Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W starym piecu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W starym piecu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tem­po­ra mu­tan­tur.

Czy­ta­jąc sta­re dzie­je ro­dzin na­szych, prze­glą­da­jąc her­ba­rze i spi­sy wy­so­kich dy­gni­ta­rzy, nie­ustan­nie się spo­ty­ka wzmian­ki o ro­dach sko­li­ga­co­nych z naj­pierw­szy­mi do­ma­mi, roz­le­głe nie­gdyś po­sia­da­ją­cych ma­jęt­no­ści, o któ­rych dziś zu­peł­nie głu­cho. Z tych wy­żyn, na któ­rych sta­ły, po­spa­da­ły one gdzieś w ciem­ne głę­bie albo cał­kiem zni­kły. Rzad­ko któ­rej ro­dzi­nie uda­ło się przez kil­ka wie­ków za­cho­wać zdo­by­tą świet­ność. Przy­pad­ko­wa czę­sto­kroć ru­ina ma­jąt­ko­wa cią­gnę­ła za sobą od­osob­nie­nie, za­po­mnie­nie i po­wol­ne zstę­po­wa­nie po szcze­blach aż tam, gdzie już nic nie wi­dać.

Naj­moż­niej­sze fa­mi­lie XVI wie­ku dziś są tyl­ko hi­sto­rycz­nie zna­ne, choć nie wszyst­kie wy­ga­sły, a z tych, któ­re dziś sto­ją w gó­rze, nie­wie­le świet­no­ścią w XVI wie­ku po­chlu­bić się może.

For­tu­na ko­łem się to­czy, ma­wia­li sta­rzy, a my w na­szych stu­diach i opo­wia­da­niach po­wta­rzać czę­sto mu­si­my, bo z fak­ta­mi spo­ty­ka­my się cią­gle i one się nam przy­po­mi­na­ją nie­ustan­nie.

Po­tom­ków tych ro­dzin za­po­mnia­nych przy­cho­dzi nam cią­gle ma­lo­wać, za­pa­dłych w róż­ne war­stwy spo­łecz­ne. Nie moż­na wziąć nam za złe, iż się to od­bi­ja w stu­diach oby­cza­jo­wych, co w ży­ciu dłu­gim wi­dy­wa­ło się nie­mal co­dzien­nie. Pa­mię­ta­my ksią­żąt­ko, któ­re w pie­cu pa­li­ło u aren­da­rza, po­tom­ka sta­ro­żyt­nej ro­dzi­ny, któ­ry nam buty czy­ścił za cza­sów aka­de­mic­kich, a pra­wnu­ki ma­gna­tów w sier­mię­gach nie­je­den raz wi­dzie­li­śmy z wi­dła­mi cho­dzą­ce oko­ło na­wo­zu. Za to, miły Boże, ileż ży­wio­łów no­wych we­szło w to spo­łe­czeń­stwo, któ­re się daw­nych tak nie­li­to­ści­wie po­zby­ło!

Do tych ro­dzin nie­gdy po­pu­lar­nych, ma­jęt­nych, przo­du­ją­cych szlach­cie, na­le­ża­ła fa­mi­lia Pam­pow­skich, a mia­ła i to szczę­ście, że ja­kiś fa­wo­ryt pie­sek jed­ne­go z Pam­pow­skich swo­im oby­cza­jem, dziś już nam nie zna­nym, po­szedł w przy­sło­wie. Rej z Na­gło­wic w ucin­kach swych wspo­mi­na „pie­ska pana Pam­pow­skie­go”. Zna­leźć go moż­na i w in­nych.

Pa­proc­ki mówi tak­że o Pam­pow­skich, domu wiel­ce moż­nym i za­słu­żo­nym w Rze­czy­po­spo­li­tej (w Wiel­ko­pol­sce). Uży­wa­li oni her­bu Goz­da­wa, na­gro­bek we Śro­dzie, bo­daj do dziś dnia ist­nie­ją­cy, sła­wi Am­bro­że­go, wo­je­wo­dę sie­radz­kie­go.

A dziś, gdy­by nie Jan Al­bert Goz­da­wa Pam­pow­ski, ostat­ni pono po­to­mek rodu tego, któ­re­go za­szczy­ca­łem się przy­jaź­nią, nie wiem, czy by kto mógł dru­gie­go z tej krwi gdzie zna­leźć.

Jan Al­bert z in­nych wca­le wzglę­dów, nie jako ostat­ni z rodu sław­ne­go, go­dzien jest pa­mię­ci; była to po­stać ory­gi­nal­na, a ła­twiej o przod­ków niż o wy­bit­ną in­dy­wi­du­al­ność, któ­ra by na stu­dium za­słu­gi­wa­ła. Mógł na­wet mój Pam­pow­ski dla in­nych, po­wierz­chow­nie i lek­ko są­dzą­cych o lu­dziach, wy­da­wać się po­spo­li­tym, ja tego nie po­wiem o nim. Są in­dy­wi­dua z taką po­tę­gą w so­bie wy­ra­ża­ją­ce pew­ne typy, iż choć­by pro­to­typ nie miał wiel­kie­go w cha­rak­te­ry­sty­ce czło­wie­ka zna­cze­nia, oni je jako do­sko­na­łe eg­zem­pla­rze od­mian ro­dza­ju mieć mu­szą. Ta­kim był mój Jan Al­bert Goz­da­wa Pam­pow­ski.

Po­zna­łem go już sta­rym ka­wa­le­rem, świa­do­mym krwi do­stoj­nej, z któ­rej po­cho­dził, cho­ciaż w ge­ne­alo­gii po­mię­dzy Am­bro­żym, wo­je­wo­dą sie­radz­kim, a pa­nem ko­mor­ni­kiem była, z po­wo­du po­pa­lo­nych akt i me­tryk, in­wa­zji ho­stium i lo­sów, ja­kim ule­ga­ły księ­gi zie­miań­skie, luka da­ją­ca się wy­peł­nić tyl­ko wy­obraź­nią i hi­po­te­za­mi.

Jan Al­bert, no­szą­cy ty­tuł ko­mor­ni­ka, jak spę­dził swą mło­dość, gdzie się do­ro­bił ma­jąt­ku, któ­ry miał, do­wie­dzieć się od nie­go nie było moż­na. Ma­wiał tyl­ko, wzdy­cha­jąc, że by­wał na wo­zie i pod wo­zem, że nie z jed­ne­go pie­ca chleb jadł i że wszyst­ko, co miał, wi­nien był gło­wie i pię­ciu pal­com swo­im. Nie chlu­bił się tym jed­nak tyl­ko przed po­ufa­ły­mi, a wo­je­wo­dą sie­radz­kim lu­bił się po­chwa­lić przy każ­dej zręcz­no­ści.

Był za­ra­zem, jak to mó­wią, i fa­mi­lian­tem, i do­rob­ko­wi­czem; praw­dę rze­kł­szy, ostat­nie­go w nim moc­niej czuć było.

Gdy ko­mor­nik zja­wił się w War­sza­wie jako dzie­dzic dwóch tę­gich wio­sek w Po­łoc­kiem, nie­po­dob­na wie­ku jego było od­gad­nąć. Nie moż­na by było po­wie­dzieć o nim, że był do­brze za­kon­ser­wo­wa­ny, ale że usi­ło­wał się mło­dym po­ka­zać, żwa­wym i do sa­kra­men­tu mał­żeń­stwa wszyst­kie po­sia­da­ją­cym kwa­li­fi­ka­cje, temu nikt nie za­prze­czy. Po­są­dzam go, że miał na­ów­czas lat pod pięć­dzie­siąt, cho­ciaż się do nich nie przy­zna­wał, by­wał jed­nak tak roz­tar­gnio­nym, że się cza­sem wy­ga­dał z czymś, co chro­no­lo­gii jego ofi­cjal­nej kłam za­da­wa­ło. Grzecz­ność wy­ma­ga­ła, aby go na ta­kich lap­sus lin­gu­ae nie ła­pać, zwłasz­cza że nie­bo­ra­czy­sko naj­czę­ściej sam się spo­strze­gł­szy, skon­fun­do­wa­ny by­wał i usi­ło­wał się rej­te­ro­wać.

Po­mi­mo tej pięć­dzie­siąt­ki, ły­si­ny okry­tej tu­pe­tem, któ­ry był ar­cy­dzie­łem fry­zjer­skiej sztu­ki, twa­rzy nie­co po­marsz­czo­nej i cza­sa­mi lek­ko, sztucz­nie bie­lo­nej i ru­mia­nej, wy­go­lo­ny za­wsze świe­żo, ubra­ny sta­ran­nie, po­ru­sza­ją­cy się żywo i na spo­sób mło­dzień­czy, oko ma­ją­cy wy­pu­kłe, czar­ne, wy­ra­zi­ste, usta ru­mia­ne, hu­mor sta­tecz­nie we­so­ły, ko­mor­nik z dala, nie­wcho­dzą­cym w szcze­gó­ły mógł się wy­da­wać wca­le raź­nym w sile wie­ku męż­czy­zną.

Ma­jąc pew­ną skłon­ność do uty­cia,. jeź­dził Pam­pow­ski co roku do Karls­ba­du i re­gu­lar­nie tra­cił po kil­ka fun­tów tłusz­czu nie­ostroż­nym na­by­te­go je­dze­niem.

Do zna­mion mło­do­ści w nim na­le­żał hu­mor prze­dziw­ny, we­so­łość przy­jem­na i go­to­wość do udzia­łu we wszel­kich roz­ryw­kach, któ­rych mło­dzież zwy­kła uży­wać.

Umy­sło­wo tak­że, choć się w nim prze­bi­jał za­krój ja­kiś sta­ro­świec­ki, był to czło­wiek od­świe­żo­ny; now­sze po­ję­cia i prze­ko­na­nia, choć się zda­wa­ło, że się nimi cza­sem dła­wił, po­ły­kał, jak­by w nich sma­ko­wał.

Gdy się za­po­mniał, co się rzad­ko tra­fi­ło, ode­zwał się w nim czło­wiek prze­szło­ści, ale kie­dy się miał na bacz­no­ści, rzekł­byś, że świe­żo wy­szedł z no­wej szko­ły. Przez wzgląd na to­wa­rzy­ską po­trze­bę ko­mor­nik na­uczył się był po fran­cu­sku; praw­da, że wy­ma­wia­nie miał nie pa­ry­skie, że w sty­lu po­lo­ni­zmy sro­gie po­peł­niał, ale to jego fran­cusz­czyź­nie nada­wa­ło pe­wien ak­cent i ory­gi­nal­ność. Tak samo oswo­ił się był z rę­ka­wicz­ka­mi, choć zdra­dzał się nie­kie­dy z tym, że ongi ich nie na­szał i że wi­dział w nich nie­wo­lę dla rąk utra­pio­ną.

Gdy­śmy się le­piej, bli­żej po­zna­li, nie­raz sta­ra­łem się go wy­wieść na opo­wia­da­nia o prze­szło­ści. Nie ma czło­wie­ka, któ­ry by oko­ło pięć­dzie­siąt­ki nie lu­bił się pusz­czać w wio­sen­ne wspo­mnie­nia, Pam­pow­ski też zda­wał się cza­sa­mi zbie­rać na wy­zna­nia szczer­sze, jak to tam z nim by­wa­ło, lecz le­d­wie się za­wró­cił w tę stro­nę – wnet osty­gał i zby­wał ogól­ni­kiem.

– A! za­chcia­łeś do­bro­dzie­ju, za­ży­ło się wszyst­kie­go, by­wa­ło siak i tak, tędy i owę­dy, czy to tam wszyst­ko wy­ga­dać.

Ma­ją­tek nie był spad­ko­wy, sam wy­zna­wał, że go na­był, a co mu zo­sta­wi­li ro­dzi­ce, gdzie i jak się wy­cho­wy­wał, od cze­go po­czął, nie spo­sób się było do­wie­dzieć. Żar­ta­mi się ła­tał, ści­skał, ca­ło­wał i mó­wił o czym in­nym.

Tro­ską, z któ­rej się przed wszyst­ki­mi spo­wia­dał i któ­ra go czy­ni­ła śmiesz­nym, była nie­po­mier­na chęć oże­nie­nia się. Nie przy­zna­wał się do tego, iż mu szło o to, by ród sta­ro­żyt­ny nie wy­ga­snął na nim, ale wzdy­chał do szczę­śli­wo­ści mał­żeń­skiej, do zło­te­go jarz­ma, przez samą mi­łość jego. Trze­ba go było po­słu­chać, gdy ma­rzył gło­śno o po­ży­ciu z do­brą, mło­dą, ko­cha­ną żoną.

– Dla­cze­go­żeś, ko­cha­ny pa­nie Ja­nie, nie że­nił się daw­niej? – py­ta­łem.

– Nie tra­fi­ło się, to raz, po wtó­re, dużo by o tym mó­wić, pra­co­wa­ło się, cza­su nie mo­głem tra­cić i zwlo­kło się, no, może i do­brze, że się zwlo­kło, bo dziś in­a­czej czło­wiek wi­dzi i czu­je, a ser­ce, dzię­ki Bogu, nie osty­gło!

Gdy o tym mó­wił, zwykł się był fer­tycz­nie na jed­nej no­dze wy­krę­cać, nu­cić i cza­sem na zwier­cia­dło spo­glą­dać. Min­kę ro­bił fi­glar­ną.

Czę­sto przy pierw­szej z kimś zna­jo­mo­ści ko­mor­nik, gdy przy­szło do po­ufal­szej roz­mo­wy, za­ga­dy­wał go za­raz:

– A nie wiesz tam, do­bro­dzie­ju, ja­kiej ho­żej, po­czci­wej, do­bre­go rodu pa­nien­ki? hę?

Cho­ciaż spóź­niw­szy się nie­co, ko­mor­nik z wa­run­ków, ja­kich wy­ma­gał od swej przy­szłej, nie spusz­czał wca­le. Wy­ma­gał, aby była szla­chec­kie­go sta­re­go domu, mło­da, pięk­na, no – i coś pod po­dusz­kę. Ro­zu­mia­ło się samo z sie­bie, iż po­win­na go była ko­chać.

Do mi­ło­ści wy­so­ką przy­wią­zy­wał cenę; lecz był tego prze­ko­na­nia, okrę­ca­jąc się na pię­cie i prze­glą­da­jąc w lu­strze, że pod­bi­cie ser­ca nie­wie­ście­go nie mo­gło dlań być trud­nym, W obej­ściu się z ko­bie­ta­mi po­czci­wy re­jent był ga­lan­tem i nad­ska­ku­ją­cym wiel­ce za­baw­nie.

Nig­dy nie brał za złe, gdy się śmia­no z nie­go, kon­cep­ta bo­wiem pra­wił i śmiech kładł na ich ra­chu­nek.

Dla pań za­męż­nych, jak dla ca­łej płci pięk­nej, Pam­pow­ski był z we­ne­ra­cją i z nad­ska­ki­wa­niem, lecz nie po­su­wał się nig­dy do żad­nych dwu­znacz­nych oka­zów ad­mi­ra­cji, sza­nu­jąc sa­kra­ment, do któ­re­go sam wzdy­chał. Obu­rzał się na­wet na tych, któ­rych zwał ba­ła­mu­ta­mi, pięt­nu­jąc ich jako pla­gę spo­łe­czeń­stwa.

Na­to­miast czter­na­sto­let­nie pa­nien­ki, w spoden­kach cho­dzą­ce jesz­cze, czcił i wiel­bił, a nie­rzad­ko się do nich za­le­cał. Urok mło­do­ści tak nań dzia­łał, że nie wy­ma­gał ani nad­zwy­czaj­nych wdzię­ków, ani dow­ci­pu, ani szcze­gól­nych ta­len­tów; byle pan­na była świe­ża i mło­da, na­tych­miast go­tów był się ko­chać i to sza­le­nie.

Za­chcian­ki te spo­ty­ka­ły go co chwi­la, lecz rów­nie pra­wie szyb­ko jak się za­pa­lał, tak brał na ro­zum, wa­żył, py­tał i re­flek­to­wał się.

Uczu­cie i re­flek­sja wal­czy­ły w nim nie­ustan­nie, były go­dzi­ny zwy­cię­stwa dla jed­ne­go i dla dru­giej. W za­pa­sie za­wsze miał kil­ka przed­mio­tów ad­o­ra­cji; z mło­dzień­czą ła­two­ścią, z mo­ty­lim po­lo­tem ska­kał od jed­ne­go do dru­gie­go.

Nie po­trze­bu­je­my mó­wić, iż w tym sta­nie du­cha i ser­ca Pam­pow­ski żył pra­wie wy­łącz­nie my­śląc, mó­wiąc, zaj­mu­jąc się ko­bie­ta­mi, nikt nad nie­go w pew­nej sfe­rze do­stęp­nej nie mógł mieć do­kład­niej­szych i ba­ła­mut­niej­szych ra­zem wia­do­mo­ści o wszyst­kich pan­nach na wy­da­niu.

Wi­do­ki jego nie się­ga­ły na­zbyt wy­so­ko, ale też nie spa­da­ły nad­to ni­sko. Naj­pięk­niej­sza twa­rzycz­ka, nie opa­trzo­na pew­ny­mi kwa­li­fi­ka­cja­mi, nie dzia­ła­ła nań. Był to bo­wiem czło­wiek, mimo swo­jej po­zor­nej lek­ko­ści, bar­dzo sta­tecz­ny i oby­cza­jów nie­po­szla­ko­wa­nych.

Spo­ty­ka­jąc pięk­ne twa­rzycz­ki osób, któ­re dlań nie­bez­piecz­ny­mi by się stać mo­gły, od­wra­cał oczy i ucie­kał od nich, na­iw­nie mó­wiąc:

– Nie wódź nas na po­ku­sze­nie!

Nie umiem praw­dzi­wie po­wie­dzieć, do ja­kiej wła­ści­wie sfe­ry za­li­czyć na­le­ża­ło ko­mor­ni­ka; w sa­lo­nie znaj­do­wał się przy­zwo­icie, ale sztyw­nie, naj­le­piej mu było na wsi, w szla­chec­kim dwo­rze. Roz­pa­sa­nych zbyt to­wa­rzystw nie lu­bił. By­strzej­sze oko mo­gło w nim do­strzec jak­by dwie war­stwy, jed­ną pier­wot­ną, jego wła­sną, dru­gą nową, na­pły­wo­wą. Wiel­ka po­wódź, po­ru­sze­nie gwał­tow­ne ob­na­ża­ło gra­ni­ty, lecz Pam­pow­ski wpręd­ce je osła­niał.

Dla mnie głów­nym uro­kiem tego czło­wie­ka była za­gad­ko­wa jego prze­szłość, któ­rą tym pil­niej sta­ra­łem się od­gad­nąć, że ją przede mną jak przed wszyst­ki­mi bar­dzo tro­skli­wie za­kry­wał. Stu­dio­wa­łem go jak okaz czło­wie­ka cie­ka­wy, w in­te­re­sie lu­do­znaw­stwa (je­że­li się tym neo­lo­gi­zmem wy­ra­zić go­dzi).

Czę­sto bar­dzo w tych to­wa­rzy­stwach mło­dzie­ży, wśród któ­rych go chwy­ta­łem, a któ­re lu­bił nie dla nich sa­mych, ale aże­by w nich czuć się jesz­cze mło­dym – roz­we­se­lo­no się moc­no przy kie­lisz­kach, przy­cho­dzi­ło do wy­nu­rzeń, Pam­pow­ski też na pię­cie się okrę­cał, śpie­wał, ale się nig­dy tak da­le­ce z ni­czym nie wy­ga­dał. Chro­no­lo­gicz­ne bąki, któ­re strze­lał, zdra­dza­jąc swój wiek, za­wsze się ty­czy­ły dru­gich, nie jego.

By­wa­łem u nie­go cza­sem z rana, ale ile razy tra­fi­ło się go za­stać jesz­cze nie ubra­nym, po­mi­mo po­ufa­łych sto­sun­ków do ga­bi­ne­tu, w któ­rym się mło­dym czy­nił, nie wpusz­cza­no mnie, ani ni­ko­go, gdy był przy wiel­kim dzie­le. Po­zo­sta­wa­ło ta­jem­ni­cą, jak się wy­świe­żał. Raz czy dwa wdar­łem się do tego sanc­tum sanc­to­rum wśród dnia i praw­dzi­wie zdzi­wio­ny by­łem nie­zmier­ną mno­go­ścią przy­rzą­dów tu­ale­to­wych i hi­gie­nicz­nych, ja­ki­mi je zna­la­złem za­sta­wio­ne.

