W tajnej służbie - ebook
W tajnej służbie - ebook
Prawdziwa walka toczy się w ukryciu, często na terytorium wroga, na długo przed wypowiedzeniem wojny.
Polski superszpieg dostaje się na berlińskie salony, uwodzi żonę niemieckiego generała i już w 1929 roku wykrada tajne plany wojny z Polską.
Genialni matematycy łamią szyfry Enigmy, czym wprawiają w zdumienie zachodnich aliantów.
Polscy kontrwywiadowcy przechwytują niemiecką korespondencję i poznają sekrety III Rzeszy.
Historia zmagań wywiadu II RP ze służbami III Rzeszy i Związku Radzieckiego obfituje w przykłady spektakularnych sukcesów i bolesnych porażek. To także opowieść o niezwykłych ludziach: oficerach polskiego wywiadu, szpiegach, podwójnych agentach, specjalistach od łamania szyfrów.
Jak wyglądały kulisy tajnych operacji? Kim był najskuteczniejszy polski szpieg, sądzony za swoją działalność nie tylko przez Niemców, ale też własnym rodaków? Jak skończą się dzieje służb specjalnych II RP, gdy w październiku 1939 roku akta polskiego wywiadu wpadną w niemieckie ręce? Co stanie się z polskimi agentami i ich niemieckimi informatorami? Czy upadek Polski będzie oznaczał definitywny kres tajnych służb Rzeczpospolitej?
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5462-6 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samochód zatrzymał się przy krawężniku berlińskiej Lützowstraße naprzeciwko wejścia do budynku oznaczonego numerem 76. Z auta wysiadło trzech mężczyzn, po czym kierowca wrzucił bieg i już po chwili czerwone światła automobilu zgubiły się w potoku pojazdów.
Wieczór zatarł wyrazistość obrazu, słaby blask lamp ulicznych nie potrafił odsłonić szczegółów przed wzrokiem przypadkowego przechodnia, toteż trudno byłoby określić zarówno kolor płaszczy, które nosili trzej mężczyźni, jak i wyraz ich twarzy. Oni tymczasem znikali już za niepozornymi drzwiami, a chwilę później zajmowali miejsca w słynnej Sali Roberta Schumanna.
W antyszambrach teatru kłębił się tłum gości. Wydawało się, że cały Berlin chce zobaczyć występ znanej w pewnych kręgach tancerki Lei Niako. Zainteresowanie było tak wielkie, że miejsca należało rezerwować kilka dni wcześniej. Część zaproszeń osobiście rozdała artystka, stąd na widowni znalazła się spora grupa jej bliższych i dalszych znajomych.
Trzech mężczyzn również skorzystało z zaproszenia Niako, mimo że nie znała żadnego z nich. Oni zresztą czuli się obco wśród otaczających ich ludzi, co stanowiło dla nich okoliczność tyle deprymującą, ile niekorzystną. Ignorowani przez krystalizujące się już grupki znajomych, trzymali się na uboczu, czym mogli zwracać na siebie uwagę. To groziło niepowodzeniem ich zadania. Nie przyszli tu bowiem dla przyjemności, lecz zostali oddelegowani z gmachu Abwehry. Musieli przyjrzeć się jednemu z licznych gości, czyli przeprowadzić obserwację.
Kiedy odbierali zaproszenia na występ, wiedzieli, że czeka ich trudny wieczór. Szkolenia oraz bogate doświadczenie, które predestynowały ich do tej pracy, nie wykluczały wcale możliwości popełnienia błędu. A w tak niekorzystnych okolicznościach o potknięcie było niezmiernie łatwo. Obserwacja tylko z pozoru wydaje się prosta. W istocie to jedno z trudniejszych zadań agenta kontrwywiadu.
Tłum gości był niczym miecz obosieczny: mógł skomplikować zadanie, a zarazem okazać się sprzyjającą okolicznością – wszystko zależało tylko od oficerów Abwehry. A ponieważ trzymali się na uboczu, stawiali się w kłopotliwej sytuacji. Z drugiej jednak strony nieniepokojeni przez nikogo oficerowie obserwowali panujący wokół gwar. Pierwsze, co zdążyli odnotować, to że nigdzie nie było figuranta – jak w żargonie wywiadowczym nazywano śledzoną osobę. Przeszli do sali, powoli wypełniającej się widzami, ale i tam go nie zauważyli. To było niepokojące. Nie wolno im było zbyt ostentacyjnie rozglądać się wokół, ponieważ takie zachowanie zwróciłoby na nich uwagę gości. Nie mogli ryzykować dekonspiracji, gdyż wówczas położyliby akcję, co pewnie przesądziłoby o ich karierze. W tej sytuacji pozostawała im cierpliwość. Pora była późna, ale do rozpoczęcia występu gwiazdy programu pozostawało jeszcze dużo czasu. Uznali więc, że figurant pojawi się niebawem.
Mylili się. Czas mijał, na scenę wyszedł konferansjer. Wyćwiczonym, a przy tym mało wyszukanym stylem zapowiedział program przygotowany na ów wtorkowy wieczór – 27 lutego 1934 roku.
Agenci Abwehry z trudem zachowywali pozory spokoju. Mężczyzna, którego powinni obserwować, nadal nie pojawiał się w teatrze. Powstało pytanie, co robić, i natychmiast nasunęła się odpowiedź: przede wszystkim zachować spokój. A potem wszystko potoczyło się według wyuczonych schematów. Jeden z agentów wstał i wyszedł na korytarz. Minął szatnie, ukradkiem sprawdzając, czy obiekt przypadkiem nie oddaje płaszcza. Jak się okazało, nie było go tam. Tajniak przeszedł dalej ku wyjściu, pchnął drzwi i stanął na schodach. Miał przed sobą Lützowstraße w zimowej szacie. W tym mniej więcej czasie salę opuszczał drugi agent. Takie zachowanie mogło znaczyć, że niepokój obserwatorów narastał.
Obserwacji nie prowadzi się w pojedynkę. Zazwyczaj za figurantem wysyłano kilkunastu, a bywało, że i kilkudziesięciu ludzi, działających w małych grupach rozstawionych na jego trasie. Od czasu do czasu grupy zmieniały się, tak jak zmieniali się ludzie idący tuż za śledzonym. Chodziło o to, aby nie stracić go z oczu, a przy tym samemu nie zostać zauważonym. Tak więc wyjście oficera przed budynek miało na celu nie tylko sprawdzenie, czy figurant nie podjeżdża akurat na miejsce, lecz także szybki kontakt wzrokowy z obserwatorem znajdującym się w umówionym miejscu nieopodal. Znak, jaki oficer otrzymał, miał ukrytą treść: obiekt nie pojawił się.
Tymczasem figurant istotnie się spóźniał, lecz spóźnienie to było dokładnie zaplanowane. Georg von Nalecz-Sosnowski, bo pod takim nazwiskiem znano go w Berlinie, wjechał właśnie na Lützowstraße. Mimo że na ulicach miasta panował intensywny ruch, dotarł na miejsce o tej godzinie, o której zamierzał. Tuż za drzwiami usłyszał muzykę. Przeszedł korytarzem, nie zwracając uwagi na mozaikowe obrazy, i wreszcie znalazł się w sali koncertowej. Dźwięk instrumentów niósł się z równą siłą w każdy kąt, nie był więc ani zbyt głośny pod samą sceną, ani zbyt cichy w ostatnich rzędach. Sosnowski przemknął pod ścianą, odnalazł rząd, w którym miał zarezerwowane miejsce, i zaczął się przesuwać w jego kierunku. Blask małych lampek wiszących wzdłuż niebieskich ścian oraz światło ogromnego żyrandolu zawieszonego nad sceną pozwoliły spóźnionemu widzowi odnaleźć wolny fotel. Przywitał się z kilkoma znajomymi siedzącymi najbliżej i wytłumaczył w paru słowach przyczynę spóźnienia.
Teraz Sosnowski mógł skupić się na tym, co działo się wokół. Nie oddał się jednak kontemplowaniu koncertu, lecz starał się zorientować, gdzie siedzieli ludzie z Abwehry. Wiedział, że będą go obserwować, i zdawał sobie sprawę z tego, że wokół niego zaciska się pętla. Działał przecież na szkodę państwa niemieckiego – był oficerem wywiadu wojskowego Rzeczypospolitej Polskiej. Nazywał się Jerzy Sosnowski, miał stopień majora.
Powróz pętli zaciskającej się wokół polskiego agenta trzymał w swym ręku kapitan Richard Protze, szef komórki kontrwywiadu Abwehry, nazywanej przez wtajemniczonych „Kapliczką” (Hauskapelle). Protze obserwował majora już od kilku lat i zebrał o nim ciekawe dossier. Polak pojawił się w Niemczech wiosną 1926 roku. Miał wówczas niepełna trzydzieści lat. Przywiózł ze sobą sześć koni oraz legendę opracowaną w Oddziale II Sztabu Generalnego nazywanym krótko „dwójką”. Legenda, czyli w tym przypadku historyjka wyjaśniająca pojawienie się osoby w nowym otoczeniu, mówiła, że graf Georg von Nalecz-Sosnowski, czy też Ritter von Nalecz, jest osobą bogatą, a zyski czerpie z pozostawionego w Polsce majątku ziemskiego. Tym prostym, lecz, jak się okazało, skutecznym sposobem próbowano wytłumaczyć brak stałego zajęcia oraz wystawny tryb życia oficera. Von Nalecz szybko wszedł w towarzystwo arystokratów, dyplomatów oraz wszelkiej maści osób zamożnych i równie szybko zyskał w tych kręgach mir. Tory hippiczne, kasyna i restauracje często gościły barona von Nalecza. Nie mogło go też zabraknąć w Sali Schumanna, niezwykle popularnej wizytówce Berlina lat 20. i 30. XX wieku.
Najsłynniejszy polski szpieg – Jerzy Sosnowski. Na zdjęciu jeszcze jako rotmistrz, przed rozpoczęciem misji w Berlinie, która miała się dla niego źle skończyć.
Ta wygodna dla Sosnowskiego legenda miała jednak sporo wad i nie wytrzymała zderzenia z rzeczywistością. Nastąpiło ono po sześciu latach bezproblemowej działalności polskiego agenta. Zimą 1932 roku do Berlina przyjechali jego rodzice. Nie kryli zaskoczenia wysoką pozycją syna w miejscowym towarzystwie i dziwili się jego bogactwu. Matka nie potrafiła tego zdumienia zachować dla siebie i skusiła się na szczerą rozmowę z pewną znajomą hrabiną. Jak się okazało niebawem – osobą nieżyczliwą. Matka przyznała, że skromne finanse, jakimi dysponują, nie pozwalają im na materialne wspieranie syna. Odtąd wiadomości o ubóstwie rodziców Sosnowskiego stały się tajemnicą poliszynela, a pytania, kim jest on sam i skąd ma pieniądze na wystawne życie, pojawiły się w prasie oraz trafiły do Abwehry. W poszukiwania odpowiedzi włączył się sam Richard Protze.
W dniu występu Lei Niako kapitan Protze, posługujący się również nazwiskami Wagner i Onkel, czekał na wyniki akcji w swojej „Kapliczce”, w głównej siedzibie Abwehry przy Tirpitzufer 76/78. Kiedy przed kilku laty dotarły do niego pierwsze wątpliwości hrabiny i gdy przeczytał w „Trybunie Berlińskiej” artykuł o wymownym tytule:
_Wer ist Rittmeister Sosnowski?_
_In geheimer Mission?_
_Seine Beziehungen zu Benita von F_.
drążył te trzy krótkie pytania. Kim jest rotmistrz Sosnowski? Czy bierze udział w tajnej misji, a jeśli tak – tu Protze raczej nie miał wątpliwości – to jaka to misja? Wreszcie: jakie są jego związki z Benitą von F.? Półtora roku później znał na nie odpowiedzi: wiedział, kim jest Sosnowski, jaką misję wykonuje i znał nazwisko tajemniczej Benity. Teraz należało tylko zrobić ostatni krok, lecz Protze, doświadczony oficer Hauskapelle, wiedział, że może być to krok najtrudniejszy. A jednak, mimo zrozumiałych obaw, uznał, że do tej pory akcja rozwijała się świetnie i w żadnym jej punkcie nie dostrzegał mankamentów. Tymczasem musiał usunąć się w cień i oddać pole innym. Zimą 1934 roku Abwehra nie dysponowała jeszcze oddziałami prewencji i nie byłaby w stanie skutecznie przeprowadzić zatrzymania, dlatego tę rolę miało odegrać gestapo.
Z samochodu na rogu ulic Lützowufer i Budapester Straße wysiadł Walter Kubitzki – szef Wydziału „Wschód” kontrwywiadu gestapo. Założył kapelusz i pewnym krokiem wszedł w bramę kamienicy numer 36. Przemknął przez sień i szybko wszedł na piętro, gdzie znalazł mieszkanie Günthera Patschowsky’ego, szefa kontrwywiadu gestapo, który zgodził się udostępnić je na potrzeby akcji, co było o tyle uzasadnione, że znajdowało się ono tuż nad mieszkaniem Sosnowskiego. Późnym wieczorem w zadbanym apartamencie Patschowsky’ego stawiło się sześćdziesięciu funkcjonariuszy gestapo. Szef nakazał im zachowanie spokoju. Musieli zaczekać, aż „zwierzyna” wejdzie w sidła.
Tymczasem „zwierzyna” dobrze bawiła się w teatrze. Sam Sosnowski doskonale grał rolę spokojnego widza. Gdy audytorium słuchało muzyki, słuchał i on, kiedy klaskano, także klaskał, gdy wypadało coś skomentować – komentował. Lea Niako, dwudziestopięcioletnia artystka, weszła na scenę lekko i zgrabnie w rytm rozkręcającej się melodii. Taniec był jej żywiołem. Owszem, łapała się innych zajęć, wystąpiła też w epizodzie filmowym, ale nie sprawdziła się i szybko zakończyła przygodę z kinem. Sosnowski patrzył teraz na nią z podziwem, a zarazem z niepokojem. „Lea Niako” to był jej pseudonim artystyczny. Naprawdę nazywała się Maria Kruse. Była jego agentką, zapisał ją w rejestrze jako Antoinette 2-31. Sosnowski wiedział również o tym, że Niako pracowała nie tylko dla niego, lecz była także informatorem samego szefa Kapliczki – Richarda Protzego. To ona informowała kapitana o poczynaniach Polaka. Przed kilku miesiącami stosunki Niako i Sosnowskiego zaczęły się psuć. Powodem podobno była kobieca zazdrość. Agentka liczyła widocznie na stały związek z majorem, tymczasem miała dowiedzieć się o jego planach matrymonialnych względem wymienionej w tytule artykułu Benity von F.
Lea Niako, powód trosk Sosnowskiego, zakończyła taniec i sala zabrzmiała długimi owacjami. Występ był udany. Publiczność podniosła się z miejsc i powoli zmierzała do wyjścia. Dla osiemdziesięciorga widzów, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, bynajmniej nie zakończył się jeszcze wieczór. Oni dostali specjalne zaproszenie od Sosnowskiego, który chciał ich widzieć w swoim mieszkaniu przy Lützowufer. Nie należało ono do skromnych. Kamienica wznosiła się nieopodal mostu przerzuconego przez Landwehrkanal, stąd było już tylko kilka kroków do parku Tiergarten, od którego cała dzielnica przyjęła nazwę. Z Lützowstraße na Lützowufer nie było daleko. Kilkanaście minut po skończeniu występu Niako kamerdyner wpuszczał pierwszych gości do mieszkania majora. Gospodarz był już na miejscu. Nim minęła godzina 23, druga, nieoficjalna część wieczoru rozpalała się ogniem wzajemnej adoracji, zaś iskrą była Niako, tym razem w towarzystwie matki.
Lecz w mieszkaniu Sosnowskiego zabrakło najważniejszych gości: trzech kobiet, które porwał on za sobą w wir szemranych spraw – Benity, Renate oraz Irene. Nie były spóźnione. Każdą z tych pań pochłonęły prywatne sprawy. Benita von F. została w domu, by cieszyć się towarzystwem męża. Renate von Natzmer wyjechała na Pomorze, gdzie pod opieką rodziny próbowała zapomnieć o nurtujących ją kłopotach. Irene von Jena wybrała się do Pragi.
O tym, co działo się piętro niżej, w mieszkaniu Sosnowskiego, informował Patschowsky’ego narastający gwar. Raut nie zdążył się jeszcze rozkręcić, kiedy zadowolony z rozwoju sytuacji Patschowsky dał rozkaz do rozpoczęcia akcji. Jego ludzie wyszli na korytarz cicho, ale wydawało się, że ostrożność jest zbyteczna. Po klatce schodowej rozchodziły się zniekształcone dźwięki muzyki. Uciekały do góry bądź opadały na parter, by odbić się od zamkniętych drzwi wejściowych. Trudno ocenić, czy grało to radio, czy może patefon, istotny był harmider skutecznie zagłuszający kroki sześćdziesięcioosobowej czeredy. Kiedy zeszli na niższe piętro i stanęli przed drzwiami, muzyka była na tyle głośna, że kilkakrotnie musieli naciskać guzik dzwonka. Wreszcie ktoś otworzył. Nie czekali na zaproszenie. Pchnięte drzwi z hukiem uderzyły o ścianę, ktoś przytrzymał je, by nie tarasowały przejścia. Tumult z korytarza szybko przeniósł się do najbliższego pokoju, a chwilę potem w przedpokoju pojawił się zaskoczony hałasem Sosnowski.
Lea Niako – kochanka i ostatnia agentka Jerzego Sosnowskiego – potrafiła oczarować tańcem tłumy. Na zdjęciu Niako podczas występu w teatrze „Morskie Oko” w Warszawie, 1932 r.
Wzmiankę o trzech oficerach Abwehry znalazłem w książce M. Zacharskiego _Operacja Reichswehra. Kulisy wywiadu II RP_, Poznań 2013, s. 827, 830. M. Zacharski nie dołączył przypisu wyjaśniającego, gdzie znalazł taką informację. A ponieważ nie znalazłem jej w żadnym innym źródle i opracowaniu, stawiam obok niej duży znak zapytania. Moje wątpliwości budzi również opis zachowania się oficerów pokazany przez M. Zacharskiego, który według mnie wygląda na nieprofesjonalny.
Opis Sali R. Schumanna według wiadomości ze strony: https://harfenengel.wordpress.com/2008/06/01/das-geheimnis-des-sanitatshauses, dostęp: 22.01.2017 oraz http://www.berliner-zeitung.de/das-haus-luetzowstrasse-76-war-mekka-fuer-musikliebhaber---winfried-maier-hat-es-wiederentdeckt-der-vergessene-saal-16074940, dostęp 22.01.2017.
O. Reile, _Der deutsche Geheimdienst im II. Weltkrieg. Ostfront_, Augsburg 1990, s. 128, 129.
„Berliner Tribüne”.
O. Reile, _Der deutsche Geheimdienst im II,_ _op. cit._, s. 129.
_Ibidem_, s. 132.Rozdział pierwszy
ASCHÉ
W chłodny listopadowy dzień 1937 roku próg ambasady francuskiej przy placu Paryskim w Berlinie przekroczył mężczyzna w średnim wieku z poszarzałymi siwizną włosami. Wydawał się niepozorny. Dla przypadkowego przechodnia mógł uchodzić za jednego z wielu interesantów często odwiedzających ambasadę. Było to jednak wrażenie mylące, co pierwszy spostrzegł portier, zaskoczony przez gościa stanowczo sprecyzowanym żądaniem widzenia z Maurice’em Dejeanem. Ten ostatni pracował w ambasadzie od siedmiu lat. Postawiono go na czele serwisu prasowego. Nie była to jednak jedyna funkcja, jaką powierzono młodemu, niespełna trzydziestoletniemu dyplomacie. Z perspektywy Paryża ważniejsze było stanowisko rezydenta wywiadu – Deuxième Bureau. Dejean wiódł więc w Berlinie podwójne życie – redaktora i szpiega.
Żądaniu mężczyzny stało się zadość. W kilka chwil później stał już przed rezydentem. Dejean poinformowany o niespodziewanej wizycie zrazu nie miał pojęcia, kto do niego przyszedł. Teraz, kiedy już interesant stał przed nim, wiedział, z kim ma do czynienia. To był Asché, najcenniejszy agent francuskiego wywiadu. Wyjął on z teczki plik dokumentów i podał Francuzowi.
– To sprawozdanie z narady u Führera z 5 listopada, zaledwie sprzed kilku dni. Sądzę, że może ono zainteresować pański rząd.
Nie rozmawiali długo, Asché nie chciał przedłużać pobytu w ambasadzie, pożegnał się i już po chwili można było zauważyć, jak znika w parku Tiergarten.
Asché zgłosił się do francuskiego wywiadu w październiku 1931 roku. Kontakt został nawiązany za pośrednictwem Niemca, który pod koniec I wojny światowej związał się z Francuzką, w 1918 ożenił się z nią, przybrał jej nazwisko i przyjął francuskie obywatelstwo. Nie poprzestał jednak na tych gestach i postanowił nowej ojczyźnie oddać się w całości – tak został współpracownikiem Deuxième Bureau. Nadał sobie dumnie brzmiący pseudonim „König”, co Francuzi przetłumaczyli na łacińskie „Rex”. Na pierwsze spotkanie z Aschém przyszedł wyłącznie Rex i to on został oficerem prowadzącym agenta. Dopiero na drugim spotkaniu pokazał się kapitan Gustave Bertrand, szef sekcji dekryptażu. Jego specjalnością była analiza szyfrów, był on bowiem szefem sekcji D, zajmującej się między innymi rozszyfrowywaniem niemieckich depesz. Doświadczenie w pracy w Deuxième Bureau zdobywał jeszcze w latach 20., zaś w 1930 roku zaangażowano go w radiowywiadzie, gdzie radził sobie znakomicie.
Asché pracował w Biurze Szyfrów Reichswehry i miał do zaoferowania ważne informacje. To on otworzył Francuzom oczy na Enigmę. Oczywiście współpraca nie przebiegała łatwo. Asché nie budził zaufania, a uzyskane za jego pośrednictwem informacje okazały się nie tak ważne, jak z początku sądzono. Ani francuscy kryptolodzy, ani angielscy nie byli nimi zainteresowani. Analizy wykazały, że materiał jest zbyt słaby, aby pomóc w rozwiązaniu szyfru.
„Zostawcie to Polakom. Dla nich nie ma nic niemożliwego” – miał powiedzieć Napoleon Bonaparte. Kapitan Bertrand zastosował się do słów Korsykanina i materiały uzyskane od Aschégo przekazał Polakom. W grudniu 1931 roku pracownicy polskiego Biura Szyfrów otrzymali opis maszyny i instrukcję jej obsługi. W maju i we wrześniu następnego roku dostarczono klucze do szyfrów Enigmy.
Asché, czyli Hans-Thilo Schmidt, oficjalnie pracował dla Reichswehry, był jednak jednocześnie agentem francuskiego kontrwywiadu. Bez niego Polacy nie mieliby szansy na rozwiązanie zagadki Enigmy. Na zdjęciu z żoną Charlotte.
Siedem lat po rozmowie Aschégo i Bertranda w rękach Francuzów znów znalazły się ważne informacje. Każda historia ma swój początek. Niekiedy jest on łatwy do uchwycenia, bywa jednak, że ginie w natłoku błahych i z pozoru nieistotnych faktów. Decyzja Aschégo o przekazaniu Francuzom kopii protokołu spotkania najważniejszych osób III Rzeszy była właśnie takim trudnym do uchwycenia początkiem historii, której stawką był pokój w Europie.
Kiedy w listopadzie 1937 Asché wychodził z ambasady, Dejean usiadł wygodnie przy biurku – pozostawiony sam na sam z dokumentami zamierzał je dokładnie przejrzeć. Ale tylko na nie spojrzał, po czym poderwał się z miejsca, porwał otwartą teczkę i wypadł z gabinetu. Szedł do ambasadora.
Ambasador też miał za sobą przeszłość oficera wywiadu. Zaczynał w Szwajcarii tuż po Wielkiej Wojnie; w pięć lat później był już szefem wywiadu ekonomicznego w Zagłębiu Ruhry. Wreszcie poczuł w sobie zew polityka. Funkcja ambasadora była zwieńczeniem politycznej kariery. Kiedy Dejean wszedł do jego gabinetu, gospodarz, pięćdziesięcioletni mężczyzna, spojrzał na intruza swoimi dużymi oczami, które w zestawieniu z wysokim czołem nadały mu wyraz skupionego słuchacza.
Ambasadora zdziwiła wizyta Dejeana, kiedy jednak dowiedział się, z czym przyszedł rezydent, natychmiast odłożył zajęcie, któremu dotąd poświęcał czas, i obaj zabrali się do studiowania dokumentów. Wystarczyło zaś, że spojrzeli na nagłówek, w którym znaleźli nazwiska najważniejszych decydentów III Rzeszy: Hitlera, Blomberga, Raedera, Göringa, a już wiedzieli, że Asché nie kłamał. Z każdym przeczytanym zdaniem przekonywali się o tym coraz bardziej. Treść dokumentu zrobiła na nich takie wrażenie, że wspólnie uznali sprawę za pilną, wobec czego postanowili przesłać dokument do Paryża natychmiast. Zrezygnowali z prerogatyw poczty dyplomatycznej, a zdecydowali się na depeszę radiową.
Jeszcze tego dnia dokument poszedł w eter.
Niemiecka stacja nasłuchowa ukryta pod mylącą nazwą Forschungsamt (Urząd ds. Studiów) pracowała przez całą dobę. Wolno obracające się szpule magnetofonów zapamiętywały wyłapywane przez nasłuch meldunki. W sąsiedztwie dalekopisy wystukiwały na papierowej taśmie ciąg niezrozumiałych znaczków szyfru. Za każdym razem, kiedy przekaz dobiegł końca, przekazywano taśmę z nagraniem bądź zapis telegramu do sekcji dekryptażu. Personel, bombardowany mnóstwem mniej lub bardziej nieistotnych treści, wykazywał się ogromną dozą cierpliwości – wszystko po to, by raz na jakiś czas złożyć alarmujący meldunek przełożonym, że oto podsłuchano bądź odczytano treść ujawniającą strzeżone tajemnice Rzeszy.
Z końcem pierwszej dekady listopada przejęto długą depeszę. Wstępna analiza wykazała, że nadawcą jest ambasada francuska w Berlinie. Ponieważ szyfry francuskie nie stanowiły dla Forschungsamt tajemnicy, depeszę rozszyfrowano. Raport mówiący o szczegółach wylądował na biurkach dwóch osób – Hitlera i Göringa. Tylko oni mieli wgląd w pracę urzędu badań. Tak więc jeszcze przed końcem listopada 1937 roku kanclerz III Rzeszy wiedział, że w jego otoczeniu kryje się kret. Rozpoczęto śledztwo. Ale Hitler uświadomił sobie coś jeszcze: że w momencie odebrania w Paryżu feralnej dla Niemiec depeszy wywiad francuski poznał strategię Berlina na kolejne cztery lata.
Rozszyfrowany protokół trafił na biurko pułkownika Maurice’a-Henriego Gauche’a. Z jego treści szef francuskiego wywiadu dowiedział się, że spotkanie rozpoczęto o godzinie 4.15 po południu 5 listopada 1937 roku. W kancelarii Rzeszy pojawiły się najważniejsze osobistości Niemiec: Adolf Hitler, minister ds. wojny feldmarszałek Werner von Bromberg, dowódcy Kriegsmarine i Luftwaffe – admirał Erich Raeder i feldmarszałek Herman Göring, dowódca wojsk lądowych generał Werner von Fritsch, minister spraw zagranicznych Konstantin von Neurath. Przez cztery godziny prowadzono ożywioną dyskusję o polityce zagranicznej Niemiec w perspektywie najbliższych ośmiu lat. Rezultatem narady było sporządzenie planu podbojów, jakich zamierzał dokonać Adolf Hitler.
Na podstawie protokołu Francuzi sporządzili mapę planowanych podbojów niemieckich w Europie. Najwcześniejsza data, która znalazła się na niej, to wiosna 1938. Wówczas Hitler zamierzał zająć Austrię. Jesienią tego roku chciał mieć w granicach Niemiec Czechosłowację, wiosną roku następnego Węgry, a jesienią – Polskę. Na 1940 planował inwazję na Jugosławię i Bułgarię, w 1941 zamierzał zająć północną Francję, a jesienią tego roku europejską część ZSRR. Pod dokumentem podpisał się protokolant konferencji pułkownik Friedrich Hossbach.
Wywiad francuski podlegał bezpośrednio premierowi Francji i to jemu pułkownik Gauche musiał składać raporty. Tak było i tym razem. Wiadomości uzyskane przed kilku dniami przez Aschégo dotarły do gabinetu premiera.
W marcu 1936 roku dziewiętnaście niemieckich batalionów piechoty wkroczyło do Nadrenii. Trzy z nich przekroczyły Ren. We Francji odezwały się dwa jakże różne stanowiska. Politycy upierali się, by zmobilizować armię i wysłać Hitlerowi ostre ultimatum. Upierali się jednak niezbyt mocno, skoro przeważył uspokajający głos generalicji. Francja nie zareagowała.
Winston Churchill, świadek tych wydarzeń i orędownik wspólnego francusko-brytyjskiego wystąpienia przeciw Niemcom, napisał po latach: „ Francja była dostatecznie silna, by wypędzić Niemców z Nadrenii nawet bez pomocy, której udzieliłaby jej Wielka Brytania . Koniec końców Francja nie zdecydowała się na żadne posunięcia, tracąc bezpowrotnie ostatnią szansę na pohamowanie nazbyt wybujałych ambicji Hitlera bez konieczności toczenia poważnej wojny”.
Półtora roku później, gdy premier Francji trzymał w ręku dokument, który przeszedł do historii pod nazwą protokołu Hossbacha, sprawa Nadrenii nabrała nowego charakteru. Nie była już jednorazowym wyskokiem Hitlera, lecz wpisywała się w długofalową agresywną politykę Rzeszy Niemieckiej. Z tego faktu premier Francji musiał wyciągnąć wnioski, jeśli chciał zachować pozory mocarstwowego statusu Republiki. Raport pozwolił francuskim politykom oraz oficerom wywiadu przygotować się do kolejnej rundy starcia z Hitlerem. Grudzień minął bez niepokojących wieści, za to w styczniu agenci wywiadu zdobyli dowody, które kazały analitykom stwierdzić, że Niemcy wkroczą do Austrii. Nie znano wprawdzie dokładnego terminu, ale i ten fakt nakazywałby raczej pośpiech bądź przynajmniej podjęcie próby wypracowania jakiejś konkretnej polityki względem Rzeszy. Tego jednak nadal brakowało.
Tymczasem w pierwszych dniach marca nastąpił wysyp informacji, które szybko poukładano w przejrzysty obraz. W Bawarii postawiono Wehrmacht w stan gotowości bojowej, Niemcy zamknęli granicę z Austrią, a w jej pobliże zaczęły zjeżdżać oddziały SA.
Raport Hossbacha, http://germanhistorydocs.ghidc.org/print_document.cfm?document_id=1540, dostęp: 1.11.2016.
W. Churchill, _Druga wojna światowa_, t. 1, ks. 1, tłum. K. Rudolf, Gdańsk 1994, s. 216.
M. Gauche, _Deuxième bureau au travail_, Paris 1954, s. 243.Rozdział drugi
PLAN „OTTO”
We wspomnieniach kapitana Stanisława Kuniczaka Wiedeń spowijała niewyraźna mgiełka dziecięcej nostalgii. Mieszkał w tym mieście przez pięć lat jeszcze jako mały chłopiec, w czasach monarchii Habsburgów. To, co zapamiętał z tamtego okresu, w istocie nijak się miało do nowego, republikańskiego Wiednia. Wrócił nad Dunaj po trzydziestu latach, na początku marca 1938 roku, jako ukształtowany oficer Oddziału II Sztabu Głównego. Od półtora roku, to znaczy od października 1937, pracował w Referacie „Zachód” Wydziału Studiów Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego. Zaledwie przed kilku dniami zakończył kwartalne szkolenie, na którym zapoznawał się z najnowszą techniką fotograficzną, niedostępną zwykłym obywatelom. Oprócz zgłębienia technicznych niuansów fotografii Kuniczak musiał dobrze poznać różne aspekty hitlerowskich Niemiec, ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki oraz szeroko pojętych spraw wojskowych.
Misja kapitana była wymierzona w Rzeszę. Uznano jednak, że wysłanie agenta do Niemiec wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem dekonspiracji. Był to kraj policyjny, w którym każdy obcy był pod ścisłą obserwacją. W takiej sytuacji należało poszukać państwa sąsiedniego, które gwarantowało względnie bezpieczny i efektywny wgląd w interesujące polski wywiad tajemnice Rzeszy. Zwrócono uwagę na Austrię. Kiedy Kuniczak pojawił się w Wiedniu, stała ona już nad przepaścią, stąd w zasadzie z marszu musiał przystąpić do intensywnych prac wywiadowczych, co nie było łatwe na nowym terenie. A jednak kapitan pokonał problemy organizacyjne. To, co zauważył, i to, o czym donosili mu informatorzy, analizował i natychmiast starał się wyciągnąć wnioski. Na ich podstawie próbował zrozumieć strategię Hitlera i odgadnąć jego kolejne posunięcia. 11 marca dowiedział się o koncentracji Wehrmachtu nad granicą austriacką, o czym niezwłocznie zameldował do Sztabu Głównego w Warszawie.
O zagrożeniu dla Austrii nie miał pojęcia minister spraw zagranicznych Józef Beck, który akurat 6 marca wyjechał wraz z małżonką i córką do Włoch. Nie sprawiał przy tym wrażenia osoby szczególnie zainteresowanej szybko narastającym kryzysem austriackim. Zachowywał się jak osoba zupełnie nieświadoma niebezpieczeństwa niemieckiego dla porządku w Europie. A może agresywne działania Niemiec były potrzebne Beckowi jako kotara, zza której mógł realizować własną politykę? Jego rozmowa z Benitem Mussolinim, w której padło kilka zdań na temat Austrii, była wyłącznie kurtuazyjna. Ani Polak, ani Włoch nie zdobyli się na konkretne stanowisko, które mogłoby zatrzymać aspiracje Hitlera. Warto przy tym zwrócić uwagę na jedno sformułowanie ministra. Beck nie odmówił sobie zapytania Mussoliniego o Czechosłowację. Zanotował potem: „ egzystencja czy nieegzystencja tego państwa Włochy zupełnie nie interesuje ”. Minister wprawdzie wycofał się, gdy z kolei Mussolini spytał, czy Polska zamierza „rozbijać” Czechosłowację, ale złe wrażenie pozostało.
Pałac Saski w Warszawie – siedziba centrali wywiadu wojskowego, w której przetwarzano najważniejsze informacje wywiadowcze.
10 marca zakończyła się oficjalna część wizyty. Beck nie zamierzał jednak opuszczać Włoch. Przyszedł czas na zasłużone wakacje. Minister wraz z rodziną miał zamiar zamknąć się w nadmorskim kurorcie Sorrento, nieopodal Neapolu. Jedyne, co go teraz interesowało, to spokój od polityki. Ale polityka wcale nie chciała zapomnieć o Becku.
Wieczorem 12 marca 1938 roku Gustave Bertrand w towarzystwie Arnauda wysiadał z expresu na stacji Westbahnhof w Wiedniu. Przekroczył czterdziesty pierwszy rok życia, lecz aktywność fizyczna oraz obowiązki oficera pozwoliły mu zachować dobrą formę. Jego postawa zdradzała, że jest żołnierzem. Schodząc po stopniach wagonu, zanurzył się w kolorowym tłumie, a ponieważ nie należał do ludzi najwyższych, szeroka panorama peronu skurczyła mu się do kilkudziesięciocentymetrowej przestrzeni ograniczonej wielobarwnymi plamami płaszczy, kurtek i marynarek. Chaos tak charakterystyczny dla wszystkich dworców Europy nie robił już na nim wrażenia. Peron pękał jednak w szwach i Bertrandowi wydawało się, że z każdym krokiem tłum robi się większy. Wreszcie Francuz wpadł w główny jego nurt, który niósł go prosto do celu. Wówczas zrozumiał, że przepychanie się nie ma już sensu, uważał teraz tylko, by szef się nie zgubił. Arnaud również starał się nie zgubić Bertranda, i tak – wzajemnie siebie pilnując – doszli do wielkiego wachlarza drzwi.
Znalezienie taksówki w Wiedniu wczesnym wieczorem nie należało do trudnych zadań. Bertrand zatrzasnął za sobą drzwi i mówiąc kierowcy: „Na Ostbahnhof”, usiadł wygodnie na tylnym siedzeniu. Zmierzchało. Przygaszone światło zachodzącego słońca zmieszane z żółtą poświatą ulicznych latarni wyostrzyło zarys budynków, przyćmiło nieciekawą barwę brudu i uwypukliło piękno jasnych elewacji, zalewając je odcieniem delikatnej czerwieni.
Ruch na ulicach Wiednia był równie intensywny jak zazwyczaj. Tramwaje i autobusy, dorożki i samochody krążyły w labiryncie ulic, skwerów i placów. Tłum przechodniów rozsypał się w codziennym, chaotycznym tańcu. Wydawało się, że ludzie, zajęci własnymi sprawami, poddali się monotonii panującej w europejskiej metropolii. Były to jednak tylko pozory. Wiedeń i cała Austria żyły wydarzeniami ostatnich dni.
– Hitler tu jest! – zwrócił się nagle kierowca do pasażerów. Bertrand i Arnaud spojrzeli po sobie. Obaj rozumieli po niemiecku, tak że wypowiedź Austriaka z miejsca wywołała w nich zainteresowanie. Słowa przypadkowego człowieka były dla nich niespodziewane, ale miały wyraźny związek z obserwowanymi od pewnego czasu wydarzeniami. Otóż już od Linzu, zatem na dwie godziny przed przybyciem do Wiednia, w pociągu przebywała grupa rozentuzjazmowanych ludzi wznoszących nazistowskie okrzyki. Bertrand i Arnaud dobrze wiedzieli, że w Austrii coraz wyżej głowę podnosi partia nazistowska kierowana przez Arthura Seyss-Inquarta.
Francuzi, jadący zapchanymi ulicami Wiednia, zaobserwowali oddziały SA oraz Wehrmachtu. Ich rozmowa z kierowcą automatycznie zeszła na gorący temat. Nawet gdy stali już przy budynku Ostbahnhof, wymieniali jeszcze ostatnie uwagi.
Ostbahnhof, czyli po prostu Dworzec Wschodni, pamiętał czasy monarchii Habsburgów. Wybudowany w 1870 był dwanaście lat młodszy od Zachodniego. Oba stanowiły przykład architektury wysokiej próby, lecz przy budowie Ostbahnhof architekt Karl Schumann musiał powściągnąć wyobraźnię. Dworzec sąsiadował z arsenałem, co z miejsca spowodowało wtrącenie się do prac architekta generalicji austriackiej. Ponieważ wyższy dworzec zasłaniałby artylerzystom pole ostrzału, Karl Schumann zaprojektował budynek w taki sposób, by tylko centralna część sięgała dwóch kondygnacji, boczne zaś ograniczył do jednej.
Właśnie do tej środkowej części skierowali się Arnaud i Bertrand. Tam zamierzali dowiedzieć się, z którego peronu odjeżdża pociąg do Warszawy. Zanim jednak weszli do ozdobionej wielkimi żyrandolami _Kassenhalle_, natknęli się na niewysokiego, korpulentnego mężczyznę. Nazywali go Luc, ale jego prawdziwe nazwisko brzmiało Gwido Langer. Był on Polakiem i podobnie jak Bertrand zajmował się radiowywiadem.
Nie przywitali się wylewnie, nie potrzebowali zbędnej ostentacji. Ograniczyli się do podania sobie rąk. Poznali się przed siedmiu laty, kiedy w grudniu 1931 roku Bertrand po raz pierwszy przybył do Warszawy. Pomysł wizyty w Polsce narodził się w chwili, w której Bertrand zorientował się, że francusko-brytyjskie prace nad rozszyfrowaniem Enigmy zabrnęły w ślepą uliczkę, a wyjście z niej mogło okazać się niemożliwe. Wybór Polaków na kooperantów wynikał z przyjętej wcześniej zasady współpracy wywiadów obu państw. Nie miało przy tym znaczenia, że współpraca ta nie układała się tak dobrze, jak to powinno wynikać z lojalności sojuszniczej. I polska „dwójka”, i francuskie Deuxième Bureau atuty trzymały dla własnej wiedzy, dzieląc się z sojusznikiem tylko mało znaczącymi raportami. Dlatego Bertrand, gdy wybierał się w drogę do Polski, nie wiedział, na jakim etapie łamania szyfrów Enigmy jest sojusznik. Sam miał ze sobą zdobyte przez francuski wywiad dokumenty dotyczące tej maszyny szyfrujacej, które na tym początkowym etapie pracy były niczym „manna na pustyni”.
Okazało się, że Biuro Szyfrów, zorganizowane zaledwie pół roku wcześniej z połączenia Referatu Radiowywiadu i Referatu Szyfrów Własnych, nie ma jeszcze na swoim koncie żadnych sukcesów. Nie znaczyło to jednak, że nie próbowano tego zmienić. Kilka lat wcześniej, pod koniec 1928 roku, uruchomiono w Poznaniu kurs kryptologii. Dlaczego w Poznaniu? Przyczyny były dwie. Na tamtejszym uniwersytecie znajdował się duży procent studentów biegle władających językiem niemieckim. Sam zaś uniwersytet był młody. Powstał zaledwie przed dziewięciu laty. W związku z tym po kadrę naukową musiał sięgnąć na obce uniwersytety, a ponieważ warunki, jakie oferowano nad Wartą, były korzystne, udało się ściągnąć matematyków słynnej szkoły lwowskiej. Katedrę matematyki (jedną z dwóch) na Wydziale Filozoficznym objął Zdzisław Krygowski, wcześniej profesor Politechniki Lwowskiej. Na nowym gruncie szkoła lwowska matematyki się przyjęła, po czym wydała pierwsze owoce – zdolnych matematyków o otwartych umysłach. Na poznańskie zajęcia z kryptologii zaproszono dwudziestu najlepszych matematyków. Wykładali trzej eksperci: major Franciszek Pokorny, Antoni Palluth oraz Maksymilian Ciężki.
Pierwszy z nich szyframi zajmował się od 1925 roku, lecz z tym tematem mógł spotkać się znacznie wcześniej, jako że jego kuzyn w czasie wojny światowej był szefem, a poniekąd i organizatorem wywiadu radiowego – zatem opartego na szyfrach – w CK armii.
Antoni Palluth zaraził się miłością do radiowywiadu już w dobie powstania wielkopolskiego, którego był uczestnikiem. Wywiad radiowy i kryptologia wyznaczyły kierunek jego zawodowej kariery. W 1924 roku trafił do Oddziału II Sztabu Generalnego jako specjalista w dziale szyfrów. I jako specjalista cztery lata później znalazł się w Poznaniu – teraz miał nauczać młodych kryptologów.
Maksymilian Ciężki to również powstaniec wielkopolski. On jednak szedł inną drogą niż poprzednio wspomniani oficerowie. Miał doświadczenie w łączności, to on przynosił na zajęcia aktualne depesze i dawał je do rozszyfrowania jako ćwiczenie.
Po kursie ośmiu absolwentów zaangażowano w pracę nad dekryptażem. Aż pewnego wrześniowego dnia 1932 roku poznańskie biuro zamknięto, a trzech zdolnych kryptologów: Mariana Rejewskiego, Jerzego Różyckiego i Henryka Zygalskiego, zaproszono do Warszawy, gdzie już działało Biuro Szyfrów. Maksymilian Ciężki dostał w nim funkcję zastępcy szefa.
Kierownikiem był Gwido Langer, oficer piechoty CK armii w czasie wojny światowej, a po jej zakończeniu – armii polskiej. W 1929 roku przeniesiono Langera do Oddziału II, gdzie był zupełnym nowicjuszem. A jednak to jego wybrano na kierownika Referatu Radiowywiadu. W 1932 zapadła decyzja połączenia Referatu Radiowywiadu i Referatu Szyfrów Własnych w Biuro Szyfrów. Uznano przy tym, że Langer się sprawdził w poprzedniej funkcji, i powierzono mu stanowisko szefa.
Langer i Bertrand szybko znaleźli nić porozumienia, co nie było bez znaczenia. W pracy wywiadu, w której nie wszystko można powiedzieć i komunikacja często ogranicza się do półsłówek czy niedomowień, to istotna zaleta. „Będę wam towarzyszył, może się przydam w razie nieprzewidzianych wypadków”. Ta deklaracja Langera miała oczywiście związek z gorącymi wydarzeniami w Austrii. A ponieważ Wiedeń istotnie wrzał, Bertrand w porozumieniu z Arnaudem postanowił opóźnić podróż do Polski i tu na miejscu śledzić przebieg wypadków. Kilka kwadransów później siedział w ambasadzie francuskiej ze słuchawką telefonu przy uchu.
– Halo! Panie pułkowniku, czy będzie pan tak dobry i zezwoli nam pozostać w Wiedniu, czy może mamy natychmiast wracać?
– W Wiedniu? Jakim Wiedniu? – pytał pułkownik Gauche, posługujący się pseudonimem „Rudzielec”.
– W austriackim, oczywiście. Chcielibyśmy pozostać tu do czasu przybycia Hitlera, co ma nastąpić jutro rano.
– O, nie! Proszę wrócić natychmiast pierwszym pociągiem.
Bertrand odłożył słuchawkę. Dyskusja z pułkownikiem Maurice’em-Henrim Gauche’em nie pozostawiła wyboru. Luc musiał do Warszawy wracać sam, Bertranda i Arnauda czekał powrót do Paryża.
Tymczasem „pierwszy pociąg” odjeżdżał następnego dnia. Na razie jednak musieli znaleźć nocleg, co – jak się okazało niebawem – nie było wcale takie łatwe, ponieważ wszystkie hotele były zarezerwowane do czasu przybycia Hitlera. Wreszcie udało im się znaleźć wolny pokój, z zastrzeżeniem jednak, że przed ósmą rano należy go opuścić.
Gwido Langer kierował Biurem Szyfrów. Pod jego dowództwem w 1932 r. grupa polskich kryptologów złamała system niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma.
Noc była niespokojna. Z ulicy dobiegały krzyki i śpiewy zwolenników Seyss-Inquarta. Wydawało się, że cały Wiedeń buzuje jakąś niezdrową energią. W takich warunkach, mimo zmęczenia kilkudniową podróżą i nerwowym napięciem, trudno było zasnąć. Bertranda nurtowały pytania. Dlaczego pułkownik Gauche kazał im wracać? Dlaczego nie zależało mu na dokładnej relacji? Przecież Arnaud i Bertrand, obaj oficerowie wywiadu, stanowili parę cennych świadków. I co, u diabła, działo się w Austrii?
Lecz nie znalazł na żadne z tych pytań odpowiedzi.
Kiedy więc Bertrand tkwił w Wiedniu, na biurku pułkownika Gauche’a lądowały kolejne raporty, na gorąco komentujące kryzys. Pułkownik zaprosił do swojego gabinetu kierownika sekcji niemieckiej, który przyniósł ze sobą kolejny plik raportów.
Operacja „Otto” ruszyła nad ranem 12 marca i wówczas też do siedziby Deuxième Bureau nadeszły pierwsze sygnały o przekroczeniu granicy austriackiej i rajdzie zmechanizowanych pułków na Wiedeń. Tu już nie było wątpliwości – nastąpiła agresja i rząd francuski, jeśli rzeczywiście miał aspiracje mocarstwowe, musiał zareagować stanowczo.
Tymczasem rządu nie było. W czwartek 10 marca, na dwa dni przed wybuchem kryzysu, podali się do dymisji premier Camille Chautemps i jego ministrowie. Gdy poseł francuski rezydujący w Wiedniu domagał się od Paryża jasnych instrukcji, nie otrzymał ich. Odchodzący minister spraw zagranicznych nie chciał podjąć wiążących decyzji. Zanim nowa ekipa wdrożyła się w bieżące sprawy europejskie, anszlus był zakończony.
Anschluss Austrii był jawnym pogwałceniem traktatu wersalskiego i policzkiem wymierzonym Zachodniej Europie. Na zdjęciu: okładka specjalnego wydania „Berliner Illustrirte Zeitung”.
Bertrand, Arnaud i Langer opuścili hotel przed 8 rano w nie najlepszych humorach. Ulice Wiednia nadal kipiały entuzjazmem, o co rzetelnie zadbał nazistowski Vaterländische Front (Front Ojczyźniany). Zaplanowany na ten dzień, 13 marca, plebiscyt, który wolą narodu miał określić, czy Austriacy chcą państwa „wolnego i niezależnego, niemieckiego i chrześcijańskiego”, został odwołany pod presją zwolenników coraz bardziej hardego Seyss-Inquarta. Polityk ten działał według wskazówek otrzymanych w Berlinie. Domagał się stanowiska kanclerza, na co jednak nie zgodził się prezydent Austrii. Inquart ograniczył się więc do wszczynania tumultów i czekał na przebieg wypadków. Ale już było wiadomo, że nadchodzi kres republiki austriackiej. Uwielbienie dla nazizmu, Inquarta i Hitlera było na tyle poważne, że zablokowało kroki rządu. Kanclerz Schuschnigg podał się do dymisji.
Bertrand nie miał
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.