Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W więzach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W więzach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. W WIĘ­ZACH. – 2. OCA­LO­NY. – 3. NA ROZ­DRO­ŻU. – 4. OCIEM­NIA­ŁA. – 5. APO­STOŁ IDEI. – 6. HO­NOR MĘ­SKI. – 7. W OPA­ŁACH. – 8. BEZ­ŁAD­NE KART­KI.

War­sza­wa.

na­kła­dem księ­gar­ni

Teo­do­ra Pa­proc­kie­go i S-ki.

41.Nowy-Świat 41.

1897.

Дозволено Цензурою,Варшава, 10 Марта 1897 г.

Wśród ulic jed­ne­go z na­szych miast gu­ber­nial­nych, nie­zwy­kłe pa­no­wa­ło ży­cie. Ho­te­le, pust­ką świe­cą­ce za­zwy­czaj, prze­peł­nio­ne były; od sal re­stau­ra­cyj­nych, aż do ostat­nie­po stry­chem po­ko­iku, służ­ba uwi­ja­ła się, li­cząc na sute na­piw­ki, na chod­ni­kach zaś, sta­no­wią­cych ist­ną gieł­dę ży­dow­ską, na­po­ty­ka­łeś co chwi­la, obok zwy­kłych cha­ła­to­wych po­sta­ci, ogo­rza­łe lica, o wą­sie su­mia­stym i pań­skich, pew­nych sie­bie ru­chach.

Licz­ny zjazd oby­wa­tel­ski w je­sien­nej, nie sprzy­ja­ją­cej temu po­rze, mu­siał być wy­wo­ła­ny, waż­ną ja­kąś przy­czy­ną. Ani prze­cież jar­mark weł­nia­ny, ani wy­bo­ry do To­wa­rzy­stwa nie uspra­wie­dli­wia­ły go obec­nie. Zresz­tą, twa­rze zbie­ra­ją­cej się w gru­py i roz­pra­wia­ją­cej pół­gło­sem szlach­ty, no­si­ły na so­bie wy­raz go­rącz­ko­we­go za­cie­ka­wie­nia i smut­ku za­ra­zem. Nie­zwy­kły bo też i wstrzą­sa­ją­cy spro­wa­dził ją tu wy­pa­dek. Przed krat­ka­mi Sądu Okrę­go­we­go roz­gry­wa­ła się gło­śna spra­wa o za­bój­stwo, na ła­wie oskar­żo­nych zaś, za­sia­dał je­den z bo­gat­szych wła­ści­cie­li ziem­skich.

Krwa­wy dra­mat wśród kla­sy lu­dzi za­moż­nych i in­te­li­gent­nych, opar­ty, nie na chę­ci zy­sku, lecz na psy­chicz­nych czy­sto czyn­ni­kach, bu­dzi zwy­kle żyw­sze za­ję­cie. Tu, wy­pa­dek ten sil­niej od­dzia­ły­wał na ze­bra­nych, iż zbrod­ni do­pu­ścił się współ­o­by­wa­tel ich, druh i to­wa­rzysz, któ­re­go zna­jąc od lat dzie­cię­cych, ce­nić przy­wy­kli.

Za­we­zwa­ny w dniu tym do X., zo­sta­łem na­tych­miast, jako praw­nik i krew­ny pod­sąd­ne­go, wta­jem­ni­czo­ny w wir ca­łej spra­wy, oraz po­wia­do­mio­ny o naj­drob­niej­szych jej szcze­gó­łach.

Mło­dy i bo­ga­ty Sta­ni­sław Go­ryc­ki, nie­za­do­wo­lo­ny z ob­szer­nych wło­ści, ja­kie mu oj­ciec po­zo­sta­wił w spu­ściź­nie, po­sta­no­wił, bądź co bądź, oże­nić się świet­nie. For­sow­ne go­nie­nie za po­sa­giem, w czło­wie­ku, któ­ry i tak po­sia­dał dość zło­ta, ra­zi­ło nie­co wszyst­kich, tem­bar­dziej, iż Go­ryc­ki z ma­te­ry­ali­stycz­nych swych po­glą­dów, żad­nej nie ro­bił ta­jem­ni­cy. Szla­chet­niej­sze uczu­cia, mi­łość i wza­jem­na sym­pa­tya, były to we­dług nie­go mrzon­ki, do­bre w książ­kach tyl­ko, ro­dzi­na zaś, nie na ro­man­sach, lecz na nie­zbi­tej pod­sta­wie pie­nięż­nej grun­to­wa­ną być win­na.

Za­pa­try­wa­nia te, jaw­nie i z pew­ną cy­nicz­ną szcze­ro­ścią gło­szo­ne, mia­ły to do­bre­go, iż nie po­zo­sta­wia­jąc przy­szłej żo­nie jego żad­nych złu­dzeń, po­zwa­la­ły na­le­ży­cie oce­nić czło­wie­ka. Za­rów­no zaś bez­przy­kład­na otwar­tość, jak dwie­ście włók pysz­ne­go czar­no­zie­mu, mu­sia­ły dzia­łać bar­dzo do­dat­nio, nie szu­ka­jąc bo­wiem da­le­ko, pan Sta­ni­sław po­zy­skał wkrót­ce rękę jed­nej z bo­ga­tych dzie­dzi­czek, któ­rej ob­szer­ny ma­ją­tek dał się do­sko­na­le po­łą­czyć z po­bli­skim jego klu­czem.

Wpraw­dzie szep­ta­no, iż pan­na za­ję­ta jest kim in­nym, że dla wi­do­ków ma­te­ry­al­nych idzie je­dy­nie za nie­go; wpraw­dzie opo­wia­da­no dużo o ko­kie­te­ryi jej i go­nie­niu za zło­tem, w czem mia­ła zu­peł­nie do­rów­ny­wać przy­szłe­mu mę­żo­wi, ale Go­ryc­ki nie zwa­żał na po­dob­ne drob­nost­ki. Szu­kał "par­tyi" i par­tyę zna­lazł; to mu wy­star­cza­ło. Co zaś my­ślą o nim lu­dzie, lub co czu­je na­rze­czo­na, mniej go już ob­cho­dzi­ło. Zresz­tą, zna­jąc swo­ją war­tość ma­te­ry­al­ną, nie wąt­pił, iż każ­da pan­na dum­ną być musi z jego wy­bo­ru, pięk­ność zaś przy­szłej żony, chłód jej i gło­śna za­lot­ność, po­chle­bia­ły mu tyl­ko.

Sko­ja­rzo­nej wśród ta­kich wa­run­ków pa­rze lu­dzie nie ro­ko­wa­li zbyt­nie­go szczę­ścia i, w rze­czy sa­mej, no­wo­żeń­cy nie za­zna­li go wca­le. Ma­jąt­ki po­łą­czy­ły się wpraw­dzie, sta­no­wiąc wiel­ki klucz w naj­pysz­niej­szej po­ło­żo­ny gle­bie, ser­ca jed­nak i du­sze obce so­bie zo­sta­ły. Mło­da pani, któ­ra po to schy­li­ła głów­kę pod jarz­mo hy­me­nu, by więk­szą po­zy­skać swo­bo­dę, tę­sk­ni­ła cią­gle do uciech sto­li­cy i świet­nych miejsc ką­pie­lo­wych. Go­ryc­ki zbyt prak­tycz­ny, jak mó­wio­no, aby za­da­wal­niać kosz­tow­ne za­chcian­ki żony, sil­ną dło­nią chciał wolę swo­ję na każ­dym prze­pro­wa­dzać kro­ku. Obok du­żych for­tun zjed­no­czy­ły się dwa cha­rak­te­ry nie­ugię­te, po­ryw­cze, któ­rych nie ła­go­dził naj­lżej­szy pro­mień wza­jem­ne­go uczu­cia. Przy ogra­ni­czo­nych wa­run­kach ma­jąt­ko­wych, bo­le­sne star­cia by­ły­by nie­unik­nio­ne; wo­bec do­stat­ków, rzad­ko wpraw­dzie przy­cho­dzi­ło do jaw­nych utar­czek, głu­cha jed­nak, pod­jaz­do­wa wal­ka ist­nieć nie prze­sta­wa­ła. Czar­ne oczy pani przy­bie­ra­ły naj­czę­ściej, wo­bec męża, zim­ny, wy­zy­wa­ją­cy wy­raz, na ustach pana, sar­ka­stycz­ny za­zwy­czaj błą­dził uśmiech.

Trosz­kę wy­ro­zu­mie­nia i ule­gło­ści z jej stro­ny, iskra uczu­cia w jego ser­cu, a lody te pry­snę­ły­by za­pew­ne, ra­tu­jąc dwa ży­cia, ła­mią­ce się do­bro­wol­nie. Go­ryc­ki jed­nak nie mógł za­po­mnieć, iż żona w pierw­szej po­ślub­nej roz­mo­wie, bry­zgnę­ła mu w oczy za­rzu­tem, że jako ło­wiec na po­sa­gi, ma­ją­tek jej pra­gnął za­gar­nąć tyl­ko. Pani Iza­be­la zaś; nie zdol­ną była prze­ba­czyć, że mąż obe­lgę tę zniósł zim­no, a na­wet po­twier­dził, do­wo­dząc, iż o ser­ce jej nie miał za­mia­ru ubie­gać się wca­le, bo wie, że od­daw­szy je ubo­gie­mu ku­zy­no­wi, nie mia­ła dość mocy, by wraz z uczu­ciem po­łą­czyć i rękę. Spe­ku­lo­wa­ła na jego ma­ją­tek, więc i jemu wol­no było uczy­nić to samo; a te­raz po­zo­sta­je im tyl­ko spo­ży­wać owo­ce wła­snej za­bie­gli­wo­ści.

Chłód i szy­der­stwo były bro­nią, roz­dzie­la­ją­cą ich na za­wsze; a jed­nak, jak­by za zo­bo­pól­ną zgo­dą, rów­no­mier­nie uży­wa­li ich obo­je. W są­siedz­twie szep­ta­no po ci­chu, iż tra­fi­ła kosa na ka­mień, że zdo­by­te kro­cie mogą nie­straw­nym dla mło­dej pary stać się ką­skiem. Pań­stwo Go­ryc­cy jed­nak­że zbyt byli do­brze wy­cho­wa­ni i tak­tow­ni, by wo­bec osób trze­cich oka­zy­wać jaw­nie rze­czy­wi­sty stan swych uczuć. Wpraw­dzie nie­chęć i ozię­błość nie dały się ukryć zu­peł­nie, ale wia­do­ma rzecz, że sta­ro­świec­kie czu­ło­ści wy­szły od­daw­na z mody, a lu­dzie tak wiel­kiej for­tu­ny mie­li pra­wo nada­wać so­bie to­nów nie­co.

Z bie­giem cza­su wresz­cie, prze­sta­no się mie­szać w do­mo­we ich spra­wy, po­dzi­wia­jąc tyl­ko hoj­ność w przy­ję­ciach, wy­bor­ne urzą­dze­nie domu, świet­ne tu­ale­ty pani i zim­ną, co­raz bar­dziej po­są­go­wą jej pięk­ność. Ze­wnętrz­ne więc wa­run­ki uło­ży­ły się jak naj­le­piej, na tym naj­lep­szym ze świa­tów, je­że­li zaś, po­mi­mo tych po­zo­rów, w ser­cu mło­dej pary wrza­ła nie­kie­dy bu­rza uczuć, je­że­li przy­cho­dzi­ła chwi­la tę­sk­no­ty za spoj­rze­niem tkli­wem i sło­wem ser­decz­nem, zbyt dum­ni byli obo­je, by zdra­dzić sła­bość po­dob­ną. Wszak mrzon­ki te śmiesz­no­ścią zwa­li, od śmiesz­no­ści zaś trze­ba się umieć chro­nić przedew­szyst­kiem. Wpraw­dzie wśród dłu­gich, sa­mot­nie spę­dza­nych wie­czo­rów, jed­no wy­cią­gnię­cie dło­ni, by­ło­by ich zbli­ży­ło na za­wsze, ale kto pierw­szy miał się tu upo­ko­rzyć? Har­tu­jąc prze­ciw sła­bo­ści wła­sne ser­ce, Go­ryc­ki po­wta­rzał so­bie, iż żona na­zwa­ła go nik­czem­nym łow­cem na po­sa­gi; pani znów przy­po­mi­na­ła so­bie z go­ry­czą bru­tal­ne za­pew­nie­nie męża, iż mi­ło­ści jej wca­le nie po­trze­bu­je, i sta­rać się o nią zu­peł­nie nie my­ślał.

Prze­paść też dzie­lą­ca ich wzra­sta­ła co­raz bar­dziej, aż wy­wza­jem­nia­jąc się mę­żo­wi za szu­ka­nie po za do­mem roz­ry­wek, pani Iza­bel­la za­pro­si­ła na parę ty­go­dni, wra­ca­ją­ce­go wła­śnie z za­gra­ni­cy tego sa­me­go ku­zyn­ka, wzglę­dem któ­re­go, jak utrzy­my­wa­li lu­dzie, nie była obo­jęt­ną nie­gdyś.

Pan Sta­ni­sław mógł wpraw­dzie nie po­zwo­lić jej przyj­mo­wać go w swym domu, są­dził wszak­że, iż za­kaz taki, zdra­dza­jąc pew­ną draż­li­wość, czy za­zdrość, ubli­żył­by jego po­wa­dze. Ku­zy­nek więc przy­był w go­ści­nę, wy­szedł­szy zaś w dwa ty­go­dnie póź­niej z go­spo­da­rzem na po­lo­wa­nie, nie po­wró­cił wię­cej, zna­le­zio­no tyl­ko tru­pa z roz­trza­ska­ną czasz­ką, Go­ryc­ki zaś uwię­zio­ny, na­tych­miast do winy się przy­znał.

Za­bój­stwo to, po­twor­ne, nie­wy­tło­ma­czo­ne na po­zór, ścią­gnę­ło tak licz­ny zjazd oby­wa­tel­ski do X., a za­ra­zem ka­za­ło mi po­rzu­cić za­ję­cia w sto­li­cy, by praw­ną mą wie­dzą ra­to­wać, o ile moż­no­ści, daw­ne­go ko­le­gę i krew­ne­go, w któ­re­go winę nie mo­głem uwie­rzyć, wie­dząc, iż po­mi­mo go­ni­twy za zło­tem, był nie­zdol­nym do zbrod­ni czło­wie­kiem.

Gdy przy­je­chaw­szy ze­sze­dłem do re­stau­ra­cyi, by po­si­lić się czem­kol­wiek, ze­bra­ni u sto­li­ków bie­siad­ni­cy o ni­czem in­nem nie mó­wi­li pra­wie. Cau­se ce­lébre po­ru­sza­ła wszyst­kich. Nie­zna­ne mi szcze­gó­ły oże­nie­nia Sta­ni­sła­wa i do­mo­we­go jego z żoną po­ży­cia, rzu­ca­ły na całą tę spar­wę pew­ne, sil­ne świa­tło. Nie wy­pro­wa­dza­jąc zeń jed­nak wnio­sków, po­spie­szy­łem do wię­zie­nia miej­skie­go, chcąc z wła­snych ust mego ku­zy­na po­czerp­nąć szcze­gó­ły i środ­ki do jego obro­ny.

Sko­ro, prze­pro­wa­dza­ny cie­ka­we­mi spoj­rze­nia­mi, sta­ną­łem wresz­cie u wrót po­nu­re­go gma­chu, z pier­si mo­jej mi­mo­wol­ne wy­bie­gło wes­tchnie­nie, a w my­śli zro­dzi­ła się bez­wied­nie fi­lo­zo­ficz­na uwa­ga nad nie­sta­ło­ścią rze­czy ziem­skich. Mój Boże, wszak kil­ka lat temu za­le­d­wie, ja by­łem ubo­gim chłop­cem, wal­czą­cym z bra­kiem, chłop­cem, któ­ry, zdo­byw­szy po wie­lu la­tach pra­cy mo­zol­nej i źle płat­nych ko­re­pe­ty­cyj, dy­plom dok­to­ra oboj­ga praw, ze łza­mi skła­dał go na ko­la­nach mat­ki sta­rusz­ki; on zaś star­szy, bo­ga­ty, psu­ty, ucho­dził już wte­dy za lwa sa­lo­nów, a wpadł­szy do na­szej skrom­nej iz­deb­ki, śmiał się z mego za­pa­łu. Dziś, ja­kie się ko­le­je losu zmie­ni­ły! Ja, zdo­byw­szy już so­bie tro­chę uzna­nia, sta­łem na wstę­pie do­brze się za­po­wia­da­ją­cej ka­ry­ery; on – za kra­tą wię­zien­ną, pod ohyd­nym za­rzu­tem zbrod­ni, cze­kał na ra­tu­nek od tej wie­dzy wła­śnie, z któ­rej szy­dził nie­jed­no­krot­nie.

Cięż­kie drzwi zgrzyt­nę­ły tym­cza­sem; zna­la­złem się na ko­ry­ta­rzu wię­zien­nym. Mała, o na­gich, wil­got­nych ścia­nach cel­ka, tap­czan z boku, sto­lik i pro­sty drew­nia­ny zy­del, oto, jak się przed­sta­wia­ło miej­sce, w któ­rym krew­ny mój… mu­siał prze­być naj­strasz­niej­sze chwi­le swe­go ży­cia. Wspar­ty o mur i za­pa­trzo­ny w wy­so­ko umiesz­czo­ne okien­ko, nie po­ru­szył się na­wet na od­głos za­rdze­wia­łych wrze­cią­dzy, są­dząc snać, że to stróż wię­zien­ny przy­cho­dzi za­brać obiad, sto­ją­cy na sto­le, a nie­tknię­ty do­tąd.

– Sta­siu, – za­wo­ła­łem pół­gło­sem.

Od­wró­cił się. W pięk­nych, po­bla­dłych jego ry­sach, ani je­den nie drgnął mu­skuł. Stał z oczy­ma po­nu­ro we mnie wle­pio­ne­mi, i ja­kimś dzi­kim, za­cię­tym w nich wy­ra­zem.

– Sta­siu, – po­wtó­rzy­łem, wy­cią­ga­jąc doń rękę, – czyż mnie nie po­zna­jesz?

– I owszem, – przy­znał po lek­kiem wa – ha­niu, – nie poj­mu­ję jed­nak, iż wie­dząc o wszyst­kiem, dłoń do mnie wy­cią­gasz…

– Ha, bra­cie, trud­no; je­stem tyl­ko czło­wie­kiem: w nie­po­ka­la­nych nie wie­rzę, tak, jak nie wie­rzę, by ka­mień przez nich rzu­co­ny do­le­ciał pro­sto do nie­ba. Zresz­tą, wy­cią­gam do cie­bie, nie­tyl­ko dłoń krew­ne­go, ale dłoń współ­czu­cia, bo je­stem pew­ny, że w nie­szczę­snej tej spra­wie, kry­je się ja­kaś nie­zro­zu­mia­ła dla mnie za­gad­ka.

Rysy Go­ryc­kie­go roz­po­go­dzi­ły się nie­co.

– Dzię­ku­ję ci, – wy­szep­tał. – Ty pierw­szy rzu­casz mi sło­wo wy­ro­zu­mie­nia i otu­chy. Tam­ci wszy­scy, wszy­scy, na­wet ona wie­rzą, żem go za­bił roz­myśl­nie.

Z ję­kiem głu­chym oczy ręką przy­sło­nił. Wi­dząc, iż pro­ste me sło­wa zła­ma­ły pan­cerz dumy i wzru­szy­ły go sil­nie, po­sta­no­wi­łem sko­rzy­stać z tej chwi­li, by z roz­bro­jo­ne­go roz­rzew­nie­niem, spo­wiedź całą wy­do­być.

– Słu­chaj Sta­ni­sła­wie, – mó­wi­łem, do­ty­ka­jąc jego ra­mie­nia, – po­wiedz mi jak to było, po­wiedz wszyst­ko, nie ta­jąc żad­ne­go szcze­gó­łu. Je­stem twym krew­nym, a przy­tem po­myśl: mam cię bro­nić ju­tro. Peł­na tyl­ko świa­do­mość spra­wy da mi moż­ność i siłę do od­wró­ce­nia od cie­bie strasz­ne­go losu, jaki spo­ty­ka zwy­kłych zbrod­nia­rzy.

Pod­niósł oczy bez­mier­nym ja­śnie­ją­ce smut­kiem.

– Za­póź­no, – wy­szep­tał. – Za­bi­łem go i temu prze­czyć nie mogę.

– Tak, ale nie za­bi­łeś roz­myśl­nie?

– Roz­myśl­nie? Ha, czyż nie ro­zu­miesz, że ja­bym sto razy dziś śmierć chęt­nie po­niósł, by jemu przy­wró­cić ży­cie; że męki pie­kiel­ne zniósł­bym z roz­ko­szą, byle zma­zać krew tę z rąk mo­ich?

– A więc po­wiedz jak to było? – na­le­ga­łem.

Po kil­ku jesz­cze sło­wach za­chę­ty i uspo­ko­je­niu głę­bo­kie­go, wstrzą­sa­ją­ce­go nim wzru­sze­nia, wię­zień roz­po­czął smut­ną opo­wieść:

– Skre­ślić ci ostat­nie lata mego ży­cia, my­ślisz, że to ła­two? – mó­wił ze smut­kiem głę­bo­kim. – Pa­mię­tasz dzień ostat­nie­go na­sze­go wi­dze­nia? Ty, jako już ad­wo­kat przy­się­gły, sta­wa­łeś po raz pierw­szy przed krat­ka­mi i wy­gra­łeś dość za­wi­łą spra­wę. Roz­en­tu­zy­azmo­wa­ny, mó­wi­łeś z za­pa­łem o przy­szło­ści, któ­ra ci się uśmie­chać zda­wa­ła; ja znu­dzo­ny wi­rem wiel­kie­go świa­ta, wra­ca­łem na wieś, by po­waż­nie do pra­cy się za­brać.

Od­tąd, – do­dał z gorz­kim uśmie­chem, – za­py­taj lu­dzi; po­wie­dzą ci, że by­łem bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wy. Ma­ją­tek mój się po­dwo­ił, mia­łem pięk­ną żonę, za­zdrosz­czo­no mi prze­cież ogól­nie.

W sło­wach jego prze­bi­jał się strasz­ny, gry­zą­cy sar­kazm. Zro­zu­mia­łem, iż do­tknął rany, któ­ra ją­trząc się wiecz­nie, cale ist­nie­nie jego zła­ma­ła.

– Za­zdrość ludz­ka to myl­ne nie­raz kry­te­ry­um, – pod­ją­łem ła­god­nie. – Po­wiedz mi le­piej Sta­siu, czy ty by­łeś za­do­wo­lo­ny z wła­sne­go dzie­ła, czy ży­cie po my­śli ci po­szło?

Wy­cią­ga­łem go na sło­wa, chcąc zaj­rzeć do głę­bi tej du­szy zra­nio­nej i cho­rej wi­docz­nie, chcąc do­ciec, ja­kie po­bud­ki ku zbrod­ni go po­pchnę­ły. Go­ryc­ki nie za­uwa­żył tego na­wet. Z łok­ciem o stół opar­tym i czo­łem w dło­ni ukry­tem, z oczy­ma bez­na­dziej­nie w prze­strzeń utkwio­ne­mi, nie był on w tej chwi­li wy­kwint­nym sa­lo­now­cem, o śmia­łem wej­rze­niu i szy­der­czym uśmie­chu, lecz czło­wie­kiem zgnę­bio­nym mo­ral­nie, czu­ją­cym po raz pierw­szy w ży­ciu, po­trze­bę wy­spo­wia­da­nia się z uczuć tłu­mio­nych.

– Czy by­łem za­do­wo­lo­ny z wła­sne­go dzie­ła? – po­wtó­rzył z na­my­słem. – Tak, masz ra­cyę, to było wła­sne me dzie­ło, ni­ko­go więc za nie wi­nić nie mogę… Nie mam pra­wa wy­rzu­cać ni­ko­mu, że prze­ce­ni­łem siłę pie­nię­dzy… Za jed­nym kro­kiem fał­szy­wym po­szedł dru­gi. Oże­ni­łem się, i to' mnie zgu­bi­ło..

– Na złą więc tra­fi­łeś ko­bie­tę?

– Nie; była pięk­ną, zim­ną i za­lot­ną, a przedew­szyst­kiem po­saż­ną, tem mnie sku­si­ła. Pa­trząc na smut­ny stan fi­nan­so­wy ogó­łu, na upa­da­ją­ce ma­jąt­ki i ru­inę moż­nych nie­gdyś lu­dzi, po­sta­no­wi­łem oże­nić się bo­ga­to. Zda­wa­ło mi się, iż w ten spo­sób speł­nię tyl­ko obo­wią­zek wzglę­dem kra­ju i przy­szłych mych dzie­ci. Dzie­ci tych jed­nak, od­mó­wił mi Pan Bóg, a wza­mian… dał wię­zie­nie.

Ze­rwał się i, od­su­nąw­szy bez­wied­nym ru­chem waż­kę z ka­pu­śnia­kiem, któ­re­go pro­sta woń, draż­ni­ła po­wo­nie­nie jego do wy­kwint­nych po­traw przy­wy­kłe, za­czął go­rącz­ko­we­mi kro­ka­mi cia­sną mie­rzyć iz­deb­kę.

– Prze­ce­ni­łem silę pie­nię­dzy, – po­wtó­rzył. Szu­ka­łem po­sa­gu i zna­la­złem go. Nie sądź, żem zwo­dził żonę, uda­jąc uczu­cie? Nie, to się z uczci­wo­ścią mą nie zga­dza­ło. Wie­dzia­ła, że jej nie ko­cham, a msz­cząc się za to, rzu­ci­ła mi na­za­jutrz po ślu­bie w oczy wy­zna­niem, że ser­ce jej do in­ne­go na­le­ży Czu­łem, iż je­st­to prze­chwał­ka po­draż­nio­nej ko­bie­ty, a jed­nak prze­chwał­ka ta, po­łą­czo­na z mia­nem łow­ca na po­sa­gi, wy­ko­pa­ła na za­wsze prze­paść mię­dzy nami. Cios zo­stał tak cel­nie wy­mie­rzo­ny, iż zra­nić mnie mu­siał. Od­tąd zda­wa­ło mi się, że ją nie­na­wi­dzę, a ja nie­szczę­sny, ko­cha­łem ją co­raz bar­dziej. Duma tyl­ko nie po­zwo­li­ła mi wy­znać tego. Nie chcia­łem się do wła­snej za­le­cać żony, nie chcia­łem być ode­pchnię­ty szy­der­czo przez ko­bie­tę, któ­ra przy­się­ga­jąc mi wier­ność i mi­łość, chwa­li­ła się rów­no­cze­śnie, iż ko­cha in­ne­go. Chłód jej draż­nił mnie, pięk­ność do wście­kło­ści do­pro­wa­dza­ła nie­kie­dy. Mło­dzi, bo­ga­ci, oto­cze­ni zbyt­kiem, za któ­ry za­prze­da­łem się za­rów­no ja, jak ona, wie­dli­śmy ży­cie nę­dza­rzy, ży­cie w pie­kło za­mie­nia­ją­ce się co­dzien­nie. Cza­sa­mi mia­łem ocho­tę upaść przed nią na ko­la­na, ale była taka zim­na, taka szy­der­cza, iż nie wie­dząc czy ją wię­cej ko­cham, czy nie­na­wi­dzę, ucie­ka­łem z domu czem­prę­dzej.

Opadł na­po­wrót na sto­łek, a czo­ło jego, duże kro­ple potu po­kry­ły.

– Na­le­ża­ło chłód ten prze­ła­mać, – za­uwa­ży­łem.

– Prze­ła­mać dumę Izy? Ha, ha… ha, – za­śmiał się gorz­ko, – jak­że znać, żeś jej nie wi­dział! Na to, trze­ba, aby mnie ko­cha­ła, a ja dla tej ko­bie­ty nie by­łem ni­czem, ni­czem nig­dy. Jak­by pro­bu­jąc cier­pli­wo­ści mej, za­pro­si­ła owe­go ku­zy­na, któ­re­go imie­niem urą­ga­ła mi w dzień ślu­bu. Do­wo­dzi­ła, iż po­trze­bu­je roz­ry­wek; praw­da, smut­no jej być mu­sia­ło w tej lo­do­wej at­mos­fe­rze wy­ga­słe­go na­sze­go ogni­ska. Pa­trząc na sto­su­nek ich ser­decz­ny, bra­ter­ski, czu­łem, iż w du­szy mej wrzeć znów i ki­pieć za­czy­na. Był­bym jed­nak za­pa­no­wał nad bu­rzą we­wnętrz­ną, gdy­by nie to nie­szczę­sne po­lo­wa­nie. Chło­piec ubo­gi, a tem sa­mem roz­go­ry­czo­ny nie­co, za­czął rzu­cać sar­ka­zmy na bo­ga­tych, któ­rzy od po­wa­ża­nia U lu­dzi, aż do żony wszyst­ko ku­pić po­tra­fią. Krew mi za­wrza­ła.

– Czy to przy­mów­ką do mnie? – za­wo­ła­łem.

– Nie po­wie­dzia­łem tego, cho­ciaż, je­że­li się panu po­do­ba sto­so­wać sło­wa me do sie­bie i Iza­bel­li, za­prze­czać temu nie my­ślę, – od­ciął iro­nicz­nie.

– Jak śmiesz ubli­żać jej w ten spo­sób? – wy­krzyk­ną­łem.

– Nie­ste­ty, mam więk­sze od in­nych pra­wo do po­dob­ne­go twier­dze­nia; wszak gdy­by nie pań­skie kro­cie, moją by­ła­by dziś żoną.

– Co się da­lej dzia­ło, nie wiem. Za jed­nym go­rą­cym wy­ra­zem po­szedł dru­gi, wresz­cie strzał wła­snej du­bel­tów­ki oprzy­tom­nił mnie do­pie­ro. Ka­rol le­żał krwią zbro­czo­ny, a ja… ja by­łem zbrod­nia­rzem!

Pa­trząc na bo­leść jego głę­bo­ką, szcze­rą, uczu­łem się mi­mo­wo­li wzru­szo­ny. Jak­żeż sro­go oku­pił go­ni­twę za po­sa­giem. Ko­bie­ta ko­cha­ją­ca, zwal­cza­jąc mi­ło­ścią swą wady tej ła­two­za­pal­nej na­tu­ry, by­ła­by umia­ła blask czy­ste­go wy­do­być z niej zło­ta. Bo­ga­ta dama zdo­ła­ła tyl­ko zbu­dzić w jego du­szy de­mo­na dumy i za­zdro­ści, po­tra­fi­ła do zbrod­ni po­pchnąć go je­dy­nie.

Po­draż­nio­ny, roz­myśl­nym praw­do­po­dob­nie sar­ka­zmem, do­pro­wa­dzo­ny do wy­bu­chu bez­wied­nej, lecz strasz­nej za­zdro­ści, wy­mie­rzył strzał w sta­nie nie­przy­tom­nym i nie­po­czy­tal­nym. Dla mnie ja­snem to było; czy jed­nak sąd spró­bu­je za­pa­try­wać się w tem sa­mem świe­tle, na spra­wę go­rącz­ku­ją­cą opi­nię ca­łej gu­ber­nii. Gdy, chcąc użyć wszel­kich sprę­żyn i wy­czer­pać wszyst­kie moż­li­we środ­ki, w celu zła­go­dze­nia wy­ro­ku, wspo­mnia­łem, iż sto­su­nek do żony uspra­wie­dli­wia go po – czę­ści, a ze­zna­nia jej mogą wpły­nąć w oczach sę­dziów na zmniej­sze­nie winy… Go­ryc­ki na rów­ne ze­rwał się nogi.

– Co, Iza przed są­dem?! Iza, wy­stę­pu­ją­ca jako żona oskar­żo­ne­go, by wo­bec ob­cych i obo­jęt­nych roz­strzą­sać na­sze rany ser­decz­ne? Nie, nie; to nad moje siły! Nie znasz mo­jej żony! Ona, taka dum­na, nig­dy po­dob­ne­go nie prze­ba­czy­ła­by mi upo­ko­rze­nia. Och, wolę pójść w lody Sy­be­ryi, niż uj­rzeć ją tam, niż znieść tę jesz­cze mę­czar­nię!

– Słu­chaj, – wo­łał, ła­miąc ręce bo­le­śnie, – przy­rzek­nij, przy­się­gnij, że mi oszczę­dzisz tej bo­le­ści, że nie ska­żesz na rów­ną ka­tu­szę?! Wszyst­ko, wszyst­ko prę­dzej ścier­pię, chwi­lę tę jed­nak obłę­dem, sza­leń­stwem bym przy­pła­cił! Przy­ja­cie­lu, przy­się­gnij, że Izy tam nie bę­dzie, że uczuć na­szych nie rzu­cisz na pa­stwę ga­wie­dzi. To ostat­nia ła­ska, o jaką cię pro­szę.

Go­rą­cym jego sło­wom trud­no się było oprzeć; gdy jed­nak wzru­szo­ny na­po­mkną­łem, iż po­zba­wia mnie je­dy­ne­go środ­ka obro­ny, na któ­rym opie­ra­łem na­dzie­ję zła­go­dze­nia wy­ro­ku, Go­ryc­ki od­parł po­nu­ro:

– Za­bi­łem go, wiem o tem, po­wi­nie­nem więc karę po­nieść.

Od my­śli tej, z fa­ta­li­stycz­nem wy­po­wia­da­nej pod­da­niem, trud­no go było od­wieść.

Zgnę­bio­ny też, opusz­cza­łem już celę, gdy na pro­gu wstrzy­ma­ła mnie po­stać dziw­na, przez stró­ża wię­zien­ne­go wpro­wa­dzo­na tu z ko­lei.

Była to ni­ska, przy­gar­bio­na sta­rusz­ka, w gru­bej, ki­rem bia­łych ob­szyć bo­le­śnie ra­żą­cej ża­ło­bie. Z pod czar­ne­go ka­pe­lu­sza, na czo­ło po­ora­ne bruz­da­mi śnież­ne wy­su­wa­ły się ko­smy­ki; po­licz­ki żół­te i za­pa­dłe, pięt­no­wał wy­raz ka­mien­nej ja­kiejś roz­pa­czy, pod­czas gdy zsu­nię­te ni­żej, ciem­ne oku­la­ry, od­sła­nia­ły od łez za­czer­wie­nio­ne po­wie­ki i wy­pła­ka­ne snać źre­ni­ce. Ręka jed­na, wspar­ta o ra­mię dwu­na­sto­let­niej może, ubo­go odzia­nej dziew­czyn­ki, dru­ga w la­skę uzbro­jo­na, zda­wa­ły się wska­zy­wać, iż mam z nie­wi­do­mą do czy­nie­nia.

Uj­rzaw­szy po­stać tę drob­ną, wy­nędz­nia­łą, od któ­rej cmen­tar­na ja­kaś wia­ła at­mos­fe­ra, wię­zień wy­dał okrzyk bo­le­sny i, ru­chem peł­nym prze­ra­że­nia, w tył się cof­nął.

Te­raz sta­li na­prze­ciw sie­bie. On całą siłą o mur opar­ty i jak trup bla­dy, z ręką przy­ci­śnię­tą do czo­ła, z pod któ­re­go oczy tyl­ko go­rza­ły w roz­sze­rzo­nych or­bi­tach; ona, z przy­gar­bio­nej sta­rusz­ki, zmie­nio­na na­raz w mści­wą, strasz­ną Eu­me­ni­dę, któ­rej krwią za­szłe, a wiecz­ną nocą po­kry­te źre­ni­ce, prze­szy­wać zda­wa­ły się nie­szczę­śli­we­go.

Ten okrzyk, miesz­czą­cy w so­bie cały świat bólu, przy­kuł mnie… do pro­gu. Nie­wi­do­ma po­sły­sza­ła go rów­nież.

– Ha, po­zna­łeś mię, – za­wo­ła­ła z okru­cień­stwem. – Po­zna­łeś! A jed­nak zmie­nić się mu­sia­łam! Nik­czem­ny, my­śla­łeś, że za­bi­ja­jąc jego, koń­czysz ra­chun­ki ze świa­tem!

Spoj­rza­łem na Go­ryc­kie­go. Bla­dy jak ścia­na, o któ­rą wsparł gło­wę, drżał fe­brycz­nie na ca­łem cie­le. Zdję­ty li­to­ścią nad strasz­ną jego mę­czar­nią, wy­cią­gną­łem bła­gal­nie rękę do sta­rusz­ki.

– Uspo­kój się pani, – pro­si­łem. Nie sły­sza­ła mnie na­wet.

– Za­po­mnia­łeś, iż zbrod­nia twa, wo­ła­ją­ca o po­mstę do nie­ba, nie jego zgu­bi tyl­ko. Spójrz, – do­da­ła, upusz­cza­jąc z ło­sko­tem la­skę na ka­mien­ną po­sadz­kę i drob­ne, po­marsz­czo­ne za­ła­mu­jąc dło­nie, – spójrz na mnie, spójrz na ru­inę, bę­dą­cą two­jem dzie­łem. Ni­ko­go nie mam na ca­łym świe­cie ni­ko­go. Za cóż wy­dar­łeś mi to dziec­ko, je­dy­ną w ży­ciu osło­dę, je­dy­ną pod­po­rę na sta­rość? Za co osie­ro­ci­łeś nie­szczę­sną? Wszak mia­łeś wszyst­ko: mło­dość, na­dzie­ję, bo­gac­twa; ja nic prócz syna mego! Ośle­płam, oczy z nie­szczęść wy­pła­ka­łam, ale on mi był źre­ni­cą i słoń­cem, on bla­skiem i świa­tem ca­łym! Dnie i noce ślę­cza­łam by go do­brze wy­cho­wać, by po­wie­dzieć ojcu jego na tam­tym świe­cie: patrz, co zro­bi­łam z na­sze­go syna; patrz, jaką ci chlu­bę przy­no­si!…

Z pod po­wiek jej, krwią na­brzmia­łych, gru­be łzy po­cie­kły.

– Ciot­ko, – jęk­nął wię­zień, – ciot­ko, czyż są­dzisz, że go za­bi­łem roz­myśl­nie?

– Przy­po­mnisz mi może, – cią­gnę­ła nie­ubła­ga­na, – żeś nas wspo­ma­gał, że za two­je pie­nią­dze wy­sła­łam go na do­koń­cze­nie stu­dy­ów za­gra­ni­cę.

Drgną­łem. Był to rys nowy, nie­zna­ny mi do­tąd, a rzu­ca­ją­cy wy­bit­ne świa­tło na szla­chet­ny w grun­cie cha­rak­ter pod­sąd­ne­go. Kto wie zresz­tą, – po­my­śla­łem, – może uła­twia­jąc mu wy­jazd, chciał usu­nąć z przed oczu żony do­mnie­ma­ne­go ry­wa­la.

– Ha, prze­klę­te pie­nią­dze, – mó­wi­ła tym­cza­sem ociem­nia­ła, wstrzą­sa­na gnie­wem strasz­nym. – Prze­klę­ta ma­mo­na, cze­muż ją przyj­mo­wa­łam? Po­zba­wi­ła mnie dziec­ka na lat parę, a gdy po­wró­cił usi­dli­li­ście go zno­wu. Ta two­ja nik­czem­na, za­lot­na sy­re­na, sta­nę­ła na jego dro­dze!

– Li­to­ści, – ciot­ko, – bła­gał, – li­to­ści. Ani sło­wa prze­ciw­ko niej, ona nie­win­na.

– Ocza­ro­wa­ła go, chcia­ła zgu­bić i zgu­bi­ła. Za­mor­do­wa­li­ście mi dziec­ko, wy­dar­li na­dzie­ję, za­bra­li ostat­nią iskrę ży­cia. Pod­li!

Ręka jej na­przód wy­su­nię­ta, trzę­sła się, po­stać dy­go­ta­ła z roz­ry­wa­ją­ce­go pier­si bólu.

– Pani, – wtrą­ci­łem, – nie zło­rzecz im. Wszak wi­dzisz, iż nie­szczę­ściem tem są na rów­ni do­tknię­ci. Zła­ma­na cio­sem strasz­nym, rzuć z chrze­ściań­ską po­ko­rą sło­wo prze­ba­cze­nia.

– Nig­dy, – wy­krzyk­nę­ła za­cię­cie. – Nig­dy. Przy­szłam tu, by się na­cie­szył wi­do­kiem dru­giej ofia­ry. Mor­du­jąc jego i mnie za­bił. Ale to mniej­sza; sie­bie prze­ba­czy­ła­bym, za śmierć dziec­ka, prze­kleń­stwo mogę rzu­cić tyl­ko! Niech łzy ośle­płych mych oczu pad­ną ci na du­szę, niech wszyst­kie twe na­dzie­je, tak jak mego syna, zim­na po­chło­nie mo­gi­ła!

Ob­li­cze jej strasz­ne zda­wa­ło się gro­my ci­skać na więź­nia. Po­chy­lo­ny, z pier­sią pod­no­szą­cą się kon­wul­syj­nie, Go­ryc­ki ze wzru­sza­ją­cą po­ko­rą, wy­cią­gnął ku niej ra­mio­na.

– Li­to­ści, li­to­ści, – że­brał: – Ciot­ko, po­mnij, że nie­gdyś dru­gim sy­nem ci by­łem…

Obu­rzo­ny mę­czar­nią, jaką mu zno­sić ka­za­ła, do­tkną­łem szorst­ko ra­mie­nia sta­rusz­ki.

– Czy prze­kleń­stwo wskrze­si zmar­łe­go? – prze­rwa­łem z wy­rzu­tem. – Czy syn był­by wdzięcz­ny pani, iż tam, gdzie on niósł mi­łość, ty umiesz tyl­ko ci­skać zło­rze­cze­nie? Więc mało ci jesz­cze nie­do­li, sko­ro do śmier­ci, hań­by i Sy­bi­ru, chcesz do­dać prze­kleń­stwo, na któ­re Ka­rol w trum­nie ob­ru­szać się musi…

Ręce jej opa­dły i za­plo­tły się roz­pacz­nie.

– Pani, czyż sto­jąc nad gro­bem, po­tra­fisz je­dy­nie wła­sne roz­wa­żać rany, czyż nie­po­mna do­zna­nych do­bro­dziejstw, umiesz tyl­ko rzu­cać prze­kleń­stwo tym, co to­bie ostat­nich lat parę, a so­bie całe zła­ma­li ży­cie?

W ry­sach jej sro­ga od­bi­ła się wal­ka. – Praw­da, – wy­szep­ta­ła, – praw­da. Synu mój, prze­bacz, żem two­ją śmierć po­mścić chcia­ła, prze­bacz ego­izm mat­ki zbo­la­łej.

Wą­skie za­pad­nię­te jej pier­si cięż­kie pod­nio­sło łka­nie. Czu­łem, iż w łzach tych top­nie­je cały żal, cała strasz­na, nur­tu­ją­ca ją, a na bólu opar­ta nie­na­wiść.

– Ciot­ko, – za­wo­łał wię­zień, po­sko­czyw­szy ku niej ra­do­śnie.

Cof­nę­ła się, jak od wstręt­ne­go pła­zu.

– O, nie do­ty­kaj mnie, – wy­krzyk­nę­ła. – Nie do­ty­kaj dło­nią, w krwi syna mego zbro­czo­ną. Niech ci wy­star­czy, iż ociem­nia­ła mat­ka Ka­ro­la bę­dzie się sta­ra­ła za­po­mnieć, czy­ją ręką cios wy­mie­rzo­nym jej zo­stał, że prze­ba­cza temu, kto jej wię­cej niż ży­cie, wię­cej niż świa­tło wy­darł!

I po­cią­gnąw­szy za ra­mię dziew­czyn­kę, nie­wi­do­ma sta­rusz­ka znik­nę­ła na pro­gu.

Wstrzą­śnię­ty do głę­bi, opu­ści­łem wkrót­ce mury wię­zien­ne.

Oca­lić Go­ryc­kie­go od strasz­ne­go losu ska­zań­ca, zda­wa­ło się nie­po­do­bień­stwem pra­wie: po­wró­ciw­szy też, po uspo­ko­je­niu nie­szczę­sne­go, do ho­te­lu, sie­dzia­łem w cięż­kiej po­grą­żo­ny za­du­mie, gdy na­raz lek­kie pu­ka­nie do drzwi przy­wo­ła­ło mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Pro­szę wejść, – za­wo­ła­łem.

Na pro­gu uka­za­ła się wy­smu­kła po­stać nie­wie­ścia. Po­stą­piw­szy kro­ków kil­ka, sta­nę­ła i, drżą­cą ręką, gę­stą od­rzu­ci­ła za­sło­nę. Zdu­mio­ny pod­nio­słem się szyb­ko. Była pięk­na, bar­dzo pięk­na, rysy jej wszak­że kre­do­wa po­kry­wa­ła bla­dość, w wiel­kich zaś czar­nych oczach, bez­mier­ny, roz­pacz­ny pra­wie pa­lił się smu­tek. Za­nim wy­raz ten, za­nim ary­sto­kra­tycz­na po­sta­wa i ru­chy wy­twor­ne wska­za­ły mi z kim mam do czy­nie­nia, przy­by­ła ob­ja­śni­ła z pro­sto­tą:

– Je­stem żoną Sta­ni­sła­wa Go­ryc­kie­go.

Na­zwę tę z trud­no­ścią przy­szło jej wy­mó­wić. Pod­su­ną­łem żywo fo­tel, głę­bo­ki skła­da­jąc jej ukłon.

– Wszak pan wra­casz z wię­zie­nia? – bla­de­mi py­ta­ła usty.

Ski­ną­łem twier­dzą­co, przy­glą­da­jąc się bacz­nie tej pięk­nej Ga­la­tei, któ­ra, igra­jąc z ser­cem dwóch lu­dzi, jed­ne­go rzu­ca­ła na łup śmier­ci, dru­gie­go na pa­stwę lo­dów Sy­be­ryi.

– I cóż, żad­nej na­dziei? – wy­szep­ta­ła trwoż­li­wie.

Ja­kaś dzi­ka chęć od­pła­ce­nia jej za tam­tych, opa­no­wa­ła mną w tej chwi­li.

– Żad­nej pra­wie, – od­par­łem, ba­daw­cze to­piąc w niej oczy.

Drgnę­ła, rękę mi­mo­wol­nym ru­chem do ser­ca przy­ci­ska­jąc. Lica jej jak mar­mur bla­de, biel­sze­mi się jesz­cze sta­ły, roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce sil­niej od ala­ba­stro­wej od­bi­ja­ły cery.

– Mąż pani jaw­nie przy­zna­je się do zbrod­ni, to unie­mo­żeb­nia obro­nę, – cią­gną­łem, czu­jąc, iż na du­szy tej sprzecz­ne­mi tar­ga­nej uczu­cia­mi, nie­mi­ło­sier­ną wy­ko­ny­wam wi­wi­sek­cyę.

– Do zbrod­ni! – za­wo­ła­ła, ze­rwaw­szy się gwał­tow­nie. – Jak pan mo­żesz po­wie­dzieć coś po­dob­ne­go? Pan, któ­ry prze­cież je­steś jego krew­nym, któ­ry po­wi­nie­neś wie­dzieć, że on nie­zdol­nym jest do speł­nie­nia wy­stęp­ku? Czyż wol­no chwi­lo­we za­śle­pie­nie, bez­wied­ny wy­buch gnie­wu, po­rów­nać do zbrod­ni roz­myśl­nej? – Zbłą­dził, ale przy­się­gam, na zba­wie­nie mo­jej du­szy, iż dzia­łał nie­przy­tom­nie! Wszak mógł ukryć śmierć tę nie­szczę­sną, a jed­nak przy­znał się jaw­nie i sam do­bro­wol­nie oskar­żył. Je­st­to do­wód szla­chet­no­ści, wy­klu­cza­ją­cej myśl pod­stę­pu. Pan go nie znasz; na­tu­ra to za­pal­na, wraż­li­wa i nie­ugię­cie dum­na. Ka­rol mu­siał go draż­nić, wy­zy­wać sar­ka­zmem; stra­ciw­szy też pa­no­wa­nie nad sobą, nie­szczę­sny za broń po­chwy­cił.

Unie­sio­na za­pa­łem, go­re­ją­cym w czar­nych oczach, bro­ni­ła go z wia­rą głę­bo­ką, jaką szcze­re uczu­cie na­tchnąć tyl­ko jest w sta­nie.

– Może miał po­wód do owe­go sar­ka­zmu… – wtrą­ci­łem.

– Po­wód? – dum­nym zmie­rzy­ła mnie wzro­kiem, lecz w tem nowa snać myśl jej bły­snę­ła, osu­wa­jąc się bo­wiem na fo­tel, mó­wi­ła z bła­gal­nie zło­żo­ne­mi rę­ko­ma:

– To Staś panu po­wie­dział, Staś? O, Boże, – i on tam, w wię­zie­niu, drę­czy się my­ślą po­dob­ną. Dziś nie ufa mi jesz­cze! Wo­bec pana nie mam ta­jem­nic, bo wiem, że od cie­bie, od twej obro­ny za­wisł los jego ju­tra. A więc, po­słu­chaj: wiedz, iż mąż mój nie miał żad­ne­go po­wo­du do za­wi­ści wzglę­dem za­bi­te­go. Był to chło­piec ubo­gi, zna­li­śmy się dzieć­mi. Jako stu­dent przy­jeż­dża­ją­cy na wa­ka­cye, ko­chał się po­dob­no we mnie. O prze­lot­nem tem uczu­ciu mło­dzień­czem za­po­mnia­łam, po­szedł­szy za Sta­ni­sła­wa. Od­tąd nie wi­dzie­li­śmy się na­wet.

– A jed­nak wspo­mnie­niem mi­ło­ści tej bry­znę­łaś pani w oczy mę­żo­wi.

– Bo mię draż­nił i ob­ra­żał swym chło­dem, bo bądź co bądź, chcia­łam w nim iskier­kę za­zdro­ści wy­krze­sać. Pra­gnę­łam obu­dzić jego ser­ce, po­zy­skać je prze­mo­cą, a on, rzu­ciw­szy mi za­rzut go­nie­nia za ma­jąt­kiem, przy­znał, iż sam dla po­sa­gu rów­nież oże­nił się ze mną; opan­ce­rzo­ny zaś chło­dem, lub szy­der­stwem, nie­ubła­ga­nym stał się od­tąd.

– Nie ma pan­ce­rza, któ­re­go­by sło­dycz i mi­łość ko­bie­ty prze­ła­mać nie zdo­ła­ły, – za­uwa­ży­łem ła­god­nie.

– Za dum­ną by­łam na to, – wy­szep­ta­ła.

– Wo­bec dwóch dum nie­ugię­tych, ta pry­ska pierw­sza, któ­ra le­piej ko­chać po­tra­fi. Praw­dzi­we uczu­cie nie zna mi­ło­ści wła­snej; pro­mień też jego szcze­ry, tra­fi

– On mnie nie ko­chał,prze­rwa­ła gło­sem stłu­mio­nym.

– Prze­ciw­nie, on pa­nią dziś jesz­cze ko­cha jak sza­le­niec; wszak szar­pa­ny po­dmu­chem za­zdro­ści, przed zbrod­nią nie cof­nął się na­wet.

Słu­cha­ła słów mych, jak ob­ja­wie­nia.

– Czy są­dzisz pani, iż Bóg, skła­da­jąc w drob­ne wa­sze ręce los i du­szę męż­czy­zny, żad­nych na was nie kła­dzie obo­wiąz­ków, że wy­star­cza tu dzie­lić bier­nie ży­cie męża i jego sta­no­wi­sko? Sta­ni­sław był po­ryw­czym i go­nił za ma­jąt­kiem; od żony jed­nak za­le­ża­ło stłu­mić te złe in­stynk­ta, wy­do­by­wa­jąc na jaw, z bo­ga­tej jego na­tu­ry szla­chet­ne wza­mian pier­wiast­ki. Nie uczy­ni­łaś pani tego, wo­la­łaś, dla źle zro­zu­mia­nej mi­ło­ści wła­snej, dwa po­świę­cić ist­nie­nia, wo­la­łaś jed­ne­go ska­zać na śmierć, dru­gie­go na wiecz­ne wy­gna­nie.

Tor­tu­ro­wa­łem ją zwol­na, są­dząc, iż z du­szy tej, i tak już przez wal­kę udrę­czo­nej, wy­rwie się ja­kieś sło­wo, ja­kiś szcze­gół, któ­ry będę mógł wy­zy­skać na unie­win­nie­nie oskar­żo­ne­go. Pa­trzy­ła jed­nak na mnie, jak­by odu­rzo­na, a ci­snąc rękę do czo­ła, po­wtó­rzy­ła:

– Ja ska­za­łam jed­ne­go na śmierć, dru­gie­go na wiecz­ne wy­gna­nie?

I, po­jąw­szy mnie te­raz do­pie­ro, do­da­ła:

– Wy­gna­nie? A więc pan my­ślisz, iż są­dzić go będą, jak zwy­kłe­go zbrod­nia­rza?

Nie mia­łem ser­ca ostat­niej ode­brać jej na­dziei, mil­cze­niem też od­po­wie­dzia­łem je­dy­nie.

Pod­nio­sła się, za­chwia­ła i, uchwy­ciw­szy ręką ner­wo­wo za po­ręcz fo­te­lu, sta­ła przedem­ną jak po­sąg nie­mej roz­pa­czy. Zda­wa­ło mi się, iż przez pół­go­dzi­ny, spę­dzo­ne tu­taj, ala­ba­stro­wo bla­de jej lica za­pa­dły, wiel­kie zaś oczy roz­sze­rzy­ły się bar­dziej jesz­cze.

Myśl wy­ro­ku wię­cej ją na po­zór dzi­wi­ła, niż prze­ra­ża­ła. Za­uwa­ży­łem, iż nie pro­si mnie o ra­to­wa­nie męża; snać czu­ła, że i tak uczy­nię wszyst­ko, co bę­dzie w mej mocy. Po chwi­li tyl­ko, otwo­rzy­ła port­fel trzy­ma­ny w ręku, a wyj­mu­jąc pacz­kę bank­no­tów, zło­ży­ła je na sto­le.

– Pa­nie, – mó­wi­ła z bła­ga­niem, – wszak za kau­cyą uwal­nia­ją więź­niów?

– Tak, do chwi­li upra­wo­moc­nie­nia się wy­ro­ku.

– Oto 10, 000 rs. Dam wię­cej, je­że­li po­trze­ba, lecz uli­tuj się, wy­rwij go z tych mu­rów ohyd­nych. Wpierw jed­nak za­pro­wadź mię do nie­go. Je­stem tu obca zu­peł­nie, nie mam się zwró­cić do kogo, a sama tra­cę gło­wę, i nie wiem na­wet, jak uzy­skać po­zwo­le­nie zo­ba­cze­nia się z mę­żem.

– I owszem, speł­nię ży­cze­nie pani, są­dzę wszak­że, że byt­ność w wię­zie­niu na­le­ży odło­żyć do ju­tra. Nie trze­ba za­kłó­cać mu spo­ko­ju, któ­re­go tak bar­dzo po­trze­bu­je.

Po­smut­nia­ła; po­sły­szaw­szy jed­nak, że nie mogę tra­cić dziś cza­su, po­trzeb­ne­go do przy – go­to­wa­nia obro­ny, zgo­dzi­ła się na zwło­kę ko­niecz­ną.

Nie­ste­ty, za­bie­gi moje i obro­na nie wiel­kie mia­ły przy­nieść owo­ce. Sę­dzio­wie z in­nej na rzecz tę niż ja za­pa­try­wa­li się stro­ny, a nie uwzględ­nia­jąc oko­licz­no­ści ła­go­dzą­cych, uzna­li prze­ciw­nie, że sta­no­wi­sko, ma­ją­tek i wy­kształ­ce­nie pod­sąd­ne­go, zwięk­sza­ją jego winę. Po­zba­wie­nie też wszel­kich praw sta­nu i ze­sła­nie na Sy­be­ryę, sta­no­wi­ły osno­wę wy­ro­ku. Go­ryc­ki wy­słu­chał go ze smut­kiem głę­bo­kim i gnę­bią­cym, lecz z nie­za­chwia­nym spo­ko­jem. Set­ki oczów, wle­pio­nych weń na­tręt­nie, cie­ka­wie, sroż­szą dla wraż­li­wej tej na­tu­ry sta­no­wi­ły pró­bę, nad wy­rok prze­kleń­stwa i śmier­ci mo­ral­nej, w kil­ku za­war­ty wier­szach. Hart woli i moc du­szy jego w zdu­mie­nie wpra­wiać mu­sia­ły.

Gdy, wy­słu­chaw­szy po­tę­pia­ją­cej mowy pro­ku­ra­to­ra, obej­rza­łem się trwoż­nie po na­tło­czo­nej sali, lę­ka­jąc się spo­strzedz mdle­ją­cą po­stać pani łzy, oczy me nig­dzie jej nie na­po­tka­ły. Ża­den okrzyk spa­zma­tycz­ny, ża­den płacz nie roz­legł się wśród tych mu­rów, któ­re są tak czę­sto świad­kiem roz­pa­czy. Za­le­d­wo jed­nak sta­ną­łem na ku­ry­ta­rzu, de­li­kat­na rącz­ka spo­czę­ła na mem ra­mie­niu. Wy­smu­kła, ciem­nym otu­lo­na płasz­czem, z pięk­ne­mi ry­sa­mi za gę­stą ukry­te­mi wo­al­ką, cze­ka­ła na mnie, bo wy­rze­kła tyl­ko stłu­mio­nym gło­sem:

– Wiem o wszyst­kiem; chodź­my te­raz do nie­go.

Po­da­łem jej ra­mię, czu­jąc, że po­trze­bu­je pod­po­ry, w parę zaś chwil póź­niej, cięż­kie wro­ta wię­zien­ne otwie­ra­ły się przed nami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: