- W empik go
W walce ze Złotym Smokiem - ebook
W walce ze Złotym Smokiem - ebook
Bohaterem powieści „W walce ze Złotym Smokiem” Włodzimierza Bełcikowskiego jest William Talmes – parapsycholog o nieoczekiwanych mocach. Wykorzystuje on swoje zdolności do pomocy ludziom w sytuacjach, w których wszystkie tradycyjne naukowe metody zawodzą. Tym razem poszukuje sprawcy porywania i morderstwa najbliższych osób z rodziny Samuela Fairlowe’a, którym szybko okażą się fanatyczni wyznawcy Złotego Smoka.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-919-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddając niniejsze dziełko na sąd szerszej publiczności, wyrażam jedno życzenie i chciałbym być zrozumiany. Myślę, że nie stanie się tak, aby zewnętrzna szata sensacji, w którą ubrałem myśl swoją gwoli tym snadniejszego jej spopularyzowania, przesłoniła przed oczyma ludzi, umiejących patrzyć głębiej, istotę rzeczy.
Uważam, że temat tu poruszony jest pierwszorzędnej wagi. Zalewają nas fale płytkiego egoizmu, użycie staje się wyłącznym celem istnienia, z innej znów strony codzienna walka o byt staje się coraz bardziej wyczerpująca, zażarta i bezwzględna. Ogrom wrogich potęg planowo i wyrafinowanie pracuje na zgubę naszej państwowości. W tych warunkach, przeświadczenie o niewyczerpanych możliwościach ducha ludzkiego, odczucie go w sobie, szacunek dla swego Ja, wiara w swoje siły, oderwanie się, o ile tylko to jest możliwe, od rzeczy poziomych, dążenie do wzniesienia się wyżej – jedynie może uzbroić nas należycie do walki i do zwycięstwa.
Rozwój duchowy wtedy tylko jest możliwy, kiedy się widzi przed sobą ideał-absolut. Nie widząc przed sobą gwiazdy przewodniej, człowiek błądzi, pada i nurza się w błocie. To są rzeczy ogólnie wiadome, przytaczam je tu w celu uniknięcia nieporozumień, które mogłoby wywołać parę dygresji w niniejszej powiastce. Jeżeliby ktokolwiek chciał z nich wywnioskować, że występuję przeciwko nauce i jej zasłużonym pracownikom, zarzut ten byłby takim samym dowodem niewyczucia mojej myśli jak przypuszczenie, że dążę do wzbudzenia niezdrowej sensacji. Tych parę zdań jest jedynie protestem przeciwko zbyt szerokiemu, a niedostatecznie przemyślanemu stosowaniu niektórych teorii nauk ścisłych, i zaznaczeniem niebezpieczeństwa, jakie niesie w sobie przenikanie pewnych pojęć, powierzchownie ujętych, a nawet tylko wyrażeń, w sferę etyki.
Być może, że znalazłyby się poważne zarzuty przeciwko zbyt fanatycznym popularyzatorom tych teorii. Nie jest tu jednak odpowiednie miejsce do poruszania tych spraw, mogę tu wyrazić tylko moje przekonanie, że więcej się zasłuży ludzkości ten, kto będzie propagował idee absolutu.
Tymi paru uwagami pragnąłbym osłonić swego „Złotego Smoka”, aby nie został powtórnie zdematerializowany przez surową a nieprzychylną krytykę. Co zaś do samej sprawy dematerializacji i innych poruszonych tu kwestii, co do „prawdopodobieństwa” tego, co się tu opisuje – odsyłam tych, kogo to głębiej zainteresuje, do literatury specjalnej.
AUTORTajemnica pokoju nr 17
Zdziwił mnie niezmiernie wyraz spokoju na twarzy i w całej postaci Williama Talmesa, człowieka, którego z dumą mogę nazwać moim przyjacielem, skoro wpadając doń jak bomba o godzinie wpół do ósmej z rana, zastałem go najspokojniej golącego się przy swej eleganckiej gotowalni. Czyżby o niczym jeszcze nie wiedział? On? To rzecz niemożliwa!
– Dzień dobry, Jacksonie – rzekł, zwracając do mnie twarz swą namydloną – widzę, że czytanie na czczo dzienników nie zawsze ci służy. Siadaj, proszę ciebie.
Zawstydziłem się nieco, gdyż rzeczywiście mój wygląd zbulwersowany i plik gazet porannych w ręku musiały sprawiać wrażenie komiczne. Złożyłem dzienniki na stole, przejrzałem się nieznacznie w wielkim lustrze umieszczonym nad gotowalnią mojego przyjaciela, poprawiłem włosy i krawat, siadłem w fotelu, wyciągając nogi przed siebie, i zapaliłem papierosa.
– Jak ci się spało? – rzekłem, aby ukryć swe zmieszanie.
– Dziękuję ci, nieźle – odparł Talmes, goląc sią dalej – tylko nad ranem ten utrapiony telefon zaczął mi przeszkadzać, więc wreszcie byłem zmuszony zdjąć słuchawkę.
Rzeczywiście nie pomyślałem o tym. William Talmes nie potrzebował dzienników, aby się dowiadywać o wypadkach, które za chwile zelektryzują cały Donlon, a za kilka godzin świat cywilizowany, jak długi i szeroki. Słuchawka telefoniczna leżała na stole obok aparatu. Niemniej niewytłumaczony pozostawał spokój mego przyjaciela. W ciągu jednej nocy, paru godzin właściwie, sześć największych hoteli donlońskich ograbionych doszczętnie. Miliardy zrabowane! I wszędzie jedna i ta sama ręka, ten sam sposób działania! To przecież powinno by chyba obudzić w sławnym detektywie jego zwykłą energię i chęć czynu.
– To bardzo pospolita historia – rzekł Talmes, jakby odpowiadając mym myślom – i gdybyśmy tylko mieli lepiej zorganizowaną policję samochodową...
Tu przerwał sam sobie, jak to często czynił, pociągnął kilka razy brzytwą po podbródku, naciągając jednocześnie skórę, po czym rzekł:
– Każ podać śniadanie, Jacksonie, i zatelefonuj do garażu, aby za dwadzieścia minut przysłano mi auto. Wykonałem jego polecenie i po chwili siedzieliśmy naprzeciw siebie, tłukąc skorupki jajek na miękko. Byłem nieco nadąsany, że Talmes zlekceważył sprawę, która mnie tak przejęła. Ale chcąc okazać, że mnie to nic nie obchodzi, zacząłem mówić o czymś innym.
– Nie miej mi za złe, Jacksonie – przerwał mi Talmes – że ostudziłem twój zapał do tej sprawy. Uczyniłem to dlatego, że chcę ci zaproponować, abyś mi towarzyszył w innej sprawie, nierównie ciekawszej. Czy się zgadzasz?
Zadziwił mnie. Cóż jeszcze zaszło? Wczorajszego wieczoru nie miał jeszcze żadnego projektu.
– Z miłą chęcią – odrzekłem – ale nie wiem, o czym mówisz, Williamie.
– Jak to nie wiesz? O czymże więc piszą twoje dzienniki? Mam na myśli sprawę panny Mary Fairlowe.
Usłyszawszy to nazwisko, przypomniałem sobie, że w jednym z dzienników była wzmianka bardzo pobieżna, po szczegółowym opisie ograbionych hoteli i numerów, wyliczeniu sum zrabowanych pieniędzy i kosztowności, że z hotelu Flower Palace zniknęła w tym samym czasie panna Mary Fairlowe zajmująca wraz ze swoją ciotką od kilku dni pokój numer 17.
– Przecież nie chciałeś się tym zająć – wybąknąłem.
– Ależ, Jacksonie – wyrzekł łagodnie Talmes – przełknij no kieliszek tej pestkówki i chciej lepiej uważać na moje słowa. Powiadam przecie wyraźnie, że szukać złota i brylantów nie będę, od tego jest policja, która w tym wypadku powinna chyba dać sobie radę. Co innego ta dziewczyna. Mam przeświadczenie, że bez naszej pomocy – zginie!
Poczułem się dumnym z tego: naszej. Ale wnet spotkała mnie kara. Głosem pewnym wyrzekłem:
– Ależ skoro znajdą tych bandytów, znajdą i dziewczynę.
– Tak sądzisz? – odparł Talmes, a w głosie jego wyczułem wyraźną ironię. – Czy jesteś tego pewien, że nie wypadnie szukać innych?
W tej chwili na rogu ulicy odezwała się trąbka samochodu. Aby pokryć zmieszanie, wyrzekłem:
– Otóż i auto zajeżdża po ciebie.
– Nie – odrzekł Talmes, powstając – czyż do tej pory nie zwróciłeś uwagi, że mój rolls-royce ma sygnał elektryczny? Przejdźmy do drugiego pokoju. Jeżeli się nie mylę, to będzie ta wizyta, której się spodziewam. Dziewczyna przecie musi mieć jakiego krewnego. Przyznaję, że odczułem pewne złośliwe ukontentowanie, gdyż wydało mi się, że auto przejechało dalej. Ale nie, teraz słychać wyraźnie, że samochód zatrzymał się przed bramą naszego domu.
Byliśmy już w przyległym gabinecie, w którym Talmes zwykle przyjmował klientów.
Spojrzałem z podziwem na tego człowieka. Widać było, że nie wątpi, iż za chwilę wejdzie tu gość niezapowiedziany, a którego przybycia był pewien. Może już naprzód wiedział, co odeń usłyszy.
Rozległ się dzwonek. Talmes nacisnął guzik otwierający automatycznie drzwi wejściowe. Do tej czynności nie używał służącego. Słychać było, jak ktoś wszedł do przedpokoju, po czym drzwi automatycznie się zamknęły, a umieszczony na półeczce w przedpokoju elektrofon odezwał się dźwięcznie do gościa:
– Proszę wejść!
Talmes już spieszył na spotkanie. Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się mężczyzna w starszym już wieku, ubrany bez zarzutu, ale skromnie. Twarz przybyłego zdradzała żywy niepokój.
– Czy mam honor widzieć przed sobą pana Williama Talmesa? – zapytał gość gorączkowo.
– Jestem do usług – odparł Talmes.
– Samuel Fairlowe z Huntington – przedstawił się przybyły, po czym Talmes przedstawił mnie z kolei i wszyscy trzej zasiedliśmy dokoła okrągłego stołu zajmującego środek pokoju. Talmes spojrzał na swego gościa, który, widocznie wzruszony, szukał słów do zaczęcia swej przemowy, potem na zegar stojący na kominku, który wskazywał godzinę ósmą bez pięciu minut, i rzekł szybko.
– Panie, czas jest drogi. Pozwoli pan, że ja będę zapytywał, to będzie prędzej. Przybywa pan w sprawie swej córki?
– Tak jest, Mary...
– W jakim celu przybyła córka pańska do Donlonu?
– Miała zamiar wstąpienia do konserwatorium i właśnie na dziś wezwała mnie telegraficznie, gdyż miał się odbyć wstępny egzamin, na którym chciała, abym ja był obecnym. Przyjechałem rano do Flower Palace, i...
– Czy córka pańska miała tu znajomych, krewnych, narzeczonego, starającego się?
– Ma narzeczonego, właśnie o nim chciałem panu...
– Jego nazwisko i adres?
– John Brown, ulica Blue Street 201.
Talmes już był przy telefonie. W tej chwili odezwał się na ulicy sygnał rolls-royce’a, a zegar wydzwaniał godzinę ósmą.
– Hallo, centrala, proszę 201, ulica Blue Street. Portier domu? Proszę wezwać pana Johna Brown!
Przypomniało mi się w tej chwili, że przyjaciel mój często mawiał, iż gdybyśmy mieli policję tak dobrą, jak nasze telefony, nie miałby wówczas nic do roboty. W samej rzeczy, u nas bez trudu można się było rozmówić z każdą osobą znajdującą się w mieście i bliższej prowincji. Stojąc opodal niedaleko, słyszałem wyraźnie w słuchawce odpowiedź portiera:
– Pan Brown wyszedł wczoraj, do tej pory nie wrócił.
Talmes rzucił słuchawkę i zwrócił się do nas. Na twarzy jego malował się znany mi dobrze wyraz stalowej energii czynu.
– Pańska córka jest w poważnym niebezpieczeństwie! – rzekł, a w głosie jego brzmiały dźwięki spiżu. – Czy dajesz mi pan pełnomocnictwo, abym ją ratował?
– Ależ o to chciałem pana prosić...
– Nie ma ani sekundy do stracenia! Jedziemy, Jacksonie!
Za chwilę siedzieliśmy w rolls-roysie i pędziliśmy z szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę do Flower Palace. Pan Samuel Fairlowe został pożegnany przez nas szybkim uściśnięciem dłoni i zauważyłem, wsiadając do samochodu, iż wyglądał jakby nieco osłupiały i nie mógł od razu się zdecydować wsiąść do swego taxi. Zdarzało się czasem mojemu przyjacielowi oszałamiać cokolwiek ludzi nieprzywykłych do obcowania z nim.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.