Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W stronę Swanna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

W stronę Swanna - ebook

Du côté de chez Swann – pierwsza, ukończona powieść Marcela Prousta, ukazała się we Francji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, zaś jej przekład na język polski – dwa lata przed wybuchem drugiej. Autorem tłumaczenia był Tadeusz Boy-Żeleński, niekwestionowany autorytet w dziedzinie przekładów literatury francuskiej. Dla co najmniej dwóch, lub trzech pokoleń czytelników polskich, nie znających języka oryginału, był przez wiele lat, aż do dzisiaj, jedynym i niezastąpionym mediatorem, wprowadzającym ich w świat niepowtarzalnej prozy Prousta, którą tłumacz chciał przerobić w polszczyźnie na „normalną” w zapisie powieść. Tymczasem W stronę Swanna i cały siedmiotomowy cykl W Poszukiwaniu utraconego czasu, zwany „powieścią”, należy do gatunku utworów prozatorskich, żywiących się różnymi językami: eseju i poezji, filozofii i krytyki społecznej, bezlitosnej analizy ludzkich charakterów i religii Piękna, zaszyfrowanego w malarstwie, literaturze i muzyce.

Czy lektura Prousta – jednego z największych pisarzy XX wieku – może przekazać nam dzisiaj coś ważnego? W czasach zdominowanych przez konsumpcjonizm, zorientowanych na karierę, stawiających na operatywność w działaniu, zżeranych przez podziały ideologiczne i polityczną nowomowę?

Otóż w najbardziej ponurych czasach – stalinowskiego terroru – w obozie dla polskich oficerów w Griazowcu, malarz i pisarz Józef Czapski wygłaszał dla swych współbraci w poniewierce wygłaszane po francusku prelekcje o Prouście, cytując im z pamięci fragmenty Poszukiwania. Zatytułował je: „Proust przeciwko poniżeniu”. Chciał wzmocnić w swych towarzyszach ducha oporu i utrzymać ich – wbrew wszystkiemu – w formie intelektualnej. Pamięć o koncertach na salonach przeciwko więziennej pryczy!

Na zasadzie kontrastu z dookolną rzeczywistością, ten wielowymiarowy francuski pisarz uczy także i nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienie w działaniu na rzecz uważności w patrzeniu, ukazuje jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki, zapisane w naturze i w sztuce.

Dlaczego nowy przekład? Każde pokolenie odbiorców wielkiej literatury ma prawo do odczytywania, interpretowania jej na nowo. Dzieło wybitnego pisarza ma prawo uzyskać drugie, i kolejne życie.

Krystyna Rodowska

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62409-86-0
Rozmiar pliku: 908 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, zaledwie zgasiłem świecę, oczy zamykały mi się tak szybko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam”. Pół godziny później budziła mnie myśl, że pora nareszcie zasnąć; chciałem odłożyć książkę, którą, jak mniemałem, wciąż jeszcze trzymałem w dłoniach, i zgasić światło; już we śnie, nieustannie przewijały mi się przez głowę myśli związane z tym co przed chwilą przeczytałem, przybierały one jednak charakter dość osobliwy: zdawało mi się że to ja sam byłem tym o czym traktowała książka: kościołem, kwartetem, rywalizacją między Franciszkiem I a Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze przez kilka sekund po przebudzeniu; nie kłócąc się z rozumem, ciążyło mi niczym łuski na oczach, nieświadomych tego że świeca w lichtarzu już się nie pali. A później stawało się dla mnie niezrozumiałe, niczym myśli z poprzedniego istnienia po metempsychozie; treść książki odrywała się ode mnie, mogłem skoncentrować się na niej lub oddalić i odzyskiwałem zdolność widzenia, zdziwiony tym że spowija mnie łagodna ciemność, kojąca dla oczu a może jeszcze bardziej dla umysłu, któremu jawiła się jako coś bez przyczyny, niezrozumiałego, coś prawdziwie mrocznego. Zastanawiałem się która to mogła być godzina; dobiegał mnie bardziej lub mniej oddalony gwizd pociągów, niczym śpiew ptaka w lesie, wyolbrzymiając odległości, i zakreślał mi bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce; ścieżka którą idzie, na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem nieznanych miejsc, niezwyczajnych działań, niedawną rozmową i pożegnaniem w blasku cudzej lampy, towarzyszącym mu jeszcze w nocnej ciszy, w bliskiej już słodyczy powrotu.

Wtulałem twarz w kształtne policzki jaśka, które, pulchne i świeże, są niczym policzki naszego dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, by spojrzeć na zegarek. Dobiegała północ. To właśnie chwila kiedy chory, który musiał udać się w podróż i spędzić noc w nieznanym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się na widok smugi dziennego światła pod drzwiami. Co za szczęście, to już rano! Za chwilę wstanie służba, będzie mógł zadzwonić, ktoś mu pośpieszy z pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu odwagi w cierpieniu. Właśnie jakby słychać skądś kroki: zbliżają się, później oddalają. Smuga światła pod drzwiami zniknęła. To północ; przed chwilą wyłączono gaz, ostatni służący odszedł i teraz trzeba będzie jakoś przetrzymać tę noc; znikąd ratunku.

I znowu zasypiałem, budząc się zaledwie na chwilę, na tyle tylko by posłyszeć trzeszczenie rozsychającej się boazerii, z otwartymi oczami zatonąć w kalejdoskopie mroku i w przebłysku świadomości rozkoszować się snem, w którym trwały pogrążone meble, pokój, wszystko to czego byłem zaledwie drobną cząstką i z czym zlewałem się ponownie w bezczuciu. Innym razem cofałem się bez wysiłku do najwcześniejszych, na zawsze straconych lat minionego życia; powracały nagle moje dziecięce lęki, na przykład lęk przed gestem wuja, który już-już ma pociągnąć mnie za pukiel włosów – lęk ten rozproszył się dopiero w dniu, kiedy mi je obcięto, równoznacznym dla mnie z początkiem nowej ery. We śnie nie pamiętałem o tym wydarzeniu, odnajdując jego wspomnienie natychmiast, gdy tylko udało mi się ocknąć, by nie dosięgła mnie dłoń wuja; dla ostrożności jednak, zanim znów pogrążyłem się w świecie marzeń sennych, otulałem głowę jak najszczelniej jaśkiem.

Niekiedy, niczym Ewa zrodzona z Adamowego żebra, zamajaczyła mi jakaś kobieta, wynikła z niewłaściwej pozycji mego uda. Wyłaniała się z przedsmaku rozkoszy, a ja wyobrażałem sobie, że to ona mi ją ofiarowywała. Moje ciało, czując w jej ciele własne ciepło, już miało się z nim połączyć – i wtedy się budziłem. Reszta istot ludzkich zdawała mi się bardzo odległa wobec tej kobiety, którą opuściłem zaledwie przed chwilą; mój policzek był jeszcze ciepły od jej pocałunków, ciało zdrętwiałe od ciężaru jej ciała. Jeżeli, co zdarzało się niekiedy, miała rysy kobiety którą znałem w życiu, pragnąłem poświęcić się całkowicie jednemu celowi: odnaleźć ją, niczym ci, co ruszają w podróż, by ujrzeć na własne oczy upragniony zakątek, i wyobrażają sobie, że można skosztować w rzeczywistości uroków marzenia. Pomału jej wspomnienie bladło, zapominałem córy moich snów.

Śpiący trzyma w dłoni nić godzin, porządek lat i światów, w których kręgu śni. Obudziwszy się, instynktownie zasięga ich rady, odczytując z nich w ułamku sekundy miejsce, jakie zajmuje na ziemi, i upływ czasu aż do tej chwili; ich szyki jednak łamią się i mącą. Niech no tylko o świcie po nocy bezsennej zdrzemnie się w trakcie czytania, w pozycji innej niż ta, w której zwykł zasypiać, wystarczy by podniósł ramię, a słońce się wstrzyma i cofnie w swym biegu, on zaś, tuż po przebudzeniu, nie wiedząc która to godzina, pomyśli, że dopiero co się położył. Niech przyśnie w pozycji jeszcze bardziej niewygodnej, innej niż normalna, na przykład po kolacji w fotelu, a nastąpi zupełny przewrót pośród światów wysadzonych ze swych orbit, magiczny fotel zabierze go w podróż, unosząc z maksymalną szybkością w przestrzeni i w czasie, w chwili zaś gdy otworzy oczy, pomyśli, że ułożył się do snu kilka miesięcy temu, w innej okolicy. Wystarczyło jednak, żebym zasnął we własnym łóżku, snem głębokim i całkowicie odprężającym umysł, aby ten oderwał się od miejsca w którym zasnąłem, i gdy budziłem się w środku nocy, nieświadom gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem, w jej pierwotnej naturalności miałem jedynie poczucie istnienia, takie, jakie tli się zapewne w zwierzęciu; byłem odarty ze wszystkiego, jeszcze bardziej niż człowiek jaskiniowy, i wtedy wspomnienie – nie tyle miejsca gdzie się znajdowałem, ile raczej kilku przynajmniej miejsc, w których bywałem lub mogłem bywać – wstępowało we mnie niczym pomoc dana mi z góry, by mnie wyciągnąć z nicości, z której nie zdołałbym się wydrzeć własnymi siłami; w ciągu sekundy prześlizgnąłem się ponad wiekami cywilizacji, zanim niewyraźny obraz lamp naftowych, a następnie koszul z wykładanym kołnierzykiem, zaczął odtwarzać stopniowo prawdziwe rysy mojego ja.

Być może nieruchomość rzeczy które nas otaczają, została im narzucona przez naszą pewność, że są właśnie tym, niczym innym, przez usztywnienie naszego o nich myślenia. Tak więc, zawsze gdy budziłem się w ten sposób, mój umysł miotał się bezskutecznie, usiłując dociec gdzie jestem, wszystko wokół mnie wirowało w ciemności, rzeczy, krainy, czasy. Moje ciało, zbyt odrętwiałe aby się poruszyć, usiłowało, posłuszne formom własnego zmęczenia, ustalić położenie swych członków, by w ten sposób wywnioskować, gdzie znajduje się ściana, a gdzie meble, odtworzyć i nazwać miejsce, w którym się znalazło. Pamięć ciała, pamięć żeber, kolan i ramion, przywoływała kolejne obrazy, i były to różne pokoje, w których sypiało, podczas gdy dookoła wirowały w ciemnościach niewidzialne ściany, ciągle w innym miejscu, zależnie od kształtu wyimaginowanego pomieszczenia. I zanim jeszcze myśl, przekraczająca niepewnie progi czasów i form, dzięki zbliżonym okolicznościom zidentyfikowała któreś z owych mieszkań, ono właśnie – moje ciało – przypominało sobie odpowiadający każdemu z nich rodzaj łóżka, miejsce gdzie były drzwi, sposób w jaki światło wpadało przez okno, usytuowanie korytarza, odnajdując myśl towarzyszącą mi tam w chwili zasypiania i pojawiającą się tuż po przebudzeniu. Mój zesztywniały bok, usiłując odgadnąć swoje położenie, wyobrażał sobie na przykład, że leży tuż przy ścianie w wielkim łożu z baldachimem, i natychmiast mówiłem sobie: „No tak, w końcu usnąłem, chociaż mama nie przyszła do mnie powiedzieć dobranoc”; byłem na wsi u dziadka, zmarłego przed wielu laty, moje ciało, bok, na którym spoczywałem, ci wierni strażnicy przeszłości, o której mój duch nigdy nie powinien był zapomnieć, przypominały mi płomień nocnej lampki z czeskiego szkła, w kształcie urny zawieszonej na łańcuszkach u sufitu, kominek ze sieneńskiego marmuru w mojej sypialni u dziadków w Combray, w tych dniach odległych, które teraz wystawiałem sobie w wyobraźni, nie mogąc odtworzyć ich dokładnie, ale udałoby mi się to na pewno już za chwilę, niech no tylko się rozbudzę.

A później, powracało inne wspomnienie; ściana umykała gdzie indziej , a ja znajdowałem się na wsi, w swoim pokoju, u pani de Saint-Loup; mój Boże! jest co najmniej dziesiąta, musi już być po kolacji. Przedłużyłem sobie za bardzo sjestę, którą odbywam co wieczór po powrocie ze spaceru w towarzystwie pani de Saint-Loup, zanim przebiorę się we frak. Wiele bowiem lat upłynęło od czasów Combray, gdzie nawet gdy zdarzyło nam się wrócić bardzo późno, widywałem na szybach mojego okna czerwone odblaski zachodzącego słońca. W Tansonville, u pani de Saint-Loup, prowadzi się inny rodzaj życia, kultywuje innego rodzaju przyjemności których doświadczam, wyruszając na przechadzkę w nocy, chodząc przy świetle księżyca tymi samymi dróżkami, na których niegdyś bawiłem się w pełnym słońcu, a pokój, gdzie trwał będę w uśpieniu zamiast przebrać się do kolacji, ukazuje mi się już z daleka, gdy wracamy ze spaceru, prześwietlony płomieniem lampy – jedynej latarni pośród nocy.

Te kołujące we mnie, bezładne obrazy z przeszłości nie trwały nigdy dłużej niż kilka sekund; często moja przelotna niepewność co do miejsca w którym się znajdowałem, nie potrafiła także wyodrębnić składających się na nią przypuszczeń, tak jak na widok rozpędzonego konia nie umiemy oddzielić od siebie poszczególnych układów ruchowych, jakie nam ukazuje kinetoskop. Przed moimi oczami przesuwały się kolejno raz ten, raz tamten, różne pokoje w których mieszkałem, i w końcu przypominałem je sobie wszystkie w długim ciągu marzeń tuż po przebudzeniu: pokoje zimowe, w których układając się do snu, chowamy się wraz z głową w gnieździe uwitym z najbardziej niedorzecznych drobiazgów: z rogu jaśka, z górnego brzegu narzuty, ze skrawka szala, z krawędzi łóżka i numeru „Débats roses”, po czym wszystko to zlepia się na sposób ptasi, podczas gdy ubijamy w nieskończoność składniki własnym ciałem; to tam, w porze lodowatego zimna, rozkoszować się można do woli oddzieleniem od świata zewnętrznego (niczym jaskółka morska, której gniazdo kryje się w ciepłym wnętrzu ziemi); tam gdzie przez całą noc podsyca się ogień w kominku i usypia w obszernym płaszczu z rozgrzanego, dymnego powietrza, żarzącego się raz po raz błyskami polan, coś w rodzaju nietykalnej jaskini ciepła wydrążonej w głębi pokoju, gorącej strefy o ruchomych konturach termicznych, gdzie z kątów, z części sąsiadujących z oknem i oddalonych od paleniska dochodzą rześkie powiewy odświeżające nam twarz; pokoje letnie, gdzie tak miło poczuć, że jest się wtopionym w ciepłą noc, gdzie światło księżyca, wsparte o rozchylone okiennice, przerzuca swą zaczarowaną drabinkę aż do stóp łóżka, gdzie śpi się prawie na świeżym powietrzu, jak sikorka kołysana podmuchem na czubku promienia; czasami jest to pokój w stylu Ludwika XVI, tak wesoły, że nawet pierwszego wieczoru nie czułem się tam zbytnio nieszczęśliwy, gdzie kolumienki lekko podtrzymujące sufit rozstępują się z nieporównaną gracją, wskazując i chroniąc miejsce łoża; a czasem, wprost przeciwnie, widzę tamten pokój, mały lecz o bardzo wysokim suficie, wznoszącym się niczym piramida na wysokość dwóch pięter, częściowo wyłożonym mahoniem, gdzie od pierwszej chwili poczułem się duchowo zatruty nieznanym mi wcześniej zapachem bagna przeciw molom, doświadczając wrogości fioletowych firanek i bezczelnej obojętności ściennego zegara, jazgoczącego z całych sił jakby mnie tu nie było, gdzie dziwaczne, bezlitosne lustro wsparte na klockowatych nogach, barykadując ukosem kąt pokoju i zawłaszczając nieprzewidziane miejsce, wdzierało się brutalnie w pełnię mego pola widzenia; gdzie myśl moja, usiłując przez długie godziny przemieścić się, rozciągnąć ku górze, by dostosować się ściśle do kształtu pokoju i wypełnić sobą aż do samego szczytu ten gigantyczny lejek, podlegała torturom przez wiele ciężkich do zniesienia nocy, podczas gdy leżałem w łóżku wyciągnięty jak struna, z uniesionymi oczyma, nasłuchując niespokojnie, z napiętymi nozdrzami i bijącym sercem; w nadziei, że przyjdzie taka chwila, gdy przyzwyczajenie odmieni kolor firanek, zegarowi każe zamilknąć, nauczy litości skośne i okrutne lustro, przytłumi – jeśli nie zdoła go całkiem przepędzić – zapach bagna i znacznie obniży wysokość sufitu. Przyzwyczajenie! To zręczna, choć nader powolna gosposia, która całymi tygodniami każe nam cierpieć mękę prowizorki, lecz mimo wszystko jakaż to ulga wreszcie taką znaleźć! Bez oparcia bowiem w przyzwyczajeniu, skazany jedynie na własne zasoby, duch nasz nie zdołałby sprawić, by jakiekolwiek miejsce nadawało się na mieszkanie.

Tak, teraz już obudziłem się na dobre; moje ciało po raz ostatni obróciło się wokół własnej osi i dobry anioł pewności unieruchomił wszystko dookoła, ułożył mnie pod przykryciem w mym pokoju, sprawił, że komoda, biurko, kominek, wychodzące na ulicę okno i dwoje drzwi znalazły się mniej więcej na swoim miejscu, w ciemności. Ale na próżno rozum podpowiadał mi, że nie byłem w żadnym z tych domostw, których niewyraźny obraz czy też tylko potencjalną obecność podsuwała mi przez chwilę nieświadomość przebudzenia, pamięć moja została poruszona i na ogół nie starałem się zapaść natychmiast w sen; przez większą część nocy rozpamiętywałem nasze niegdysiejsze życie, w Combray, u mojej ciotki, w Balbec, Paryżu, w Doncières, w Wenecji, czy jeszcze gdzie indziej, wspominając miejsca, osoby, które tam poznałem, to co zobaczyłem w nich ja sam, i to, co mi o nich opowiadano.

W Combray, codziennie pod wieczór, na długo jeszcze przed chwilą kiedy musiałem iść do łóżka i leżeć w nim bez snu całymi godzinami, z dala od mamy i babci, sypialnia moja stawała się za każdym razem bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli. Chcąc dostarczyć mi rozrywki w te wieczory, kiedy wyglądałem na zbyt nieszczęśliwego, ktoś wpadł na pomysł obdarowania mnie latarnią magiczną, którą zakładano mi na lampę w porze przedkolacyjnej; na podobieństwo dzieł pierwszych architektów i mistrzów sztuki szklarskiej w dobie gotyku rozświetlała ona nieprzejrzystość murów, które pod jej działaniem zaczynały opalizować barwami tęczy, wypromieniowując z siebie wielobarwne, nadprzyrodzone zjawiska, a w ich kręgu malowały się legendy, jak na ulotnym, migotliwym witrażu. To jednak powiększało tylko mój smutek, jako że inne oświetlenie burzyło mój stan oswojenia się z tym pokojem, dzięki któremu, pomijając tortury zasypiania, stał się on w moich oczach całkiem znośny. A teraz już go nie rozpoznawałem i to sprawiało, że czułem się nieswojo, jakbym znalazł się w pokoju hotelowym lub w jakimś wynajętym domu na wsi, gdzie dotarłbym po raz pierwszy, prosto z pociągu.

Z trójkątnego lasku, aksamitną zielenią ocieniającego zbocze, wynurzał się Golo na koniu, wiedziony straszliwym zamiarem, i w urywanym rytmie kłusa zbliżał się do zamku biednej Genowefy z Brabantu. Zamek był ścięty linią krzywą, utworzoną po prostu przez wypukłość szkła wsuniętego w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, skąd roztaczał się widok na błonia, gdzie spędzała czas na marzeniach Genowefa, przepasana błękitną szarfą. Zamek i błonia miały barwę płową, i zanim jeszcze przyjrzałem się kolorowi szklanej ramki, wiedziałem że tak było, gdyż zdradził mi to, rezonujący nieomylnie złocistością i brązem, dźwięk nazwy Brabantu. Golo zatrzymał się na chwilę, by z wyrazem smutku na twarzy wysłuchać pouczającej historyjki czytanej na głos przez moją ciotkę, zdając się przy tym doskonale rozumieć jej sens, reagując na wskazówki zawarte w tekście z uległością niepozbawioną oznak dostojeństwa, po czym oddalił się, w tym samym rytmie końskiego kłusa. I nic nie mogło go zatrzymać w tym wędrowaniu nieśpiesznym. Kiedy się poruszyło latarnią, widziałem jak rumak z jeźdźcem nacierał na firanki w oknie wzdymające się pod jego ciężarem lub kryjące go w swoich fałdach i załamaniach. Ciało samego Gola, utkane z materii równie nadprzyrodzonej jak jego koń, radziło sobie znakomicie z każdą przeszkodą materialną, z każdą rzeczą napotkaną po drodze, traktując ją jako szkielet do wypełnienia od wewnątrz, choćby to była gałka przy drzwiach, której kształt pochłaniała natychmiast wpływająca władczo na jej powierzchnię czerwona suknia rycerza lub jego blade oblicze, zawsze tak szlachetne, a zarazem melancholijne, niezdradzające jednak żadnych oznak poruszenia zachodzącym tutaj misterium przeistoczeń.

Zapewne, znajdowałem wiele uroku w tych błyskotliwych projekcjach mojej wyobraźni, którymi zdawała się emanować zamierzchła epoka Merowingów, roztaczając wokół mnie odblaski historii tak bardzo zaprzeszłe. A jednak owa ingerencja wymiaru piękna i tajemnicy wywoływała we mnie jakiś nieopisany dyskomfort, działo się to bowiem w pokoju, który wypełniłem w końcu swą istotą do tego stopnia, że przestałem go zauważać, podobnie jak siebie. Z chwilą gdy ustawało znieczulające działanie przyzwyczajenia, zaczynałem znów myśleć i czuć, co zawsze jest smutne. Gałka u drzwi mego pokoju, niepodobna do żadnej innej gałki na świecie, choćby przez to, że nie musiałem jej nawet przekręcać, tak bardzo ów odruch przeszedł już do mojej podświadomości, stawała się teraz ciałem astralnym na użytek Gola. I kiedy tylko rozlegał się dzwonek na kolację, biegłem z pośpiechem do jadalni, gdzie wielka wisząca lampa, nieświadoma istnienia Gola i Sinobrodego, znająca za to moich rodziców i duszoną wołowinę, świeciła spokojnie jak co wieczór, i rzucałem się w objęcia mamy, którą wszystkie niedole Genowefy z Brabantu czyniły mi tym droższą, podczas gdy zbrodnie Gola sprawiały, że z większą niż dotychczas skrupulatnością badałem własne sumienie.

Zaraz po kolacji, niestety, trzeba mi było opuścić mamę, która zostawała, by pogawędzić z innymi, w ogrodzie – gdy dopisywała pogoda, w saloniku gdzie zbierali się wszyscy, gdy było brzydko – wszyscy z wyjątkiem babci, która uważała za godne ubolewania „siedzieć na wsi w zamknięciu” i toczyła niekończące się dysputy z moim ojcem, zwłaszcza w dni, kiedy za bardzo padało, jako że wtedy on wysyłał mnie z książką do pokoju zamiast pozwolić mi, żebym został na dworze. „W ten sposób nigdy nie zmężnieje i nie nabierze sił”, mawiała ze smutkiem, „temu dziecku tak bardzo potrzeba energii i woli”. Ojciec wzruszał ramionami, spoglądając z uwagą na barometr, interesował się bowiem meteorologią, a wówczas mama, starając się zachowywać jak najciszej, by nie zakłócić mu spokoju, patrzyła na niego z wyrazem szacunku i rozczulenia, nie nazbyt natrętnie, nie usiłując dociekać sekretów jego nieomylności. Za to babcię – niezależnie od pogody, nawet kiedy deszcz lał jak z cebra i Franciszka wnosiła pośpiesznie do domu szacowne fotele wiklinowe, w obawie by nie zamokły – widywano kroczącą przez opustoszały ogród smagany ulewą, jak odrzucała niesforne, siwe kosmyki włosów, wystawiając odsłonięte czoło na ożywcze powiewy wiatru i deszczu. Mówiła: „Nareszcie da się oddychać” i biegła rozmiękłymi alejkami, jak na jej gust zbyt symetrycznie wytyczonymi przez nowego ogrodnika, pozbawionego wyczucia natury, którego ojciec już od rana wypytywał kiedy wreszcie się wypogodzi; podbiegała małymi kroczkami w nerwowym rytmie entuzjazmu, nastrojonego na wzbierające w jej duszy fale podniecenia burzą, potęgą higieny, bezsensownością mego wychowania i symetrią ogrodów, czym przejmowała się o wiele bardziej niż losem swej fioletowej spódnicy, pokrytej plamami błota bryzgającego na nią do takiej wysokości, że przyprawiało to zawsze o rozpacz i ból głowy jej pokojówkę.

Kiedy babcia wypuszczała się do ogrodu już po kolacji, jedna tylko rzecz mogła ją skłonić do powrotu – a zdarzało się, że zawracała na chwilę ze swej buntowniczej wyprawy, niczym owad przyciągany przez światło palące się w saloniku, gdzie podawano likiery na stoliczku do gry – kiedy ciotka krzyczała za nią: „Batyldo! chodźże tutaj, nie pozwól swemu mężowi pić koniaku!”. Istotnie, aby się z nią podroczyć (babcia wniosła do rodziny mego ojca tak odmiennego ducha, że wszyscy lubili sobie z niej żartować i nie szczędzili jej docinków), ponieważ dziadkowi nie wolno było pić likierów, ciotka nalewała mu do kieliszka kilka kropli. Na co moja biedna babcia wkraczała i prosiła męża gorąco, by nie brał do ust koniaku, on zaś dąsał się, mimo wszystko wypijał swój łyczek i babcia odchodziła, smutna i zniechęcona, a jednak uśmiechnięta, była bowiem osobą pokornego serca i tak wielkiej słodyczy charakteru, że czułość jaką okazywała innym, oraz brak zainteresowania sobą i własnymi dolegliwościami, stapiały się w coś na kształt uśmiechu w spojrzeniu, w którym – co kontrastowało z wyrazem twarzy wielu ludzi – jeśli malowała się ironia, to skierowana wyłącznie przeciwko niej samej, nas wszystkich zaś zdawała się całować oczami, co to nie potrafiły patrzeć na drogie istoty, nie obdarzając ich namiętną pieszczotą w spojrzeniu. Tortura jaką jej zadawała ciotka, widowisko jakie sobie robiono z daremnych próśb i ze słabości babci, zawczasu pokonanej, z jej bezskutecznych wysiłków, by wyjąć dziadkowi z ręki kieliszek z likierem – była to jedna z owych rzeczy, do których widoku z czasem się przyzwyczajamy, do tego stopnia, że zaczyna się na nie patrzeć z uśmiechem, biorąc nawet stronę prześladowcy, na tyle stanowczo i z humorem, by przekonać samych siebie, że nie chodzi bynajmniej o prześladowanie; jednak wszystko to napełniało mnie taką zgrozą, że gotów byłbym rzucić się na ciotkę z pięściami. Ale kiedy tylko słyszałem: „Batyldo, chodźże tutaj, nie pozwól swemu mężowi pić koniaku!”, ja – już mężczyzna – przez naznaczenie tchórzostwem, robiłem to, co wszyscy dorośli w zetknięciu z cierpieniem i niesprawiedliwością: nie chciałem na nie patrzeć. I wbiegałem po schodach, aby się wypłakać na samym szczycie domu, na poddaszu, obok pokoju do nauki, w ciasnym pomieszczeniu pachnącym irysami i dziką porzeczką rosnącą za oknem w szczelinie muru, której ukwiecona gałązka wciskała się przez uchylone okno. Przeznaczona do specjalnego i o wiele bardziej pospolitego użytku, komórka ta, z której za dnia można było dostrzec w oddali nawet basztę zamku w Roussainville-le-Pin, służyła mi przez długi czas za schronienie, bez wątpienia dlatego że tylko tam mogłem się zamykać na klucz i oddawać wszelkim zajęciom wymagającym nienaruszalnej samotności: czytaniu, marzeniom, łzom i rozkoszy. Niestety, nie wiedziałem, że znacznie większym smutkiem niż drobne uchybienia dietetyczne jakich dopuszczał się jej mąż, napawały babcię mój brak woli i delikatne zdrowie, rzucające cień zagrożenia na moją przyszłość, i tym wszystkim dręczyła się w trakcie owych nieustannych wędrówek popołudniami i wieczorami, kiedy to widywano w przelocie uniesioną skośnie ku niebu jej piękną twarz o śniadych i pobrużdżonych policzkach, które – przesłonięte, gdy wychodziła z domu, na wpół uniesioną woalką – z wiekiem przybrały fioletowy odcień, jak pola uprawne jesienią, a na nich, przywiana chłodem lub myślą zbyt smutną, zawsze stygła niechcący uroniona łza.

Jedyną moją pociechą, kiedy szedłem położyć się spać, było oczekiwanie na chwilę, aż mama przyjdzie mnie ucałować w łóżku. Ale to jej dobranoc trwało zawsze tak krótko, tak szybko odchodziła ode mnie, że chwila kiedy słyszałem jej kroki na schodach, a zaraz potem dobiegał mnie z korytarza o podwójnych drzwiach szelest jej ogrodowej sukni z niebieskiego muślinu obszytej frędzelkami z plecionej słomki, napełniała mnie bólem, zapowiadała bowiem kolejną, w której mama nieuchronnie miała mnie opuścić i znów zejść na dół. W ten sposób dochodziłem do stanu, w którym zaczynałem sobie życzyć, aby owo upragnione dobranoc nastąpiło możliwie jak najpóźniej, by czas gdy jeszcze nie nadchodziła, trwał jak najdłużej. Zdarzało się nieraz, kiedy już mnie ucałowała, i zmierzając z powrotem do wyjścia otwierała drzwi, że chciałem ją zawrócić, powiedzieć: „pocałuj mnie raz jeszcze”, uświadamiałem sobie jednak, że jej twarz przybierze natychmiast zagniewany grymas, albowiem już to co robiła przychodząc mnie uściskać, zanieść mi pocałunek ukojenia – owo ustępstwo dla mego smutku i podekscytowania – drażniło mojego ojca, który uważał te rytuały za absurdalne, toteż najchętniej doprowadziłaby do tego, abym przestał w ogóle ich potrzebować, odzwyczaił się od nich, była więc jak najdalsza od tego, by swoim zachowaniem uprawnić mnie do wyproszenia sobie jeszcze jednego pocałunku, wówczas kiedy stała już w drzwiach. Widok jej zagniewania burzył cały spokój, jaki przyniosła mi chwilę przedtem, pochylając nad łóżkiem twarz pełną miłości; podawała mi ją jak opłatek podczas komunii pokoju, z którego dotknięcia moje wargi zaczerpnąć miały siłę jej rzeczywistej obecności, zdolnej sprawić, że zasnę bez problemów. A jednak te wieczory, kiedy mama zostawała w sumie tak krótko u mnie w pokoju, były jeszcze samą słodyczą w porównaniu z innymi, gdy zjawiali się goście na kolację, a wtedy ona nie zachodziła do mnie na dobranoc. Goście ograniczali się zazwyczaj do pana Swanna, który, poza paroma przygodnymi znajomymi, był niemal jedyną osobą, jaka odwiedzała nas w Combray, czasami po to, by zjeść z nami po sąsiedzku kolację (co zdarzało się rzadziej, od czasu gdy zawarł niestosowne małżeństwo, ponieważ moi rodzice nie chcieli przyjmować jego żony), czasami zaś wpadał niespodziewanie, już po kolacji. Wieczorami, kiedy siadywało się pod domem przy żelaznym stoliku pod wielkim kasztanowcem, i usłyszało w pewnym momencie nie ten wrzaskliwy dźwięk dzwonka, skrapiający na chwilę wszystko dookoła swym żelazistym, nieznającym umiaru brzęczeniem, dźwięk ogłuszający każdego domownika, który akurat rozpętał je swym wejściem „bez dzwonienia”, lecz dwukrotny, nieśmiały, owalny i złoty brzęczyk dzwonka dla obcych, wszyscy natychmiast zaczynali się dopytywać: „ktoś z wizytą, któż to może być?”, wiedziano jednak dobrze, że to mógł być jedynie pan Swann. A wtedy ciotka dla przykładu zaczynała perorować, tonem silącym się na naturalność, że nie powinniśmy tak szeptać między sobą, bo to jest po prostu bardzo nieuprzejme w stosunku do gościa, który może sobie pomyśleć, że mówi się tutaj o rzeczach nieprzeznaczonych dla jego uszu; na zwiady wysyłano babcię, zawsze uszczęśliwioną gdy znalazła pretekst, aby raz jeszcze przejść się po ogrodzie i korzystając z okazji, wyrwać z ziemi ukradkiem kilka podpórek osłaniających krzaki różane – niech róże odzyskają choć trochę swoją naturalność! – jak matka co wichrzy dłonią włosy syna, przylizane zanadto przez fryzjera.

Czekaliśmy z napięciem na nowiny o zbliżającym się nieprzyjacielu jakie mieliśmy usłyszeć od babci, zupełnie jakbyśmy mogli wybierać spośród wielkiej liczby potencjalnych napastników, i w chwilę potem odzywał się dziadek: „Rozpoznaję głos Swanna”. Istotnie, poznawało się go przede wszystkim po głosie, twarz jego bowiem, z charakterystycznym orlim nosem, zielonymi oczyma w cieniu wysokiego czoła, okolonego jasnymi, prawie rudymi włosami uczesanymi _à la_ Bressant, rysowała się na odległość niewyraźnie, jako że, z obawy przed ściągnięciem komarów, zostawialiśmy w ogrodzie jak najmniej światła, i ja wychodziłem nieznacznie powiedzieć służbie, by przyniosła likiery; babcia przywiązywała dużą wagę do tego, aby ich pojawienie się na stole nie było czymś nadzwyczajnym, związanym wyłącznie z przybyciem i podejmowaniem gości. Pan Swann, choć o wiele młodszy, był bardzo zaprzyjaźniony z moim dziadkiem, jednym z najbliższych przyjaciół jego ojca, wspaniałego człowieka, choć zarazem wielkiego oryginała, któremu, jak można by sądzić, wystarczała niekiedy drobnostka do przerwania najwylewniejszych wynurzeń lub zmiany biegu myśli. Kilka razy do roku wysłuchiwałem dziadka opowiadającego przy stole wciąż te same anegdoty o zachowaniu pana Swanna-ojca przy śmierci żony, nad którą czuwał dniem i nocą. Dziadek, który nie widział go od dawna, pośpieszył na wieść o tym do majątku rodziny Swannów w okolicach Combray i udało mu się, bodaj na chwilę, wyprowadzić biedaka tonącego we łzach z pokoju zmarłej, aby nie patrzył jak ubierają ją do trumny. Nagle pan Swann, biorąc mego dziadka pod ramię, zawołał: „Ach, stary przyjacielu, cóż to za szczęście przechadzać się razem w tak piękną pogodę. Czy widzisz jakie cudowne są te wszystkie drzewa, te krzaki głogu i mój staw, którego mi nigdy jeszcze nie powinszowałeś? Wyglądasz mi na ponuraka. Czujesz ten wietrzyk? Ach, szkoda gadać, życie ma jednak swój urok, mój drogi Amadeuszu!”. Nagle przypomniał sobie o zmarłej żonie i uważając zapewne za rzecz zbyt skomplikowaną dociekania, jak też mógł w takiej chwili zapomnieć się w instynktownej radości życia, przeciągnął dłonią po czole, przetarł oczy i binokle, posiłkując się gestem, do którego zwykł się uciekać, gdy jakiś kłopotliwy problem zawładnął jego myślami. I choć rzeczywiście nie mógł pocieszyć się po śmierci żony, w ciągu dwóch lat, o które ją przeżył, zwykł mawiać do dziadka: „To zabawne, wspominam często tę moją biedaczkę, ale nie mogę myśleć o niej za dużo na raz!”. „Często, ale nie za dużo naraz, jak ten biedny ojciec Swanna” – stało się jednym z ulubionych powiedzeń dziadka, używanych przy okazji najróżniejszych rzeczy. W rezultacie mogłoby mi się wydawać, że ów ojciec Swanna był wcielonym potworem, gdyby dziadek – który w mych oczach uchodził za arbitra, a jego opinie stanowiące dla mnie wyrocznię sprawiały, że nieraz w późniejszym czasie zdarzało mi się rozgrzeszać błędy, które sam z siebie byłbym skłonny potępić – nie wykrzyknął: „Skądże znowu? To był człowiek o złotym sercu!”.

W ciągu wielu lat, kiedy przecież Swann-junior składał często wizyty w Combray, zwłaszcza w okresie poprzedzającym jego ożenek, mojej ciotce i dziadkom nie przechodziło nawet przez myśl, że nie obraca się już bynajmniej w środowisku, z którym utrzymywała stosunki jego rodzina, i że pod osłoną swego rodzaju incognito, jakie mu zapewniało w naszym kręgu samo nazwisko, przyjmowali u siebie – z ową nieskażoną niczym niewinnością zacnych hotelarzy, nieświadomych, iż udzielili gościny sławnemu rozbójnikowi – jednego z najelegantszych członków Jockey Clubu, bliskiego przyjaciela hrabiego Paryża i księcia Walii, jednego z ulubieńców wytwornego towarzystwa z Faubourg Saint-Germain.

Nasza całkowita nieświadomość błyskotliwego życia światowca, jakie prowadził Swann, wynikała, rzecz jasna, po trosze z powściągliwości i dyskrecji jego charakteru, a także z faktu, że mieszczaństwo w owych czasach miało wyobrażenie o życiu wysokich sfer poniekąd hinduskie: uważało iż tworzą je zamknięte kasty, w których każdy od urodzenia zajmował wyznaczone dla siebie miejsce, w zależności od pozycji rodziców, i skąd nic, z wyjątkiem szczęśliwego trafu, jakim mogła stać się niezwykła kariera lub niespodziewane małżeństwo, nie mogło go wydobyć, by mógł wspiąć się o szczebel wyżej. Ojciec Swanna był agentem giełdowym, toteż Swann-junior miał zostać przypisany na całe życie określonej kaście, której dochody, niczym w pewnej kategorii podatników, wahały się między takim a takim progiem. Wiedziano gdzie bywał jego ojciec, wiedziano więc tym samym gdzie bywa syn, z kim jego pozycja pozwala mu przestawać. A jeśli obracał się w jeszcze innych kręgach, były to bez wątpienia znajomości właściwe młodemu człowiekowi, na które dawni przyjaciele rodziny, do jakich zaliczali się moi rodzice, przymykali oczy z tym większym pobłażaniem, że od czasu gdy stracił swoich, w dalszym ciągu wiernie nas odwiedzał; zresztą można się było założyć, że owe nieznane nam osoby, z którymi się widywał, należały z pewnością do rzędu tych, którym nie odważyłby się ukłonić, gdyby spotkał je przypadkiem, będąc w naszym towarzystwie. Na upartego, chcąc koniecznie zastosować do Swanna współczynnik społeczny, w którym on by się mieścił, i gdy się porównało go z innymi synami agentów giełdowych o sytuacji finansowej zbliżonej do jego rodziców, współczynnik ten wypadłby na jego niekorzyść, ponieważ Swann, znany przy tym z autentycznego „fioła” na punkcie staroci i malarstwa, mieszkał obecnie w szacownej rezydencji, gdzie przechowywał swoje kolekcje, w domu będącym przedmiotem marzeń babci, która pragnęła go zwiedzić, położonym jednak przy Quai d’Orleans, w podejrzanej dzielnicy, gdzie nie uchodziło mieszkać, przynajmniej w opinii mojej ciotki. „Czy pan się chociaż zna na tym? Pytam o to wyłącznie w pańskim interesie, bo obawiam się, że ci handlarze wpychają panu jakąś tandetę” – mówiła ciotka, nie podejrzewając Swanna w gruncie rzeczy o żadne kompetencje w tym zakresie, nie mając nawet wysokiego mniemania o poziomie intelektualnym człowieka, który w trakcie rozmowy unikał poważnych tematów, wykazywał się za to wielce prozaiczną skrupulatnością, nie tylko wtedy gdy dawał nam dokładne w najdrobniejszych szczegółach przepisy kulinarne, lecz nawet wówczas gdy siostry babci poruszały tematy związane ze sztuką. Prowokowały go, aby zechciał się wypowiedzieć, wyrazić podziw dla tego czy innego obrazu, lecz on zachowywał wówczas milczenie na granicy nieuprzejmości, rehabilitując się za to w momencie, gdy tylko mógł dostarczyć informacji o muzeum, w którym znajdowało się dane dzieło, o dacie namalowania go, czy podsunąć jakąkolwiek inną konkretną wskazówkę. Zazwyczaj jednak wystarczało mu to, że starał się nas zabawić, opowiadając za każdym razem jakąś inną anegdotkę z życia, z tego co mu się ostatnio przytrafiło z ludźmi, których wybierał spośród osób znanych nam osobiście, z aptekarzem z Combray, z naszą kucharką czy stangretem. Zapewne, opowieści te śmieszyły ciotkę, nie wiedziała jednak za bardzo, czy przypisać to błazeńskiej roli w jaką stroił się przy tym Swann, czy błyskotliwości z jaką je opowiadał: „Trzeba przyznać, że z pana niezły kawalarz, panie Swann!”. Jako jedyna osoba z naszej rodziny wyróżniająca się pewną dozą prostactwa, starała się usilnie, kiedy mowa była o Swannie, zwrócić uwagę osób niewtajemniczonych, że przecież on, gdyby tylko zechciał, mógłby spokojnie mieszkać przy bulwarze Haussmanna albo przy alei Opery, że był synem starego Swanna, który musiał zostawić mu w spadku te cztery czy pięć milionów, ale że on miał akurat taką fantazję. Fantazję, którą uważała zresztą za tak zabawną dla innych, że w Paryżu, kiedy pan Swann przynosił jej na pierwszego stycznia torebkę mrożonych kasztanów, nie omieszkała nigdy, o ile byli goście, zagadnąć go na głos: „Panie Swann, pan ciągle mieszka obok Hali Win, dla pewności, że nie spóźni się pan na ten swój pociąg do Lyonu?” – i kątem oka, spoza lorgnon, patrzyła, jakie to robi wrażenie na gościach.

Gdyby jednak ktoś był powiedział ciotce, że ten sam Swann, który jako Swann-junior miał doskonałe „kwalifikacje”, aby być przyjmowany przez całą wysoko postawioną mieszczańską socjetę, na przykład przez najbardziej szanowanych notariuszy czy adwokatów w Paryżu (przywilej, który zdawał się sobie coraz mniej cenić), prowadził, niemal po kryjomu, życie całkowicie odmienne, że po wyjściu z naszego paryskiego domu ze słowami iż wraca do siebie na noc, ledwie znalazł się za zakrętem, już skręcał w przeciwnym kierunku, udając się do salonu, jakiego żadne oko giełdowego agenta nigdy nie oglądało, ewentualność taka wydałaby się ciotce czymś równie niesłychanym jak damie bardziej niż ona oczytanej – myśl, że zna osobiście Arysteusza i zaczyna domyślać się, iż po zakończeniu pogawędki ów zanurzy się w królestwie Tetydy zasłoniętym przed oczyma śmiertelnych, tam, gdzie jak ukazuje Wergiliusz, przyjmują go z otwartymi ramionami, albo – by nawiązać do obrazu, który łacniej mógłby jej przyjść do głowy, gdyż widywała go na malowanych talerzykach w Combray – że gościł u niej na kolacji Ali Baba, który, gdy już znajdzie się sam, zstąpi do jaskini lśniącej blaskiem niepodejrzewanych skarbów.

W dniu w którym złożył nam wizytę już po kolacji, tłumacząc się, że nie miał czasu zdjąć fraka, Franciszka zaraz po jego wyjściu powiedziała, że stangret zwierzył się jej, iż pan był na kolacji „u pryncesy”. „Oczywiście, u pryncesy z półświatka” – dopowiedziała z pogodną ironią i wzruszeniem ramion ciotka, nie odrywając oczu od ręcznej robótki.

Toteż ciotka nie robiła sobie z nim żadnych ceregieli. Sądziła, że zapraszanie go do nas musi mu nieźle pochlebiać, uważała więc za rzecz najzupełniej naturalną, że nie pojawiał się latem bez koszyka brzoskwiń lub malin ze swego ogrodu, a z każdej podróży do Włoch przywoził mi fotografie tamtejszych arcydzieł.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

Dziennik, którego poranna edycja, począwszy od lutego 1893 roku, ukazywała się także wieczorem, na różowym papierze.

Genowefa, księżniczka brabancka, bohaterka legend ludowych, przypomniana w _Złotej legendzie_ (około 1250) Jakuba de Voragine.

Jean-Baptiste Bressant (1815–1886), aktor Comédie Française, od którego nazwiska przyjęło się nazywać uczesanie, z krótką grzywką z przodu.

Jeden z najbardziej eleganckich i hermetycznych klubów. Założony w roku 1834 w Paryżu, na wzór Jockey Clubu angielskiego.

Ludwik Filip Albert Orleański (1838–1894), wnuk króla Ludwika Filipa. Przyjaźń z nim, wraz z przynależnością do Jockey Clubu, jest znakiem prestiżowej pozycji społecznej Swanna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: