóch czy trzech złoconych młodzieńców. Jeden miał czatować na wschodach, drugi z gotową dryndą kawalerską stać dla gonienia za powozem, inny jeszcze na wszelki wypadek dodatkową stójkę odprawiał.
Nieznajoma, śledzona pilnie, siadła do – dorożki ze swą towarzyszką i – pojechała do hotelu Europejskiego. Tu już śledztwo nie przedstawiało żadnej trudności. Zajmowała nr 105 i zapisaną była w księdze jako pani Henryka Bromberg z Odessy.
Nie mówiło to jeszcze nic, ale dawało skazówkę; poszukiwania nad genealogią Brombergów doprowadzały do Bydgoszczy i dawały rezultat bardzo dwuznaczny.
Dowiedziano się w hotelu, iż pani ta szukała mieszkania i zdawała się mieć zamiar osiąść stale w Warszawie, że mówiła po polsku, po rosyjsku, po francusku i po niemiecku, nie licząc innych języków, jakie jeszcze później objawić się mogły. Towarzyszka jej zwała się panią Abak, co nawet narodowości jej nie dało odgadnąć.
Jednym z najmocniej zaintrygowanych panią Bromberg był pan Józef Mahoński, trochę już blednąca gwiazda plejady złotej młodzieży. Mahoński, którego ojciec dorobił się pracą znacznej bardzo fortuny, po śmierci jego stał na czele pięknego zakładu, powiedzmy po prostu warsztatu, który, ponieważ zostały mu i dobra, sprzedał zaraz za bezcen. Wpadł wprost pomiędzy próżniaczą młodzież, wyrzekając się swego pochodzenia uczciwego i wkupując do – powiedziawszy od razu – trutniów. Od lat dziesięciu przegrywając w resursach i klubach, tracąc na konie i na inne kosztowne miłośnictwa, Mahoński zaczynał już czuć się żenowanym w interesach.
Mówił sobie, że w ostateczności trzeba się będzie bogato ożenić. Tymczasem trybu życia nie zmieniał. Był młody, dzięki ojcu wychowany bardzo starannie, nadzwyczaj bystrego pojęcia, dowcipny, więcej może niż przystojny, bo prawie piękny mężczyzna, więc choć go już lichwiarze jedli, nie obawiał się jeszcze o przyszłość. Wszystkim swym fantazjom dogadzał a bouche que veux-tu.
Jedną z najgłówniejszych fantazyj, a razem najkosztowniejszych, była – żeby się nikomu nie dać zaćmić i prześcignąć w niczym. Jeżeli który z tak zwanych magnatów popełnił jaką niedorzeczność kosztowną, Mahoński nie mógł spać, dopóki na wyprzódki z nim idąc, nie palnął jeszcze droższego głupstwa.
Pochodzenie swe mieszczańskie, od warsztatu, chciał koniecznie zatrzeć w ten sposób, a nie można powiedzieć, ażeby na nasze czasy i obyczaje zły to był wynalazek.
Mahoński ową panią ujrzawszy w teatrze, miał się, jak niektórzy utrzymywali, odezwać:
– Ale słowo daję, ja ją znam!
Wyparł się potem tego, tłumacząc się, że pewne podobieństwo go złudziło, ale pilno zabiegał, aby się nikomu nie dać uprzedzić w zbliżeniu do tej nowej gwiazdy. Trafny w rozpoznawaniu co dostępnym jest, zdawał się pewnym od razu, iż celu dopnie, chociaż gwiazda patrzała z lekceważeniem i niemal pogardą obojętną z wyżyn swej loży pierwszego piętra na ludzi; nie wyzywała ich wcale, zdawała się bardzo dumną, jednak Mahoński przenikał widać, iż znajomość zrobić będzie rzeczą możliwą. Miał w tym doświadczenia wiele i oko bardzo wprawne.
Gdy inni jeszcze biegali na próżno i głowę sobie łamali, Mahoński w kilka dni potem wiedział, że pani Bromberg najęła, mieszkanie przy Królewskiej ulicy i chwalił się, że zrobił z nią znajomość. Jak? – z tego się nie chciał tłumaczyć.
Lecz zapewne dla podwyższenia w cenie swej konkiety, mówił o pani Bromberg bardzo serio, jako o osobie dobrego towarzystwa, świeżo owdowiałej, przybyłej dla interesu familijnego i ze wszech miar poszanowania godnej. Gdy mu się z niedowierzaniem uśmiechano w oczy, gniewał się, bił w piersi i stawał w obronie wdowy z zapałem u niego nie widywanym.
Przyznał się, że u niej bywał, lecz wprowadzić nikogo nie myślał.
Komornik, który w wielu względach modelował się na wzór Mahońskiego i za doskonały wzór go dla siebie uważał, był dlań z respektem wielkim.
Nie naśladował go w rozrzutności, w fantazjach, lecz dochody jego, szyk, mowę, strój, pewne właściwości studiował i starał się przejmować o tyle, o ile one włożyć się dały.
Mahoński parę razy zaciągnął u niego pożyczkę, byli z sobą w zażyłości wielkiej. Jedną razą, gdy innym dosyć niegrzecznie odmawiał Mahoński zapoznawania ich z panią Henryką, odwrócił się do komornika i rzekł:
– Co innego pana Jana, tego, gdy zechcę, wprowadzę, ale to człowiek stateczny i wiem, że nie nadużyje.
Komplement ten niekoniecznie był w smak komornikowi, który za trochę trzpiota rad był w tym kółku uchodzić – zmilczał.
Inna jakaś gwiazda nowa, już nie drugiej ani trzeciej, ale czwartej wielkości a miłego blasku, wkrótce odwróciła uwagę od pani Bromberg.
Chociaż Mahoński zawsze stronę jej trzymał i bronił od posądzeń, szeptano, iż coraz nowe i wielce urozmaicone robiła znajomości, że dom niedostępny stawał się bardzo otwartym.
Upłynęło miesięcy kilka, gdy raz pan Józef rano przyszedłszy do komornika, który mu znowu pieniędzy na zbycie się lichwiarza obiecał pożyczyć, rozczulił się niezmiernie dla niego.
– Słuchaj no, panie Janie – rzekł poufale go po pańsku klepiąc po ramieniu – chcesz, to cię do tej pięknej Brombergowej zaprowadzę i zapoznam. Słowo ci daję, przyjemna bardzo kobieta, zupełnie przyzwoita, a! surowych, surowych obyczajów ale wesoła, miła i mógłbyś tam czasem dobrze sobie przepędzić wieczorek. Hę? co ci to szkodzi?
– A! zapewne, cóż mi to ma szkodzić, owszem, owszem, ale na co mi to się zdało? – rzekł komornik, naiwnie wydając się z tym, że na pamięci miał ciągle cel życia poważny i matrimonium.
– Powiadam ci, dom bardzo miły, dobijają się, żeby tam bywać – mówił Józef – ale nie dla każdego tam drzwi otwarte.
Komornik spolitykował, nie napierał się, nie odmawiał, myślał, że gdy się o to nie upomni, Mahoński mający pamięć krótką, nalegać nie będzie.
Stało się inaczej, pan Józef go pochwycił nazajutrz i niemal gwałtem poprowadził na Królewską ulicę. Pampowski nie widział potrzeby opierania się.
Apartamencik najęty przez panią Bromberg był niewielki, ale urządzony z elegancją i smakiem, które komornikowi zaimponowały. W przedpokoju stał lokaj w liberii z akselbantami, w białych rękawiczkach.
Pani domu na pierwszy rzut oka miała zupełnie postawę, powierzchowność, sposób obejścia się bardzo wielkiej damy, nade wszystko uderzała w niej śmiałość pańska, swoboda, pewność siebie i maniery, które każdego wprędce w jej salonie równie swobodnym czyniły, jak ona była.
W teatrze z daleka wydawała się Pampowskiemu piękną, ale w salonie była wprost zachwycającą, takiej perfekcji, jak sam powiadał, nie oglądał w życiu.
Miłośnik i znawca wdzięków niewieścich, które zwykł był oceniać z cynizmem starego kawalera, komornik był osłupiały, piękność pani Bromberg wyższą była nad wszelką nawet starokawalerską krytykę, nie było w niej cienia ni skazy.
Obejście się pięknej pani przy wielkiej śmiałości miało jakiś odcień znużenia i smutku. Wejrzeniem zdawała się człowieka przejmować do szpiku, patrzeć mu w duszę, odgadywać myśli tajemne. Komornik, gdy raz pierwszy spotkał je, uczuł się tak zakłopotanym, jak gdyby go kto na nice odwrócił i wszystkie łaty, cery, plamy, jakie nosił we wnętrzu, oglądał.
Zląkł się.
Mahoński, którego znał komornik z kobietami do zbytku śmiałym, tu był pełen poszanowania, sztywny i wcale sobie nie pozwalał jak zwykle. To jeszcze bardziej zastanowiło Pampowskiego i uczyniło bojaźliwszym.
– Kiedy już on musi się mitygować – rzekł w duchu – trzeba być bardzo ostrożnym.
Gospodyni dla nowego gościa szczególniejszą okazywała uprzejmość. Gdy Mahoński ziewał nad albumami fotografij, wystawiających piękne widoki Krymu, pani Bromberg zajęła się głównie komornikiem.
Głos miała nie nazbyt melodyjny; było to może jedyną jej słabą stroną, trochę kataru i chrypki tego dnia czyniło go ostrym nieco i niemiłym; za to wynagradzała wejrzeniem i całym blaskiem swych wdzięków, które umiejętnie bardzo strojem i ruchami podnosiła.
Rączka, dłubiąca coś na kawałku kanwy, była białości, rysunku i wypieszczenia nadzwyczajnego, komornik nazwał ją – ręką królowej, suknia dosyć obcisła wykazywała kształty zachwycające. Na ostatek oczy – dobijały.
Co do wieku, Pampowski niezmiernie szczęśliwy w odgadywaniu go tam nawet, gdzie bywał najmędrzej kłamany, wyznawał, iż oznaczyć go z precyzją nie było podobna.
Ręczył za to, że dwudziestu sześciu nie przeszła, ale gdyby kto dał dwadzieścia cztery, zakładać się nie chciał.
Zdaje się, że uprzejmość, z jaką został przyjęty, a po godzinie do pewnej poufałości zachęcony i przypuszczony, wpłynęła też silnie na wrażenie, jakiego doznał. Wdowa od niechcenia powiedziała mu, że mąż jej zajmował dosyć wysokie stanowisko w administracyi noworosyjskiego kraju, że zostawił jej po sobie dosyć kłopotliwe interesa, iż z powodu ich musiała na jakiś czas zamieszkać w Warszawie.
W sprzeczności z dystynkcją pani domu była z bliska widziana owa staruszka, pani,Abak, która okazała się czymś pośrednim między sługą a rezydentką w najordynaryjniejszym gatunku. Wyglądała na ubogą mieszczkę przebraną przyzwoicie, ale nie mogącą strojem pokryć swego gburowstwa.
Mowa, ruchy, śmiech zdradzały kobietę bez żadnego wychowania, nie mającą nawet instynktu przyzwoitego zastosowania się do towarzystwa, w które została wciągniętą.
Za każdym jej odezwaniem się gospodyni śliczne brwi czarne marszczyła, pięknymi ramiony białymi wzruszała, a krzykliwy głos starej baby raził ją nieprzyjemnie.
Gdy komornik się już nieco obył z panią Bromberg, Mahoński, który do znajomości nie zawadzał i był na stronie, przystąpił i wmieszał się do rozmowy, i wielce był użytecznym, obojgu nowo poznajomionym ułatwiając porozumiewanie się.
Pani Henryka w początku aż nadto poważna, aż do zbytku surowa, trochę przesadnie zimna, zaczęła się z wolna rozmrażać, uśmiechać i – przeszła nagle prawie do bujnej, niespodzianej wesołości.
Komornik był zachwycony, chociaż ten nagły przeskok od andante poważnego do allegro i scherzo wydałby się komu innemu może jak wydobycie się z niewoli.
Przy herbacie podanej bardzo elegancko panowała wesołość nie zmącona niczym, oprócz obrzydliwego prychania śmiechem starej Abakowej.
Wieczór tak upłynął prędko, że gdy komornik, wyjąwszy zegarek, zobaczył na nim jedenastą, sądząc, iż nie powinno było jeszcze być ani dziesiątej, nastraszył się, przyłożył go do ucha.
Gdy mieli wychodzić, a Mahoński kapelusza szukał, pani Bromberg, żegnając komornika i podając mu rękę mięciusieńką, powiedziała, iż cieszy się z jego znajomości, prosi, aby o niej nie zapominał, a nawet może rady jego będzie potrzebowała zasięgnąć.
Za bramą Mahoński próbował wydobyć z komornika kwintesencją wrażeń, jakich doznał, lecz Pampowski był milczący, kilkoma wykrzyknikami powtarzanymi go zbywał.
Poszli potem razem na kolację jeszcze, ale nawet po kilku kieliszkach wydobyć z niego nie było można nic nad jedno: – To kobieta, panie dobrodzieju, co się zowie kobieta!
Myliłby się, kto by w tym frazesie widział złośliwość; komornik mówił to w prostocie ducha, bez rozmysłu, nie wiedząc, co powiedzieć.
Co potem zaniósł z sobą do domu, odgadnąć było trudno.
W kilka dni spotkali się z Mahońskim na ulicy.
– Byłeś u Brombergowej? – spytał go.
– A – nie! – odparł pan Jan.