W świetle latarni - ebook
W świetle latarni - ebook
Nowa powieść laureatki Lubuskiego Wawrzynu Literackiego.
Jest styczeń 1920 roku. Niedawno skończyła się najkrwawsza ze wszystkich dotychczasowych wojen. Niemcy muszą się pogodzić z odzyskaniem przez Polskę niepodległości i koniecznością oddania części terytorium. Wielkopolski Trzciel zostaje przecięty granicą.
Na zamarzniętych trzcielskich rozlewiskach szesnastoletnia Weronika przypadkiem podcina na lodzie Natana. W tym samym czasie w odległym o 80 kilometrów Poznaniu młoda wdowa Joanna dostaje zaproszenie na spotkanie w eleganckim lokalu. Żadna z kobiet nie zdaje sobie sprawy, że tak błahe wydarzenia na zawsze odmienią ich życie…
W świetle latarni to poruszająca powieść o byciu pomiędzy. Pomiędzy zakochaniem a miłością, pomiędzy jedną wojną a drugą, pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy Polakami, Żydami i Niemcami.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6720-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z powodu odwilży, która przyszła po śniegach i siarczystych mrozach, nadrzeczne łąki zmieniły się w wielkie rozlewiska. Drogi łączące Trzciel z okolicznymi wioskami zrobiły się nieprzejezdne, a do niewielkiego miasta swobodnie można było dotrzeć jedynie koleją. Na szczęście mróz szybko wrócił, czym sprawił wielką radość wszystkim, którzy lubią się ślizgać na lodzie.
Zimą w Trzcielu nie ma lepszej rozrywki od jazdy na łyżwach. Ma je prawie każdy. Nieliczni nowe, reszta stare po rodzicach, braciach, siostrach i wujkach. Kiedy mróz dłużej trzyma, co odważniejsi wybierają się nad któreś z pobliskich jezior. Najbezpieczniej jednak jest na nadobrzańskich rozlewiskach. Tu nawet nie trzeba zbytnio uważać. Gdy lód się załamie, nieostrożnemu łyżwiarzowi grozi najwyżej zamoczenie portek.
We wczesne styczniowe popołudnie 1920 roku na rozlewiskach jest już wielu amatorów zabaw na lodzie. Gwar czyniony przez młodzież dociera aż do mostu spinającego oba brzegi Obry i łączącego dwie niegdyś odrębne części miasta, Stary Trzciel z Nowym. Przed chwilą zatrzymał się na nim Żyd w kapeluszu i długim płaszczu. Spojrzał w jaskrawobłękitne niebo bez jednej chmurki, pogładził się po brodzie, po czym obrócił się tak, by słońce grzało go w plecy. Widać, że wzrok ma słaby, bo mruży oczy, usiłując kogoś wypatrzyć w gromadzie dokazującej młodzieży. Nie może jednak się skupić, bo most to także miejsce, gdzie Posenerstraße przechodzi w Berlinerstraße, reprezentacyjną ulicę miasta, będącą w niedzielne popołudnia główną trasą spacerową dla dorosłych trzcielan. Co prawda nikt się nie zatrzymuje, ale wciąż ktoś go pozdrawia.
– Dzień dobry, Abrahamie! Miłego popołudnia, panie Gerson! – słychać raz po raz. Wtedy mężczyzna się odwraca, dotyka palcami czarnego kapelusza, czasem nawet go uchyla i grzecznie odpowiada na powitanie, po czym wraca do obserwacji.
– Co tak sterczysz, Abram? Chcesz się zmienić w sopel lodu? – rozlega się nagle za jego plecami. Gerson nie musi sprawdzać, kto go prowokuje. Głos należy do jego szwagra, Bena Rychwalskiego, który podczas spaceru lubi zatrzymywać się na moście i przeszkadzać mu w rozmyślaniach.
– Nie twój interes, Beno, co ja tu robię – odpowiada mu opryskliwie. – Idź dalej. Niepotrzebne mi twoje towarzystwo.
– Właśnie, że nie pójdę. Zostanę, bo tak mi się podoba.
Wziąwszy pod uwagę ubiór, Rychwalski mógłby wyglądać jak kopia Abrahama, gdyby nie to, że jest niższy, pulchny i brakuje mu brody. Za to na nosie ma okrągłe okulary w drucianej oprawie. Mimo nadwagi Beno jest też bardziej ruchliwy. Milczenie i stanie w miejscu zaczyna mu dokuczać.
– Miło popatrzeć na młodych – mówi jakby do siebie, lecz nadstawia ucha, ciekaw, czy padnie odpowiedź.
Ponieważ wyższy towarzysz ostentacyjnie się nie odzywa, Beno próbuje dojść, co tak zaciekawiło Abrahama. Najpierw jego uwagę przyciąga dziewczyna na łyżwach w grubym brązowym swetrze, czarnej spódnicy sięgającej prawie do kostek i chustce w kwiaty na głowie. Jeszcze przed chwilą trzymała za ręce równie ciepło odzianą dziewczynkę, teraz dziecko znalazło sobie towarzystwo koleżanek, a ona samotnie zatacza na lodzie koła, coraz większe i większe, nie zdając sobie sprawy, że zbliża się do grupy chłopców grających w hokeja.
Beno szuka dalej. Już wie. Wśród hokeistów rozpoznaje Natana, wnuka Abrahama. Gdzieś z boku leży porzucona kurtka, a on w koszuli, cienkiej kamizelce i kaszkiecie na krętych, czarnych jak smoła włosach pędzi na łyżwach, pchając przed sobą krążek. Szalonej gonitwie towarzyszą krzyki, gwizdy, przepychanka i próby odebrania krążka.
– Patrzysz na Natana – stwierdza Beno z satysfakcją. – Nie masz go dość w domu?
– Czasem mi się zdaje, że on w domu tylko śpi. – Gerson w końcu się odzywa. – Boję się, że kiedyś w ogóle nie wróci. Już teraz za nic ma nasze prawa.
Rychwalski chętnie dalej ciągnąłby szwagra za język, by się dowiedzieć, co takiego dzieje się w pobożnym żydowskim domu, ale głośne krzyki dobiegające od strony naturalnego lodowiska dają Abrahamowi okazję do zmiany tematu.
– O co chodzi? Biją się? – pyta, mrużąc oczy.
– Gdybyś nie był tak zarozumiały, nie musiałbyś teraz się wytrzeszczać. – Beno nie może się powstrzymać przed prawieniem złośliwości. – Obstaluj sobie okulary. Ja je noszę od dawna, a nie zrobiłem się przez to starszy.
– Młodszy też nie – rewanżuje się Gerson. – Zamiast byle co gadać, powiedz wreszcie, co tam się dzieje. Dlaczego Natan tak pędzi?
– Zabrał chustkę dziewczynie od Wieczorka. Robiła koła na lodzie i niechcący zajechała mu drogę. Teraz ona go goni, a inni się cieszą, bo mają widowisko.
Uciekający chłopak sunie na łyżwach w stronę mostu. Abraham już go dobrze widzi. Gołą głowę Weroniki Wieczorek również. Uwolnione spod kwiecistej chustki pasma złotorudych włosów unoszą się w pędzie, nadając dziewczęcej postaci wygląd wściekłej Walkirii ruszającej do boju.
– Już go ma – zdaje relację Beno.
– Widzę.
– Przewróciła go, wlazła na plecy i tłucze pięściami. Pozwolisz na to? Zawołaj do niej.
– Co mam wołać. Zasłużył. Sam bym go sprał wieczorem. Dobrze, że już nie muszę.
Tymczasem Wieczorkówna, po odzyskaniu chustki i wymierzeniu sprawiedliwości, wciąż pochylona nad winowajcą, poprawia spódnicę. Coś mówi do zarumienionego chłopaka, potem szybkim ruchem zrywa mu z głowy kaszkiet i rusza do ucieczki. Nagle, nie wiadomo skąd, na drodze ścigającego ją Natana zjawia się dziewczynka, która jeszcze niedawno ślizgała się z koleżankami. Ten, chcąc ją ominąć, wywraca się gwałtownie. Towarzystwo obserwujące całe zajście wybucha śmiechem, a Weronika, porzuciwszy czapkę, oddala się, sunąc po lodzie z miną zwyciężczyni.
– I oto siostry Wieczorkówny, katoliczki, pokonały żyda, ku uciesze gromady ewangelików. – Beno kwituje całe zajście, patrząc z ukosa na szwagra.
Niebo na zachodzie zaczyna przybierać fantastyczne różowo-fioletowe i granatowe odcienie. Za godzinę zrobi się ciemno. Dzieci pomału zbierają się do domu, ale młodzież zdaje się nie dostrzegać upływającego czasu. Wolne popołudnia zdarzają się tylko raz w tygodniu. Trzeba je wykorzystać do ostatniej sekundy.
– Są tacy beztroscy – odzywa się Beno, patrząc w kierunku dokazującej grupki. – Skończyła się wojna, a oni czują, że nadchodzi ich pora. Zazdroszczę im. Czeka ich życie w pokoju.
– W pokoju? Skąd ta pewność? Chodziłeś do przepowiadaczy przyszłości? Wiesz, że to zabronione! – rzuca z gniewem Abraham.
– Nigdzie nie chodziłem. Niepotrzebnie się unosisz. Mam rozum, a on mi podpowiada, że po tak strasznej wojnie nie może być następnej. Ludzie nie są tacy głupi, żeby się całkiem pozabijać.
– Ludzie są głupcami. A wojna się jeszcze nie skończyła – protestuje Abraham. – Nie tutaj. Dopiero kiedy wytyczą granicę, uznam, że to koniec.
– Mówią, że Polacy naciskają, żeby podział był na rzece. Stary Trzciel zostałby po ich stronie, a Nowy w Niemczech.
– I jak byśmy tu żyli? – oburza się Gerson. – Przecież ludzie mają pola, łąki i pastwiska po obu stronach, a gospodarstwa w mieście. Nie da się podzielić, żeby było sprawiedliwie.
– Słyszałem o jeszcze innym pomyśle. – Rychwalski nie porzuca tematu. – Jak nie na rzece, to zaraz za Starym Trzcielem. Tak, żeby Polska dostała tory i dworzec kolejowy.
– Beno, jesteś osłem! Jak będziemy żyć bez kolei? Jak będziemy robić interesy? – Gerson podnosi głos, nie zważając na przechodniów zdziwionych jego zachowaniem. – Czym wywieziemy to, co przez lata dawało nam pieniądz: wiklinę, trzcinę, drewno, ryby, a nawet lód? Całe miasto pójdzie z torbami. Nie mogą nam tego zrobić!
– Abram, pierwszy i ostatni raz ci to powiem. W tej sprawie nie chcę mieć racji! Wolę, żebyś do końca moich dni nazywał mnie osłem, niżbym ja miał tak mówić o tobie.
– I tak będzie! Osłem byłeś i osłem zostaniesz. – Powiedziawszy to, Abraham odwraca się i odchodzi bez pożegnania.
Beno ostatni raz spogląda w stronę hałaśliwej grupy. Widzi Natana, a obok niego dzieci Leona Wieczorka: Weronkę, małą Nelę i najstarszego z nich, Józka. Tknięty nagłą myślą, zamiast wracać do siebie, woła za Gersonem:
– Zaczekaj, Abram! Pójdę z tobą!
Co prawda prośba nie wywołuje żadnej reakcji, ale dopędzony mężczyzna nie może powstrzymać ciekawości.
– Chcesz mnie odwiedzić?
– Gdzieżbym śmiał. Mam sprawę do Leona Wieczorka. Czekaj – prosi szwagra, który nie zatrzymał się ani na chwilę. – Muszę odsapnąć.
– Robisz interesy z Leonem? – Gerson nareszcie przystaje. – Co ma Wieczorek, czego ty nie masz?
– Wczoraj usłyszałem, że Leon się zadłużył u tego lichwiarza, Kirchbauma, i nie ma na spłatę. Ta kutwa grozi, że zabierze mu dom.
– Tę chałupę?
– Dług niewielki, ale rośnie, a Wieczorek bez pracy. W dodatku stracił lokatorów.
– A tobie co do tego? Żal ci Leona?
– Może żal, może nie. Ktoś szuka pokoju, a on akurat ma wolny. – Rychwalski nie zamierza niczego więcej zdradzać Gersonowi. – Pójdę do niego, obejrzę, a potem się namyślę.
Beno nie jest pewien, czy postępuje słusznie. Ten zupełnie nowy pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy patrzył na dzieci Wieczorka bawiące się na ślizgawce. Przypomniała mu się groźba lichwiarza. Jednocześnie sobie uświadomił, że Ester, jego żona, zleciła mu zadanie do wykonania.
Kilka dni temu przyszedł list od kuzynki z Gostynia, która zdecydowała się przenieść do Trzciela i prosiła, by jej wynająć niedrogi pokój. Pani Rychwalska, która akurat się pakowała z zamiarem wyjazdu do zamężnej córki do Meseritz, wpadła w gniew, bo dlaczego teraz, jak ona musi jechać, i po co wynajmować, jak u nich w domu jest miejsce i wygody. Ostatecznie jednak, licząc na to, że krewna szybko przejrzy na oczy, kazała mężowi rozejrzeć się za czymś niedrogim. Od tamtej pory minął tydzień, a Beno zapomniał.
Bo Beno często zapomina i wcale nie dlatego, że jest już niemłody. Otóż Beno Rychwalski, właściciel i jedyny pracownik biura pisania podań, ma nieszczęście być poetą. A wiadomo, że głowa u poety działa trochę inaczej niż u zwykłego śmiertelnika. Rozumie to nawet Ester. Żeby jednak odmienność męża przynosiła jakiś pożytek, wymyśliła całkiem intratny interes. Jeżdżąc po wsiach i skupując jaja i drób, którymi potem handluje na targach, wmawia chłopom, że chrzciny, śluby, imieniny, urodziny, a nawet pogrzeby będą o wiele piękniejsze, jeśli uświetni je wiersz napisany na tę okazję. Dzięki temu nie ma dnia, żeby do biura nie zgłosił się ktoś po okolicznościową rymowankę. Nie o takiej poezji marzył Beno, ale cóż... nawet poeci muszą jeść.
I tylko poeta albo człowiek niespełna rozumu mógł pomyśleć, żeby samotnej Żydówce wynająć pokój u katolickiej polskiej rodziny. A właśnie to przyszło do głowy Rychwalskiemu.
Czym prędzej, by nie zmienić zdania, otwiera furtkę i puka do drzwi Wieczorków.
Tymczasem lodowisko prawie całkiem opustoszało. Kilku najbardziej wytrwałych wyrostków rywalizuje o krążek hokejowy, a ktoś inny niezdarnie próbuje kręcić piruety. Dwie panny, z obu stron trzymające za ręce dużo mniejszą dziewczynkę, właśnie schodzą z lodu. Wspierając się nawzajem, odkręcają łyżwy, a potem idą ku miastu. Na moście się rozstają. Weronika z sześcioletnią siostrą zmierza do Starego Trzciela, a jej koleżanka biegnie do domu znajdującego się w Nowym Trzcielu.
Miasto wydaje się wymarłe. O obecności ludzi świadczą jedynie światła zapalające się w oknach jedno po drugim i dym z kominów pomieszany z popiołem opadającym na łachy śniegu pozostałe po krótkotrwałej odwilży.
Minie jeszcze kilka godzin, zanim ulice znowu ożyją. W środku nocy duszne wnętrza gospód opuszczą stali bywalcy – wielbiciele trunków i karcianych gier. Najwięcej tych, którzy, choć młodzi, już nie potrafią grać w hokeja, beztrosko ścigać się na łyżwach i uciekać przed dziewczyną, której dla psoty zabrało się chustkę. Mają poranione dusze, a nierzadko i ciała. Gospoda to ich prawdziwy dom, ten, w którym nie muszą niczego tłumaczyć i w którym razem z towarzyszami broni zalewają pamięć o wojnie.2
W Poznaniu trwa karnawał. Brzemienny w wydarzenia rok 1919 został pożegnany, a biciem w dzwony i fajerwerkami rozświetlającymi niebo powitano rok 1920. Tymczasem odrodzona Polska wciąż nie ma granic, które w całości byłyby uznane i pewne. Państwo znajduje się w stanie ciągłej wojny. Na wschodzie formuje się wielka armia bolszewików szykujących się do uderzenia na Polskę, na zachodzie Niemcy próbują wyszarpnąć jak najwięcej polskich ziem dla siebie, a w warszawskich gabinetach jedni politycy namawiają się przeciw drugim.
Poznań się bawi. To pierwszy karnawał w mieście całkowicie wolnym od niemieckich rządów. Panie robią ostatnie odzieżowe zakupy, panowie zaopatrują się w napoje, a z domowych i restauracyjnych kuchni płyną zapachy bigosu, flaczków i innych bardziej wymyślnych potraw. Witryny sklepów zdobią wielkie cyfry 1920, balony i serpentyny.
Joanna nie patrzy na wystawy. Z próżności nie zmieniła obuwia. Wyszła z pracy w eleganckich, lecz niezbyt wygodnych pantoflach. Teraz nie dość, że jej zimno, musi uważać, by nie ubrudzić bucików. Spieszy się na spotkanie, a czasu nie zostało zbyt wiele.
Przez całą noc męczyły ją ponure myśli. Zasnęła nad ranem tak głęboko, że nie usłyszała budzika. Gdyby nie odgłos końskich kopyt i turkot dorożki, spóźniłaby się do pracy. Ubrała się w szalonym pędzie, upięła włosy, do torebki wrzuciła zawiniętą w papier skibkę czerstwego ciemnego chleba ze smalcem, płaszcz zapięła na schodach, a szyję owinęła szalikiem dopiero na zewnątrz, kiedy prosto w twarz uderzył ją zimny podmuch.
Wpadła do sklepu w ostatniej minucie. Zaledwie na zapleczu zmieniła ciepłe buty na eleganckie pantofelki, zjawił się chłopak od Stanisława Błońskiego z zaproszeniem do kawiarni dziś po południu. Goniec wyszedł, zanim otworzyła kopertę. Potem była przykra rozmowa z właścicielką, kiedy musiała prosić o możliwość wcześniejszego wyjścia z pracy.
Po Świętym Marcinie hula wiatr. Joanna z pochyloną głową podąża przed siebie. Jej trasa przypomina slalom między zalegającymi od rana na chodnikach stężałymi z zimna psimi kupami oraz ludźmi, którzy nie spieszą się tak jak ona. Od czasu do czasu ktoś rzuca zaciekawione spojrzenie na wyprzedzającą go kobietę w czarnym płaszczu i kapeluszu, spod którego wysuwają się pasma brązowawych włosów, ale mało kto zatrzymuje wzrok na dłużej. Nie ma w tej osobie niczego interesującego, co kazałoby dociekać, kim jest i dlaczego tak gna.
Joanna podnosi głowę i zerka na okrągłą tarczę zawieszoną nad wejściem do zegarmistrza. Do spotkania zostało dziesięć minut. Oddycha z ulgą. Powinna zdążyć.
W Grandce czeka na nią pan Stanisław. „Dlaczego tam? – zastanawia się, przytrzymując kapelusz. – Przecież są mniejsze i tańsze kawiarnie. I w ogóle jaką może mieć do mnie sprawę?” Ostatni raz widziała go prawie rok temu na pogrzebie Ryszarda. Zapewniał, że może się do niego zwrócić, gdyby potrzebowała pomocy. Wcześniej odwiedził męża w ich mieszkaniu przy Wodnej. Zamknęli się w gabinecie na cały wieczór, wyszli stamtąd jedynie na kolację, podczas której Błoński ciągnął ją za język, okazując nadmierną ciekawość. To było w listopadzie 1918 roku. Na początku 1919 przypadkowa kula trafiła Ryszarda prosto w czoło. Zginął w powstaniu, chociaż się do niego nie przyłączył.
Jak dotąd o nic Błońskiego nie prosiła. Dwudziestosiedmioletnia wdowa umiejąca szyć, haftować, gotować i sprzątać powinna sama dać sobie radę. Znalazła pracę w zakładzie modniarskim, a właściwie w istniejącym przy nim sklepie. Sprzedaje damskie kapelusze, woalki, wianuszki, dodatki do sukienek, doradza klientkom, a od czasu do czasu pomaga w pracowni, formując filcowe nakrycia głowy. Mimo wszystko nie jest w stanie utrzymać mieszkania, jedynego spadku po mężu. Jeśli nie znajdzie wypłacalnych lokatorów, będzie musiała je sprzedać. Bardzo nie chce tego robić. Te trzy pokoje z kuchnią i maleńką spiżarnią są pierwszym własnym domem, jaki kiedykolwiek miała. Poza tym wartość pieniądza leci na łeb, na szyję. Sprzedaż nieruchomości w tej sytuacji byłaby bezsensownym posunięciem.
Na placu Wolności wiatr ma się gdzie rozpędzić. Joanna, przytrzymując kapelusz, spogląda na przytłaczający wielkością szary gmach Domu Przemysłowego. Nad jednym z wejść widnieje napis: Grand Café-Restaurant. Z głową pełną pytań i domysłów wkracza do restauracji zaliczanej do najmodniejszych w Poznaniu. Zostawia w szatni wierzchnie okrycie i zatrzymuje się na progu dużej sali.
Ma przed sobą dwa długie rzędy okrągłych stołów przykrytych śnieżnobiałymi obrusami, na nich talerze, błyszczące sztućce i kwiaty w małych wazonach. Na ścianie przeciwległej do wejścia umieszczono wielkie lustro, w którym widzi siebie, niewysoką kobietę w ledwie odsłaniającej kostki skromnej szarej sukience, jak stoi niepewna i niepasująca do eleganckiego wnętrza. Nigdzie nie dostrzega mężczyzny, który ją tu zaprosił. W nozdrza uderza zapach jedzenia. Czuje głód tak wielki, że kręci się jej w głowie. Ma wrażenie, że ludzie siedzący przy stołach, zajęci dotąd posiłkiem albo rozmową, nagle ucichli. To nieprawda. Zaledwie parę osób przelotnie spojrzało w jej kierunku.
Za to wzrok niejednej damy przyciąga około czterdziestoletni mężczyzna siedzący przy bufecie. Ma na sobie ciemny garnitur, lecz coś w jego postawie każe się domyślać, że bardziej pasowałby mu wojskowy mundur. Krótkie szpakowate włosy, gęste brwi, gładko ogolona twarz z ciemnym śladem po zaroście czynią go niezwykle interesującym.
Miejsce, które zajął, pozwala mu obserwować wejście do sali, samemu będąc niewidocznym.
„Idealna – ocenia kobietę stojącą w drzwiach. – Szara myszka niezwracająca na siebie uwagi”. Przygląda się jej, jakby była kandydatką do odegrania roli w filmie. Zauważa blade usta zaciśnięte teraz w jedną linię, zbyt szeroko rozstawione oczy, ciemne brwi. „Mimo wszystko wygląda lepiej niż rok temu. Można nawet powiedzieć, że jest ładna. Szatynka średniego wzrostu, przyjemna figura... – Błoński unosi prawą brew. – I te piersi...” Lubi, kiedy w tej kwestii kobiety nie ulegają modzie i nie maskują biustu, by wyglądać na chłopczycę. Na chwilę jego myśli uciekają w rejony odbiegające od profesji. Szczęśliwie zauważa kelnera czekającego na znak. Lekkie skinienie głową i usłużny mężczyzna jest przy Joannie.
– Pani Podbielska?
Uprzejmie zadane pytanie pozwala jej ochłonąć.
– To ja.
– Pan Błoński prosi do gabinetu.
W niewielkim pomieszczeniu czeka stół nakryty dla dwóch osób. Stanisław zjawia się tuż za nią.
– Dzień dobry! – Ujmuje podaną dłoń, pochyla się i składa na niej pocałunek. – Bałem się, że pani nie przyjdzie. Ten dureń, goniec, wrócił bez odpowiedzi.
– No cóż, niech się pan nie dziwi. W kopercie nie było pytania, raczej rozkaz.
– Tak to pani odebrała? Proszę wybaczyć niezręczność. Pomysł przyszedł mi do głowy w ostatniej chwili. Czy mimo wszystko zje pani ze mną obiad?
Chyba nie nawykł do sprzeciwu, bo pytając, jednocześnie odsuwa Joannie krzesło.
– Obiad? Myślałam, że mamy wypić kawę.
– Chyba nie sądzi pani, że wypuszczę ją głodną z Grandki. Od rana w pracy, a śniadanie pewnie w biegu.
– Nie, nie w biegu. – W Joannie budzi się przekora. – Wcale dzisiaj nie jadłam, a pański rozkaz, przepraszam – poprawia się – zaproszenie sprawiło, że musiałam pracować podczas zwyczajowej przerwy. Inaczej nie dostałabym zgody na wcześniejsze wyjście ze sklepu. Dlatego proszę coś zamówić, a potem wyjawić mi powód naszego spotkania.
Błoński nie wygląda na zaskoczonego śmiałą odpowiedzią. Joanna ma wrażenie, że mężczyznę bawi jej zdecydowanie.
– Skoro już wyszedłem na grubianina i nic mnie w pani oczach nie uratuje, zamówię obiad bez konsultacji. Władku – zwraca się do oczekującego kelnera – na przystawkę podaj nam rosół z pulpecikami, ale pamiętaj, żeby był gorący, bo pani zziębnięta. Potem sznycle cielęce w sosie grzybowym, a na zakończenie kawę i coś słodkiego. Co proponujesz z waszych wypieków?
– Pudding migdałowy, szarlotkę, serniczek, tort be...
– Wystarczy – przerywa zniecierpliwiona Joanna. – Poproszę szarlotkę.
– Mamy też kiszki z kotła – pośpiesznie uzupełnia kelner.
– Na deser?
– Nie, szanowna pani. To nasza specjalność, która nie zawsze jest dostępna. Wiem, że pan Błoński lubi.
– Ja dziękuję.
– Kiedy indziej wpadnę na kiszki. – Stanisław się uśmiecha. – Teraz pędź do kuchni, bo chce nam się jeść.
Przez ułamek sekundy spotykają się ich spojrzenia. Joanna ucieka wzrokiem na bok, ma jednak pewność, że Błoński dalej się jej przygląda. Jest zawstydzona, lecz tego nie przerywa. Kiedy patrzył na nią mąż, zastanawiała się, co znowu źle zrobiła. Przy mężczyźnie, którego prawie nie zna, czuje się bezpieczna. Dlatego pozwala mu rozmyślać i patrzeć, skoro to dla niego ważne.
Tymczasem Błoński pogrąża się we wspomnieniach. Słabo zna żonę zmarłego kolegi. Jego samego również nie zdążył dobrze poznać. Jest w Poznaniu od jesieni 1918 roku. Jednym z zadań, z którymi go oddelegowano z Krakowa, było zorganizowanie sieci informatorów w Wielkopolsce. Mąż Joanny, Ryszard Podbielski, do niedawna pracownik Akademii Królewskiej, został mu polecony jako wybitnie zdolny matematyk. Tacy ludzie też są potrzebni odradzającemu się państwu, dlatego próbował go namówić do współpracy. Werbowanie szło z oporami, bo Podbielski okazał się człowiekiem wyjątkowo trudnym w kontaktach z ludźmi. Wśród znajomych miał opinię milczka i odludka. Poza tym otaczała go aura dziwnych spojrzeń i niedopowiedzeń. Sprawdzając człowieka, którego chciał zaprząc do współpracy z wywiadem, poznał między innymi okoliczności jego ożenku przed dziewięcioma laty.
Otóż wiadomość, że Ryszard, zatwardziały kawaler, się żeni, stała się sensacją wśród rozplotkowanej poznańskiej inteligencji. To, że jego wybranką była służąca znanego profesora, dolało oliwy do ognia. Domysłom nie było końca. Spekulowano, że panna jest przy nadziei, a ojcem dziecka może być sam profesor. Prawda okazała się bardziej prozaiczna. Po niedawnej śmierci pani profesorowej córki, same już zamężne, obawiały się, że ulubienica ich ojca może chcieć omotać starszego pana i zająć miejsce mamusi. Wyrzucenie Joanny na bruk nie wchodziło w rachubę ze względu na sympatię, jaką darzył ją profesor, trzeba więc było znaleźć dziewczynie męża, i to nie byle jakiego. Ostatecznie do mariażu służącej i matematyka odludka doprowadziły córki profesora i ciotka Ryszarda.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------