Oprócz przy­sło­nio­nych w sza­fach ko­sme­ty­ków sama ilość szczo­tek, szczo­te­czek, pi­łek i róż­nych na­rzę­dzi na… tu­ale­cie była zdu­mie­wa­ją­ca. Nie bra­kło też na hy­dro­pa­tycz­nych i gim­na­stycz­nych przy­rzą­dach, gdyż Jan Al­bert tro­skli­wy był o swe zdro­wie i, bar­dzo ro­zum­nie, utrzy­my­wał je w sta­nie na jego wiek za­da­wal­nia­ją­cym nie ap­te­ką, ale środ­ka­mi pro­fi­lak­tycz­ny­mi.

Kto mu to do­ra­dził, nie wiem; że sam nie wpadł pew­nie na tę myśl – zda­wa­ło się nie­wąt­pli­wym. Jeź­dził na­wet kon­no dla ru­chu i dla szy­ku, cho­ciaż, Boże od­puść, jak się na ko­niu wy­da­wał i co z nim ro­bił. Do­my­śleć się było ła­two, iż koń dla nie­go rze­czą był nową i w póź­niej­szym już wie­ku jako atry­but szla­chec­ki przy­swo­jo­ną.

Ma­jęt­ny, ka­wa­ler i nie­ską­py, cho­ciaż dla sie­bie sa­me­go był oszczęd­nym i w in­te­re­sach ra­chun­ko­wym, Pam­pow­ski miał mno­gich przy­ja­ciół róż­ne­go ro­dza­ju. Sam zresz­tą szu­kał ich i nad­zwy­czaj chci­wie za­wią­zy­wał sto­sun­ki, za­wsze w tej bło­giej na­dziei, że przez nie tra­fi do ja­kie­goś domu, w któ­rym znaj­dzie ową prze­zna­czo­ną dla sie­bie to­wa­rzysz­kę ży­cia, w któ­rej on i w któ­rym ona się za­ko­chać mia­ła.

Mimo nie­za­wod­nie pięk­nych przy­mio­tów Jana Al­ber­ta, z tego, co­śmy o nim po­wie­dzie­li, miar­ko­wać moż­na, że o ile on do za­ko­cha­nia się był po­chop­nym, o tyle zno­wu w nim ko­bie­cie się roz­mi­ło­wać nad­zwy­czaj było trud­no.

Pew­na nie­grzecz­na a dow­cip­na pani re­jen­to­wa po­rów­ny­wa­ła go do czer­stwej buł­ki od­świe­żo­nej. Mło­dzież ota­cza­ją­ca go cią­gle, skłon­na do żar­tów i wy­zy­ski­wa­nia sła­bych stron czło­wie­ka, pod­bi­ja­ła mu bę­ben­ka.

Wma­wia­no w nie­go cza­sem, że ta a ta pa­nien­ka słod­ki­mi nań rzu­ca­ła oczy­ma, że pew­na mama rada by była wy­dać cór­kę za nie­go, że w jed­nym ze zna­jo­mych do­mów sie­dem­na­sto­let­nia dzie­wi­ca znaj­do­wa­ła go na­der przy­jem­nym.

Ko­mor­nik jak na węd­kę chwy­tał się na te sło­wa, na­tych­miast biegł prak­tycz­nie je zu­żyt­ko­wać, a je­śli zna­lazł naj­mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo, roz­po­czy­nał wy­wia­dy, roz­my­sły i – wa­ha­nia. W chwi­li gdy klam­ka za­paść mo­gła, ogar­nia­ła go trwo­ga.

Raz gdy­śmy byli wie­czo­rem sami, a ko­mor­nik cią­gle pra­wił o róż­nych swych ma­try­mo­nial­nych wi­do­kach, sta­wiać pro i con­tra a do­py­tu­jąc o zda­nie, zda­ło mi się rze­czą su­mie­nia dać mu do­brą radę.

– Ko­cha­ny pa­nie Ja­nie – rze­kłem – chcesz się że­nić? Sły­szę o tym od lat dwóch, zwol­nij nie­co z wa­run­ków wy­ma­ga­nych, weź z do­bre­go gniaz­da nie­zbyt mło­dą a za­cną pa­nien­kę, nie żą­daj ani gło­śne­go imie­nia, ani wiel­kie­go po­sa­gu, ani zbyt­niej mło­do­ści, ani nie­bez­piecz­ne­go wdzię­ku – a oże­nisz się ła­two.

Słu­cha­jąc ko­mor­nik, któ­ry cy­ga­ro pa­lił (sta­rał się na­uczyć tego, bo daw­niej na­wy­kły był do faj­ki), wy­jął je z ust jak­by prze­stra­szo­ny.

– Ja prze­cie jesz­cze tak zde­spe­ro­wa­nym nie je­stem – za­wo­łał z wy­mów­ką i ża­lem. – Nie mogę się na­zwać sta­rym.

– Ale i mło­dym nie je­steś! – rze­kłem.

– Co me­try­ka zna­czy! co? me­try­ka – od­parł z za­pa­łem. – Kto li­czy lata? Jest rze­czą po­wszech­nie wia­do­mą, że je­den się zu­ży­wa prę­dzej, żyje szyb­ciej niż dru­gi. To nie wcho­dzi w ru­bry­kę. Je­stem zdrów, czu­ję się sil­nym; mam nie­zły ma­ją­tek, dzię­ki Bogu po­czwa­rą mnie nie na­zwie nikt (chrząk­nął i po­dry­gnął), dla­cze­góż bym miał czy­nić ustęp­stwa i zni­żać cenę wła­sną? Dla­cze­go?

Nie mo­głem na to zra­zu dać od­po­wie­dzi, nie ob­ra­ża­jąc go, do­da­łem tyl­ko:

– Kie­dy ci pil­no w dro­gę, a masz spra­wu­ne­czek w skle­pie, prze­cież się nie tar­gu­jesz?

– Za­pew­ne że pil­no mi! – roz­śmiał się – ale dla­te­go złe­go to­wa­ru nie chcę wziąć! O! nie!

– Ale lata ubie­ga­ją! – do­da­łem. Po­gła­dził wło­sy i tu­pe­cik.

– Ja też gru­szek w po­pie­le nie za­sy­piam – do­dał w koń­cu, ale nemo sa­piens nisi pa­tiens, mó­wią, a ja po­wia­dam, nemo fe­lix nisi pa­tiens.

Było rze­czą nie­po­ję­tą, że zna­jąc ko­mor­ni­ka z jego za­pa­łu do ko­bier­ca, zręcz­na jaka ko­bie­ci­na już go w swe sie­ci nie zła­pa­ła. Wi­nien to był może temu, iż naj­pięk­niej­sza wdo­wa i roz­wód­ka nie nę­ci­ła go, oba­wiał się i po­wta­rzał przy­sło­wie z cza­sów jesz­cze pana Pa­ska:

„U wdo­wy chleb go­to­wy, lecz nie dla każ­de­go zdro­wy”!

Prze­po­wia­da­łem mu, zna­jąc jego uspo­so­bie­nie, że skoń­czy na oże­nie­niu z pięt­na­sto­let­nią bo­so­no­gą pa­stusz­ka na wsi.

