- W empik go
W więzach - ebook
W więzach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa.
nakładem księgarni
Teodora Paprockiego i S-ki.
41.Nowy-Świat 41.
1897.
Дозволено Цензурою,Варшава, 10 Марта 1897 г.
Wśród ulic jednego z naszych miast gubernialnych, niezwykłe panowało życie. Hotele, pustką świecące zazwyczaj, przepełnione były; od sal restauracyjnych, aż do ostatniepo strychem pokoiku, służba uwijała się, licząc na sute napiwki, na chodnikach zaś, stanowiących istną giełdę żydowską, napotykałeś co chwila, obok zwykłych chałatowych postaci, ogorzałe lica, o wąsie sumiastym i pańskich, pewnych siebie ruchach.
Liczny zjazd obywatelski w jesiennej, nie sprzyjającej temu porze, musiał być wywołany, ważną jakąś przyczyną. Ani przecież jarmark wełniany, ani wybory do Towarzystwa nie usprawiedliwiały go obecnie. Zresztą, twarze zbierającej się w grupy i rozprawiającej półgłosem szlachty, nosiły na sobie wyraz gorączkowego zaciekawienia i smutku zarazem. Niezwykły bo też i wstrząsający sprowadził ją tu wypadek. Przed kratkami Sądu Okręgowego rozgrywała się głośna sprawa o zabójstwo, na ławie oskarżonych zaś, zasiadał jeden z bogatszych właścicieli ziemskich.
Krwawy dramat wśród klasy ludzi zamożnych i inteligentnych, oparty, nie na chęci zysku, lecz na psychicznych czysto czynnikach, budzi zwykle żywsze zajęcie. Tu, wypadek ten silniej oddziaływał na zebranych, iż zbrodni dopuścił się współobywatel ich, druh i towarzysz, którego znając od lat dziecięcych, cenić przywykli.
Zawezwany w dniu tym do X., zostałem natychmiast, jako prawnik i krewny podsądnego, wtajemniczony w wir całej sprawy, oraz powiadomiony o najdrobniejszych jej szczegółach.
Młody i bogaty Stanisław Gorycki, niezadowolony z obszernych włości, jakie mu ojciec pozostawił w spuściźnie, postanowił, bądź co bądź, ożenić się świetnie. Forsowne gonienie za posagiem, w człowieku, który i tak posiadał dość złota, raziło nieco wszystkich, tembardziej, iż Gorycki z materyalistycznych swych poglądów, żadnej nie robił tajemnicy. Szlachetniejsze uczucia, miłość i wzajemna sympatya, były to według niego mrzonki, dobre w książkach tylko, rodzina zaś, nie na romansach, lecz na niezbitej podstawie pieniężnej gruntowaną być winna.
Zapatrywania te, jawnie i z pewną cyniczną szczerością głoszone, miały to dobrego, iż nie pozostawiając przyszłej żonie jego żadnych złudzeń, pozwalały należycie ocenić człowieka. Zarówno zaś bezprzykładna otwartość, jak dwieście włók pysznego czarnoziemu, musiały działać bardzo dodatnio, nie szukając bowiem daleko, pan Stanisław pozyskał wkrótce rękę jednej z bogatych dziedziczek, której obszerny majątek dał się doskonale połączyć z pobliskim jego kluczem.
Wprawdzie szeptano, iż panna zajęta jest kim innym, że dla widoków materyalnych idzie jedynie za niego; wprawdzie opowiadano dużo o kokieteryi jej i gonieniu za złotem, w czem miała zupełnie dorównywać przyszłemu mężowi, ale Gorycki nie zważał na podobne drobnostki. Szukał "partyi" i partyę znalazł; to mu wystarczało. Co zaś myślą o nim ludzie, lub co czuje narzeczona, mniej go już obchodziło. Zresztą, znając swoją wartość materyalną, nie wątpił, iż każda panna dumną być musi z jego wyboru, piękność zaś przyszłej żony, chłód jej i głośna zalotność, pochlebiały mu tylko.
Skojarzonej wśród takich warunków parze ludzie nie rokowali zbytniego szczęścia i, w rzeczy samej, nowożeńcy nie zaznali go wcale. Majątki połączyły się wprawdzie, stanowiąc wielki klucz w najpyszniejszej położony glebie, serca jednak i dusze obce sobie zostały. Młoda pani, która po to schyliła główkę pod jarzmo hymenu, by większą pozyskać swobodę, tęskniła ciągle do uciech stolicy i świetnych miejsc kąpielowych. Gorycki zbyt praktyczny, jak mówiono, aby zadawalniać kosztowne zachcianki żony, silną dłonią chciał wolę swoję na każdym przeprowadzać kroku. Obok dużych fortun zjednoczyły się dwa charaktery nieugięte, porywcze, których nie łagodził najlżejszy promień wzajemnego uczucia. Przy ograniczonych warunkach majątkowych, bolesne starcia byłyby nieuniknione; wobec dostatków, rzadko wprawdzie przychodziło do jawnych utarczek, głucha jednak, podjazdowa walka istnieć nie przestawała. Czarne oczy pani przybierały najczęściej, wobec męża, zimny, wyzywający wyraz, na ustach pana, sarkastyczny zazwyczaj błądził uśmiech.
Troszkę wyrozumienia i uległości z jej strony, iskra uczucia w jego sercu, a lody te prysnęłyby zapewne, ratując dwa życia, łamiące się dobrowolnie. Gorycki jednak nie mógł zapomnieć, iż żona w pierwszej poślubnej rozmowie, bryzgnęła mu w oczy zarzutem, że jako łowiec na posagi, majątek jej pragnął zagarnąć tylko. Pani Izabela zaś; nie zdolną była przebaczyć, że mąż obelgę tę zniósł zimno, a nawet potwierdził, dowodząc, iż o serce jej nie miał zamiaru ubiegać się wcale, bo wie, że oddawszy je ubogiemu kuzynowi, nie miała dość mocy, by wraz z uczuciem połączyć i rękę. Spekulowała na jego majątek, więc i jemu wolno było uczynić to samo; a teraz pozostaje im tylko spożywać owoce własnej zabiegliwości.
Chłód i szyderstwo były bronią, rozdzielającą ich na zawsze; a jednak, jakby za zobopólną zgodą, równomiernie używali ich oboje. W sąsiedztwie szeptano po cichu, iż trafiła kosa na kamień, że zdobyte krocie mogą niestrawnym dla młodej pary stać się kąskiem. Państwo Goryccy jednakże zbyt byli dobrze wychowani i taktowni, by wobec osób trzecich okazywać jawnie rzeczywisty stan swych uczuć. Wprawdzie niechęć i oziębłość nie dały się ukryć zupełnie, ale wiadoma rzecz, że staroświeckie czułości wyszły oddawna z mody, a ludzie tak wielkiej fortuny mieli prawo nadawać sobie tonów nieco.
Z biegiem czasu wreszcie, przestano się mieszać w domowe ich sprawy, podziwiając tylko hojność w przyjęciach, wyborne urządzenie domu, świetne tualety pani i zimną, coraz bardziej posągową jej piękność. Zewnętrzne więc warunki ułożyły się jak najlepiej, na tym najlepszym ze światów, jeżeli zaś, pomimo tych pozorów, w sercu młodej pary wrzała niekiedy burza uczuć, jeżeli przychodziła chwila tęsknoty za spojrzeniem tkliwem i słowem serdecznem, zbyt dumni byli oboje, by zdradzić słabość podobną. Wszak mrzonki te śmiesznością zwali, od śmieszności zaś trzeba się umieć chronić przedewszystkiem. Wprawdzie wśród długich, samotnie spędzanych wieczorów, jedno wyciągnięcie dłoni, byłoby ich zbliżyło na zawsze, ale kto pierwszy miał się tu upokorzyć? Hartując przeciw słabości własne serce, Gorycki powtarzał sobie, iż żona nazwała go nikczemnym łowcem na posagi; pani znów przypominała sobie z goryczą brutalne zapewnienie męża, iż miłości jej wcale nie potrzebuje, i starać się o nią zupełnie nie myślał.
Przepaść też dzieląca ich wzrastała coraz bardziej, aż wywzajemniając się mężowi za szukanie po za domem rozrywek, pani Izabella zaprosiła na parę tygodni, wracającego właśnie z zagranicy tego samego kuzynka, względem którego, jak utrzymywali ludzie, nie była obojętną niegdyś.
Pan Stanisław mógł wprawdzie nie pozwolić jej przyjmować go w swym domu, sądził wszakże, iż zakaz taki, zdradzając pewną drażliwość, czy zazdrość, ubliżyłby jego powadze. Kuzynek więc przybył w gościnę, wyszedłszy zaś w dwa tygodnie później z gospodarzem na polowanie, nie powrócił więcej, znaleziono tylko trupa z roztrzaskaną czaszką, Gorycki zaś uwięziony, natychmiast do winy się przyznał.
Zabójstwo to, potworne, niewytłomaczone na pozór, ściągnęło tak liczny zjazd obywatelski do X., a zarazem kazało mi porzucić zajęcia w stolicy, by prawną mą wiedzą ratować, o ile możności, dawnego kolegę i krewnego, w którego winę nie mogłem uwierzyć, wiedząc, iż pomimo gonitwy za złotem, był niezdolnym do zbrodni człowiekiem.
Gdy przyjechawszy zeszedłem do restauracyi, by posilić się czemkolwiek, zebrani u stolików biesiadnicy o niczem innem nie mówili prawie. Cause celébre poruszała wszystkich. Nieznane mi szczegóły ożenienia Stanisława i domowego jego z żoną pożycia, rzucały na całą tę sparwę pewne, silne światło. Nie wyprowadzając zeń jednak wniosków, pospieszyłem do więzienia miejskiego, chcąc z własnych ust mego kuzyna poczerpnąć szczegóły i środki do jego obrony.
Skoro, przeprowadzany ciekawemi spojrzeniami, stanąłem wreszcie u wrót ponurego gmachu, z piersi mojej mimowolne wybiegło westchnienie, a w myśli zrodziła się bezwiednie filozoficzna uwaga nad niestałością rzeczy ziemskich. Mój Boże, wszak kilka lat temu zaledwie, ja byłem ubogim chłopcem, walczącym z brakiem, chłopcem, który, zdobywszy po wielu latach pracy mozolnej i źle płatnych korepetycyj, dyplom doktora obojga praw, ze łzami składał go na kolanach matki staruszki; on zaś starszy, bogaty, psuty, uchodził już wtedy za lwa salonów, a wpadłszy do naszej skromnej izdebki, śmiał się z mego zapału. Dziś, jakie się koleje losu zmieniły! Ja, zdobywszy już sobie trochę uznania, stałem na wstępie dobrze się zapowiadającej karyery; on – za kratą więzienną, pod ohydnym zarzutem zbrodni, czekał na ratunek od tej wiedzy właśnie, z której szydził niejednokrotnie.
Ciężkie drzwi zgrzytnęły tymczasem; znalazłem się na korytarzu więziennym. Mała, o nagich, wilgotnych ścianach celka, tapczan z boku, stolik i prosty drewniany zydel, oto, jak się przedstawiało miejsce, w którym krewny mój… musiał przebyć najstraszniejsze chwile swego życia. Wsparty o mur i zapatrzony w wysoko umieszczone okienko, nie poruszył się nawet na odgłos zardzewiałych wrzeciądzy, sądząc snać, że to stróż więzienny przychodzi zabrać obiad, stojący na stole, a nietknięty dotąd.
– Stasiu, – zawołałem półgłosem.
Odwrócił się. W pięknych, pobladłych jego rysach, ani jeden nie drgnął muskuł. Stał z oczyma ponuro we mnie wlepionemi, i jakimś dzikim, zaciętym w nich wyrazem.
– Stasiu, – powtórzyłem, wyciągając doń rękę, – czyż mnie nie poznajesz?
– I owszem, – przyznał po lekkiem wa – haniu, – nie pojmuję jednak, iż wiedząc o wszystkiem, dłoń do mnie wyciągasz…
– Ha, bracie, trudno; jestem tylko człowiekiem: w niepokalanych nie wierzę, tak, jak nie wierzę, by kamień przez nich rzucony doleciał prosto do nieba. Zresztą, wyciągam do ciebie, nietylko dłoń krewnego, ale dłoń współczucia, bo jestem pewny, że w nieszczęsnej tej sprawie, kryje się jakaś niezrozumiała dla mnie zagadka.
Rysy Goryckiego rozpogodziły się nieco.
– Dziękuję ci, – wyszeptał. – Ty pierwszy rzucasz mi słowo wyrozumienia i otuchy. Tamci wszyscy, wszyscy, nawet ona wierzą, żem go zabił rozmyślnie.
Z jękiem głuchym oczy ręką przysłonił. Widząc, iż proste me słowa złamały pancerz dumy i wzruszyły go silnie, postanowiłem skorzystać z tej chwili, by z rozbrojonego rozrzewnieniem, spowiedź całą wydobyć.
– Słuchaj Stanisławie, – mówiłem, dotykając jego ramienia, – powiedz mi jak to było, powiedz wszystko, nie tając żadnego szczegółu. Jestem twym krewnym, a przytem pomyśl: mam cię bronić jutro. Pełna tylko świadomość sprawy da mi możność i siłę do odwrócenia od ciebie strasznego losu, jaki spotyka zwykłych zbrodniarzy.
Podniósł oczy bezmiernym jaśniejące smutkiem.
– Zapóźno, – wyszeptał. – Zabiłem go i temu przeczyć nie mogę.
– Tak, ale nie zabiłeś rozmyślnie?
– Rozmyślnie? Ha, czyż nie rozumiesz, że jabym sto razy dziś śmierć chętnie poniósł, by jemu przywrócić życie; że męki piekielne zniósłbym z rozkoszą, byle zmazać krew tę z rąk moich?
– A więc powiedz jak to było? – nalegałem.
Po kilku jeszcze słowach zachęty i uspokojeniu głębokiego, wstrząsającego nim wzruszenia, więzień rozpoczął smutną opowieść:
– Skreślić ci ostatnie lata mego życia, myślisz, że to łatwo? – mówił ze smutkiem głębokim. – Pamiętasz dzień ostatniego naszego widzenia? Ty, jako już adwokat przysięgły, stawałeś po raz pierwszy przed kratkami i wygrałeś dość zawiłą sprawę. Rozentuzyazmowany, mówiłeś z zapałem o przyszłości, która ci się uśmiechać zdawała; ja znudzony wirem wielkiego świata, wracałem na wieś, by poważnie do pracy się zabrać.
Odtąd, – dodał z gorzkim uśmiechem, – zapytaj ludzi; powiedzą ci, że byłem bardzo, bardzo szczęśliwy. Majątek mój się podwoił, miałem piękną żonę, zazdroszczono mi przecież ogólnie.
W słowach jego przebijał się straszny, gryzący sarkazm. Zrozumiałem, iż dotknął rany, która jątrząc się wiecznie, cale istnienie jego złamała.
– Zazdrość ludzka to mylne nieraz kryteryum, – podjąłem łagodnie. – Powiedz mi lepiej Stasiu, czy ty byłeś zadowolony z własnego dzieła, czy życie po myśli ci poszło?
Wyciągałem go na słowa, chcąc zajrzeć do głębi tej duszy zranionej i chorej widocznie, chcąc dociec, jakie pobudki ku zbrodni go popchnęły. Gorycki nie zauważył tego nawet. Z łokciem o stół opartym i czołem w dłoni ukrytem, z oczyma beznadziejnie w przestrzeń utkwionemi, nie był on w tej chwili wykwintnym salonowcem, o śmiałem wejrzeniu i szyderczym uśmiechu, lecz człowiekiem zgnębionym moralnie, czującym po raz pierwszy w życiu, potrzebę wyspowiadania się z uczuć tłumionych.
– Czy byłem zadowolony z własnego dzieła? – powtórzył z namysłem. – Tak, masz racyę, to było własne me dzieło, nikogo więc za nie winić nie mogę… Nie mam prawa wyrzucać nikomu, że przeceniłem siłę pieniędzy… Za jednym krokiem fałszywym poszedł drugi. Ożeniłem się, i to' mnie zgubiło..
– Na złą więc trafiłeś kobietę?
– Nie; była piękną, zimną i zalotną, a przedewszystkiem posażną, tem mnie skusiła. Patrząc na smutny stan finansowy ogółu, na upadające majątki i ruinę możnych niegdyś ludzi, postanowiłem ożenić się bogato. Zdawało mi się, iż w ten sposób spełnię tylko obowiązek względem kraju i przyszłych mych dzieci. Dzieci tych jednak, odmówił mi Pan Bóg, a wzamian… dał więzienie.
Zerwał się i, odsunąwszy bezwiednym ruchem ważkę z kapuśniakiem, którego prosta woń, drażniła powonienie jego do wykwintnych potraw przywykłe, zaczął gorączkowemi krokami ciasną mierzyć izdebkę.
– Przeceniłem silę pieniędzy, – powtórzył. Szukałem posagu i znalazłem go. Nie sądź, żem zwodził żonę, udając uczucie? Nie, to się z uczciwością mą nie zgadzało. Wiedziała, że jej nie kocham, a mszcząc się za to, rzuciła mi nazajutrz po ślubie w oczy wyznaniem, że serce jej do innego należy Czułem, iż jestto przechwałka podrażnionej kobiety, a jednak przechwałka ta, połączona z mianem łowca na posagi, wykopała na zawsze przepaść między nami. Cios został tak celnie wymierzony, iż zranić mnie musiał. Odtąd zdawało mi się, że ją nienawidzę, a ja nieszczęsny, kochałem ją coraz bardziej. Duma tylko nie pozwoliła mi wyznać tego. Nie chciałem się do własnej zalecać żony, nie chciałem być odepchnięty szyderczo przez kobietę, która przysięgając mi wierność i miłość, chwaliła się równocześnie, iż kocha innego. Chłód jej drażnił mnie, piękność do wściekłości doprowadzała niekiedy. Młodzi, bogaci, otoczeni zbytkiem, za który zaprzedałem się zarówno ja, jak ona, wiedliśmy życie nędzarzy, życie w piekło zamieniające się codziennie. Czasami miałem ochotę upaść przed nią na kolana, ale była taka zimna, taka szydercza, iż nie wiedząc czy ją więcej kocham, czy nienawidzę, uciekałem z domu czemprędzej.
Opadł napowrót na stołek, a czoło jego, duże krople potu pokryły.
– Należało chłód ten przełamać, – zauważyłem.
– Przełamać dumę Izy? Ha, ha… ha, – zaśmiał się gorzko, – jakże znać, żeś jej nie widział! Na to, trzeba, aby mnie kochała, a ja dla tej kobiety nie byłem niczem, niczem nigdy. Jakby probując cierpliwości mej, zaprosiła owego kuzyna, którego imieniem urągała mi w dzień ślubu. Dowodziła, iż potrzebuje rozrywek; prawda, smutno jej być musiało w tej lodowej atmosferze wygasłego naszego ogniska. Patrząc na stosunek ich serdeczny, braterski, czułem, iż w duszy mej wrzeć znów i kipieć zaczyna. Byłbym jednak zapanował nad burzą wewnętrzną, gdyby nie to nieszczęsne polowanie. Chłopiec ubogi, a tem samem rozgoryczony nieco, zaczął rzucać sarkazmy na bogatych, którzy od poważania U ludzi, aż do żony wszystko kupić potrafią. Krew mi zawrzała.
– Czy to przymówką do mnie? – zawołałem.
– Nie powiedziałem tego, chociaż, jeżeli się panu podoba stosować słowa me do siebie i Izabelli, zaprzeczać temu nie myślę, – odciął ironicznie.
– Jak śmiesz ubliżać jej w ten sposób? – wykrzyknąłem.
– Niestety, mam większe od innych prawo do podobnego twierdzenia; wszak gdyby nie pańskie krocie, moją byłaby dziś żoną.
– Co się dalej działo, nie wiem. Za jednym gorącym wyrazem poszedł drugi, wreszcie strzał własnej dubeltówki oprzytomnił mnie dopiero. Karol leżał krwią zbroczony, a ja… ja byłem zbrodniarzem!
Patrząc na boleść jego głęboką, szczerą, uczułem się mimowoli wzruszony. Jakżeż srogo okupił gonitwę za posagiem. Kobieta kochająca, zwalczając miłością swą wady tej łatwozapalnej natury, byłaby umiała blask czystego wydobyć z niej złota. Bogata dama zdołała tylko zbudzić w jego duszy demona dumy i zazdrości, potrafiła do zbrodni popchnąć go jedynie.
Podrażniony, rozmyślnym prawdopodobnie sarkazmem, doprowadzony do wybuchu bezwiednej, lecz strasznej zazdrości, wymierzył strzał w stanie nieprzytomnym i niepoczytalnym. Dla mnie jasnem to było; czy jednak sąd spróbuje zapatrywać się w tem samem świetle, na sprawę gorączkującą opinię całej gubernii. Gdy, chcąc użyć wszelkich sprężyn i wyczerpać wszystkie możliwe środki, w celu złagodzenia wyroku, wspomniałem, iż stosunek do żony usprawiedliwia go po – części, a zeznania jej mogą wpłynąć w oczach sędziów na zmniejszenie winy… Gorycki na równe zerwał się nogi.
– Co, Iza przed sądem?! Iza, występująca jako żona oskarżonego, by wobec obcych i obojętnych rozstrząsać nasze rany serdeczne? Nie, nie; to nad moje siły! Nie znasz mojej żony! Ona, taka dumna, nigdy podobnego nie przebaczyłaby mi upokorzenia. Och, wolę pójść w lody Syberyi, niż ujrzeć ją tam, niż znieść tę jeszcze męczarnię!
– Słuchaj, – wołał, łamiąc ręce boleśnie, – przyrzeknij, przysięgnij, że mi oszczędzisz tej boleści, że nie skażesz na równą katuszę?! Wszystko, wszystko prędzej ścierpię, chwilę tę jednak obłędem, szaleństwem bym przypłacił! Przyjacielu, przysięgnij, że Izy tam nie będzie, że uczuć naszych nie rzucisz na pastwę gawiedzi. To ostatnia łaska, o jaką cię proszę.
Gorącym jego słowom trudno się było oprzeć; gdy jednak wzruszony napomknąłem, iż pozbawia mnie jedynego środka obrony, na którym opierałem nadzieję złagodzenia wyroku, Gorycki odparł ponuro:
– Zabiłem go, wiem o tem, powinienem więc karę ponieść.
Od myśli tej, z fatalistycznem wypowiadanej poddaniem, trudno go było odwieść.
Zgnębiony też, opuszczałem już celę, gdy na progu wstrzymała mnie postać dziwna, przez stróża więziennego wprowadzona tu z kolei.
Była to niska, przygarbiona staruszka, w grubej, kirem białych obszyć boleśnie rażącej żałobie. Z pod czarnego kapelusza, na czoło poorane bruzdami śnieżne wysuwały się kosmyki; policzki żółte i zapadłe, piętnował wyraz kamiennej jakiejś rozpaczy, podczas gdy zsunięte niżej, ciemne okulary, odsłaniały od łez zaczerwienione powieki i wypłakane snać źrenice. Ręka jedna, wsparta o ramię dwunastoletniej może, ubogo odzianej dziewczynki, druga w laskę uzbrojona, zdawały się wskazywać, iż mam z niewidomą do czynienia.
Ujrzawszy postać tę drobną, wynędzniałą, od której cmentarna jakaś wiała atmosfera, więzień wydał okrzyk bolesny i, ruchem pełnym przerażenia, w tył się cofnął.
Teraz stali naprzeciw siebie. On całą siłą o mur oparty i jak trup blady, z ręką przyciśniętą do czoła, z pod którego oczy tylko gorzały w rozszerzonych orbitach; ona, z przygarbionej staruszki, zmieniona naraz w mściwą, straszną Eumenidę, której krwią zaszłe, a wieczną nocą pokryte źrenice, przeszywać zdawały się nieszczęśliwego.
Ten okrzyk, mieszczący w sobie cały świat bólu, przykuł mnie… do progu. Niewidoma posłyszała go również.
– Ha, poznałeś mię, – zawołała z okrucieństwem. – Poznałeś! A jednak zmienić się musiałam! Nikczemny, myślałeś, że zabijając jego, kończysz rachunki ze światem!
Spojrzałem na Goryckiego. Blady jak ściana, o którą wsparł głowę, drżał febrycznie na całem ciele. Zdjęty litością nad straszną jego męczarnią, wyciągnąłem błagalnie rękę do staruszki.
– Uspokój się pani, – prosiłem. Nie słyszała mnie nawet.
– Zapomniałeś, iż zbrodnia twa, wołająca o pomstę do nieba, nie jego zgubi tylko. Spójrz, – dodała, upuszczając z łoskotem laskę na kamienną posadzkę i drobne, pomarszczone załamując dłonie, – spójrz na mnie, spójrz na ruinę, będącą twojem dziełem. Nikogo nie mam na całym świecie nikogo. Za cóż wydarłeś mi to dziecko, jedyną w życiu osłodę, jedyną podporę na starość? Za co osierociłeś nieszczęsną? Wszak miałeś wszystko: młodość, nadzieję, bogactwa; ja nic prócz syna mego! Oślepłam, oczy z nieszczęść wypłakałam, ale on mi był źrenicą i słońcem, on blaskiem i światem całym! Dnie i noce ślęczałam by go dobrze wychować, by powiedzieć ojcu jego na tamtym świecie: patrz, co zrobiłam z naszego syna; patrz, jaką ci chlubę przynosi!…
Z pod powiek jej, krwią nabrzmiałych, grube łzy pociekły.
– Ciotko, – jęknął więzień, – ciotko, czyż sądzisz, że go zabiłem rozmyślnie?
– Przypomnisz mi może, – ciągnęła nieubłagana, – żeś nas wspomagał, że za twoje pieniądze wysłałam go na dokończenie studyów zagranicę.
Drgnąłem. Był to rys nowy, nieznany mi dotąd, a rzucający wybitne światło na szlachetny w gruncie charakter podsądnego. Kto wie zresztą, – pomyślałem, – może ułatwiając mu wyjazd, chciał usunąć z przed oczu żony domniemanego rywala.
– Ha, przeklęte pieniądze, – mówiła tymczasem ociemniała, wstrząsana gniewem strasznym. – Przeklęta mamona, czemuż ją przyjmowałam? Pozbawiła mnie dziecka na lat parę, a gdy powrócił usidliliście go znowu. Ta twoja nikczemna, zalotna syrena, stanęła na jego drodze!
– Litości, – ciotko, – błagał, – litości. Ani słowa przeciwko niej, ona niewinna.
– Oczarowała go, chciała zgubić i zgubiła. Zamordowaliście mi dziecko, wydarli nadzieję, zabrali ostatnią iskrę życia. Podli!
Ręka jej naprzód wysunięta, trzęsła się, postać dygotała z rozrywającego piersi bólu.
– Pani, – wtrąciłem, – nie złorzecz im. Wszak widzisz, iż nieszczęściem tem są na równi dotknięci. Złamana ciosem strasznym, rzuć z chrześciańską pokorą słowo przebaczenia.
– Nigdy, – wykrzyknęła zacięcie. – Nigdy. Przyszłam tu, by się nacieszył widokiem drugiej ofiary. Mordując jego i mnie zabił. Ale to mniejsza; siebie przebaczyłabym, za śmierć dziecka, przekleństwo mogę rzucić tylko! Niech łzy oślepłych mych oczu padną ci na duszę, niech wszystkie twe nadzieje, tak jak mego syna, zimna pochłonie mogiła!
Oblicze jej straszne zdawało się gromy ciskać na więźnia. Pochylony, z piersią podnoszącą się konwulsyjnie, Gorycki ze wzruszającą pokorą, wyciągnął ku niej ramiona.
– Litości, litości, – żebrał: – Ciotko, pomnij, że niegdyś drugim synem ci byłem…
Oburzony męczarnią, jaką mu znosić kazała, dotknąłem szorstko ramienia staruszki.
– Czy przekleństwo wskrzesi zmarłego? – przerwałem z wyrzutem. – Czy syn byłby wdzięczny pani, iż tam, gdzie on niósł miłość, ty umiesz tylko ciskać złorzeczenie? Więc mało ci jeszcze niedoli, skoro do śmierci, hańby i Sybiru, chcesz dodać przekleństwo, na które Karol w trumnie obruszać się musi…
Ręce jej opadły i zaplotły się rozpacznie.
– Pani, czyż stojąc nad grobem, potrafisz jedynie własne rozważać rany, czyż niepomna doznanych dobrodziejstw, umiesz tylko rzucać przekleństwo tym, co tobie ostatnich lat parę, a sobie całe złamali życie?
W rysach jej sroga odbiła się walka. – Prawda, – wyszeptała, – prawda. Synu mój, przebacz, żem twoją śmierć pomścić chciała, przebacz egoizm matki zbolałej.
Wąskie zapadnięte jej piersi ciężkie podniosło łkanie. Czułem, iż w łzach tych topnieje cały żal, cała straszna, nurtująca ją, a na bólu oparta nienawiść.
– Ciotko, – zawołał więzień, poskoczywszy ku niej radośnie.
Cofnęła się, jak od wstrętnego płazu.
– O, nie dotykaj mnie, – wykrzyknęła. – Nie dotykaj dłonią, w krwi syna mego zbroczoną. Niech ci wystarczy, iż ociemniała matka Karola będzie się starała zapomnieć, czyją ręką cios wymierzonym jej został, że przebacza temu, kto jej więcej niż życie, więcej niż światło wydarł!
I pociągnąwszy za ramię dziewczynkę, niewidoma staruszka zniknęła na progu.
Wstrząśnięty do głębi, opuściłem wkrótce mury więzienne.
Ocalić Goryckiego od strasznego losu skazańca, zdawało się niepodobieństwem prawie: powróciwszy też, po uspokojeniu nieszczęsnego, do hotelu, siedziałem w ciężkiej pogrążony zadumie, gdy naraz lekkie pukanie do drzwi przywołało mnie do rzeczywistości.
– Proszę wejść, – zawołałem.
Na progu ukazała się wysmukła postać niewieścia. Postąpiwszy kroków kilka, stanęła i, drżącą ręką, gęstą odrzuciła zasłonę. Zdumiony podniosłem się szybko. Była piękna, bardzo piękna, rysy jej wszakże kredowa pokrywała bladość, w wielkich zaś czarnych oczach, bezmierny, rozpaczny prawie palił się smutek. Zanim wyraz ten, zanim arystokratyczna postawa i ruchy wytworne wskazały mi z kim mam do czynienia, przybyła objaśniła z prostotą:
– Jestem żoną Stanisława Goryckiego.
Nazwę tę z trudnością przyszło jej wymówić. Podsunąłem żywo fotel, głęboki składając jej ukłon.
– Wszak pan wracasz z więzienia? – blademi pytała usty.
Skinąłem twierdząco, przyglądając się bacznie tej pięknej Galatei, która, igrając z sercem dwóch ludzi, jednego rzucała na łup śmierci, drugiego na pastwę lodów Syberyi.
– I cóż, żadnej nadziei? – wyszeptała trwożliwie.
Jakaś dzika chęć odpłacenia jej za tamtych, opanowała mną w tej chwili.
– Żadnej prawie, – odparłem, badawcze topiąc w niej oczy.
Drgnęła, rękę mimowolnym ruchem do serca przyciskając. Lica jej jak marmur blade, bielszemi się jeszcze stały, rozszerzone źrenice silniej od alabastrowej odbijały cery.
– Mąż pani jawnie przyznaje się do zbrodni, to uniemożebnia obronę, – ciągnąłem, czując, iż na duszy tej sprzecznemi targanej uczuciami, niemiłosierną wykonywam wiwisekcyę.
– Do zbrodni! – zawołała, zerwawszy się gwałtownie. – Jak pan możesz powiedzieć coś podobnego? Pan, który przecież jesteś jego krewnym, który powinieneś wiedzieć, że on niezdolnym jest do spełnienia występku? Czyż wolno chwilowe zaślepienie, bezwiedny wybuch gniewu, porównać do zbrodni rozmyślnej? – Zbłądził, ale przysięgam, na zbawienie mojej duszy, iż działał nieprzytomnie! Wszak mógł ukryć śmierć tę nieszczęsną, a jednak przyznał się jawnie i sam dobrowolnie oskarżył. Jestto dowód szlachetności, wykluczającej myśl podstępu. Pan go nie znasz; natura to zapalna, wrażliwa i nieugięcie dumna. Karol musiał go drażnić, wyzywać sarkazmem; straciwszy też panowanie nad sobą, nieszczęsny za broń pochwycił.
Uniesiona zapałem, gorejącym w czarnych oczach, broniła go z wiarą głęboką, jaką szczere uczucie natchnąć tylko jest w stanie.
– Może miał powód do owego sarkazmu… – wtrąciłem.
– Powód? – dumnym zmierzyła mnie wzrokiem, lecz w tem nowa snać myśl jej błysnęła, osuwając się bowiem na fotel, mówiła z błagalnie złożonemi rękoma:
– To Staś panu powiedział, Staś? O, Boże, – i on tam, w więzieniu, dręczy się myślą podobną. Dziś nie ufa mi jeszcze! Wobec pana nie mam tajemnic, bo wiem, że od ciebie, od twej obrony zawisł los jego jutra. A więc, posłuchaj: wiedz, iż mąż mój nie miał żadnego powodu do zawiści względem zabitego. Był to chłopiec ubogi, znaliśmy się dziećmi. Jako student przyjeżdżający na wakacye, kochał się podobno we mnie. O przelotnem tem uczuciu młodzieńczem zapomniałam, poszedłszy za Stanisława. Odtąd nie widzieliśmy się nawet.
– A jednak wspomnieniem miłości tej bryznęłaś pani w oczy mężowi.
– Bo mię drażnił i obrażał swym chłodem, bo bądź co bądź, chciałam w nim iskierkę zazdrości wykrzesać. Pragnęłam obudzić jego serce, pozyskać je przemocą, a on, rzuciwszy mi zarzut gonienia za majątkiem, przyznał, iż sam dla posagu również ożenił się ze mną; opancerzony zaś chłodem, lub szyderstwem, nieubłaganym stał się odtąd.
– Nie ma pancerza, któregoby słodycz i miłość kobiety przełamać nie zdołały, – zauważyłem łagodnie.
– Za dumną byłam na to, – wyszeptała.
– Wobec dwóch dum nieugiętych, ta pryska pierwsza, która lepiej kochać potrafi. Prawdziwe uczucie nie zna miłości własnej; promień też jego szczery, trafi
– On mnie nie kochał,przerwała głosem stłumionym.
– Przeciwnie, on panią dziś jeszcze kocha jak szaleniec; wszak szarpany podmuchem zazdrości, przed zbrodnią nie cofnął się nawet.
Słuchała słów mych, jak objawienia.
– Czy sądzisz pani, iż Bóg, składając w drobne wasze ręce los i duszę mężczyzny, żadnych na was nie kładzie obowiązków, że wystarcza tu dzielić biernie życie męża i jego stanowisko? Stanisław był porywczym i gonił za majątkiem; od żony jednak zależało stłumić te złe instynkta, wydobywając na jaw, z bogatej jego natury szlachetne wzamian pierwiastki. Nie uczyniłaś pani tego, wolałaś, dla źle zrozumianej miłości własnej, dwa poświęcić istnienia, wolałaś jednego skazać na śmierć, drugiego na wieczne wygnanie.
Torturowałem ją zwolna, sądząc, iż z duszy tej, i tak już przez walkę udręczonej, wyrwie się jakieś słowo, jakiś szczegół, który będę mógł wyzyskać na uniewinnienie oskarżonego. Patrzyła jednak na mnie, jakby odurzona, a cisnąc rękę do czoła, powtórzyła:
– Ja skazałam jednego na śmierć, drugiego na wieczne wygnanie?
I, pojąwszy mnie teraz dopiero, dodała:
– Wygnanie? A więc pan myślisz, iż sądzić go będą, jak zwykłego zbrodniarza?
Nie miałem serca ostatniej odebrać jej nadziei, milczeniem też odpowiedziałem jedynie.
Podniosła się, zachwiała i, uchwyciwszy ręką nerwowo za poręcz fotelu, stała przedemną jak posąg niemej rozpaczy. Zdawało mi się, iż przez półgodziny, spędzone tutaj, alabastrowo blade jej lica zapadły, wielkie zaś oczy rozszerzyły się bardziej jeszcze.
Myśl wyroku więcej ją na pozór dziwiła, niż przerażała. Zauważyłem, iż nie prosi mnie o ratowanie męża; snać czuła, że i tak uczynię wszystko, co będzie w mej mocy. Po chwili tylko, otworzyła portfel trzymany w ręku, a wyjmując paczkę banknotów, złożyła je na stole.
– Panie, – mówiła z błaganiem, – wszak za kaucyą uwalniają więźniów?
– Tak, do chwili uprawomocnienia się wyroku.
– Oto 10, 000 rs. Dam więcej, jeżeli potrzeba, lecz ulituj się, wyrwij go z tych murów ohydnych. Wpierw jednak zaprowadź mię do niego. Jestem tu obca zupełnie, nie mam się zwrócić do kogo, a sama tracę głowę, i nie wiem nawet, jak uzyskać pozwolenie zobaczenia się z mężem.
– I owszem, spełnię życzenie pani, sądzę wszakże, że bytność w więzieniu należy odłożyć do jutra. Nie trzeba zakłócać mu spokoju, którego tak bardzo potrzebuje.
Posmutniała; posłyszawszy jednak, że nie mogę tracić dziś czasu, potrzebnego do przy – gotowania obrony, zgodziła się na zwłokę konieczną.
Niestety, zabiegi moje i obrona nie wielkie miały przynieść owoce. Sędziowie z innej na rzecz tę niż ja zapatrywali się strony, a nie uwzględniając okoliczności łagodzących, uznali przeciwnie, że stanowisko, majątek i wykształcenie podsądnego, zwiększają jego winę. Pozbawienie też wszelkich praw stanu i zesłanie na Syberyę, stanowiły osnowę wyroku. Gorycki wysłuchał go ze smutkiem głębokim i gnębiącym, lecz z niezachwianym spokojem. Setki oczów, wlepionych weń natrętnie, ciekawie, sroższą dla wrażliwej tej natury stanowiły próbę, nad wyrok przekleństwa i śmierci moralnej, w kilku zawarty wierszach. Hart woli i moc duszy jego w zdumienie wprawiać musiały.
Gdy, wysłuchawszy potępiającej mowy prokuratora, obejrzałem się trwożnie po natłoczonej sali, lękając się spostrzedz mdlejącą postać pani łzy, oczy me nigdzie jej nie napotkały. Żaden okrzyk spazmatyczny, żaden płacz nie rozległ się wśród tych murów, które są tak często świadkiem rozpaczy. Zaledwo jednak stanąłem na kurytarzu, delikatna rączka spoczęła na mem ramieniu. Wysmukła, ciemnym otulona płaszczem, z pięknemi rysami za gęstą ukrytemi woalką, czekała na mnie, bo wyrzekła tylko stłumionym głosem:
– Wiem o wszystkiem; chodźmy teraz do niego.
Podałem jej ramię, czując, że potrzebuje podpory, w parę zaś chwil później, ciężkie wrota więzienne otwierały się przed nami.