- W empik go
W szponach - ebook
W szponach - ebook
Akcja powieści toczy się w Warszawie. Nastoletni Józef Gawar chciałby studiować, wierzy, że dzięki temu polepszy swój los. Chłopak jest patriotą, członkiem nielegalnego związku, do którego przystąpił, chcąc walczyć przeciwko Rosjanom o polskość.
Gawar przewodniczy posiedzeniu kilkunastu chłopców. Podczas spotkania Józef dowiaduje się, że jest poszukiwany przez rosyjskich policjantów. Zanim odchodzi, przyrzeka kolegom, że nie zdradzi ich wspólnej sprawy.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2609-0 |
Rozmiar pliku: | 428 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działo się w Warszawie na parę lat przed wielką wojną.
W suterenach domu przy ulicy Wareckiej, w ciasnym pokoiku stróża paliła się na stole lampa pod kloszem białym, zataczając skąpy krąg blasku. Cienie stłoczonych sprzętów domowych: dwóch łóżek, czarnej szafy, orzechowej komody, ciemno zielonego kufra, paru wyplatanych jesionowych krzeseł, łącząc się w mętną sieć, przysłaniającą kąty, zmniejszały jeszcze rozmiary ubogiej ciupki. Sparte, wilgotne powietrze tłumiło i barwiło na żółto kopcące światło naftowe. Przy stole bokiem siedział młody chłopak w szarej uczniowskiej bluzie. W lewej ręce trzymał książkę tuż przed nosem prostym, zgrabnym, o ruchomych, zlekka rozdętych nozdrzach; w prawej, leżącej na stole, miał szklankę niedopitej, widocznie ostygłej herbaty. Całą twarzą, skupioną i drobną, utonął nieruchomo w stronicach książki, niby pszczoła, ssąca pokarm trąbką z kielicha kwiatu; drgały mu jedynie chwilami długie, ciemne rzęsy, opuszczone na smagłe policzki, drgała mu płowa czupryna, wznosząca się nad wypukłem, białem i szerokiem czołem i od czasu do czasu poruszały się bezdźwięcznie rumiane, dziecięce usta.
Poza nim w głębi, koło małej kuchenki angielskiej, snuła się cicho, niby postać dobrej wróżki ze starej bajki, niemłoda już kobieta z twarzą ciemną i pooraną zmarszczkami, gładko uczesana, w prostem, ciemnem ubraniu, z grubą, kraciastą chustą na zgarbionych plecach. Przestawiała bezdźwięcznie naczynia, porządkując je, i spoglądała od czasu do czasu na zaczytanego chłopca.
— Józek — rzekła wreszcie nieśmiało — poszedłbyś ojca wyręczyć w bramie. Zmęczony bardzo, kości go łamią od tego dżdżu, a i w cyrkule miał znów dziś przykrości...
— A bo co? — spytał chłopak, bystro podnosząc głowę.
— Czy ja wiem!... Nie mówił... Wiesz przecie, że nigdy nic nie powie... A bo ty, to też mi co mówisz?... Obaj wy tacy... W niego się wdałeś!
— Oj, matusiu, nie gadaj... Wszystko ci mówię, kochana, wszystko, co można...
Roześmiał się, pochylił nagle ku matce i ujął jej pomarszczoną rękę.
Zbliżyła się do syna z twarzą rozjaśnioną słodkim uśmiechem.
— Pewnie, że tak!... Ale czuję, że się tam jeszcze dużo zostaje... I tak się boję, synu, tak się boję!... A szczególniej o ojca... Psia nasza służba!...
— Już niedługo, mateczko, niedługo!... Za rok będę studentem, będę miał dużo wolnego czasu, będę dużo zarabiał lekcjami, będę wam posyłał... Ojciec rzuci stróżostwo, weźmie się do czego innego.
Matka westchnęła.
— Ech, niewiadomo jeszcze, jak tam będzie... Ojczysko stare, schorowane i do czego innego może i niezdatne...
— Dlaczego?... Zawsze można coś znaleźć, jak się ma oparcie...
— Dobrze, dobrze... Ale już idź, będziesz dziś w bramie spał, bo mu ten „rumatyzm“ bardzo dokucza...
— A co mu w cyrkule mówili?
— Pewnie to samo, co zawsze. Nakazywali, żeby siedział, donosił. Zawsze to samo w naszej Polsce...
Chłopak wstał z nagłą troską na młodej twarzy.
— Żeby co śledził? Co kazali mu śledzić, nie mówił ojciec? Czy nie powiedzieli wyraźnie?!...
— Nie mówił. Taki zawsze skryty wraca z tego cyrkułu, że nie śmiem go pytać... Wiem tylko, że dziś wszystkich stróżów umyślnie wołali do samego komisarza, że dawał im jakieś rozporządzenia. Jutro ci pewnie ojciec sam powie, jak się wyśpi i na wątrobie mu ulży...
Chłopiec w milczeniu obciągnął bluzę, wcisnął czapkę na uszy, wziął książkę pod pachę i wyszedł.
W sklepionej bramie, ledwie rozświetlonej naftową, wiszącą u stropu lampą, wiał, płynął nieustannie, niby brudna rzeka, dokuczliwy, zimny przeciąg. Przeciskał się on, jak przez rzadkie sito, przez szpary lichej bramy i źle domkniętej furty z zadeszczonej ulicy wraz z migotliwym blaskiem i zimnem jesieni; niósł z sobą cuchnące opary rynsztoków, mgłę rozpylonej wody, stukot potrącanych wichrem szyldów, oraz plusk lejącej się z rynien pluchoty. W rogu bramy, bliższym wejścia, na wąskiej ławie, leżał zawinięty w kożuch mężczyzna.
— Ojcze, idźcie do mieszkania, ja zostanę! — szepnął chłopiec, stanąwszy nad nim.
— Toś lekcje odrobił?...
— Już, już!... Niech ojciec idzie!
Mężczyzna podniósł się i, głucho pokaszlując, zaczął zdejmować kożuch.
— Trzeba będzie całą noc wartować — kazali psiekrwie!... Ale będziesz mógł spać spokojnie, Józek, bo pewnie w taką pogodę nie będzie ruchu, nikt już nie przyjdzie!... Nad ranem zmienię cię!...
— Niech się ojciec nie fatyguje. Kożuch duży, będzie mi ciepło, a na powietrzu śpi się lepiej.
— No, no! To się zobaczy!... A poco książkę wziąłeś? Czytać jeszcze będziesz?...
— Może zaraz nie usnę!
— Ach, dałbyś pokój, taka pluta!... Zatul się w kożuch lepiej z głową, żeby ci ta zgniła wilgoć w gardło nie weszła... Znowu zachorujesz.
— Nic mi nie będzie, ojcze, doprawdy. Mocny jestem. Niech lepiej ojciec umyka, na przeciągu nie stoi, bo go przestrzeli! — gadał wesoło chłopak, wciągając na ramiona ciepły kożuch ojcowski i podnosząc do góry wysoki kołnierz.
Stary nic nie odrzekł, poprawił jeno kubrak, i, zlekka pokaszlując, ruszył ku suterenie.
Młody przysiadł pod latarnią: spróbował czytać. Ale mdłe światło, co chwila potrącane podmuchami wiatru, odbywało na papierze fantastyczny taniec błysków i cieni, uniemożliwiających zupełnie prawie rozpoznawanie liter, a wilgotne zimno drętwiło mu boleśnie palce, trzymające książkę. Dał więc Józef spokój lekturze i, zawinąwszy wokół siebie szczelnie „barany“, wyciągnął się na ławie.
Już smaczny, młody sen zaczął mu kleić powieki, już zaczął marzyć o ciepłej, słonecznej, krainie, gdzie w cudnym, pełnym woni, zieleni, kwiatów ogrodzie, błądził wolny i bez troski z słodką tęsknotą w sercu, kiedy ozwał się z początku nieśmiało, a następnie burzliwie szarpnięty dzwonek.
— Aha, pan Zawadzki! — pomyślał chłopiec, w półśnie siadając na ławce.
Dzwonek brzmiał coraz głośniej.
— Zaraz, zaraz!...
Zgrzytnął dwukrotnie obrócony klucz i furtka była otwarta; ale lokator ani myślał puszczać staroświeckiej mosiężnej rękojeści sygnaturki, owszem, oparł się dla nadania sobie mocy o rozwichrzony parasol i ciągnął gałkę raz po razu ku sobie. Spiżowy kieliszek dygotał konwulsyjnie pod ciemnem sklepieniem bramy i ryczał, jak ciągniony za ogon bawół.
— Co pan robi, panie Zawadzki, dom pan cały rozbudzi!...
„W noc burzliwą do domu wpadniemy,
Gdzie szczęśliwi błogiemi śnią snami.
Naszą pieśnią im spokój zmącimy,
Niechaj wstaną i pójdą za nami...“
— deklamował lokator, z trudem dając sobie radę z rozwianym paltotem i szarpanym przez wiatr parasolem.
— Niech pan wchodzi, bo zimno...
— Młodości, ty nad poziomy... wzlataj na skrzydłach motylich... Ach, nie!... Tfu!... Jak mi się dziś wszystko plącze!... wzlataj, a okiem słońca ludzkości całe ogromy przenikaj od końca do końca... Tak, tak: przenikaj!... Ach, to pan, panie Józefie... Należy się panu dwa złote... szpery! Tak... szpery! Za fatygę!... To lepiej brzmi niż warszawska nazwa... Bardziej demokratycznie... Więcej w tem szacunku dla człowieka... Za fatygę, za pracę więc... A to — na piwo!... Fe! Na-piwek! Fe! Nie... Za fatygę, obywatelu!... Tak mówią w Krakowie, gdzie wyższa kultura polityczna, niż w naszym domu niewoli!... Przeszłym razem nie miałem drobnych... ale tym razem napewno są, pamiętam dobrze, że zostały... — mruczał, szukając po kieszeniach.
— Dobrze, dobrze!... Jutro pan da... A niech pan tylko, idąc, nie stuka na schodach, bo znowu pani Zawadzka nie puści pana do mieszkania i będzie pan musiał u nas nocować, a kożucha tym razem nie będzie, bo całą noc wartować w bramie kazali...
— Kazali!... Kto?... _Oni!_... Acha, rozumiem! Wandale, nowożytni wandale!... Słuchaj, Józiu, masz zapałki?
— Nie mam. Ale mogę panu przynieść...
— Nie trzeba, nie trzeba!... Dam sobie radę i bez tego, jak na żołnierza przystało. Hola. Na lewo zwrot, raz... dwa!...
On wojuje — rok przeminął,
On nie wraca — może zginął.
cicho nucił, drapiąc się niepewnym krokiem po ciemnych schodach.
Józio znowu otulił się szczelnie w kożuch, wyciągnął na ławie i utonął natychmiast w krzepiącem zapomnieniu, tym razem bez marzeń.
I znowu, jak czerwona błyskawica w ciemnej przepaści, rozległ się głos dzwonka, krótki i twardy.
— Policja!... — błysnęło w mózgu chłopca.
Znał dobrze ten dzwonek — tak dzwoniła tylko władza bezwzględna i niecierpliwa.
Zerwał się na równe nogi i, plącząc w połach kożucha, pobiegł ku furtce, nie śpieszył się jednak z otwieraniem, lecz udając, że szuka dziurki od klucza, próbował wzrokiem dojrzeć przez szpary, kto stoi nazewnątrz. Jednocześnie przebiegał myślą zawartość swych szuflad i półki od książek...
— Nie! Zdaje się, że nic nie znajdą!...
Otworzył furtkę mocnem szarpnięciem i zdumiał się, obaczywszy zamiast policji drobną figurkę kolegi w przemokłym burym paltociku.
— Zabora, to ty!?... Tak po nocy?... Co się stało?
— To ty, Gawar?... Dobrze się stało, że nie twój ojciec!... Musiałbym łgać. Wsypa! — odrzekł chłopiec, wsuwając się do bramy i przymykając furtkę za sobą.
— Wsypa?... Któż to taki?...
— Delegaci z Radomia. Pewnie ogon za sobą przywlekli, bo dziś wieczorem przyjechali, a w nocy ich wzięli.
— Czy znaleźli co u nich?
— Nie, nic nie znaleźli, bo nic z sobą nie mieli. Tak było postanowione w Radomiu, jak mówi ten trzeci, co przyjechał osobno do nich...
— Jaki trzeci? Co ty gadasz?...
— No... gość...
— Co za gość?... Ach, Boże mój, rozpaplali wszystko!... Niedołęgi, gamonie, gaduły... Rób z nimi tutaj, umawiaj się, kiedy żaden z nich nie umie dotrzymać słowa, obietnicy. Kundle!... Dranie!...
— A co gorsza — przerwał mu płaczliwie Zabora — że wzięli z nimi Księżniczkę, u której, jak wiesz, był punkt zborny... Rozstawiliśmy zaraz, jakeś kazał, straże, żeby uprzedzić przybywających, na szczęście nikt nie przyjechał... Dopiero jutro rano zaczną pewnie napływać... Będziemy pilnować. Ale... co z nimi robić?... Co robić!... Ani mieszkań, ani pieniędzy!... Nie wiadomo, gdzie ich chować, jak ich żywić! Wszyscy radzą, żeby wyprawić ich zpowrotem do domu najbliższym pociągiem, że to najbezpieczniej, bo zjazd i tak się nie uda!...
— Dlaczegóż się nie uda?... Przecież dwóch tylko wzięli?...
— Ale jakże... bez Księżniczki?...
Józef zamyślił się.
— To prawda, będzie ciężko, ona miała wszystkie nici w ręku i onaby nam pomogła i pieniądze znalazła i mieszkania... Jej starsi słuchali, miała głos i szacunek u wielu.
— No, nie bardzo!... Raczej u niewielu!... Nie mieliśmy przyjaciół, ani ona, ani my!... I doprawdy nie wiem, poco my się tak rozbijamy!... Nie chcą, to niech ich djabli wezmą!...
— Więc co!? Iść do szkoły rosyjskiej!?... Tegobyś chciał? Co!? — wybuchnął Józef. — To ty myślisz, że ja nie chcę się uczyć po rusku, żeby starszym dogodzić?... Jeszcze czego?... Ja nie chcę się uczyć po rosyjsku dla siebie, bo nie chcę być moskalem, mówiącym po polsku... Mało to wam razy tłumaczyłem, baranie łby!... Co starsi wiedzą? Ot byle spokój, byle pierzyna!... Byle wszystko zostało, jak jest... Wiadomo!...
— Rozumie się! Stare gnaty nie chcą się narażać!... — sentencjonalnie wstawił Zabora.
— Ale... wracajmy do Księżniczki... Prawda, szkoda ogromna, będziemy brak jej bardzo odczuwać, ale... gdyby naprzykład umarła, czyliż dlatego miałaby zginąć cała sprawa? Wyobraź sobie, jaki popłoch rozniosą delegaci po całej prowincji... I tak z trudem wstrzymujem rozmaitych tchórzów i karjerowiczów od złamania całkowitego bojkotu... Jakżeż cieszyć się będą rozmaite ciemięgi i ugodowcy, kiedy delegaci, zamiast otuchy i pokrzepienia, przywiozą z Warszawy lęk i dezorganizację... Do tego żadną miarą nie można dopuścić!... — dowodził Józef coraz goręcej, coraz namiętniej, głosem jednak przytłumionym skulonemu na ławce i drżącemu z zimna koledze.
— Tak, ale skąd wziąć mieszkania, pieniędzy... Nikt ze starszych się nie zgodzi, nikt nie pomoże, nie da schronienia i pomocy. Znasz ich — podli!... Pamiętasz, co było? Jak to na nas wymyślali, jak to nam grozili?... Wszyscy opuścili nas, została tylko Księżniczka... — powtarzał uparcie Zabora.
— A jednak to musi być zrobione! Potem nas będą błogosławić! — przerwał mu gwałtownie Józef. — Słuchaj, Władek, tobie zimno, do mieszkania poprowadzić cię nie mogę, bo nie chcę straszyć starych, ale właź pod kożuch do mnie, pogadamy...
Zdjął szubę z jednego rękawa, przygarnął ku sobie przyjaciela i okrył go połą nagrzanej baranicy.
— Widzisz, tu w naszym domu jest puste mieszkanie, na trzeciem piętrze, obok Zawadzkich. Poproszę jego, który jest wprawdzie pijaczyna, ale niezgorszy człowiek, aby wziął to mieszkanie niby na lekcje tańca dla swoich córek, na miesiąc... Gospodarz mu odda... Zapłacimy ze składek...
Przytuleni do siebie pod wspólnym, grubym pokrowcem, radzili długo głuchemi, przyciszonemi głosami, mieszając świeże, młode oddechy, śmiałe myśli i gorące bicia serc w jedną porywczą całość. Gdy po godzinie rozmowy Józef połę kożucha odchylił, wyskoczył stamtąd Władek czupurny i nastroszony, jak orlę:
— Ho, ho!... Pokażemy im!... Tym tchórzom! Ho, ho!
Pogroził pięścią w powietrzu, podniósł kołnierz paltocika i wyskoczył przez otwartą furtkę na zadeszczoną ulicę.II.
Krzeseł było mało, więc je zastąpiono przez ławki, zaimprowizowane z desek od prasowania, położonych na rozbitych pudłach, zwleczono też ze strychu kulawe, objedzone przez mole, bezpańskie fotele, rozeschnięte beczułki i dzieże. Wszystko to zbito naprędce, odkurzono i rozstawiono symetrycznie — szeregami. Pośrodku stanął stolik uszkodzony na jedną nogę, ale wcale pokaźny; nakryto go starą gazetą i umieszczono na nim papier, ołówki, oraz rzecz najważniejszą — srebrny dzwoneczek, przedmiot dumy wszystkich, a owoc zabiegów najmłodszego z wiecujących, Karolka Grosmana, który go zabrał zręcznie mamusi z pod ręki i przyniósł konspiracyjnie w kieszeni z owiniętem watą serduszkiem, aby czasem, po drodze dzwoniąc, nie wydał swojego piastuna.
Zebrało się kilkunastu chłopaków, grubych i cienkich, blondynów, brunetów, rumianych i bladych, z świecącemi się jak gwiazdy, ciemnemi lub jasnemi oczyma.
Na przewodniczącego wybrano Józefa Gawara, na sekretarza Władysława Zaborę i posiedzenie otwarto. Gawar w krótkich wyrazach scharakteryzował ciężkie położenie, w jakiem się znalazł obecny zjazd szkolnej młodzieży polskiej niepodległościowej przez „wsypę“, wywołaną nieostrożnością radomskich delegatów i zakończył wezwaniem do nieulękłej, wzmożonej pracy, do nieustannego zwiększania i doskonalenia organizacji, do surowego przestrzegania zobowiązań i postanowień.
— Nasza siła w naszej jedności i dlatego ją przedewszystkiem chcą złamać moskale, forytując łamistrejków, strasząc naszych przełożonych, dyrektorów i nauczycieli, żądając, aby ci wydawali i ścigali naszą organizację, co ze smutkiem muszę przyznać, że zdarza się... — dowodził chłopak, potrząsając płową czupryną.
— O tak!... — przerwał mu niespodzianie jedyny ocalały radomski delegat... — Właśnie nasza wsypa z tego pewnie powstała powodu, mamy takiego drania nauczyciela geografji...
— Kolega nie ma głosu, kolega opowie to wszystko w sprawozdaniu, a teraz przystępujemy do porządku dziennego. Niech kolega sekretarz przeczyta punkt pierwszy!...
— Referat kolegi Zasławskiego: „Obrona szkoły polskiej“.
Podniósł się wysoki, cienki brunecik, który łamiącym się głosem, przechodzącym nagle od grubego basu do śpiewnego kogucika, jął wywodzić o pożytku nauczania przedmiotów w języku ojczystym, o pedagogicznych z tego korzyściach, o prawach każdego narodu do własnej mowy, najlepszego narzędzia jego myśli i uczuć...
Obecni słyszeli to już tyle razy, że im było trochę nudno; zachowali jednak należytą w podobnych wypadkach powagę i skupienie.
Pewne ożywienie wywołał ustęp o obyczajach, panujących w szkole rosyjskiej.
— Nie wszyscy pewnie koledzy mają pojęcie, co tam się działo, ale my starsi dobrze pamiętamy te nieustanne podejrzenia, to prześladowanie, ściganie za byle co, szpiegowanie... Ciągle, ciągle, od chwili zapisania się na wstępniaka, aż do matury, bez przerwy, bez chwili wytchnienia... bo chyba na wakacjach tego nie było... stał nad duszą szpicel albo kat... Człowiek kładł się spać wieczorem z obrzydzeniem do życia, wstawał rano, drżąc z przerażenia, a szedł do szkoły, jak do katowni z niewymowną odrazą, po drodze wpadał do kościoła i modlił się: „Panie Boże, zmiłuj się nade mną i wybaw mnie od spotkania z dyrektorem, z inspektorem, ze złym łacinnikiem, z nauczycielem rosyjskiego; daj, ażebym miał dobry akcent, żeby nie zaczepił mię gospodarz klasy, żeby nie wyrwał mię pies matematyk lub coś podobnego... Boże miłościwy, zlituj się nade mną!...“ Ale to nic: gorsze było to zepsucie, jakie szerzyli wśród nas moskale. Pamiętam nauczyciela historji, pijaka, który już z czwartej klasy chłopaków zwabiał do siebie, uczył ich pić i opowiadał brzydkie anegdotki...
— U nas też był taki!... — ozwało się kilka głosów.
— I byli tacy wśród nas, co im się to podobało... — rozpoczął znowu, odetchnąwszy głęboko, prelegent.
— Inny znowu znęcał się, dyktując i każąc pisać najgorsze wymyślania na cały naród polski, na naszą wiarę, na naszą ojczyznę, na Kościuszkę, na Kilińskiego, nawet na Sobieskiego i Stefana Batorego... A wszędzie i zawsze nagradzano zdradę i lizuństwo, karano najsurowiej koleżeństwo. Tymczasem, czy jest coś milszego nad koleżeństwo?... Przecie... czyż nie jesteśmy wszyscy bracia, synowie tej samej ziemi?...
Rozległy się oklaski.
— Niech żyje koleżeństwo!... — ozwały się nieśmiało głosy.
— Panowie, proszę o spokój!... Nie jesteśmy jeszcze w wolnej Polsce! Więc proszę ciszej! — upomniał przewodniczący.
— Bo co to jest koleżeństwo? — ciągnął dalej brunecik. — Koleżeństwo jest to rzecz najmilsza. Pochodzi od wyrazu kolega, a co jest kolega, wszyscy wiemy. Kolega jest to ten, co nie zdradzi, nie wyda, nie lizusuje... Ten, co zawsze ma odwagę, nie porzuci ani w złem, ani w dobrem, co w razie czego narazi się, w potrzebie wspomoże, podzieli się ostatniem... Kolega koledze nie skłamie i zawsze dotrzyma słowa, choćby nie wiem co... Jak wypadnie, to dobry kolega przyjmie na siebie w milczeniu winę całej klasy. W niebezpieczeństwie dobry kolega nie opuści nigdy towarzysza i nie zwali na niego winy... Byłaby to podłość...
— Brawo!...
Huczne oklaski, uśmierzone politycznie przez przewodniczącego.
— Proszę o głos w tej sprawie!... — ozwał się szepleniący bas.
— Nie mogę dać głosu koledze Rodkiewiczowi, gdyż referat jeszcze nie skończony.
— Proszę w sprawie formalnej!...
— W sprawie formalnej co innego. Proszę o spokój: kolega Rodkiewicz ma głos w sprawie formalnej.
Gruby, tęgi chłopak o szerokiej, piegowatej twarzy podniósł się uroczyście z miejsca i odchrząknął:
— Protestuję przeciw stawianiu kwestji na niewłaściwym gruncie. To nas zaprowadzi na manowce. Uczuciowość zawsze szkodziła nam Polakom. Polska zginęła przez uczuciowość. Gdyby Sobieski nie dał się powodować uczuciu i nie poszedł pod Wiedeń, inaczejby wyglądała nasza historja. Tak! Żądam więc, aby tu u nas każda rzecz była rozważana z punktu widzenia zimnego rozsądku. Koledzy: precz z osłabiającem twardą wolę uczuciem! A więc z tego punktu widzenia: Co takiego kolega? Kolega przedewszystkiem może być zły, albo dobry. Weźmy pierwszy wypadek... Naprzykład, czy się jest kolegą, jeżeli się chodzi do rosyjskiego gimnazjum?
— Przepraszam, to już nie jest sprawa formalna. Będziemy o tem dyskutowali po referacie. Odbieram koledze głos — wmieszał się przewodniczący.
— Przeciwnie! Jest to kwestja najformalniejsza z formalnych, gdyż od wyjaśnienia jej zależy cały charakter dalszej dyskusji... — bronił się Rodkiewicz.
— Nie ma kolega głosu. Proszę siadać!...
— Odwołuję się do zgromadzenia.
— Niech mówi!... Prosimy...
— Dosyć, dosyć!... Siadaj! Rzodkiew!... — wołali inni.
— Co wy wiecie!... Znacie się, jak kura na pieprzu!
— A wy co?... Obrażacie nas!... Nie wolno!...
— Każdy ma swoje zdanie!... Swoboda słowa!...
Wszczął się hałas, który nadaremno próbował uśmierzyć dzwonek przewodniczącego.
Wtem jeden z uczniów, stojących w niszy okiennej, oderwał twarz od ciemnej szyby i zawołał:
— Cicho, na Boga!... Ktoś stoi na ulicy!...
— Panowie, chować papiery!... Idą po schodach, tu na górę!... — zaszeptał przejmującym głosem wartownik, wpadając z przedpokoju.
— Usunąć stół... Bierzcie się za ręce... Pary... Zdzisiu, graj!... — rozporządzał się Józef Gawar.
Wkrótce zabrzmiały dźwięki harmonji i zawirowały, śmiejąc się i pokrzykując — młode postacie.
Na szczęście alarm okazał się tym razem próżnym. Do pokoju wszedł pan Zawadzki i zawołał ze śmiechem:
— Co? Dobrze udawałem żandarma!? Zlękliście się, smarkule, nieprawda?... A pamiętacie:
„O! matko polko, jeśli syn twój z młodu
W płochych rozrywkach marnie trawi lata,
I zapomniawszy krzywd swego narodu,
Schlebia tyranom, z wrogami się brata:
O! matko polko! źle syn twój się chowa,
Opowiedzże mu wszystkie Polski męki,
Wskazał mu na Pragę — na pola Grochowa —
Na niepomszczone błonia Ostrołęki.
Niechaj się dowie, ile krwi wyciekło
Z serca narodu — i jaka łez rzeka,
Płynąc od strony, gdzie Sybiru piekło,
Przez wszystkie ziemie wygnania przecieka!
O! Polko! twe dziecię
Nosić powinno kir z grobu ojczyzny —
I w każdej chwili myśleć o odwecie!
Niech więc do dzieła sposobi się zcicha,
Skrytemi łzami żal serca podsyca,
Żart ma na ustach, a śmiercią oddycha,
Jak Hamlet, kiedy mścił się za rodzica!
Każże mu wcześnie wprawiać się do konia,
Do strzału, szabli, do harców i znoju —
Umieć wypatrzeć obronne ustronia,
Do czat, zasadzek, lub wstępnego boju:
Pod domem swoim skryte kopać lochy
I tam wśród nocy, gdy śpią wrogi nasze,
Odlewać kule, nagromadzać prochy,
Strzelby, kulbaki, lance i pałasze!
Po tylu próbach, chwilę jeszcze jedną
Czekać i czuwać — bo czas niedaleki,
W którym ojczyznę, matkę naszą biedną
Z grobu wyniesiem — by żyła na wieki!
Wtenczas i syn twój, biegnąc w hufiec bratni,
Bo z dziecka może stać się bohaterem,
Wyjdzie wraz z nami na ten bój ostatni,
Co wiecznym ludów zakończy się mirem!
Deklamował z przejęciem, ilustrując kłucie, rąbanie, strzelanie odpowiedniemi gestami. Zrobił wrażenie. Spojrzał więc z zadowoleniem na pobladłe twarzyczki słuchaczy i zakończył wesoło:
— A teraz... bigos! Poślijcie paru zuchów do mojej żony, niech przyniosą przygotowany dla was podwieczorek.
Radość była powszechna, gdyż parogodzinne wiecowanie zaostrzyło mocno apetyty. Powstano więc hałaśliwie z wielkiem szuraniem nóg i krzeseł.
— Ty, Grosman, biegnij!... Ziemba też... Jeszcze dwóch... Może mało będzie, co?... — rozporządzał się Rodkiewicz.
— Dosyć, dosyć.
Pan Zawadzki chodził wśród młodego tłumu, tarmosił za uszy i czupryny, gładził po plecach i ramionach.
— Jakżeś urósł?... Nie poznałbym cię, chłopcze! Cóż matka?... Bieduje?...
— Już lepiej: znalazła miejsce.
— Ho, ho! Wąsy ci się puszczają, niedługo za ucho zawijać będziesz! — zwracał się do innego.
— To wcale nie bigos, proszę pana, a chleb z serem!... — wołał Grosman, niosąc talerz ze stosem krajanek.
— Bigosem zwie się każda przekąska na polowaniu! Czytałeś w „Panu Tadeuszu“ — bronił się pan Zawadzki.
— Czytałem, ale tam powiedziano zupełnie co innego!... — śmiał się chłopak.
— Jakto: co innego: — przekomarzał się pan Zawadzki. — Powtórzę ci:
— — potrawą nielada
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnem okrywa
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa:
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie...
Deklamował, otoczony gronem chłopaków, żujących pełnemi usty chleb z serem.
— Zosiu, Jadziu, a nie zapomnijcie o panu Józefie! — zwrócił się do córeczek pensjonarek, roznoszących na tacy herbatę.
— My dobrze pamiętamy, tatusiu, tylko że on nie ma czasu!... — odezwała się, rumieniąc, starsza wysmukła blondynka.
— Gawar, Józef... Przestań na chwilkę filozofować... — zawołał wtedy poczciwiec, kierując się w kąt pod piecem, gdzie Rodkiewicz w towarzystwie swych zwolenników oblegał Gawara.
— Ależ wcale nie miałem zamiaru ani poniżać rozumu, ani nawet umniejszać jego znaczenia! — bronił się ten. — Mówię tylko, że i uczuciu się coś należy, bo przecie bronimy i dobijamy się tego, co kochamy...
— Tak, ale z zimnem i bezlitosnem wyrachowaniem — nastawał Rodkiewicz. — Patrz, jak to robią... nasi zachodni sąsiedzi!
— Ba!... Masz kogo stawiać nam za przykład, cały świat ich nienawidzi!...
— To nic. Oni jednakże kwitną!...
— Dziękujemy...
— A Września...
— A Kroże...
— Nie chcemy ani tych, ani tamtych...
Zaszumiało wśród młodzieży; lecz natychmiast umilkli, rozstępując się grzecznie przed Zosią, zmierzającą ze szklanką herbaty i krajanką chleba na tacy ku Gawarowi. Pan Zawadzki szedł za nią i popychał ją zlekka przed sobą.
— Chłopcze, nie samym duchem... Pamiętaj, że w zdrowem ciele...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.