Śmiał się.

– Ale ba?! – od­po­wia­dał – a co by było po­tem, jak­by znikł urok lat pięt­na­stu, a zo­sta­ła – pro­sta baba od gęsi?

I gło­wą po­trzą­sał. Miał już z tych ide­al­nych kon­ku­rów, dość dłu­go trwa­ją­cych, wy­ro­bio­ne do­świad­cze­niem pew­ne ak­sjo­ma­ta nie do po­gar­dze­nia.

W tych cza­sach, gdy jesz­cze jak mo­tyl la­tał od domu do domu za świe­żo z pen­syj wy­szły­mi pa­nien­ka­mi, stra­ci­łem go z oczów. Na­stęp­ne przy­go­dy pana Jana Al­ber­ta Goz­da­wy. Pam­pow­skie­go są mi już wia­do­me tyl­ko przez wspól­nych zna­jo­mych, któ­rzy mi je z opo­wia­dań jego i osób wcho­dzą­cych do nich szcze­gó­ło­wo póź­niej od­ma­lo­wa­li.

Po wy­jeź­dzie moim z War­sza­wy ko­mor­nik cią­gnął da­lej nie­zmie­nio­nym try­bem daw­ne swe ży­cie. Nie­któ­re mamy, choć nie znaj­do­wa­ły go na­zbyt dla có­rek po­nęt­nym i po­żą­da­nym, mó­wią, że po­ta­jem­nie jed­nak za­sią­ga­ły in­for­ma­cyj w Płoc­kiem o sta­nie hi­po­te­ki. Oka­za­ło się, iż wio­ski mia­ły na so­bie lek­ką po­życz­kę to­wa­rzy­stwa kre­dy­to­we­go – i nic wię­cej. Po­są­dza­no na­wet Pam­pow­skie­go o skór­ki ba­ra­nie, gdyż ku­po­ny u nie­go wi­dy­wa­no.

Z tym wszyst­kim to wła­śnie, co w prze­ko­na­niu ko­mor­ni­ka mia­ło go uczy­nić mi­łym i po­wab­nym, naj­wię­cej od nie­go od­strę­cza­ło. Mat­ki, oso­by do­świad­czo­ne, wi­dząc na twa­rzy lek­ko i zręcz­nie, lecz jaw­nie uży­te bie­li­dło i róż, tu­pet na gło­wie, do­my­śla­ły się zę­bów nie dzie­dzicz­nych, ale na­by­tych i da­le­ko wię­cej de­fek­tów, niż ich w isto­cie może było. Ko­mor­nik la­tał na próż­no.

W tym cza­sie ja­koś przy­by­ła do War­sza­wy, nie wia­do­mo Ukra­in­ka czy Po­do­lan­ka, oso­ba mło­da jesz­cze i nad­zwy­czaj­nej pięk­no­ści. Zja­wi­ła się sama jed­na, bez sto­sun­ków i w po­cząt­kach była osa­mot­nio­na.

Po­wie­dzie­li­śmy, że od­zna­cza­ła się nad­zwy­czaj­ną pięk­no­ścią. Była ona tak ude­rza­ją­cą, iż gdy się pierw­szy raz uka­za­ła w te­atrze, zwró­ci­ła oczy wszyst­kich i zro­bi­ła co się zo­wie fu­ro­rę. La­ta­no, do­wia­dy­wa­no się, mło­dzież sza­la­ła nie mo­gąc ani się do­my­śleć, kto była ta nowa gwiaz­da wscho­dzą­ca na ho­ry­zon­cie sy­re­nie­go gro­du. (Styl dzien­ni­kar­ski!)

Nie­po­do­bień­stwem było do­wie­dzieć się ani na­zwi­ska, ani sta­nu, ani na­ro­do­wo­ści tej isto­ty, stwo­rzo­nej na to, aby dłu­go ukry­wać się z sobą nie mo­gła. Pierw­sze­go wie­czo­ra za­kła­da­no się: jed­ni, że jest pan­ną, dru­dzy, że mę­żat­ką, roz­wód­ką, Po­lką, Gre­czyn­ką, Włosz­ką itp.

W loży uka­za­ła się ubra­na na­der sma­kow­nie, ale bez na­rzu­ca­ją­cej się ja­skra­wo­ści i świe­ci­deł, ze sta­rą ja­kąś pa­nią, słu­żą­cą wi­docz­nie za szu­me­ra. Słusz­ne­go wzro­stu, bru­net­ka, z oczy­ma czar­ny­mi, ru­chów nie­co ama­zoń­skich i śmia­łych, mia­ła twa­rzycz­kę małą, dzie­cin­ną, wię­cej wdzięcz­ną niż istot­nie pięk­ną, ale peł­ną tego uro­ku, któ­ry po­ry­wa i osza­la. Szcze­gól­niej wzrok de­ter­mi­no­wa­ny, nie­ulęk­nio­ny jej czar­nych oczów, prze­ni­kał do głę­bi. Ma­lut­ka rącz­ka, któ­rą z loży zwie­si­ła jak na okaz, była cu­dow­nych kształ­tów.

Nie­zna­jo­ma, jed­ni mó­wi­li pan­na, dru­dzy pani, w te­atrze znaj­do­wa­ła się przy­zwo­icie, ale w naj­mniej­szej rze­czy nie zmie­sza­na ani wej­rze­nia­mi, któ­ry­mi ją prze­śla­do­wa­no, ani no­wym świa­tem, wśród któ­re­go wy­stę­po­wa­ła. Było coś w jej ru­chach, w cha­rak­te­rze ca­łym tego zja­wi­ska, da­ją­ce­go się do­my­ślać – pół­świa­ta.

Te­raź­niej­szy świat praw­dzi­wy tak się sta­ra do pół­świa­ta być po­dob­nym, iż w de­ter­mi­no­wa­niu istot, do jed­ne­go lub dru­gie­go na­le­żeć mo­gą­cych, ła­two po­błą­dzić moż­na. Mo­gli więc jed­ni utrzy­my­wać, że to była ru­muń­ska księż­na, dru­dzy że pa­ry­ska lo­re­ta. To pew­na, że za­chwy­ci­ła i za­cie­ka­wi­ła wszyst­kich.

Pam­pow­ski, któ­ry był w te­atrze, cho­ciaż oso­ba ta nie na­le­ża­ła do ka­te­go­rii jemu naj­nie­bez­piecz­niej­szej: wy­rost­ków, dzie­ląc za­chwyt mło­dzie­ży, do któ­rej pra­gnął się li­czyć, uno­sił się tak­że.

– To, pa­nie, jest We­nus, jak Boga mego ko­cham! – po­wta­rzał za in­ny­mi, wy­cho­dząc z te­atru na skład­ko­wą ko­la­cyj­kę.

Do póź­nej nocy nie było mowy, tyl­ko o tej oso­bli­wej pięk­no­ści i jej czar­nych oczach.

Dru­gie­go dnia, gdy się zno­wu uka­za­ła w te­atrze, wszyst­kie już środ­ki zo­sta­ły przed­się­wzię­te, aby ta­jem­ni­cę bytu pięk­nej nie­zna­jo­mej od­sło­nić. Po­świę­ci­ło się temu dwóch czy trzech zło­co­nych mło­dzień­ców. Je­den miał cza­to­wać na wscho­dach, dru­gi z go­to­wą dryn­dą ka­wa­ler­ską stać dla go­nie­nia za po­wo­zem, inny jesz­cze na wszel­ki wy­pa­dek do­dat­ko­wą stój­kę od­pra­wiał.

Nie­zna­jo­ma, śle­dzo­na pil­nie, sia­dła do – do­roż­ki ze swą to­wa­rzysz­ką i – po­je­cha­ła do ho­te­lu Eu­ro­pej­skie­go. Tu już śledz­two nie przed­sta­wia­ło żad­nej trud­no­ści. Zaj­mo­wa­ła nr 105 i za­pi­sa­ną była w księ­dze jako pani Hen­ry­ka Brom­berg z Ode­ssy.

Nie mó­wi­ło to jesz­cze nic, ale da­wa­ło ska­zów­kę; po­szu­ki­wa­nia nad ge­ne­alo­gią Brom­ber­gów do­pro­wa­dza­ły do Byd­gosz­czy i da­wa­ły re­zul­tat bar­dzo dwu­znacz­ny.

Do­wie­dzia­no się w ho­te­lu, iż pani ta szu­ka­ła miesz­ka­nia i zda­wa­ła się mieć za­miar osiąść sta­le w War­sza­wie, że mó­wi­ła po pol­sku, po ro­syj­sku, po fran­cu­sku i po nie­miec­ku, nie li­cząc in­nych ję­zy­ków, ja­kie jesz­cze póź­niej ob­ja­wić się mo­gły. To­wa­rzysz­ka jej zwa­ła się pa­nią Abak, co na­wet na­ro­do­wo­ści jej nie dało od­gad­nąć.

Jed­nym z naj­moc­niej za­in­try­go­wa­nych pa­nią Brom­berg był pan Jó­zef Ma­hoń­ski, tro­chę już bled­ną­ca gwiaz­da ple­ja­dy zło­tej mło­dzie­ży. Ma­hoń­ski, któ­re­go oj­ciec do­ro­bił się pra­cą znacz­nej bar­dzo for­tu­ny, po śmier­ci jego stał na cze­le pięk­ne­go za­kła­du, po­wiedz­my po pro­stu warsz­ta­tu, któ­ry, po­nie­waż zo­sta­ły mu i do­bra, sprze­dał za­raz za bez­cen. Wpadł wprost po­mię­dzy próż­nia­czą mło­dzież, wy­rze­ka­jąc się swe­go po­cho­dze­nia uczci­we­go i wku­pu­jąc do – po­wie­dziaw­szy od razu – trut­niów. Od lat dzie­się­ciu prze­gry­wa­jąc w re­sur­sach i klu­bach, tra­cąc na ko­nie i na inne kosz­tow­ne mi­ło­śnic­twa, Ma­hoń­ski za­czy­nał już czuć się że­no­wa­nym w in­te­re­sach.

Mó­wił so­bie, że w osta­tecz­no­ści trze­ba się bę­dzie bo­ga­to oże­nić. Tym­cza­sem try­bu ży­cia nie zmie­niał. Był mło­dy, dzię­ki ojcu wy­cho­wa­ny bar­dzo sta­ran­nie, nad­zwy­czaj by­stre­go po­ję­cia, dow­cip­ny, wię­cej może niż przy­stoj­ny, bo pra­wie pięk­ny męż­czy­zna, więc choć go już li­chwia­rze je­dli, nie oba­wiał się jesz­cze o przy­szłość. Wszyst­kim swym fan­ta­zjom do­ga­dzał a bo­uche que veux-tu.

Jed­ną z naj­głów­niej­szych fan­ta­zyj, a ra­zem naj­kosz­tow­niej­szych, była – żeby się ni­ko­mu nie dać za­ćmić i prze­ści­gnąć w ni­czym. Je­że­li któ­ry z tak zwa­nych ma­gna­tów po­peł­nił jaką nie­do­rzecz­ność kosz­tow­ną, Ma­hoń­ski nie mógł spać, do­pó­ki na wy­przód­ki z nim idąc, nie pal­nął jesz­cze droż­sze­go głup­stwa.

Po­cho­dze­nie swe miesz­czań­skie, od warsz­ta­tu, chciał ko­niecz­nie za­trzeć w ten spo­sób, a nie moż­na po­wie­dzieć, aże­by na na­sze cza­sy i oby­cza­je zły to był wy­na­la­zek.

Ma­hoń­ski ową pa­nią uj­rzaw­szy w te­atrze, miał się, jak nie­któ­rzy utrzy­my­wa­li, ode­zwać:

– Ale sło­wo daję, ja ją znam!

Wy­parł się po­tem tego, tłu­ma­cząc się, że pew­ne po­do­bień­stwo go złu­dzi­ło, ale pil­no za­bie­gał, aby się ni­ko­mu nie dać uprze­dzić w zbli­że­niu do tej no­wej gwiaz­dy. Traf­ny w roz­po­zna­wa­niu co do­stęp­nym jest, zda­wał się pew­nym od razu, iż celu do­pnie, cho­ciaż gwiaz­da pa­trza­ła z lek­ce­wa­że­niem i nie­mal po­gar­dą obo­jęt­ną z wy­żyn swej loży pierw­sze­go pię­tra na lu­dzi; nie wy­zy­wa­ła ich wca­le, zda­wa­ła się bar­dzo dum­ną, jed­nak Ma­hoń­ski prze­ni­kał wi­dać, iż zna­jo­mość zro­bić bę­dzie rze­czą moż­li­wą. Miał w tym do­świad­cze­nia wie­le i oko bar­dzo wpraw­ne.

Gdy inni jesz­cze bie­ga­li na próż­no i gło­wę so­bie ła­ma­li, Ma­hoń­ski w kil­ka dni po­tem wie­dział, że pani Brom­berg na­ję­ła, miesz­ka­nie przy Kró­lew­skiej uli­cy i chwa­lił się, że zro­bił z nią zna­jo­mość. Jak? – z tego się nie chciał tłu­ma­czyć.

Lecz za­pew­ne dla pod­wyż­sze­nia w ce­nie swej kon­kie­ty, mó­wił o pani Brom­berg bar­dzo se­rio, jako o oso­bie do­bre­go to­wa­rzy­stwa, świe­żo owdo­wia­łej, przy­by­łej dla in­te­re­su fa­mi­lij­ne­go i ze wszech miar po­sza­no­wa­nia god­nej. Gdy mu się z nie­do­wie­rza­niem uśmie­cha­no w oczy, gnie­wał się, bił w pier­si i sta­wał w obro­nie wdo­wy z za­pa­łem u nie­go nie wi­dy­wa­nym.

Przy­znał się, że u niej by­wał, lecz wpro­wa­dzić ni­ko­go nie my­ślał.

Ko­mor­nik, któ­ry w wie­lu wzglę­dach mo­de­lo­wał się na wzór Ma­hoń­skie­go i za do­sko­na­ły wzór go dla sie­bie uwa­żał, był dlań z re­spek­tem wiel­kim.

Nie na­śla­do­wał go w roz­rzut­no­ści, w fan­ta­zjach, lecz do­cho­dy jego, szyk, mowę, strój, pew­ne wła­ści­wo­ści stu­dio­wał i sta­rał się przej­mo­wać o tyle, o ile one wło­żyć się dały.

Ma­hoń­ski parę razy za­cią­gnął u nie­go po­życz­kę, byli z sobą w za­ży­ło­ści wiel­kiej. Jed­ną razą, gdy in­nym do­syć nie­grzecz­nie od­ma­wiał Ma­hoń­ski za­po­zna­wa­nia ich z pa­nią Hen­ry­ką, od­wró­cił się do ko­mor­ni­ka i rzekł:

– Co in­ne­go pana Jana, tego, gdy ze­chcę, wpro­wa­dzę, ale to czło­wiek sta­tecz­ny i wiem, że nie nad­uży­je.

Kom­ple­ment ten nie­ko­niecz­nie był w smak ko­mor­ni­ko­wi, któ­ry za tro­chę trzpio­ta rad był w tym kół­ku ucho­dzić – zmil­czał.

Inna ja­kaś gwiaz­da nowa, już nie dru­giej ani trze­ciej, ale czwar­tej wiel­ko­ści a mi­łe­go bla­sku, wkrót­ce od­wró­ci­ła uwa­gę od pani Brom­berg.

Cho­ciaż Ma­hoń­ski za­wsze stro­nę jej trzy­mał i bro­nił od po­są­dzeń, szep­ta­no, iż co­raz nowe i wiel­ce uroz­ma­ico­ne ro­bi­ła zna­jo­mo­ści, że dom nie­do­stęp­ny sta­wał się bar­dzo otwar­tym.

Upły­nę­ło mie­się­cy kil­ka, gdy raz pan Jó­zef rano przy­szedł­szy do ko­mor­ni­ka, któ­ry mu zno­wu pie­nię­dzy na zby­cie się li­chwia­rza obie­cał po­ży­czyć, roz­czu­lił się nie­zmier­nie dla nie­go.

– Słu­chaj no, pa­nie Ja­nie – rzekł po­ufa­le go po pań­sku kle­piąc po ra­mie­niu – chcesz, to cię do tej pięk­nej Brom­ber­go­wej za­pro­wa­dzę i za­po­znam. Sło­wo ci daję, przy­jem­na bar­dzo ko­bie­ta, zu­peł­nie przy­zwo­ita, a! su­ro­wych, su­ro­wych oby­cza­jów ale we­so­ła, miła i mógł­byś tam cza­sem do­brze so­bie prze­pę­dzić wie­czo­rek. Hę? co ci to szko­dzi?

– A! za­pew­ne, cóż mi to ma szko­dzić, owszem, owszem, ale na co mi to się zda­ło? – rzekł ko­mor­nik, na­iw­nie wy­da­jąc się z tym, że na pa­mię­ci miał cią­gle cel ży­cia po­waż­ny i ma­tri­mo­nium.

– Po­wia­dam ci, dom bar­dzo miły, do­bi­ja­ją się, żeby tam by­wać – mó­wił Jó­zef – ale nie dla każ­de­go tam drzwi otwar­te.

Ko­mor­nik spo­li­ty­ko­wał, nie na­pie­rał się, nie od­ma­wiał, my­ślał, że gdy się o to nie upo­mni, Ma­hoń­ski ma­ją­cy pa­mięć krót­ką, na­le­gać nie bę­dzie.

Sta­ło się in­a­czej, pan Jó­zef go po­chwy­cił na­za­jutrz i nie­mal gwał­tem po­pro­wa­dził na Kró­lew­ską uli­cę. Pam­pow­ski nie wi­dział po­trze­by opie­ra­nia się.

Apar­ta­men­cik na­ję­ty przez pa­nią Brom­berg był nie­wiel­ki, ale urzą­dzo­ny z ele­gan­cją i sma­kiem, któ­re ko­mor­ni­ko­wi za­im­po­no­wa­ły. W przed­po­ko­ju stał lo­kaj w li­be­rii z ak­sel­ban­ta­mi, w bia­łych rę­ka­wicz­kach.

Pani domu na pierw­szy rzut oka mia­ła zu­peł­nie po­sta­wę, po­wierz­chow­ność, spo­sób obej­ścia się bar­dzo wiel­kiej damy, nade wszyst­ko ude­rza­ła w niej śmia­łość pań­ska, swo­bo­da, pew­ność sie­bie i ma­nie­ry, któ­re każ­de­go wpręd­ce w jej sa­lo­nie rów­nie swo­bod­nym czy­ni­ły, jak ona była.

W te­atrze z da­le­ka wy­da­wa­ła się Pam­pow­skie­mu pięk­ną, ale w sa­lo­nie była wprost za­chwy­ca­ją­cą, ta­kiej per­fek­cji, jak sam po­wia­dał, nie oglą­dał w ży­ciu.

Mi­ło­śnik i znaw­ca wdzię­ków nie­wie­ścich, któ­re zwykł był oce­niać z cy­ni­zmem sta­re­go ka­wa­le­ra, ko­mor­nik był osłu­pia­ły, pięk­ność pani Brom­berg wyż­szą była nad wszel­ką na­wet sta­ro­ka­wa­ler­ską kry­ty­kę, nie było w niej cie­nia ni ska­zy.

Obej­ście się pięk­nej pani przy wiel­kiej śmia­ło­ści mia­ło ja­kiś od­cień znu­że­nia i smut­ku. Wej­rze­niem zda­wa­ła się czło­wie­ka przej­mo­wać do szpi­ku, pa­trzeć mu w du­szę, od­ga­dy­wać my­śli ta­jem­ne. Ko­mor­nik, gdy raz pierw­szy spo­tkał je, uczuł się tak za­kło­po­ta­nym, jak gdy­by go kto na nice od­wró­cił i wszyst­kie łaty, cery, pla­my, ja­kie no­sił we wnę­trzu, oglą­dał.

Zląkł się.

Ma­hoń­ski, któ­re­go znał ko­mor­nik z ko­bie­ta­mi do zbyt­ku śmia­łym, tu był pe­łen po­sza­no­wa­nia, sztyw­ny i wca­le so­bie nie po­zwa­lał jak zwy­kle. To jesz­cze bar­dziej za­sta­no­wi­ło Pam­pow­skie­go i uczy­ni­ło bo­jaź­liw­szym.

– Kie­dy już on musi się mi­ty­go­wać – rzekł w du­chu – trze­ba być bar­dzo ostroż­nym.

Go­spo­dy­ni dla no­we­go go­ścia szcze­gól­niej­szą oka­zy­wa­ła uprzej­mość. Gdy Ma­hoń­ski zie­wał nad al­bu­ma­mi fo­to­gra­fij, wy­sta­wia­ją­cych pięk­ne wi­do­ki Kry­mu, pani Brom­berg za­ję­ła się głów­nie ko­mor­ni­kiem.

Głos mia­ła nie na­zbyt me­lo­dyj­ny; było to może je­dy­ną jej sła­bą stro­ną, tro­chę ka­ta­ru i chryp­ki tego dnia czy­ni­ło go ostrym nie­co i nie­mi­łym; za to wy­na­gra­dza­ła wej­rze­niem i ca­łym bla­skiem swych wdzię­ków, któ­re umie­jęt­nie bar­dzo stro­jem i ru­cha­mi pod­no­si­ła.

Rącz­ka, dłu­bią­ca coś na ka­wał­ku kan­wy, była bia­ło­ści, ry­sun­ku i wy­piesz­cze­nia nad­zwy­czaj­ne­go, ko­mor­nik na­zwał ją – ręką kró­lo­wej, suk­nia do­syć ob­ci­sła wy­ka­zy­wa­ła kształ­ty za­chwy­ca­ją­ce. Na osta­tek oczy – do­bi­ja­ły.

Co do wie­ku, Pam­pow­ski nie­zmier­nie szczę­śli­wy w od­ga­dy­wa­niu go tam na­wet, gdzie by­wał naj­mę­drzej kła­ma­ny, wy­zna­wał, iż ozna­czyć go z pre­cy­zją nie było po­dob­na.

Rę­czył za to, że dwu­dzie­stu sze­ściu nie prze­szła, ale gdy­by kto dał dwa­dzie­ścia czte­ry, za­kła­dać się nie chciał.

Zda­je się, że uprzej­mość, z jaką zo­stał przy­ję­ty, a po go­dzi­nie do pew­nej po­ufa­ło­ści za­chę­co­ny i przy­pusz­czo­ny, wpły­nę­ła też sil­nie na wra­że­nie, ja­kie­go do­znał. Wdo­wa od nie­chce­nia po­wie­dzia­ła mu, że mąż jej zaj­mo­wał do­syć wy­so­kie sta­no­wi­sko w ad­mi­ni­stra­cyi no­wo­ro­syj­skie­go kra­ju, że zo­sta­wił jej po so­bie do­syć kło­po­tli­we in­te­re­sa, iż z po­wo­du ich mu­sia­ła na ja­kiś czas za­miesz­kać w War­sza­wie.

W sprzecz­no­ści z dys­tynk­cją pani domu była z bli­ska wi­dzia­na owa sta­rusz­ka, pani,Abak, któ­ra oka­za­ła się czymś po­śred­nim mię­dzy słu­gą a re­zy­dent­ką w naj­ordy­na­ryj­niej­szym ga­tun­ku. Wy­glą­da­ła na ubo­gą mieszcz­kę prze­bra­ną przy­zwo­icie, ale nie mo­gą­cą stro­jem po­kryć swe­go gbu­row­stwa.

Mowa, ru­chy, śmiech zdra­dza­ły ko­bie­tę bez żad­ne­go wy­cho­wa­nia, nie ma­ją­cą na­wet in­stynk­tu przy­zwo­ite­go za­sto­so­wa­nia się do to­wa­rzy­stwa, w któ­re zo­sta­ła wcią­gnię­tą.

Za każ­dym jej ode­zwa­niem się go­spo­dy­ni ślicz­ne brwi czar­ne marsz­czy­ła, pięk­ny­mi ra­mio­ny bia­ły­mi wzru­sza­ła, a krzy­kli­wy głos sta­rej baby ra­ził ją nie­przy­jem­nie.

Gdy ko­mor­nik się już nie­co obył z pa­nią Brom­berg, Ma­hoń­ski, któ­ry do zna­jo­mo­ści nie za­wa­dzał i był na stro­nie, przy­stą­pił i wmie­szał się do roz­mo­wy, i wiel­ce był uży­tecz­nym, oboj­gu nowo po­zna­jo­mio­nym uła­twia­jąc po­ro­zu­mie­wa­nie się.

Pani Hen­ry­ka w po­cząt­ku aż nad­to po­waż­na, aż do zbyt­ku su­ro­wa, tro­chę prze­sad­nie zim­na, za­czę­ła się z wol­na roz­mra­żać, uśmie­chać i – prze­szła na­gle pra­wie do buj­nej, nie­spo­dzia­nej we­so­ło­ści.

Ko­mor­nik był za­chwy­co­ny, cho­ciaż ten na­gły prze­skok od an­dan­te po­waż­ne­go do al­le­gro i sche­rzo wy­dał­by się komu in­ne­mu może jak wy­do­by­cie się z nie­wo­li.

Przy her­ba­cie po­da­nej bar­dzo ele­ganc­ko pa­no­wa­ła we­so­łość nie zmą­co­na ni­czym, oprócz obrzy­dli­we­go pry­cha­nia śmie­chem sta­rej Aba­ko­wej.

Wie­czór tak upły­nął pręd­ko, że gdy ko­mor­nik, wy­jąw­szy ze­ga­rek, zo­ba­czył na nim je­de­na­stą, są­dząc, iż nie po­win­no było jesz­cze być ani dzie­sią­tej, na­stra­szył się, przy­ło­żył go do ucha.

Gdy mie­li wy­cho­dzić, a Ma­hoń­ski ka­pe­lu­sza szu­kał, pani Brom­berg, że­gna­jąc ko­mor­ni­ka i po­da­jąc mu rękę mię­ciu­sień­ką, po­wie­dzia­ła, iż cie­szy się z jego zna­jo­mo­ści, pro­si, aby o niej nie za­po­mi­nał, a na­wet może rady jego bę­dzie po­trze­bo­wa­ła za­się­gnąć.

Za bra­mą Ma­hoń­ski pró­bo­wał wy­do­być z ko­mor­ni­ka kwin­te­sen­cją wra­żeń, ja­kich do­znał, lecz Pam­pow­ski był mil­czą­cy, kil­ko­ma wy­krzyk­ni­ka­mi po­wta­rza­ny­mi go zby­wał.

Po­szli po­tem ra­zem na ko­la­cję jesz­cze, ale na­wet po kil­ku kie­lisz­kach wy­do­być z nie­go nie było moż­na nic nad jed­no: – To ko­bie­ta, pa­nie do­bro­dzie­ju, co się zo­wie ko­bie­ta!

My­lił­by się, kto by w tym fra­ze­sie wi­dział zło­śli­wość; ko­mor­nik mó­wił to w pro­sto­cie du­cha, bez roz­my­słu, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć.

Co po­tem za­niósł z sobą do domu, od­gad­nąć było trud­no.

W kil­ka dni spo­tka­li się z Ma­hoń­skim na uli­cy.

– By­łeś u Brom­ber­go­wej? – spy­tał go.

– A – nie! – od­parł pan Jan.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: