Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W tej podwodnej godzinie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,50

W tej podwodnej godzinie - ebook

Opowieść o konfrontacji dwóch kobiet – różniących się wiekiem, pochodzeniem, charakterem i podejmowanymi wyborami etycznymi. Obie zanurzają się w podwodny świat, w którym każdy oddech i ruch podlegają innym prawom niż na powierzchni, w którym godzina może rozciągnąć się tak, że obejmie sto lat.

Martha Krems, trzydziestodziewięcioletnia biolożka morska, ma wreszcie szansę przyjrzeć się z bliska Leni Riefenstahl, „reżyserce Hitlera”, o której latami zbierała informacje, desperacko próbując ją zrozumieć. W czasie ostatniej podróży Riefenstahl na Malediwy Martha jest jej instruktorką nurkowania. Stujednoletnia Leni chce uchwycić na zdjęciach istoty zamieszkujące rafę koralową. Martha może się cofnąć z nią w czasie i obserwować każdy jej krok. Być może zdoła odkryć, czemu Riefenstahl w 1941 roku postawiła szesnastoletnią wówczas matkę Marthy przed dramatycznym wyborem.

Leni Riefenstahl (właśc. Berta Helene Amalie „Leni” Riefenstahl, 1902–2003) – niemiecka fotografka, tancerka, aktorka, reżyserka, scenarzystka i producentka filmowa znana z nowatorskiej estetyki. Postać niezwykle kontrowersyjna, oskarżano ją o propagowanie iafirmowanie faszyzmu oraz bliskie związki z czołowymi zbrodniarzami hitlerowskimi, którzy finansowali jej działalność artystyczną w okresie III Rzeszy.

Emiliano Poddi, urodził się w Brindisi w 1975 roku, mieszka w Turynie. Jest autorem sztuk teatralnych i słuchowisk radiowych. Opublikował też cztery powieści. Wykłada w Scuola Holden.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-346-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Oddychasz pod wodą jak gdyby nigdy nic, jakby to naprawdę było dla ciebie naturalne. Jesteś na głębokości piętnastu metrów, płyniesz spokojnie, niemal nonszalancko, a ja ci na to pozwalam. Wszystko w porządku, Leni. Wszystko w porządku.

Widzę twój oddech, widzę mój. Nigdzie indziej nie byłoby to możliwe – znajdujemy się w jedynym miejscu na świecie, gdzie człowiekowi dane jest oglądać podobne widowisko. Wdech, wydech, z automatu oddechowego kipi rój bąbli, tych naszych nurkowych bąbli w kształcie wklęsłych dysków, które przypominają meduzy bez parzydełek – a ty wierzysz, że będąc tu ze mną, nie wypuściłaś z ust niczego więcej niż te niegroźne meduzy, czyż nie, Leni?

Trzeba przyznać, że nie brakuje powodów, żebyś zachowała czujność. Tutaj twoje życie zależy nie tylko od ciebie. Masz ograniczony zapas tlenu, jesteś podpięta do automatu oddechowego, miażdżona przez ciśnienie o półtorej atmosfery wyższe niż normalne, zdana na łaskę większych od ciebie ryb, prądów morskich i, koniec końców, moją, Leni, bo tu, pod wodą, jesteś w moich rękach.

Ale bez wątpienia myśl o niebezpieczeństwie nawet nie zaświtała ci w głowie, ba, możliwe wręcz, że czujesz już większą przynależność do tego świata niż do swojego. W końcu przecież tak łatwo się w nim zanurzyć. Wystarczy wychylić plecy za burtę i pozwolić, by ciężar butli załatwił resztę. Ocean przyjmuje cię za każdym razem – to znaczy za każdym razem tak samo jak za pierwszym, zresztą kto wie, może tak właśnie się dzieje – i zamyka się nad tobą tak gwałtownie, jakby spieszno mu było wziąć cię w opiekę, jak najprędzej oddzielić od twojego dawnego świata tysiącami ton słonej wody.

Mimo wszystko ślad twojej obecności pozostaje, bąble eksplodują na powierzchni, a ci, którzy je widzą, mogą odnieść wrażenie, że pod wodą trwa jakaś aktywność wulkaniczna, skromna, ale jednak. I jeszcze ta czerwona kula, niemal o niej zapomniałam, bojka sygnalizacyjna, unosząca się gdzieś wysoko, kilkanaście metrów nad nami. Ale co cię obchodzi jakaś bojka? Chwila na wyrównanie ciśnienia i jesteś gotowa przeistoczyć się w rybę, w rybę Leni, i wtedy zaczyna się całkiem nowa historia.

Napełnić płuca, żeby unieść się nieco wyżej, opróżnić je, by znów opaść głębiej, używać organów wewnętrznych jak przyrządów fluidodynamicznych, jak, ni mniej, ni więcej, pęcherza pławnego. Napędzać się ruchami płetw lub dać się porwać prądowi aż nad pole rosochatych niczym poroże jeleni koralowców z gatunku Acropora muricata. A później zawisnąć nad nim i patrzeć, jak całe życie przepływa ci przed oczami, ale nie to twoje oszałamiające stuletnie życie, o którym opowiadania skrupulatnie unikasz, kiedy ci tak wygodniej, ale nie mniej spektakularne życie rafy koralowej: wyniosły krajobraz pełen iglic, sterczyn i futurystycznych wież, metropolia przyszłości, gdzie frenetyczne obce istoty próbują pożreć i nie dać się pożreć.

Zresztą jest coś głęboko właściwego w przebywaniu wśród muren, barakud i rekinów czarnopłetwych, nie sądzisz? Coś, co sprawia, że nabierasz wiary, że to się nigdy nie skończy, że naprawdę można by osiąść tutaj, na rafie. Mam na myśli: osiąść na zawsze. I zaczynasz podejrzewać, że już nic cię nie ogranicza, że mogłabyś dotrzeć w najgłębsze miejsce oceanu, gdybyś tylko zechciała, a czasem, kiedy azotowa narkoza spowija mgłą nasze myśli, nam, płetwonurkom, zdarza się tego chcieć, zdarza się uwierzyć, że możemy zejść głębiej, głębiej, jeszcze głębiej.

Pomyśl, Leni: owo przemożne pragnienie głębi, ów system napędowy pozwalający je zaspokoić, nowe prawa fizyki, płynne trajektorie, łagodne gesty, poczucie wszechmocy. Cóż, to zrozumiałe, że człowiek nie ma wielkiej ochoty wracać na powierzchnię.

No a poza tym obserwacja, krążenie w kółko, oczekiwanie. Nie tyle na diabły morskie, w poszukiwaniu których właśnie nurkujemy, ile oczekiwanie samo w sobie, piękno tych szczególnych chwil, kiedy nie dzieje się absolutnie nic.

Zgoda, poszukiwanie diabłów morskich będzie naszym ostatnim zejściem pod wodę, moją wytężoną, rozpaczliwą próbą zrozumienia cię, przy całej złości, którą do ciebie czuję i którą pielęgnowałam przez tak wiele lat, aż do wyczerpania zapasu powietrza, a zostało tego jeszcze sto osiemdziesiąt atmosfer, co oznacza około sześćdziesięciu minut niezależności, więcej już nie będzie, zgoda.

Ale sześćdziesiąt minut może wystarczyć, wiesz, Leni? Ty i ja zamieszkałyśmy już w tym podwodnym czasie, który zamiast podążać wyłącznie w przód, rozwija się we wszystkie możliwe strony, pęcznieje bez miary, nie napotykając żadnych przeszkód, rozlewa się w swoistą spowolnioną teraźniejszość.

Twoje sto lat zamknięte w godzinie.

W tej podwodnej godzinie, która płynie we mnie niczym ocean – ocean czasu.

I może właśnie tak to się skończy, wyczerpiemy zapas tlenu, ale nie uznamy tego za wystarczający powód, żeby się wynurzyć. A może na powierzchnię wróci tylko jedna z nas – nur einer, jak powiedziałaś kiedyś na planie Doliny – a druga zostanie tutaj, wśród najdziwniejszych stworzeń, jakie istnieją, jej ciało spocznie na morskim dnie, włosy będą falować spokojnie, kołysane prądem.KORALOWIEC SPIRALNY

W gruncie rzeczy to właśnie jest początek. Koralowiec leży u podstaw wielu podwodnych opowieści, w tym naszej. Wszystko zrodziło się miliony lat temu z zaskakującego przymierza mikroskopijnego mięczaka i jednokomórkowej algi, polipów i zooksantelli. Nocą polipy uwalniają dwutlenek węgla pod postacią węglanu wapnia, który zooksantelle wykorzystują za dnia do syntetyzowania światła, wydalając z kolei glukozę i tlen niezbędne polipom do produkcji węglanu wapnia. Gdyby nie to, na Malediwach nie powstałaby ani jedna gałązka koralowca. Ba, nie istniałyby same Malediwy, podobnie jak atole i rafy koralowe w ogóle, a w konsekwencji nie byłoby tych wszystkich ryb, nie byłoby mnie ani Leni, bo z całą pewnością spotkałyśmy się właśnie za sprawą mikroorganizmów.

Widzisz to, Leni? Tutaj, prosto przed tobą.

Początkowo nie wie, na co powinna patrzeć, organizm, który wskazuję, nie od razu daje się rozpoznać jako koralowiec, nie należy do tych w kształcie drzewka o uspokajająco dziecinnej formie, czerwonych czerwienią bezwstydną i niemal didaskaliczną, właśnie taki kolor bowiem ma lakier, z którym Leni, mimo ukończonych przed pół rokiem stu lat, uparcie paraduje na paznokciach dłoni i stóp, co z kolei wcale nie jest już takie uspokajające, zwłaszcza że wygląda wręcz doskonale. Dziś rano, przed nurkowaniem, też pomalowała paznokcie. Siedziała na werandzie swojego bungalowu, nakładała lakier, rozprowadzała go pędzelkiem, dmuchała i podziwiała efekt z odpowiedniej odległości, bez reszty pochłonięta ową sekwencją gestów, a ja byłam tam, obserwowałam ją z ukrycia.

Wyciąga rękę i choć wielokrotnie zwracałam jej uwagę, żeby tego nie robiła – to zabronione, verboten, koralowiec jest niezwykle delikatny, a poza tym dla pani to też niebezpieczne, Frau Leni, może się pani skaleczyć lub zaplątać – Frau Leni rzecz jasna robi po swojemu i go dotyka, a potem uśmiecha się do mnie, na ile to możliwe z automatem oddechowym w ustach, szuka zrozumienia, pokazuje palcami znak „OK” i pewnie kiedy już się wynurzymy, będzie się próbowała usprawiedliwiać, tak jak po poprzednich nurkowaniach, przykro mi, powie, po prostu musiałam się upewnić.

Że co?

Że to naprawdę koralowiec, moja droga.

Spiralny i nitkowaty, tkwi samotnie na środku pustej skalistej równiny, wyrasta z nicości, zwija się i skręca ku powierzchni, przypomina stalową sprężynę, wstążkę gimnastyczki lub DNA. Leni mu się przygląda, ja przyglądam się Leni, bo nawet tu, pod wodą, to ona interesuje mnie o wiele, wiele bardziej niż ten koralowiec, bardziej niż którykolwiek z mieszkańców rafy, niż wszystkie istoty żywe, o których czytałam w podręcznikach uniwersyteckich i które później oglądałam na własne oczy.

Teraz to ją badam.

I sądzę, że wiem, co wciąż ciągnie ją piętnaście metrów pod powierzchnię, tuż poza krawędź rafy przy wysepce Gangehi należącej do atolu Ari: chodzi o to, że tu, pod wodą – unter Wasser – rzeczy udają, że są czymś innym, niemal nigdy nie wydają się tym, czym są. Tak, myślę, że właśnie dlatego nurkuje. Wierzy, że ona też tak potrafi. Zresztą przecież pół życia spędziła w kamuflażu i może już w 1972 roku, podczas swojego nurkowego chrztu, mając siedemdziesiąt lat, wyczuła, że podwodne środowisko będzie jej idealnie pasowało, że w głębinach można się zamaskować jeszcze skuteczniej niż na lądzie. A rafa nadaje się do tego szczególnie dobrze. Tutaj ryby wyglądają jak wodorosty, wodorosty jak polipy, polipy jak skały, a skały to tak naprawdę nie skały, lecz formacje koralowe, a zatem istoty tak samo żywe jak my, jak ja i jak Leni.

Można dostać zawrotu głowy, taka nieokreśloność na dłuższą metę grozi mętlikiem. A jednak tylko tutaj, w tym świecie pozbawionym pewności, bez ciężaru i bez oparcia, płynąca u mojego boku ponadstuletnia płetwonurka odczuwa prawdziwy spokój.

Sama mi to powiedziała w dniu naszego pierwszego zejścia pod wodę, tydzień temu. Wkładałyśmy skafandry na dziobie dhoni, kiedy zwróciła się do mnie nieco niespodziewanie: dobrze mi pod wodą, myśli płyną wolniej, umysł oczyszcza się z nieprzyjemnych wspomnień.

Chciałam zapytać, o jakie wspomnienia chodzi, ale ugryzłam się w język. Dopiero się poznałyśmy, ledwie zebrałam dość sił, by ją przywitać, przedstawić się i uśmiechnąć, wszystko poszło dobrze, więc teraz muszę być cierpliwa, zaczekać na odpowiednią chwilę.

To pewnie przez to wrażenie zawieszenia w pustce, powiedziała Leni, gdy kapitan zredukował obroty silnika i dotarłyśmy już niemal w miejsce, gdzie pierwszy raz miałyśmy zanurkować razem, poza zewnętrznym pierścieniem rafy, Leni i ja same na środku oceanu.

A może, moja droga, chodzi o to powolne opadanie w głębinę, zanurzanie się w tajemnicze królestwo. W człowieku powoli uwalnia się wówczas nieoczekiwana radość. Kiedy jej zaznasz, znajdziesz się pod urokiem podwodnego świata. To swego rodzaju narkotyk, nie sądzisz?

Skinęłam głową, choć w gruncie rzeczy niepotrzebnie. Dziś już wiem, że jej pytania nie są prawdziwymi pytaniami, ale zwykłym wybiegiem retorycznym, mają przeciągnąć cię na jej stronę, są sztuczką, za sprawą której uwierzysz, że masz wpływ na tok rozumowania, choć w rzeczywistości to Leni apodyktycznie dzierży jego stery w dłoniach o świeżo pomalowanych paznokciach, to ona kieruje nim od początku do końca, a ty jesteś tylko i wyłącznie widzem.

Właśnie tak, moja droga, narkotyk, i zawsze jest jak za pierwszym razem. Bogactwo kształtów, kolorów i organizmów żywych: zupełnie jakby przy każdym nurkowaniu odkrywało się wszystko na nowo. Za każdym razem otwiera się przed tobą ten sam cud, ten sam sen na jawie, dobrze mówię?

Dobrze mówiłaś?

Nie wiem, to zależy od punktu widzenia. Niewątpliwie można się zgodzić z tym, co opowiadasz o nurkowaniu, i trudno pozostać obojętną wobec entuzjazmu, z jakim to mówisz. Tylko nie wiem, czy słowa, których używasz, są najwłaściwsze.

Zawsze miałaś fenomenalne wyczucie obrazu, jednak słowa nie są twoją najmocniejszą stroną. Kiedy kręcisz film lub kadrujesz zdjęcie, robisz to precyzyjnie, w nieomylnym, immanentnie twoim stylu – później musieli go naśladować nawet ci, którzy gardzili tobą jako człowiekiem, nazywali cię kurwą, nazistką lub jednym i drugim.

Ale kiedy się odzywasz, to już zupełnie co innego, często i chętnie uciekasz się do frazesów, korzystasz z wyświechtanych sformułowań, banał poganiasz banałem, sypiesz stwierdzeniami w rodzaju tego, że twoją ulubioną porą jest zachód słońca albo że ta wysepka to prawdziwy raj na ziemi. Jeśli chodzi o słowa, twój styl natychmiast staje się pretensjonalny albo wręcz – trzeba to sobie powiedzieć szczerze – kiczowaty.

Cóż, w końcu zatytułowałaś swój pierwszy album z podwodnymi fotografiami Ogrody koralowe. A niedawno, kiedy jakaś dziennikarka zapytała, na czym właściwie polega twój słynny zmysł estetyczny, odpowiedziałaś, że jako dziecko lubiłaś zrywać kolorowe kwiatki.

Nie powiedziałam tego Leni, w dniu naszego pierwszego wspólnego nurkowania nie powiedziałam żadnej z tych rzeczy, milczałam, kiedy kapitan gasił silnik dhoni, a ona nie przestawała opowiadać mi o niesamowitych spektaklach, o oszałamiających widokach, o absolutnej ciszy, jaka otacza cię pod wodą, chroniąc przed światem na powierzchni, usuwa wszelkie problemy i zmartwienia. A później, zupełnie znienacka, zaczęła recytować Heinego.

Thalatta! Thalatta!, wydeklamowała już w skafandrze i płetwach. Witajże mi, o wieczne morze, niechaj cię przywita z całego serca dziesięć tysięcy radosnych okrzyków¹.

Też znam ten wiersz, przeczytał mi go Axel, chłopak, z którym spotykałam się w studenckich czasach. Uznał, że ze względu na temat może mi się spodobać, i rzeczywiście tak było, skserowałam go sobie i nauczyłam się go na pamięć, a teraz siedziałam na typowej malediwskiej łódce i szeptem powtarzałam słowa, które opuszczały usta Leni.

Jak sny dzieciństwa błyska coś na chwiejnej płaszczyźnie twych fal, recytowała Leni, i wspomnienie mi znów opowiada o czerwonych krzakach koralu, o złotych rybkach, perłach i barwnych muszlach, które w głębinie swojej chowa twój przejrzysty, kryształowy dom – das klare Kristallhaus.

Leni zrobiła pauzę – efektowną niczym kolejna strofa Heinego – po czym przeszła do listy dolegliwości, które dręczą ją od wielu, wielu lat, a od których chwilowe wytchnienie znajduje wyłącznie w głębinie – dort unten – dość powiedzieć, że to lekarz zalecił jej nurkowanie. Nie wierzysz? Horst, powiedz jej, z łaski swojej.

Horst ma sześćdziesiąt lat, o czterdzieści mniej niż ona. Jest barczysty, wysoki i krzepki. Wywoływany do tablicy przez Leni – sygnałem jest zwykle pacnięcie wierzchem dłoni w jego biceps – zazwyczaj poprzestaje na skinieniu głową lub najwyżej udziela krótkich odpowiedzi okraszonych trudnym do zinterpretowania uśmiechem. Tylko w tych chwilach przypomina o swoim istnieniu. Powiedz jej, Horst, czyż to nie doktor Henkel zalecił mi nurkowanie? Pod wodą ból znika, nieprawdaż, Horst?

Horst skinął głową i uśmiechnął się, a ja po tygodniu obserwacji wciąż nie umiem odgadnąć, co ten uśmiech właściwie oznacza, podobnie jak wciąż nie wiem, czy to możliwe, żeby lekarz zalecił stulatce nurkowanie. Nie mam też pojęcia, jakież to konkretnie bóle mogą zniknąć pod wodą – z pewnością nie mój, bo ten tutaj, w głębinach, wcale się nie rozmywa, przeciwnie, mam wrażenie, że kiedy z nią pływam, staje się wręcz prawdziwszy, że pod wpływem ciśnienia tężeje, nabiera konkretniejszej formy, że obecność Leni usuwa czas, który minął od dnia, w którym ów ból się zrodził, od lata 1941 roku, dwadzieścia dwa lata przede mną, ten mój ból, wciąż żywy, żywy jak nigdy dotąd.

Tego rzecz jasna też jej nie powiedziałam. Wystarczało mi, że tak dużo do mnie mówiła, że zaczęła tak wcześnie, kiedy jeszcze nawet razem nie nurkowałyśmy. Coś w moim wyglądzie – doskonale wiedziałam co – musiało sprawić, że zaufała mi zdecydowanie szybciej, niż to było konieczne, kiedy siedziałyśmy na dziobie, a ona technicznie wciąż znajdowała się pod opieką kapitana, nie moją. Tu, w głębinach, siłą rzeczy musi mi zaufać, w jej wieku, niezależnie od zaleceń lekarza, samotne nurkowanie z butlą jest niedozwolone, a Horst, jej operator, który zawsze eskortował ją pod wodą, przeszedł niedawno operację ucha środkowego i nie może teraz wyrównywać ciśnienia, a co za tym idzie nurkować, więc pod powierzchnią jesteśmy tylko Leni, ja i milion ryb.

Piękny uśmiech losu, prezent niespodzianka. Mam na myśli zapalenie błędnika Horsta. Przecież chciałam tylko się z tobą spotkać, Leni, zobaczyć cię na żywo, przyjrzeć ci się z tak bliska jak nigdy wcześniej. Z pewnością nie oczekiwałam, że będę ci towarzyszyć pod wodą, zadowoliłabym się bardziej powierzchowną i powierzchniową znajomością. Ale widzisz, jakie życie bywa przewrotne? Ledwie tydzień temu nawet nie wiedziałaś o moim istnieniu, a teraz można powiedzieć, że nasz związek jest głęboki, i to wymiernie: w tej chwili na osiemnaście metrów. A wszystko dzięki zawrotom głowy Horsta. Cóż zrobić, szepnęłaś, gdy byłyśmy na łódce – ściszyłaś głos, żeby cię nie usłyszał – ma już swoje lata, doskwierają mu różne drobne dolegliwości. Po czym dźwignęłaś swoją butlę oraz swoje niemal sto jeden lat i dałaś nurka.

Horst czeka na nasz powrót na powierzchni, cierpliwy i niewzruszony, gotów przywitać nas nieprzeniknionym uśmiechem. Pomaga ci wciągnąć się po drabince, zdjąć skafander, narzuca ci na ramiona błękitny szlafrok – pod kolor kostiumu – wyciera cię i suszy ci włosy, ale zaraz go odtrącasz i odsuwasz się, bo przestępujesz już z nogi na nogę i, wciąż ociekając wodą, zaczynasz manipulować przy wyświetlaczu podwodnego aparatu, chcesz natychmiast pokazać mu zdjęcia, które zrobiłaś przed chwilą, nie możesz czekać ani sekundy dłużej. Cała cierpliwość, jaką została obdzielona ta para, spoczywa na barkach Horsta. Leni mówi, a on słucha, ona gestykuluje, a on się uśmiecha, ona wydaje dyspozycje, a on je wykonuje.

Wieczorem po naszym pierwszym nurkowaniu, w restauracji, Leni zrobiła do Horsta ten gest, który później nauczyłam się tak dobrze rozpoznawać, a on zaproponował, żebym dołączyła do nich w strefie przeznaczonej dla gości, na tarasie z widokiem na lagunę. Dla nas, ludzi z obsługi, przeznaczony był długi stół przy drzwiach kuchennych. Szłam za Horstem, próbując zamaskować zaskoczenie, zastanawiałam się, dlaczego Leni chce mieć mnie przy sobie. Czy to możliwe, że coś wyczuła? Przecież byłam ostrożna, zachowywałam się profesjonalnie, chyba niczym się nie zdradziłam. Nie, nic nie zauważyła, nie mogła. To na pewno zwykła uprzejmość, sposób na wyrażenie uznania za pracę, którą wykonałam i którą miałam wykonywać przez kilka najbliższych dni. Kiedy dotarliśmy do ich stolika ozdobionego kompozycją z kwiatów hibiskusa i świec, Horst odsunął krzesło, a ja usiadłam naprzeciwko Leni.

Przez niemal całą kolację rozmawiali o filtrach fotograficznych. Dowiedziałam się, że Horst jest zwolennikiem filtrów czerwonych, odpowiedniejszych do wód z dominującym błękitem, a zatem wierniej oddających rzeczywistą kolorystykę, podczas gdy Leni preferuje filtry magenta, które z kolei są bardziej wskazane w wodach z dominującą zielenią. Leni uważa jednak, że magenta sprawia, że zdjęcie staje się bardziej ekspresyjne, lepiej oddaje emocje – one też są rzeczywiste, mój drogi Horście – człowieka, który oglądał ryby na żywo, tak jak Leni i ja oglądamy je teraz, czekając na pojawienie się diabłów morskich.

Dyskutowali o filtrach z rosnącym zaangażowaniem, aż w końcu uznałam, że o mnie zapomnieli, na co w głębi duszy liczyłam, bo chciałam móc obserwować ich bez skrępowania. W całej rozmowie uderzyła mnie nie tyle pasja, z jaką podchodzili do fotografii, ile niemal całkowity brak zainteresowania tym, co one przedstawiały. Kiedy ich słuchałam, szczególnie Leni, odnosiłam wrażenie, że ryby, meduzy, strzykwy i ślimaki nagoskrzelne istnieją wyłącznie po to, żeby mogła robić im zdjęcia. Faktycznie, kiedy się nie zjawiają, kiedy jakaś ośmiornica, jakiś granik lub murena nie siedzą w jamie, w której spodziewałyśmy się je znaleźć, Leni czuje się osobiście dotknięta, denerwuje się, robi dłonią gest, jakby coś odpychała. Dla niej to zapewne niewybaczalny afront – wystawiona przez ośmiornicę, ona, która fotografowała Andy’ego Warhola i Micka Jaggera.

Kiedy natomiast ośmiornica jest i pozwala się sfotografować, staje się przedmiotem, który sam w sobie nijak się do niczego nie nadaje i trzeba go podkręcić albo w postprodukcji, albo tu i teraz za pomocą jednego z ulubionych magentowych filtrów Leni, które później na pokładzie pozwolą Horstowi zobaczyć wszystkie odcienie pigmentacji skóry, marmurkowe szarości macek, różowawą biel przyssawek, oddając owo wrażenie elastyczności i wiotkości, jakie sprawiają unoszące się w wodzie ośmiornice – właśnie dlatego tak lubię magentowe filtry, Horst, i właśnie dlatego ty też powinieneś je lubić.

Przypomnieli sobie o mnie na sam koniec, kiedy już wstawali od stołu i trzeba było umówić się na drugie nurkowanie, które miało się odbyć nie nazajutrz, lecz dopiero za dwa dni. Leni potrzebuje odsapnąć, szepnął Horst, kiedy szukała czegoś w torebce. Podszedł tak blisko, że musnął moją dłoń – odniosłam wrażenie, że zrobił to specjalnie. Później, wciąż ściszonym głosem, mówiąc mi niemal prosto do ucha, dodał, że między kolejnymi zejściami pod wodę musi upłynąć przynajmniej czterdzieści osiem godzin. Na koniec, rzecz jasna, uśmiechnął się do mnie.

Dlaczego to zrobił? Dlaczego szeptem? Chciał być delikatny w stosunku do Leni czy chodziło o coś więcej?

W każdym razie dla mnie najbardziej liczyło się to, że zanurkujemy z Leni jeszcze dwa razy, łącznie trzy, czyli połowę tego, co zakładałam, musiałam więc jak najlepiej wykorzystać czas, który dostałam w tak ograniczonej ilości. Nie będę już mogła trzymać się z boku, licząc na to, że coś zrozumiem, tak jak podczas kolacji, trzeba przejąć inicjatywę i poprowadzić grę, myślałam, kiedy się żegnaliśmy.

Horst życzył mi dobrej nocy, a Leni pogłaskała mnie po policzku i to było tak, jakby w tym miejscu oparzyło mnie słońce. Przez całą noc paliła mnie skóra, nie zmrużyłam oka, zastanawiając się, jak zareagowałaby moja matka, gdyby się dowiedziała, że pewnego dnia – 13 marca 2003 roku – Leni Riefenstahl pogłaszcze mnie po policzku gestem, jakim się głaszcze wnuczkę, bo to właśnie się stało, już pierwszego wieczoru Leni dotknęła mnie dokładnie tak, jak nieco wcześniej dotknęła spiralnego koralowca, z tą samą dezynwolturą i tą samą pewnością, że może sobie na to pozwolić. Przepraszam, mamo, wybacz, po prostu nie zdołałam tego uniknąć.

Bała się, że się zgubię.

Kiedy myślę o dzieciństwie, jednym z uczuć, które pamiętam najwyraźniej, jest wieczna obawa mojej matki, że gdzieś się zabłąkam.

Wśród tłumu natychmiast łapała mnie za rękę. Patrz, powiedziała na Getreidegasse, to dom Mozarta. A ponieważ była to bardzo uczęszczana ulica, te dwie sprawy splotły się w moich wspomnieniach na zawsze: Mozart, który urodził się w tamtym domu, i mama łapiąca mnie za rękę.

Domyślam się, że każda matka to czuje. Lęk, że twoje dziecko zawieruszy się na zawsze wśród tłumu, jest zupełnie naturalny. Ale w sposobie, w jaki odczuwała go moja matka, było coś szczególnego, pewien rodzaj gwałtowności, której nie umiem sobie wytłumaczyć od czasów dzieciństwa.

To nie była jej jedyna fobia. Miała ich wiele, a wszystkie dotyczyły mnie. Że za mało jem. Że mam chore serce jak wujek Matthias, którego nigdy nie poznałam i o którym przez wiele lat wiedziałam tylko tyle, że miał chore serce. Że będę się czuła inna niż pozostałe dzieci, Sinti czy gadziowie, nieważne, kim były, bo one wszystkie miały rodzinę, a ja tylko ją jedną. Że stanie mi się coś złego, kiedy będę w żłobku, później w szkole, wreszcie na uniwersytecie, w każdym razie z dala od niej i poza jej zasięgiem. Kiedy zaczęłam nurkować – że pod wodą zdarzy mi się wypadek. Albo właśnie że zgubię się wśród mrowia ludzi na ulicach i placach Salzburga. Bała się, że stanie się coś takiego, a ona nigdy więcej mnie nie zobaczy.

Miałyśmy nasz własny sposób trzymania się za ręce, ja zamykałam pięść, a ona otaczała ją dłonią, jak w grze papier, kamień, nożyce, kiedy papier pokonuje kamień. Mama palcami wysyłała mi sygnały, dwa krótkie uściski, które rozpoznawałam i na które odpowiadałam uśmiechem. To była zaszyfrowana wiadomość, oznaczała, że nikt nie trzyma się za ręce tak jak my. Że jesteśmy wyjątkowe i że nasza więź też zawsze taka była, od samego początku. Mama opowiadała, że miałam przyjść na świat na początku listopada, ale pewnej nocy w połowie października przyśniło jej się, że urodziła piękną dziewczynkę. I rzeczywiście, następnego dnia odeszły jej wody, a o północy pokazałam się z zaciśniętą pięścią przy czole. Kiedy lekarze położyli jej na piersi córeczkę, pierwsze, co zrobiła, to ujęła w dłoń tę maleńką piąstkę, którą wciąż zaciskałam, płacząc. Później, zgodnie z tradycją swego ludu, pochyliła się nad moim uchem i wyszeptała moje imię.

Miałyśmy jeszcze inny sposób, żeby się nie zgubić. Moja matka wydawała z siebie pewien dźwięk, coś jak zasysanie powietrza, zew, który potrafiłam wychwycić nawet z dużej odległości. Jeśli na przykład byłyśmy w parku i bawiłam się z dziećmi, gdy tylko słyszałam ten odwrócony gwizd, przerywałam zabawę i rozglądałam się dokoła tak długo, aż napotkałam jej spojrzenie. Zupełnie jakby potrafiła ustami stworzyć słup powietrza, którym mnie do siebie przyciągała, nurt, któremu po prostu mogłam dać się ponieść. Chodź, wołała mnie gestem, pora wracać. A czasem niczego ode mnie nie chciała, jedynie żebym się odwróciła w jej stronę, żebym zawsze wiedziała, gdzie jest. Najwspanialsze było to, że inne dzieci nie reagowały na jej wezwanie, nic nie wskazywało na to, że w ogóle je słyszały. Ja natomiast przerywałam to, co akurat robiłam, zupełnie jakby sygnał dźwiękowy mojej mamy poruszał się po częstotliwościach niedostępnych dla nikogo na świecie oprócz mnie.

Ale w przeciwieństwie do sposobu, w jaki trzymałyśmy się za ręce, ten zew nie był wyłącznie nasz. Moja matka nie wynalazła go, lecz odziedziczyła. Juliana, jej matka, a moja babcia, wykorzystywała go, by porozumiewać się na odległość z nią i z jej rodzeństwem, z chorym na serce wujkiem Matthiasem, z wujkiem Willim i z ciotką Agathe, o których nie wiedziałam nic oprócz tego, jak się nazywali i że też znali zew, którego brzmienie sprawiało, że podczas zabawy w parku podnosiłam głowę, żeby zlokalizować matkę. Później odkryłam, gdzie moja babcia, której nigdy nie poznałam, wypracowała ten patent: w miejscu, gdzie stłoczono wielu ludzi – o wiele więcej niż pod domem Mozarta – więc ryzyko zgubienia się na zawsze było rzeczywiste, nie chodziło o jeden z tych momentów przestrachu, który bez powodu ogarnia nas w codziennym życiu. Tam, w środku, oddalenie się choćby na krótką chwilę mogło słono kosztować, należało więc za wszelką cenę tego unikać i trzymać dzieci w zasięgu głosu, tak żeby w każdej chwili mogły usłyszeć wezwanie matki.

Teraz, gdy jestem z tobą pod wodą, Leni, nie mogę pozbyć się myśli o tym, jak bardzo nasz oddech przypomina ten zew; on też jest zassaniem powietrza, po którym natychmiast następuje gulgot bąbli, później kolejne zassanie powietrza i kolejne bąble, i tak dalej, aż do momentu, kiedy powietrza do wdychania i wydychania już nie ma.

Tymczasem popłynęłaś dalej, a ja podążyłam za tobą, sprawdziłam manometr – zostało sto pięćdziesiąt atmosfer, mniej więcej pięćdziesiąt minut ostatniego nurkowania z Frau Leni – i właśnie natknęłyśmy się na przezroczystą rybkę poruszającą się po dnie, widać tylko jej kręgosłup, wygląda jak swoje własne prześwietlenie. To pewnie postlarwa ryby-chirurga, już nie noworodek, jeszcze nie dorosły.

Leni obserwuje go, omal wstrzymując dech, a ja obserwuję ją, patrzę na jej plecy, nie zdaje sobie sprawy, że jest obserwowana. A może zdaje sobie sprawę, ale nic sobie z tego nie robi; uważa mnie za równie niezbędną co niegroźną, dla niej jestem tylko „dziewczyną od ryb”, jak mnie określiła przed dwoma dniami na werandzie swojego bungalowu, po prostu biolożką morską, dzięki której wciąż może sobie pozwolić na zejście piętnaście metrów pod powierzchnię i robienie swoich oszałamiających podwodnych zdjęć.

To prawda, Leni. To prawda, że jestem biolożką, że znam rafę wokół Gangehi i rybie kryjówki. To wszystko prawda, ale niecała, jest bowiem wiele rzeczy, o których wciąż nie masz pojęcia. Wiesz, że jeszcze trzy miesiące temu byłam na innym atolu, też na Malediwach, na wysepce oddalonej o dziewięćdziesiąt mil morskich od Gangehi, ale nie wiesz, że przeniosłam się tutaj specjalnie, kiedy dowiedziałam się, że przylecisz. Myślisz, że to przypadek nas ze sobą zetknął, a to byłam ja. Nie możesz też wiedzieć, że kiedy się okazało, że będziesz potrzebować podwodnego przewodnika, natychmiast się zgłosiłam – mogę się tym zająć, rzuciłam do divemasterów, nic mnie to nie kosztuje, poza tym mówię w jej języku.

Wiesz, że nazywam się Martha, jak główna bohaterka twojej Doliny, którą sama zagrałaś ponad pół wieku temu; kiedy ci się przedstawiłam, aż drgnęłaś, zauważyłam to, nie myśl sobie. Po tylu latach to imię wciąż robi na tobie wrażenie, ale nawet sobie nie wyobrażasz, że mama nadała mi je właśnie przez Dolinę, nie ma szans. Nie możesz też wiedzieć, kim była, a zresztą nawet gdybyś wiedziała, wcale nie jest powiedziane, że cokolwiek byś pamiętała.

Wiesz, dokąd płyniemy, bo tak jak podczas poprzednich dwóch nurkowań wskazuję ci kierunek gestami – tam, głębiej, nad połać miękkich koralowców, ku niższej partii dna, gdzie czasem przebywają manty – ale nie wiesz, skąd pochodzę, nie masz pojęcia, kim tak naprawdę jestem, wierzysz, że możesz się zakamuflować, ale nawet przez myśl ci nie przejdzie, że ja też to potrafię, więc płyniemy razem, Leni, ja wiem o tobie wszystko, a ty niczego nawet nie podejrzewasz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: