Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W stronę Swanna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W stronę Swanna - ebook

Wydanie na 100-lecie pierwszego wydania

W stronę Swanna to pierwszy tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury. Pewnego dnia smak magdalenki zanurzonej w herbacie budzi w bohaterze, młodym człowieku rozpieszczonym przez matkę i babkę, wspomnienia. Wraca myślą do miasteczka Combray, gdzie spędzał cudowne wakacje jako dziecko. Powracają też wspomnienia spacerów szlakiem posiadłości pana Swanna, gdzie mieszka niedostępna księżna będąca obiektem westchnień bohatera…

 

Kariera pisarska Prousta szła drogą dość niezwykłą. Zaczęła się stosunkowo późno, przerwała ją wojna, potem przecięła ją rychła śmierć. Ale mimo że w chwili zgonu nieznane było jeszcze w całości jego dzieło, już niepodobna było wątpić, że odszedł artysta i myśliciel na miarę największych; Proust zaważył jak mało kto na swojej epoce. Tuż po śmierci Prousta zaczęto gromadzić – z niezawodną pewnością ich znaczenia – dokumenty tyczące pisarza i człowieka, listy, wspomnienia, tradycje ustne.

Równocześnie zaczęła narastać legenda. Nie ma dziś czytelnika – a może i nie czytelnika – Prousta, który by nie wiedział o jego chorobie, o jego światowych sukcesach, o jego późniejszym odosobnieniu, o jego dostatku, hojności, neurastenii, dziwactwach, o heroizmie wreszcie, z jakim do ostatniego tchnienia pracował, uzupełniał swoje dzieło, spożytkowując jako materiał twórczy własne cierpienie, niemal własną śmierć.

Tadeusz Żeleński (Boy)

 

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-159-2
Rozmiar pliku: 819 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od tłumacza

Ka­rie­ra pi­sar­ska Pro­usta szła dro­gą dość nie­zwy­kłą. Za­czę­ła się sto­sun­ko­wo póź­no, prze­rwa­ła ją woj­na, po­tem prze­cię­ła ją ry­chła śmierć. Ale, mimo że w chwi­li zgo­nu nie­zna­ne było jesz­cze w ca­ło­ści jego dzie­ło, już nie­po­dob­na było wąt­pić, że od­szedł ar­ty­sta i my­śli­ciel na mia­rę naj­więk­szych; już Pro­ust za­wa­żył jak mało któ­ry z pi­sa­rzy na swo­jej epo­ce. Tuż po śmier­ci Pro­usta za­czę­to gro­ma­dzić – z nie­za­wod­ną pew­no­ścią ich zna­cze­nia – do­ku­men­ty ty­czą­ce pi­sa­rza i czło­wie­ka, li­sty, wspo­mnie­nia, tra­dy­cje ust­ne.

Rów­no­cze­śnie za­czę­ła na­ra­stać le­gen­da. Nie ma dziś czy­tel­ni­ka – a może i nie czy­tel­ni­ka – Pro­usta, któ­ry by nie wie­dział o jego cho­ro­bie, o jego świa­to­wych suk­ce­sach, o jego póź­niej­szym od­osob­nie­niu, o jego do­stat­ku, hoj­no­ści, neu­ra­ste­nii, dzi­wac­twach, o he­ro­izmie wresz­cie, z ja­kim do ostat­nie­go tchnie­nia pra­co­wał, uzu­peł­niał swo­je dzie­ło, spo­żyt­ko­wu­jąc jako ma­te­riał twór­czy wła­sne cier­pie­nie, nie­mal wła­sną śmierć.

Parę ści­ślej­szych dat nie­wie­le przy­da do tego ob­ra­zu. Pro­ust pra­wie nie ma bio­gra­fii; przy­najm­niej ze­wnętrz­nej. Cały mie­ści się w hi­sto­rii swo­jej my­śli, swo­je­go dzie­ła.

Uro­dzo­ny w roku 1871, syn zna­ne­go le­ka­rza i hi­gie­ni­sty pro­fe­so­ra Ad­ria­na Pro­usta, mło­dy Mar­cel zdra­dzał przed­wcze­sną in­te­li­gen­cję, któ­ra, po­łą­czo­na z ko­bie­cym wdzię­kiem i przy­mil­no­ścią, czy­ni­ła go ory­gi­nal­nym zja­wi­skiem. Ale bar­dzo wcze­śnie wy­stą­pi­ły u nie­go ob­ja­wy rzad­kiej cho­ro­by – swo­istej ast­my – któ­ra ska­za­ła go na cie­plar­nia­ny tryb ży­cia. Za­pach kwia­tów i w ogó­le ro­ślin po­mna­żał ata­ki cho­ro­by; słoń­ce było mu wro­giem; na­uczył się co­raz bar­dziej żyć w nocy, co­raz wię­cej po­słu­gi­wał się nar­ko­ty­ka­mi dla uśmie­rze­nia dusz­no­ści i spro­wa­dze­nia opor­ne­go snu. Cho­ro­ba ta mia­ła za­cią­żyć na twór­czo­ści pi­sa­rza, ak­cen­tu­jąc to, co w tej twór­czo­ści jest rzad­kie, prze­czu­lo­ne, cie­plar­nia­ne. Bez­sen­ne noce po­głę­bi­ły jego re­flek­sje, cier­pie­nie wy­ostrzy­ło jego zmy­sły. Za mło­du ma­rzył o po­dró­żach; mu­siał się roz­stać z tym ma­rze­niem: poza wy­ciecz­ką do We­ne­cji i let­ni­mi po­by­ta­mi w Ca­bo­urg (opi­sa­ne w jego po­wie­ściach jako Bal­bec) nie ru­szał się z Pa­ry­ża. Na­mięt­ność po­dró­ży prze­two­rzył na ową po­dróż w cza­sie, jaką jest jego dzie­ło.

Za mło­du Pro­ust – wspo­ma­ga­ny w tym przez ro­dzi­ców – sta­rał się wal­czyć ze swo­ją cho­ro­bą. Uczęsz­czał do ko­le­gium; od­był – zła­go­dzo­ną co praw­da przez względ­ność prze­ło­żo­nych – jed­no­rocz­ną służ­bę woj­sko­wą, brał udział w ży­ciu li­te­rac­kim mło­dych. Wraz z kil­ko­ma przy­ja­ciół­mi – mię­dzy nimi Flers, Bar­bus­se, Da­niel Ha­lévy, Gregh, Leon Blum – za­kła­da pi­smo Le Ba­nqu­et; ar­ty­ku­ły, któ­re po­miesz­cza w tym pi­śmie mło­dy Pro­ust, zdra­dza­ją żywą cie­ka­wość in­te­lek­tu­al­ną i sze­ro­kie oczy­ta­nie, zwłasz­cza w pi­śmien­nic­twie ob­cym.

Po­tem po­cią­ga go ży­cie świa­to­we. Jak gdy­by wie­dzio­ny in­stynk­tem przy­szłej twór­czo­ści, Pro­ust wcho­dzi w ary­sto­kra­tycz­ne sfe­ry Pa­ry­ża. Oso­bi­sty urok i za­le­ty to­wa­rzy­skie otwie­ra­ją mu naj­bar­dziej za­mknię­te sa­lo­ny. Mło­dy Mar­cel sta­je się du­szą ze­brań; bły­sko­tli­wo­ścią roz­mo­wy, we­rwą swo­ich słyn­nych pa­ro­dii i imi­ta­cji umie oży­wić ten „świat nu­dów”. Za­pusz­cza się w sa­lo­ny li­te­rac­kie, ba­wiąc się ich śmiesz­nost­ka­mi, ale umie­jąc oce­nić usłu­gi, ja­kie od­da­ją prze­ni­ka­niu sztu­ki. Ocie­ra się o wiel­ki pół­świa­tek, urze­ka­ją­cy ar­ty­stę cie­plar­nia­ną po­ezją mody, stro­ju, zbyt­ku, wdzię­kiem nie­trwa­łe­go kwia­tu. Chęt­nie od­wie­dza La­sek Bu­loń­ski, gdzie słyn­ny „Boni” i ksią­żę de Sa­gan sta­no­wi­li wów­czas cen­trum świa­ta ele­gan­cji. Mło­dy Pro­ust wy­da­wał u sie­bie obia­dy, gdzie wo­bec naj­wy­twor­niej­sze­go to­wa­rzy­stwa po­eci mó­wi­li sub­tel­ne wier­sze.

Ogrom­ną rolę w ży­ciu Pro­usta gra­ła przy­jaźń. Przy­jaź­nił się z wie­lo­ma ko­bie­ta­mi i z wie­lo­ma męż­czy­zna­mi; wkła­dał w te przy­jaź­nie bar­dzo wie­le; czu­ły, od­da­ny, usłuż­ny, za­sy­py­wał swo­ich przy­ja­ciół grzecz­no­ścia­mi, kwia­ta­mi, upo­min­ka­mi; to znów, wraż­li­wy jak mi­mo­za, ura­żał się lada czym lub lę­kał się, że ko­goś ura­ził, i wów­czas nie było koń­ca li­stom z wy­mów­ka­mi, prze­pro­si­na­mi, ko­men­ta­rza­mi.

Po­wo­dze­nia te od­da­li­ły Pro­usta od daw­nych to­wa­rzy­szy, któ­rzy nie­ba­wem przy­cze­pi­li mu nie­bez­piecz­ną ety­kiet­kę świa­tow­ca, dy­le­tan­ta, sno­ba. Pierw­szą jego książ­kę Les Pla­isirs et les Jo­urs, zbyt­kow­nie wy­da­ną, z grzecz­no­ścio­wą przed­mo­wą sa­me­go Ana­to­la Fran­ce’a, rów­nież przy­ję­to jako wcza­sy za­moż­ne­go ama­to­ra. Zde­cy­do­wa­no ry­chło, że z Pro­usta nig­dy nic nie bę­dzie. Nie mo­gły zmie­nić tej opi­nii kro­ni­ki „świa­to­we” – dziś in­a­czej oce­nia­ne – ja­kie po­miesz­czał w Le Fi­ga­ro pod pseu­do­ni­mem „Ho­ra­tio”, ani na­wet prze­kład Ru­ski­na, w któ­rym uto­pił sześć lat ży­cia, opa­tru­jąc pi­sma Ru­ski­na ob­szer­ny­mi przed­mo­wa­mi. Pro­ust czuł tę opi­nię o so­bie, za­pew­ne cier­piał od niej, może ją po­dzie­lał. Lata bie­gły, ten i ów z daw­nych to­wa­rzy­szy stał się gło­śny lub sław­ny, pod­czas gdy on… W sa­mym ty­tu­le jego utwo­ru czuć, że ten „stra­co­ny czas” mu­siał mu być bo­le­sny.

A jed­nak trud­no o czas mniej stra­co­ny, bar­dziej wy­peł­nio­ny, wy­daj­niej­szy! Świa­do­mie czy nie, Pro­ust przy­go­to­wy­wał w nim swo­je dzie­ło. In­stynk­tow­nie ob­rał te­ren, na któ­rym „ko­me­dia ludz­ka”, ma­ją­ca być przed­mio­tem jego książ­ki, naj­do­stęp­niej­sza była ob­ser­wa­cji. Za­cie­ka­wio­ny, roz­ba­wio­ny, ma­ją­cy dar eg­zo­ty­zo­wa­nia po­wsze­dnio­ści, Pro­ust ob­ser­wo­wał nie­stru­dze­nie; ze­sta­wiał fak­ty, oby­cza­je, aneg­do­ty, chwy­tał na go­rą­cym uczyn­ku sto­sun­ki lu­dzi mię­dzy sobą, do­raź­nie opa­try­wał je swo­istym fi­lo­zo­ficz­nym ko­men­ta­rzem i ma­ga­zy­no­wał wszyst­ko w swo­jej zdu­mie­wa­ją­cej pa­mię­ci. Do­ku­men­to­wał się na wszel­kie spo­so­by. Bo po­chło­nię­ty prak­tycz­ną ob­ser­wa­cją „wy­żyn spo­łecz­nych”, Pro­ust pro­wa­dzi rów­no­cze­śnie swo­ją an­kie­tę na in­nym pla­nie; ulu­bio­ną jego pa­sją były roz­mo­wy ze służ­bą, z gar­so­na­mi mod­nych re­stau­ra­cji. Pod­szew­ka bo­ga­te­go wierz­chu.

Oko­ło roku 1905, po śmier­ci uko­cha­nej mat­ki, Pro­ust co­raz bar­dziej za­czął się od­su­wać od świa­ta. Po roz­bi­ciu się domu ro­dzin­ne­go – ojca stra­cił już kil­ka lat przed­tem – prze­niósł się na Bo­ule­vard Haus­smann, wy­na­jął duże miesz­ka­nie, stło­czył wszyst­kie me­ble ra­zem, sam zaś osiadł w jed­nym po­ko­ju, któ­ry ka­zał wy­słać kor­kiem dla uzy­ska­nia ci­szy, ale nig­dy nie zdo­był się na to, aby dać obić ko­rek ta­pe­tą. Me­ble po­kry­wa­ły się ku­rzem, łóż­ko i pod­ło­ga pa­pie­ra­mi, gdy Pro­ust, co­raz bar­dziej ode­rwa­ny od wszyst­kie­go, co nie było jego dzie­łem, za­czął go­rącz­ko­wo pi­sać. Od­tąd je­że­li się po­ja­wiał w świe­cie, to prze­waż­nie po to, aby spraw­dzić ja­kiś szcze­gół swe­go utwo­ru, zdo­być po­trzeb­ną in­for­ma­cję. Cho­ro­ba jego ro­bi­ła po­stę­py, spie­szył się. Za­wsze dy­go­cą­cy od zim­na, w cięż­kim fu­trze, za­ro­śnię­ty, daw­ny che­ru­bin zja­wiał się cza­sem jak upiór na ja­kimś ary­sto­kra­tycz­nym balu, któ­re­go uczest­ni­cy nie wie­dzie­li, że może po­zu­ją w tej chwi­li do nie­śmier­tel­ne­go ob­ra­zu. Bli­skim jego wia­do­mo było, że pi­sze, ale nikt nie wie­dział co, nikt nie in­te­re­so­wał się tym zbyt­nio. Pro­ust na­ło­żył so­bie tę rzad­ką i wy­ma­ga­ją­cą du­że­go har­tu dys­cy­pli­nę, aby nie roz­po­cząć dru­ku, do­pó­ki nie ukoń­czy ca­ło­ści. Pi­sał lat sie­dem czy osiem, za­nim po­ło­żył kre­skę pod ostat­nim ustę­pem ostat­nie­go tomu. I wów­czas za­czę­ła się nowa trud­ność. Kto od­wa­ży się wy­dać sześć to­mów pana Pro­usta, nie­zna­ne­go, i go­rzej niż nie­zna­ne­go, bo zdys­kre­dy­to­wa­ne­go swy­mi świa­to­wy­mi ko­nek­sja­mi? In­te­lek­tu­al­na i od­waż­na No­uvel­le Re­vue Fra­nça­ise zwra­ca mu skrypt (jak się póź­niej oka­za­ło, bez czy­ta­nia): cze­góż spo­dzie­wać się po in­nych! Nie chcą Pro­usta w Mer­cu­re de Fran­ce; księ­garz Fa­squ­el­le orze­ka, że utwór pana Pro­usta „zbyt róż­ny jest od tego, co pu­blicz­ność na­wy­kła czy­tać”; inni zby­wa­ją za­moż­ne­go ama­to­ra drwi­na­mi. Pro­ust był istot­nie – zwłasz­cza po śmier­ci ojca – czło­wie­kiem wię­cej niż za­moż­nym i mógł bez trud­no­ści wy­dać swo­je dzie­ło wła­snym kosz­tem; ale przy­ja­cie­le od­ra­dza­li mu to jako coś, co de­pre­cjo­nu­je książ­kę i au­to­ra. W koń­cu, zre­zy­gno­wa­ny Pro­ust znaj­du­je wy­daw­cę, któ­ry de­cy­du­je się – dać fir­mę, o ile au­tor po­kry­je kosz­ta. W roku 1913 uka­zu­je się pierw­sza część W Po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su, pod nie­wdzięcz­niej­szym jesz­cze ty­tu­łem W stro­nę Swan­na. Kry­ty­ka, poza jed­nym ar­ty­ku­łem So­udaya, za­cho­wu­je głę­bo­kie mil­cze­nie, gło­śny zaś en­tu­zjazm paru przy­ja­ciół Pro­usta na­stra­ja in­nych tym opor­niej.

Ale po­wo­li krąg zwo­len­ni­ków tej książ­ki, ura­ża­ją­cej w isto­cie wszyst­kie przy­zwy­cza­je­nia ów­cze­sne­go czy­tel­ni­ka, roz­sze­rza się. Ktoś za­czy­na czy­tać od po­cząt­ku – i od­rzu­ca książ­kę z nie­chę­cią i zmę­cze­niem: któ­re­goś dnia po­dej­mu­je ją i otwie­ra na chy­bił tra­fił w środ­ku; czy­ta stro­ni­cę, dwie, i nie może się ode­rwać; wra­ca do po­cząt­ku, po­chła­nia ca­łość, wy­bu­cha za­chwy­tem, bie­ga z książ­ką po zna­jo­mych, wty­ka im ją w rękę, za­ra­ża ich swo­im en­tu­zja­zmem. Two­rzy się coś na kształt ka­plicz­ki Pro­usta: dru­gi tom ma już za­pew­nio­ną nie­licz­ną wpraw­dzie, ale wy­ra­fi­no­wa­ną pu­blicz­ność. Ten tom, mo­zol­nie prze­ra­bia­ny przez au­to­ra, jest wła­śnie w dru­ku: już, już ma się uka­zać – za­po­wie­dzia­no go na je­sień roku 1914 – kie­dy wy­bu­cha woj­na.

Je­że­li dla któ­re­go pi­sa­rza woj­na zda­wa­ła się ru­iną jego twór­czej eg­zy­sten­cji, to dla Pro­usta. Nie tyl­ko dla­te­go, że na kil­ka lat spa­ra­li­żo­wa­ła we Fran­cji za­in­te­re­so­wa­nia czy­sto ar­ty­stycz­ne; że od­su­nę­ła na bok książ­ki nie­zwią­za­ne z woj­ną i pro­ble­ma­ta­mi chwi­li; ale dla­te­go, że za­ra­zem uni­ce­stwia – tak się zda­wa­ło – całą przed­wo­jen­ną epo­kę, z któ­rej wy­ro­sło dzie­ło Pro­usta. W bom­bar­do­wa­nym Pa­ry­żu, gnę­bio­ny swo­ją mor­der­czą ast­mą, nie­zdol­ny do no­sze­nia bro­ni i tym bar­dziej obo­la­ły od biu­le­ty­nów zwia­stu­ją­cych mu śmierć wie­lu bli­skich, Pro­ust po­zo­stał sam ze swo­im bied­nym rę­ko­pi­sem. Mniej wie­rzą­cy w swo­je po­słan­nic­two au­tor rzu­cił­by go może w ogień; Pro­ust wziął go na nowo na warsz­tat i po­gru­bił nie­mal do czte­ro­krot­nej ob­ję­to­ści. Sko­rzy­stał z per­spek­tyw chwi­li, z no­wych sta­nów du­szy i no­wej na­uki ży­cia, aby wzbo­ga­cić swo­je dzie­ło. Tyl­ko pierw­sza, po­przed­nio wy­da­na część po­zo­sta­ła w pier­wot­nej po­sta­ci; dal­sze czte­ry tomy mia­ły się roz­róść do czter­na­stu.

Krwa­we lata mi­nę­ły wresz­cie. Pro­ust wkle­jał co­raz nowe kar­ty mię­dzy wier­sze daw­ne­go rę­ko­pi­su. Je­den z re­dak­to­rów No­uvel­le Re­vue Fra­nça­ise, Ja­cqu­es Ri­vi­ère, prze­czy­tał tym­cza­sem ów pierw­szy tom Pro­usta – w obo­zie jeń­ców w Niem­czech, i za­wsty­dził się lek­ce­wa­że­nia, z ja­kim wy­daw­nic­two jego od­nio­sło się do tej re­we­la­cyj­nej książ­ki. Już nie mo­gło być mowy o tym, aby ka­zać Pro­usto­wi do­pra­szać się ła­ski wy­daw­ców. I pra­wie rów­no­cze­śnie z za­wie­sze­niem bro­ni – rzecz mo­żeb­na je­dy­nie we Fran­cji, jesz­cze dy­mią­cej krwią, a tak cu­dow­nie ży­wot­nej i uf­nej – pierw­szą książ­ką, któ­ra się uka­za­ła – w li­sto­pa­dzie 1918 r. – był dal­szy ciąg utwo­ru Pro­usta, pod jak­że eg­zo­tycz­nym w sto­sun­ku do chwi­li ty­tu­łem: A l’ombre des jeu­nes fil­les en fleurs. I w na­stęp­nym roku – 1919 Za­kwi­ta­ją­ce dziew­czę­ta Pro­usta zdo­by­wa­ją na­gro­dę Gon­co­ur­tów, ma­jąc za ry­wa­la Do­rge­lèsa i jego Drew­nia­ne krzy­że. Ofi­cjal­na kon­se­kra­cja pi­sa­rza, któ­ra nie roz­bra­ja nie­chęt­nej kry­ty­ki. „Tym ra­zem – pi­sze któ­ryś – Gon­co­ur­to­wie dali na­gro­dę pi­sa­rzo­wi na­praw­dę nie­zna­ne­mu. Nie jest mło­dy, ale nie­zna­ny jest i nie­zna­ny po­zo­sta­nie…”. A rów­no­cze­śnie pocz­ta przy­no­si Pro­usto­wi kil­ka­set li­stów z wy­ra­za­mi ra­do­ści i en­tu­zja­zmu ze wszyst­kich kra­jów.

Od­tąd Pro­ust wcho­dzi w sła­wę. Sta­je się żywą le­gen­dą, mi­tem; kur­su­ją aneg­do­ty o nim, o jego szcze­gól­nym try­bie ży­cia, wy­ni­kłym prze­waż­nie z cho­ro­by. Zjeż­dża­ją się z da­le­ka jego en­tu­zja­ści, aby go uj­rzeć, po­znać. Ale na próż­no. Tra­wio­ny nie­ubła­ga­ną cho­ro­bą, Pro­ust ma przed sobą tyl­ko parę lat, któ­re musi cał­ko­wi­cie od­dać swe­mu dzie­łu. Za­czy­na się tra­gicz­ny wy­ścig mię­dzy pi­sa­rzem a śmier­cią. Pro­ust – jak Bal­zac – w ko­rek­cie zwłasz­cza daje osta­tecz­ny kształt każ­dej stro­ni­cy; czy zdo­ła do­koń­czyć, czy zdą­ży do­pro­wa­dzić druk do koń­ca, to je­dy­na rzecz, jaka go in­te­re­su­je. Po Stro­nie Gu­er­man­tes uka­zu­ją się w 1922 r. trzy tomy So­do­my i Go­mo­ry – „jed­na z naj­śmiel­szych ksią­żek, ja­kie ist­nie­ją”, po­wia­da jego mo­no­gra­fi­sta Pier­re-Qu­int. Ale to są ostat­nie tomy, ja­kie wy­szły za jego ży­cia. Pro­ust umie­ra w li­sto­pa­dzie 1922 r., li­cząc za­le­d­wie pięć­dzie­siąt je­den lat.

Po śmier­ci pi­sa­rza po­zo­stał trud do­pro­wa­dze­nia do koń­ca dru­ku dzie­ła z po­zo­sta­wio­nych rę­ko­pi­sów, za­gma­twa­nych po­praw­ka­mi, spęcz­nia­łych od do­pi­sków. Trwa­ło to kil­ka lat; ostat­nia część uka­za­ła się w roku 1927. Każ­dy tom po­mna­żał za­chwyt nad dzie­łem, od­sła­niał nowe per­spek­ty­wy, roz­wi­jał po­przed­nio za­zna­czo­ne mo­ty­wy, ujaw­niał głę­bo­ko prze­my­śla­ny plan. Ostat­nie tomy – Czas od­na­le­zio­ny – uwień­czy­ły wresz­cie ca­łość niby ko­pu­ła. Dzie­ło Pro­usta ob­ja­wi­ło się w ca­ło­ści, im­po­nu­ją­ce, nie­po­dob­ne do ni­cze­go w li­te­ra­tu­rze świa­ta. Po­pu­lar­ność jego ro­sła – licz­ba na­kła­dów wska­zu­je dziś cy­fry się­ga­ją­ce stu kil­ku­dzie­się­ciu kil­ku ty­się­cy. Mno­żą się prze­kła­dy na ję­zy­ki obce. „Kto szu­ka ge­nial­no­ści, ten w sfe­rze fran­cu­skiej po­wie­ści znaj­dzie ją tyl­ko u Pro­usta” – pi­sze o nim
E. R. Cur­tius. A po uka­za­niu się ca­ło­ści jego dzie­ła po nie­miec­ku inny kry­tyk mówi: „Pro­ust jest – po­wiedz­my to wręcz – naj­więk­szym po­etą współ­cze­snej li­te­ra­tu­ry eu­ro­pej­skiej”.

Utwór W po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su za­my­ka – poza pa­ro­ma to­ma­mi kro­nik i ese­jów – wszyst­ko, co wy­szło spod pió­ra Pro­usta. Obej­mu­je w ory­gi­na­le 16 du­żych to­mów. Dzie­li się na sie­dem czę­ści, każ­da po parę to­mów. Ty­tu­ły tych czę­ści brzmią: 1. W stro­nę Swan­na; 2. W cie­niu za­kwi­ta­ją­cych dziew­cząt; 3. Stro­na Gu­er­man­tes; 4. So­do­ma i Go­mo­ra; 5. Nie­wol­ni­ca; 6. Nie ma Al­ber­ty­ny; 7. Czas od­na­le­zio­ny.

Nie za­mie­rzam tu pod­jąć ana­li­zy dzie­ła Pro­usta, któ­re do­pie­ro stop­nio­wo i po­wo­li znaj­dzie się w rę­kach pol­skich czy­tel­ni­ków. W tej chwi­li by­ło­by to przed­wcze­sne. Pra­gnę je­dy­nie w naj­prost­szych sło­wach za­zna­czyć plan ca­ło­ści, a ra­czej zwró­cić uwa­gę na wie­lość płasz­czyzn, na któ­rych po­ru­sza się twór­cza myśl pi­sa­rza. Myśl ta „jest tak zło­żo­na, że ujaw­nia się aż bar­dzo póź­no, kie­dy wszyst­kie te­ma­ty za­czną się kom­bi­no­wać”, pi­sał sam Pro­ust, tro­ska­jąc się, że dzie­ło jego nie bę­dzie od po­cząt­ku zro­zu­mia­ne.

Nie są­dzę, aby to nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zi­ło pierw­szej czę­ści, któ­ra, za­mknię­ta nie­mal sama w so­bie, two­rzy ra­czej uro­cze pre­lu­dium niż uwer­tu­rę do tej ogrom­nej kom­po­zy­cji. Wpro­wa­dza nas w nią oso­ba opo­wia­da­ją­ce­go, cały bo­wiem utwór po­my­śla­ny jest w for­mie jak gdy­by pa­mięt­ni­ka. Pro­ust bie­rze jako prze­wod­ni­ka swe­go so­bo­wtó­ra, da­jąc mu wła­sne cho­ro­wi­te i prze­wraż­li­wio­ne dzie­cięc­two, wła­sne – za­le­d­wie nie­co prze­two­rzo­ne – wspo­mnie­nia ro­dzin­ne. Ale w ogó­le nie py­taj­my zbyt­nio o „re­alia”, nie py­taj­my o chro­no­lo­gię, prze­ciw któ­rej au­tor świa­do­mie i roz­myśl­nie wy­kra­cza. Z dziec­ka ura­sta chło­piec, któ­ry czy­ni pierw­sze nie­śmia­łe kro­ki w świe­cie; po­tem roz­sze­rza się krąg jego zna­jo­mo­ści; wcho­dzi – jak sam Pro­ust – w ary­sto­kra­tycz­ne to­wa­rzy­stwo, ocie­ra się o świat dwu­znacz­nych uczuć przez de­spo­tycz­ne­go pana de Char­lus i nie­uchwyt­ną Al­ber­ty­nę; prze­cho­dzi męki mi­ło­ści i za­zdro­ści, ła­mie się ze swo­im twór­czym po­wo­ła­niem, aż wresz­cie mi­raż ży­cia roz­ta­pia się dlań w je­dy­nej praw­dzie sztu­ki. Do­ko­ła tej fi­gu­ry opo­wia­da­ją­ce­go, któ­ra to wy­su­wa się na pierw­szy plan, to gi­nie w cie­niu, gru­pu­je się cały świat Pro­usta. W mia­rę uka­zy­wa­nia się to­mów dzie­ła czy­tel­ni­cy roz­ma­wia­li o jego fi­gu­rach jak o swo­ich oso­bi­stych zna­jo­mych, po­dob­nie jak sto lat wprzó­dy o fi­gu­rach Bal­za­ka. Po­sta­cie te, mniej licz­ne niż u Bal­za­ka, ale pul­su­ją­ce nie mniej na­si­lo­nym ży­ciem, prze­su­wa­ją się w kar­tach po­wie­ści po­przez róż­ne tomy; aby uła­twić czy­tel­ni­kom orien­to­wa­nie się w tym „ru­chu lud­no­ści” uczy­nił Char­les Dau­det dla Pro­usta to, co swe­go cza­su uczy­nio­no dla Ko­me­dii Ludz­kiej; wy­dał sko­ro­widz osób i ich udzia­łu w ak­cji po­wie­ści; sko­ro­widz, na­wia­sem mó­wiąc, nie­wol­ny od prze­oczeń i błę­dów.

Po­sta­cie ży­ją­ce na kar­tach Pro­usta po­sia­da­ją ta­kie zna­mię praw­dy, że pu­blicz­ność chcia­ła się w nich do­pa­try­wać au­ten­tycz­nych wi­ze­run­ków. Plot­ka szu­ka­ła wzo­rów mię­dzy zna­jo­my­mi pi­sa­rza. Ale Pro­ust bro­nił się prze­ciw ta­kie­mu zwę­ża­niu praw­dy ar­ty­stycz­nej, pod­kre­śla­jąc syn­te­tycz­ny cha­rak­ter każ­dej z fi­gur, w któ­rą wcho­dzi­ły rysy wie­lu ży­wych osób, aby stwo­rzyć po­stać od­dy­cha­ją­cą ze­sto­krot­nio­nym ży­ciem fik­cji. Je­den tyl­ko jest tu por­tret nie­wąt­pli­wy – oczy­wi­ście też spo­twor­nia­ły i wy­ol­brzy­mio­ny: to ów póź­niej­szy ba­ron de Char­lus (w pierw­szej czę­ści na­wet się nie za­po­wia­da jego dal­szy cha­rak­ter), do któ­re­go dał Pro­usto­wi na­tchnie­nie gło­śny świa­to­wiec i po­eta, Ro­bert de Mon­te­squ­iou. Nie pierw­szy to raz przy­szło mu po­zo­wać do por­tre­tu; parę dzie­siąt­ków lat wprzó­dy ten sam Mon­te­squ­iou ucho­dził za mo­del bo­ha­te­ra po­wie­ści À re­bo­urs Huy­sman­sa, „de­ka­den­ta” des Es­se­in­tes.

Ale praw­dzi­wym bo­ha­te­rem dzie­ła Pro­usta jest Czas; czas, któ­ry jest współ­czyn­ni­kiem wszyst­kich osób, współ­ak­to­rem wszyst­kich zda­rzeń; czas, któ­ry sam Pro­ust mie­ni czwar­tym wy­mia­rem. Każ­da z fi­gur prze­ży­wa na kar­tach po­wie­ści lat kil­ka­na­ście, cza­sem kil­ka­dzie­siąt; w prze­ci­wień­stwie do Bal­za­ka, któ­ry wy­do­by­wa z każ­dej po­sta­ci zwłasz­cza to, co w cha­rak­te­rze czło­wie­ka jest sta­łe i nie­zmien­ne, Pro­ust dąży do od­da­nia nie­ustan­nej płyn­no­ści sta­nów du­szy, po­zor­nych nie­kon­se­kwen­cji cha­rak­te­ru, okre­ślo­nych bar­dziej zło­żo­ny­mi, ale nie­mniej kon­kret­ny­mi pra­wa­mi. Do­cho­dzi do pa­ra­dok­su w go­to­wa­niu nam nie­spo­dzia­nek; robi so­bie po tro­sze za­ba­wę z tego, aby wszyst­ko się dzia­ło in­a­czej, niż­by moż­na przy­pusz­czać.

I jak nie mia­ło­by być w czło­wie­ku nie­ustan­nych sprzecz­no­ści, sko­ro świa­do­me jego ży­cie jest tyl­ko wciąż zmie­nia­ją­cą się wy­pad­ko­wą su­mu­ją­cych się i krzy­żu­ją­cych czyn­ni­ków pod­świa­do­mo­ści, grą wie­lo­ra­kiej dzie­dzicz­no­ści, ura­zów i kom­plek­sów dzie­cięc­twa! Rów­no­cze­śnie z Freu­dem i za­pew­ne nie zna­jąc go jesz­cze, Pro­ust od­gadł i zmi­to­lo­gi­zo­wał naj­istot­niej­sze od­kry­cia freu­dy­zmu. I jak nie­gdyś dzie­ło Bal­za­ka było ści­śle spo­wi­no­wa­co­ne ze współ­cze­sną my­ślą na­uko­wą, wy­prze­dza­jąc ją nie­raz zresz­tą, tak samo dzie­ło Pro­usta jest dzie­łem epo­ki Berg­so­na, Freu­da i Po­in­ca­régo, od­ma­te­ria­li­zo­wa­nej fi­zy­ki, re­wo­lu­cyj­nej che­mii. Ileż uczuć przed nim uwa­ża­nych za pier­wiast­ki roz­ło­ży­ła che­mia Pro­usta; ileż roz­sa­dził on ato­mów psy­chicz­nych!

Gdy mowa o dzie­le Pro­usta, raz po raz na­su­wa się na myśl Bal­zac, mimo bar­dzo głę­bo­kich mię­dzy nimi róż­nic. Jako ma­larz spo­łe­czeń­stwa, Pro­ust wy­kre­śla so­bie inne per­spek­ty­wy. Gdy w świe­cie bal­za­kow­skim naj­więk­szą część ener­gii ludz­kiej po­chła­nia wal­ka o byt, pie­niądz, prak­tycz­na am­bi­cja, u Pro­usta – może wy­ni­kło to z cie­plar­nia­nych wa­run­ków jego oso­bi­ste­go ży­cia i ze spe­cjal­ne­go te­re­nu jego ob­ser­wa­cji – wszyst­kie pra­wie dzia­ła­ją­ce oso­by po­ło­że­niem swo­im uwol­nio­ne są od gru­bych trosk ży­cia, za­bie­gi ich od­no­szą się do spraw mniej uchwyt­nych, ale tym spo­sob­niej­szych dla za­de­mon­stro­wa­nia te­atru du­szy czło­wie­ka. „Psy gry­zą się nad ko­ścią, lu­dzie nad cie­niem” – po­wia­da nasz Fre­dro. Sno­bizm do­stę­pu­je w uję­ciu Pro­usta fi­lo­zo­ficz­nej kon­se­kra­cji. Nie tyl­ko sno­bizm to­wa­rzy­ski w tra­dy­cyj­nym zna­cze­niu tego sło­wa: Pro­ust jest praw­dzi­wym mi­strzem w kom­bi­no­wa­niu jego od­cie­ni; ale sno­bizm wła­ści­wy wszyst­kim kla­som, wszyst­kim sta­nom, bę­dą­cy nie czym in­nym jak tyl­ko aurą złu­dy, w ja­kiej po­ru­sza się każ­dy czło­wiek. Nie­śmier­tel­ną mo­no­gra­fią ta­kiej złu­dy jest Don Ki­szot Ce­rvan­te­sa; otóż, wy­obraź­my so­bie stu Ki­szo­tów – każ­dy od­mien­ne­go typu – współ­ży­ją­cych z sobą, a zro­zu­mie­my in­ten­cję Pro­usta.

Ale i w ży­cie spo­łecz­ne mie­sza się współ­czyn­nik cza­su. Dzie­ło Pro­usta jest – na ogra­ni­czo­nym, ale jak­że ge­nial­nie wy­zy­ska­nym od­cin­ku – hi­sto­rią wie­lu epok; obej­mu­je wię­cej niż pół wie­ku. Się­ga­jąc po­przez mi­łość Swan­na i mło­dość Ode­ty głę­bo­ko w prze­szłość, Pro­ust do­pro­wa­dza swo­ją po­wieść aż do ostat­nich lat, wy­do­by­wa­jąc ileż bo­gactw z wie­lo­krot­ne­go prze­obra­że­nia form, oby­cza­jów, spo­so­bu my­śle­nia, mó­wie­nia i czu­cia. Nikt tak jak Pro­ust nie umiał od­two­rzyć sub­tel­ne­go za­pa­chu prze­szło­ści, od­dać, za po­mo­cą wła­ści­wo­ści sa­me­go ję­zy­ka, ko­lej­nych epok spo­ty­ka­ją­cych się ze sobą nie­raz przy jed­nym sto­le.

W na wskroś od­ma­te­ria­li­zo­wa­nej kon­cep­cji świa­ta wy­zna­wa­nej przez Pro­usta dwa są do­mi­nu­ją­ce ele­men­ty: sztu­ka i mi­łość. Sztu­ka ma swe­go fa­na­ty­ka w Pro­uście, dla któ­re­go jest ona je­dy­ną re­al­no­ścią ist­nie­nia, i to bez prze­no­śni, do­słow­nie. „La pe­ti­te phra­se” so­na­ty Vin­teu­ila jest le­it­mo­ti­vem nie tyl­ko mi­ło­ści Swan­na, ale i ca­łe­go dzie­ła Pro­usta, któ­re­go mu­zycz­ność dzia­ła chwi­la­mi na nas ze zdu­mie­wa­ją­cą siłą su­ge­stii. Co się ty­czy mi­ło­ści, sama „Mi­łość Swan­na” – za­war­ta w pierw­szej czę­ści utwo­ru – star­czy­ła­by za przy­kład, jak bar­dzo Pro­ust umiał od­no­wić ten, zda­wa­ło­by się, tak zu­ży­ty te­mat. Ileż pa­ra­dok­sal­nych od­kryć stresz­cza się w koń­co­wym wy­krzyk­ni­ku Swan­na! Mi­łość w róż­nych od­cie­niach na­sy­ca i dal­sze tomy, ale w mia­rę jak Pro­ust po­su­wa się w swo­im dzie­le, co­raz bar­dziej po­chła­nia go za­gad­nie­nie usym­bo­li­zo­wa­ne w ty­tu­le cen­tral­nej czę­ści: So­do­ma i Go­mo­ra – ho­mo­ero­tyzm. Zda­je się, że mo­tyw ten, za­zna­czo­ny w pierw­szej re­dak­cji W Po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su, roz­rósł się nie­po­mier­nie w re­dak­cji osta­tecz­nej, bę­dą­cej wy­ni­kiem po­now­ne­go wzię­cia tego utwo­ru na warsz­tat. Czy dzia­łał tu prze­łom lat wo­jen­nych, osła­bia­ją­cy nie­ty­kal­ność róż­nych tabu, czy więk­sze ode­rwa­nie się Pro­usta od świa­ta i ro­sną­ca w nim po­trze­ba bez­względ­nej praw­dy, czy może za­cho­dzą­ca w sa­mym Pro­uście – jak w jego bo­ha­te­rze Sa­int-Loup – zna­mien­na ewo­lu­cja w tej mie­rze, trud­no tu­taj roz­strzy­gać. Ta część bio­gra­fii Pro­usta wspie­ra się jak do­tąd na tra­dy­cji ust­nej; z rzad­ka po­ja­wia­ją się pi­sa­ne do­ku­men­ty, któ­re, w mia­rę jak będą się mno­ży­ły, pod do­tych­czas zna­nym ob­li­czem pi­sa­rza od­sło­nią nam może in­ne­go, tym tra­gicz­niej­sze­go Pro­usta. Nie umiem się oprzeć wra­że­niu, że sce­na mię­dzy pan­ną Vin­teu­il a jej przy­ja­ciół­ką ma ja­kiś ak­cent roz­pacz­li­wie oso­bi­sty. W nie­któ­rych czę­ściach utwo­ru czuć jak­by trans­po­zy­cje płci, na­wet kosz­tem praw­do­po­do­bień­stwa sy­tu­acji. Ho­mo­ero­tyzm we wszyst­kich od­cie­niach zaj­mu­je w dzie­le Pro­usta tak wie­le miej­sca, że mo­gło się ono wy­da­wać nie­mal mo­no­gra­fią in­wer­sji, co jest nie­wąt­pli­wie bar­dzo fał­szy­we; nie­mniej fak­tem jest, że jest pierw­szym i jak­że głę­bo­kim stu­dium zja­wi­ska, któ­re­go przed Pro­ustem za­le­d­wie wa­żo­no się do­tknąć. Pro­ust zda­wał so­bie spra­wę z zu­chwal­stwa oby­cza­jo­we­go, ja­kim była ta część jego dzie­ła. „Kie­dy się zja­wi Char­lus, wszy­scy się od­wró­cą ode mnie”, pi­sał w li­ście do przy­ja­cie­la. Ale kie­dy się zja­wił Char­lus, Pro­ust już nie żył. Nie spraw­dzi­ły się zresz­tą jego oba­wy; nikt chy­ba nie doj­rzy w tej czę­ści dzie­ła Pro­usta cze­go in­ne­go niż od­wa­gi i głę­bi my­śli­cie­la, ba­da­cza cho­ro­by, tym tra­gicz­niej­sze­go, je­że­li w krąg ob­ser­wa­cji rze­tel­ność każe mu wcią­gnąć sa­me­go sie­bie.

Oto prze­gląd – nie­wy­czer­pu­ją­cy by­najm­niej – płasz­czyzn, na któ­rych po­ru­sza się myśl Pro­usta. Ła­two zro­zu­mieć, że wszyst­ko, co w tym uję­ciu świa­ta było nowe i co dziś wy­da­je się naj­cen­niej­sze, mu­sia­ło zra­zu od­strę­czyć po­bież­nych czy­tel­ni­ków. Pro­ust lek­ce­wa­ży so­bie to, co za­zwy­czaj sta­no­wi siłę i urok po­wie­ści: fa­bu­łę, wi­kła­nie przy­gód. Nig­dy nie śli­zga się po po­wierzch­ni zja­wisk, za­wsze drą­ży w głąb, a in­tro­spek­cja jego jest tak dra­ma­tycz­na i zaj­mu­ją­ca, że ob­cho­dzi się bez ze­wnętrz­nych pe­ry­pe­tii „baj­ki”. Za­in­te­re­so­wa­nie pły­nie nie ze zda­rzeń, ale z per­spek­tyw, ja­kie nam Pro­ust umie po­ka­zać, z my­śli, jaką umie prze­sy­cić naj­bar­dziej zna­ny fakt, któ­ry na­gle oglą­da­my no­wy­mi ocza­mi. Z draż­nią­cą dla wie­lu non­sza­lan­cją nig­dy nie li­czy się z cza­sem. Pod­wie­czo­rek u pani de Vil­le­pa­ri­sis zaj­mu­je pół tomu, obiad u księż­nej de Gu­er­man­tes co naj­mniej ty­leż; ale któ­raż po­wieść po­tra­fi tak za­gar­nąć i przy­kuć czy­tel­ni­ka, jak te ge­nial­ne akty no­wej ko­me­dii ludz­kiej!

Bo mimo iż ską­pa­ny w po­ezji, ocie­ka­ją­cy wręcz po­ezją, utwór Pro­usta jest zwłasz­cza ko­me­dią w zna­cze­niu do­słow­niej­szym jesz­cze niż u Bal­za­ka. Mimo bo­le­sno­ści wie­lu kart jego dzie­ła, mimo za­sad­ni­czo tra­gicz­ne­go sto­sun­ku do ży­cia, Pro­ust na­le­ży do rasy wiel­kich hu­mo­ry­stów. Może to sku­tek jego pa­te­tycz­nej, a tak bli­skiej jesz­cze śmier­ci, może sku­tek sno­bi­stycz­ne­go nie­co na­sta­wie­nia pierw­szych wiel­bi­cie­li, ale za mało mówi się o ko­mi­zmie w dzie­le Pro­usta. Wo­bec dyk­cjo­na­rza ko­mu­na­łów u Pro­usta, po­ka­za­nych w ży­wym ma­te­ria­le, słyn­ny „dyk­cjo­narz ko­mu­na­łów” Flau­ber­ta jest dzie­cin­nie ubo­gi! Roz­dź­wię­ki mię­dzy fik­cją a rze­czy­wi­sto­ścią – a ra­czej tym, co zwy­kli­śmy dla wy­go­dy na­zy­wać „rze­czy­wi­sto­ścią” – zde­rze­nia ba­niek my­dla­nych, ja­kie każ­dy wy­dy­ma do­ko­ła sie­bie i w ja­kich, niby żółw w sko­ru­pie, wę­dru­je po świe­cie, kon­fron­ta­cje epok i świa­tów, wszyst­ko to daje efek­ty nie­od­par­cie ko­micz­ne. Ko­micz­ne jest tu wszyst­ko, co jest to­wa­rzy­sko­ścią; ko­micz­ny czło­wiek po­ru­sza­ją­cy się wśród lu­dzi; tra­gicz­nym sta­je się, gdy po­zo­sta­je sam ze sobą.

Od­da­jąc pol­skim czy­tel­ni­kom w ręce dzie­ło Pro­usta, uwa­żam za ko­niecz­ne zdra­dzić im je­den se­kret. Mia­no­wi­cie ten, że lek­tu­ra Pro­usta wy­ma­ga nie­ja­kiej cier­pli­wo­ści; au­tor ten żąda pew­ne­go kre­dy­tu. Wy­ni­ka to po pro­stu z tech­ni­ki jego two­rze­nia, z roz­mia­rów tej ol­brzy­miej, je­dy­nej w swo­im ro­dza­ju kom­po­zy­cji. Nie­wąt­pli­wie by­wa­ły i więk­sze cy­kle po­wie­ścio­we: Ko­me­dia ludz­ka Bal­za­ka obej­mu­je 95 utwo­rów; cykl Zoli skła­da się z dwu­dzie­stu paru du­bel­to­wych to­mów. Ale zwią­zek po­szcze­gól­nych czło­nów inny tam jest niż u Pro­usta. Każ­dy utwór Bal­za­ka zy­sku­je nie­wąt­pli­wie w związ­ku z ca­ło­ścią, ale nie ma bez­po­śred­nich sto­sun­ków mię­dzy daj­my na to Oj­cem Go­riot, Eu­ge­nią Gran­det a Ka­wa­ler­skim Go­spo­dar­stwem. Toż samo u Zoli; każ­da po­wieść cy­klu sta­no­wi od­ręb­ną ca­łość, z od­ręb­ny­mi fi­gu­ra­mi, a wę­zły krwi mię­dzy człon­ka­mi ro­dzi­ny Ro­ugon-Ma­qu­art są dość nie­istot­ne i dla czy­tel­ni­ka obo­jęt­ne. In­a­czej u Pro­usta. Tu cią­głość opo­wia­da­nia jest ści­sła, a plan skom­po­no­wa­ny z za­dzi­wia­ją­cą pre­cy­zją; mo­ty­wy pro­wa­dzo­ne są z całą sztu­ką kon­tra­punk­tu. Je­że­li nas za­sta­no­wi ja­kiś szcze­gół w jed­nym z pierw­szych to­mów, mo­że­my być pew­ni, że znaj­dzie­my jego od­po­wied­nik lo­gicz­ny w któ­rymś z na­stęp­nych. Nic nie jest po­wie­dzia­ne ani po­ka­za­ne na próż­no; wszyst­ko gra przez cały czas, aż wresz­cie znaj­dzie swój osta­tecz­ny sens w przej­mu­ją­cej in­stru­men­ta­cji fi­na­łu. Wiem z do­świad­cze­nia, a po­twier­dza­ją mi to zwie­rze­nia wie­lu czy­tel­ni­ków Pro­usta, iż kie­dy się go czy­ta po raz pierw­szy, wie­le rze­czy ucho­dzi na­szej uwa­gi; ale kie­dy, zna­jąc już ca­łość lub bo­daj więk­szą jej par­tię, uczy­ni­my so­bie tę przy­jem­ność, aby wziąć na nowo któ­ryś z po­przed­nich to­mów, od­kry­wa­my nowe per­spek­ty­wy, nową myśl w każ­dym nie­mal szcze­gó­le, ro­zu­mie­my wszyst­ko in­a­czej. I to jest jed­na z nie naj­mniej­szych roz­ko­szy in­te­lek­tu­al­nych, ja­kie daje ta lek­tu­ra.

Oczy­wi­ście, po­dzi­wia­jąc wspa­nia­łą kon­struk­cję dzie­ła, nie­po­dob­na za­my­kać oczu na prze­obra­że­nie, ja­kie­mu ono ule­gło po­mię­dzy wy­dru­ko­wa­niem czę­ści pierw­szej a na­stęp­nych. Sko­ro pierw­sza część – W stro­nę Swan­na – po­zo­sta­ła w daw­nej po­sta­ci, dal­sze zaś tomy roz­ro­sły się w czwór­na­sób, zro­zu­mia­łe jest, że pier­wot­ny plan mu­siał ulec pew­nej de­for­ma­cji – co naj­mniej w swo­ich pro­por­cjach. Roz­sze­rza­jąc ho­ry­zont do­świad­czeń pi­sa­rza o kil­ka lat – i to ja­kich! – nowa pra­ca nad rę­ko­pi­sem wzbo­ga­ci­ła jego spoj­rze­nie wstecz mnó­stwem no­we­go ma­te­ria­łu, któ­re­go, koń­cząc utwór swój w roku 1912, nie mógł na­wet prze­czu­wać. Stąd na­wet pew­ne rysy w dzie­le, któ­re­go dwie re­dak­cje po­wsta­ły w tak róż­nych epo­kach i róż­nych sta­nach du­cha. Uka­za­ła się nie­daw­no (1934 r.) książ­ka pro­fe­so­ra Feu­il­le­rat Com­ment Mar­cel Pro­ust a com­po­sé son ro­man, w któ­rej na za­sa­dzie pra­co­wi­te­go ze­sta­wie­nia tek­stów au­tor do­cho­dzi do roz­róż­nie­nia „dwóch Pro­ustów”. Na­wet styl jego nosi śla­dy nie­ustan­nej pra­cy, w któ­rej zda­nia i okre­sy pu­chły nie­raz od na­ra­sta­ją­cych bo­gactw i kom­pli­ka­cji my­śli.

I tu trze­ba nam po­wie­dzieć parę słów ty­czą­cych for­mal­nej stro­ny dzie­ła oraz sto­sun­ku tłu­ma­cza do niej. Fak­tem jest, że tym, co naj­bar­dziej od­strę­cza­ło pierw­szych czy­tel­ni­ków od Pro­usta, był jego spo­sób pi­sa­nia, jego styl. Ol­brzy­mie przez wie­le stro­nic gę­ste­go dru­ku cią­gną­ce się okre­sy bez mo­men­tu wy­tchnie­nia, z bar­dzo rzad­ki­mi a ca­pi­te; trwa­ją­ce zda­nia przez stro­ni­cę i dłu­żej; za­wi­łe, skom­pli­ko­wa­ne, peł­ne na­wia­sów w na­wia­sach – niby pu­de­łecz­ko w pu­de­łecz­ku i pauz wy­dzie­la­ją­cych kil­ku­wier­szo­we nie­raz wstaw­ki; za­imek po­prze­dza­ją­cy nie­raz o kil­ka wier­szy rze­czow­nik, któ­ry za­stę­pu­je; kon­struk­cja roz­le­głych fraz, do któ­rych klucz znaj­du­je się czę­sto w ostat­nim sło­wie i do któ­rych po prze­czy­ta­niu trze­ba jesz­cze raz po­wra­cać, wszyst­ko to – ła­two so­bie wy­obra­zić – nie zy­ska­ło mu sym­pa­tii fran­cu­skich zwłasz­cza czy­tel­ni­ków, na­wy­kłych do in­nych zgo­ła ka­no­nów sty­lu. Po­wie­dzia­no też zra­zu o sty­lu Pro­usta wszyst­ko złe, co moż­na po­wie­dzieć. Ale stop­nio­wo za­czę­to pa­trzeć na to in­a­czej. Przy­zwy­cza­jo­no się; na­uczo­no się czy­tać Pro­usta; zro­zu­mia­no, że nowa myśl wy­ma­ga no­wej for­my; że to dziw­ne mon­strum, ja­kim bywa zda­nie Pro­usta, jest or­ga­nicz­nie ze­spo­lo­ne z isto­tą fe­no­me­nu, ja­kim jest jego in­dy­wi­du­al­ność, bo­ga­ta, skom­pli­ko­wa­na, wi­dzą­ca w każ­dym zja­wi­sku wie­le rze­czy na­raz. Po­przez opor­ny na po­zór rytm Pro­usta wy­czu­to we­wnętrz­ną me­lo­dię, jaka prze­sy­ca jego okre­sy; spo­strze­żo­no, że mimo prze­ciw­nych po­zo­rów naj­czę­ściej zda­nia te zbu­do­wa­ne są bez za­rzu­tu, że po­dob­ne są czło­wie­ko­wi idą­ce­mu po li­nie, któ­ry ba­lan­su­jąc nad prze­pa­ścią, do­cho­dzi pew­ną sto­pą do koń­ca. Wy­czer­pa­no z ko­lei dla sty­lu Pro­usta wszyst­kie su­per­la­ty­wy. Ale nie po­pa­daj­my w bał­wo­chwal­stwo. Styl Pro­usta – któ­ry uwiel­biam – bywa nie­rów­ny. Wy­ni­ka to z bo­gactw i sub­tel­no­ści jego my­śli, skom­pry­mo­wa­nej nie­kie­dy jak pa­styl­ka, a tak­że ze spo­so­bu jego pra­cy, z nie­ustan­nych po­pra­wek na rę­ko­pi­sie, na ko­rek­cie (księ­garz wy­dzie­rał mu w koń­cu ko­rek­tę i sam pod­pi­sy­wał ją do dru­ku!) roz­sa­dza­ją­cych nie­raz zda­nie aż do po­jem­no­ści prze­kra­cza­ją­cej wy­trzy­ma­łość prze­cięt­ne­go czy­tel­ni­ka.

To, co po­wie­dzia­łem, wska­zu­je na trud­no­ści, ja­kie – poza in­ny­mi, wy­ni­kły­mi z pre­cy­zji my­śli, z bo­gac­twa i rzad­ko­ści słow­nic­twa – na­strę­cza tłu­ma­czo­wi samo zda­nie Pro­usta. Ta­kie­go jak jest w ory­gi­na­le, nie zniósł­by czę­sto ję­zyk pol­ski. To, co się przyj­mu­je od Pro­usta, tego czy­tel­nik nie da­ro­wał­by tłu­ma­czo­wi. Pol­ski ję­zyk nie do­pusz­cza nie­ogra­ni­czo­ne­go mno­że­nia zdań za­leż­nych i ni­za­nia ich w dłu­gie bez koń­ca łań­cu­chy. Czę­sto – przy­zna­ję się do tego – wy­pa­da­ło ła­mać zda­nie i skła­dać je na nowo; czę­sto – aby osią­gnąć więk­szą przej­rzy­stość – trze­ba było dzie­lić je na czę­ści. Za­ra­zem po­zwo­li­łem so­bie po­czy­nić pew­ne zmia­ny w ukła­dzie dru­kar­skim, zwięk­sza­jąc licz­bę aka­pi­tów oraz wy­od­ręb­nia­jąc dia­lo­gi, co nie­wąt­pli­wie przy­czy­nia się do czy­tel­no­ści książ­ki. Nie są­dzę, abym był przez to w nie­zgo­dzie z in­ten­cja­mi Pro­usta, któ­ry wie­lo­krot­nie w ko­re­spon­den­cji swo­jej wy­ra­ża go­rącz­ko­we pra­gnie­nie, aby być czy­ta­nym – i to nie przez szczu­plej­szy krąg wy­ra­fi­no­wa­nych in­te­lek­tu­ali­stów, ale przez sze­ro­ką pu­blicz­ność. I wciąż, w cią­gu tej pra­cy; sły­sza­łem we­wnętrz­ną mu­zy­kę my­śli Pro­usta, i tę sta­ra­łem się za­cho­wać i od­dać.

Ta­de­usz Że­leń­ski (Boy)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: