- W empik go
W Wilnie i w dworach litewskich. Pamiętnik z lat 1815-1843 - ebook
W Wilnie i w dworach litewskich. Pamiętnik z lat 1815-1843 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 577 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten pamiętnik wyrasta z opowiadań rodziców moich, którzy, w ciekawej epoce żyjąc i opowiadając o niej dzieciom swoim, nadali ich życiu podstawę, a przychodząca na świat mała Gabrjelka z końcem 1815-go roku, jakby kłosiarka po skończonem żniwie, znalazła bez trudu spoczynek. To też pierwsze jej spojrzenia na świat padło na ludzi, wypoczywających po długich latach niepokoju na świeżej mogile, porastającej murawą i gdzieniegdzie kwiatami. Wszystko już się było ukończyło nietylko w Litwie, ale i na świecie, wstrząśnionym pod berłem nowego Cezara; a epilog świetnej epopei w 30-tu pieśniach nosił już imię Ś-tej Heleny.
Złożywszy do czasu broń i nadzieje, wszyscy w Litwie i w Koronie wrócili do pługa. Myśl o sławie i wolności ustąpiła staraniu o chleb powszedni. Długo, bardzo długo wspominano rok 1812-ty. On był treścią rozmów i tłem życia każdej rodziny. Anegdotami z 1812-go roku kołysano młode pokolenie, bo rok ów, jakby bogini o dwóch przeciwnych licach, miał początek uroczy jak nadzieja, a koniec mroźny jak rozczarowanie. W każdej niemal rodzinie ktoś nosił tę datę wypisaną w sercu krwawemi literami sieroctwa, lub nakreśloną na czole pałaszem. Tkwiła ona w ramieniu z kulą, budzącą się na każdą zmianę powietrza; stukała drewnianą nogą; świeciła na piersiach w kształcie krzyża, jako nagroda za waleczność!… A wdowy i matki dźwigały ją, jak krzyż Pański, na zgliszczach szczęścia domowego! O! tak, rok 1812-ty, głośny w dziejach Europy, stanowił epokę w naszym kraju, a w rozmowie wracał często, jak zwrotka piosenki, śpiewanej u ogniska…
W rodzinie naszej rok 1812-ty pamiętnym był w rozmaity sposób, chociaż mniej bolesny, niż w innych. Ojciec mój śmiertelnie przechorował go na tyfus w Mińsku (Litewskim), zaraziwszy się w szpitalu wojennym, którego nadzór był mu powierzony wraz z innymi przez Napoleona (Wańkowicz, kolega mojego ojca, przypłacił życiem ten honor). Matka moja u łoża bezprzytomnego męża, trwożna o swego ojca i dwóch braci, będących w służbie wojskowej pod Napoleonem, o matkę mieszkającą w Wiedniu, o siostrę pozostałą w Wilnie w kwiecie wieku przy dawnej nauczycielce, widziała jeszcze oprócz tego codziennie z okien swego mieszkania, na wschodach swoich, w bramie, na dziedzińcu Francuzów, umierających z zimna i głodu, a wyrzucanych na plac, jak drewka. A tu trzeba było przyjmować na kwaterę i rozmówić się w obcej mowie z generałem Tuczkowem, przysłanym na uśmierzenie Mińska, który straż stawiał u drzwi chorego, ten zaś w gorączce i bezprzytomny nic nie wiedział, że przeszedł z pod władzy Cesarza Francuzów pod władzę Monarchy Rosji. A gdy dwuletnia już ich córeczka Matyńka (najstarsza z rodzeństwa), urodzona w chwili budzących się świetnych nadziei dla kraju, bębniła rączkami na każde wspomnienie o Napoleonie, improwizując wiadomości z gazet, niby czytanych przez nią, młodsza Idalka, przychodząc na świat w roku 1813-tym, przyniosła z sobą zarodek niepokojów i łez za lada drobnostką, które wpłynęły na jej charakter i całą przyszłość, a były skutkiem wyżej już wspomnianych trwóg i niepokojów matczynych, tajonych i znoszonych w cichości w tym roku ciężkiej próby.
Koniec roku 1812-go, pamiętny amnestją bezwarunkową, rozpogodził zasępione niebo nad Koroną i Litwą. A już zimę z 1815-go roku rodzice moi spędzili w weselszej Warszawie, przy babce naszej Marjannie z hr. Przezdzieckich Tyzenhauzowej, która tam zamieszkała, przybywając z Wiednia, po latach kilkunastu spędzonych za krajem.
Warszawa odznaczała się zdawna łatwością, z jaką przechodziła od łez do śmiechu, od wojny do tańca. Bawiono się też bardzo w Warszawie zimą 1815-go roku, a ozdobą wszystkich zebrań były szczególnie dwie młode piękności: księżniczka Anna Sapieżanka, pączek rozwijający się w 16-toletniej wiośnie, brunetka o czarnych ognistych oczach, i jasnowłosa, pełna gracji i niewypowiedzianego wdzięku, Joanna Grudzińska. Obie celujące w salonowych tańcach, tamburino, szal etc, a gdy w menuecie stanęły naprzeciw siebie, szał był nie do opisania! Włażono na krzesła, potrącano się, tłoczono, by widzieć tę najmłodszą z Gracyj i tę Terpsychorę, jedną ulatującą w powietrzu, drugą rysującą na posadzce arabeski malutką nóżką. Kawalerami ich byli Aleksander hr. Potocki i Stanisław hr. Kossakowski. Dziś z tych dwóch par, jaśniejących natenczas młodością i życiem, po upływie pół wieku, cóż pozostało?… Trzy groby!… Terpsychora, księżniczka Anna, umarła księżną Czartoryską, jakby królową polskiej emigracji. Druga, owa najmłodsza z Gracyj, dla której brat cesarski wyrzekł się tronu Rosji, – i tancerz jej hr. Potocki oddawna też nie żyją. Jeden tylko Stanisław hr. Kossakowski pozostał – i dziś w tej samej Warszawie czaruje drugie i trzecie już pokolenie świeżością rozmowy, i tą pogodą oblicza, która, jak blask zachodzącego słońca, dowodzi, że dzień, co upłynął, był jasny. Hrabina Aleksandrowa Potocka (w rok już potem Wąsowiczowa), Tyszkiewiczówna z domu, a wnuczka ostatniego Króla naszego, przyjmowała licznych gości w dolnych pokojach swego pałacu na Krakowskiem Przedmieściu. Tłoczono się tam naówczas, a im ciaśniej, im goręcej, tem lepiej się bawiono. W ciągu karnawału był tam zkolei bal dziecinny kostjumowy, do którego rodzina Zamoyskich dostarczyła pięknych, jak ich matki, dzieci. Była tam i moja najstarsza siostra w roli kwiaciarki z koszem pełnym kwiatów świeżych; a gdy zauważył ją w. ks. Konstanty, rozmawiający z ks. wojewodziną Radziwiłłową, ta mu nazwała swoją wnuczkę (petite nièce). Ale napróżno dygała raz po raz mała dziewczynka, Książę, zapatrzony na przyszłą księżnę Łowicką, zapomniał o tej muszce, wyglądającej z róż, aż ją Księżna wskazała powtórnie. Wstał srogi naczelnik, a kłaniając się temu pączkowi, jakby rozkwitłej już róży, rzekł do Księżnej: „Comment les femmes ne seraient-elles pas coquettes, si elles commencent de si bonne heure?” Nie zgadł jednak Książę tym razem – bo siostra moja, wyrósłszy na piękną pannę i stając się przystojną mężatką, chociaż z wielkim darem podobania… się, nigdy zalotną nie była.
Matka moja większą część życia swego przepędziła na Litwie przy ojcu, który, posiadając rozległe dobra i rezydencje w Grodzieńskiem i Wiłkomierskiem, koleją w nich przesiadywał, – ale urodzona i wychowana w Warszawie, zawsze więcej lgnęła i tęskniła do Korony. Córka chrzestna hetmanowej Ogińskiej, siostrzenica wojewodziny Radziwiłłowej (twórczyni Arkadji), matka moja czuła się śród swoich, gdy się do Warszawy dostała. Najmilsze opowiadania jej były z epoki dzieciństwa i młodości: jak w 1794-tym roku z balkonu domu na Lesznie rzucała szpilki strzelającym z ulicy dla przepęknięcia naboju, jak miniaturę Kościuszki, którą wszystkie damy nosiły na piersiach, a w chwili trwogi, rzucały w płomień komina, – matka moja przechowała w całości i dotąd istnieje w naszej rodzinie, jako podwójna pamiątka, wraz z bratkiem zerwanym przez Bohatera… Jak potem, gdy Prusacy rządzili krajem, piękna Królowa, przybywając do Warszawy, przyjęła bal, dawany na jej cześć, i zkolei przemówiła do mojej matki. Jak brat jej cioteczny, Antoni książę Radziwiłł, ożenił się z Ludwiką księżniczką Pruską, która sercem krewnej przylgnęła do rodziny swego męża, i usuwając na bok wszelką etykietę, przewodniczyła figlom i żartom w Nieborowie i t… d.
Tyle razy opowiadane też same wspomnienia utkwiły w pamięci dziecinnej tak żywo i głęboko, że gotowam je zaliczyć do swoich własnych, gdyby one o jakie lat 20 nie wyprzedziły mojego przyjścia na świat! Widzę, zdaje się, własnemi oczami przypływającą wyspę na wodach Spree pod okna pałacyku Bellevue pod Berlinem, gdzie rodziny książąt Pruskich i książąt Radziwiłłów przebywały w czasie zaręczyn księcia Antoniego z księżniczką Ludwiką – a tą wyspą były płyty z pomarańczarnią, zakupioną w Niemczech przez Księżnę Wojewodzinę do Nieborowa, z czego ona skorzystała, by dać podwieczorek dla przyszłej synowej na swojej ziemi, i zaco książę de Ligne dał jej przydomek Armidowskiej, gdyż laską czarodziejską umiała całą wyspę z łona wód wywołać.
Książę de Ligne i Księżna Wojewodzina były to dwie postacie wyjątkowe, nawet europejskie; któż nie czytał o dowcipach księcia, o twórczyni zaś Arkadji wspomniał Delille w poemacie „Ogrody”, przełożonym na język polski przez wojewodę Chomińskiego, gdzie sławi jej rozum narówno z wdziękami; a piękność mojej babki z innej strony miała tę odrębną od innych cechę, że włosy, zbielałe przed 30-tym rokiem przy kwitnącej i świeżej twarzy, wyglądały, jak śnieg wczesny na różach, i nieraz w nie świeże wtykała róże. Wesoła, żywa, pełna wyobraźni, śmiała i głośna w objawach swych uczuć, zdań i myśli, zdaleka już zapowiadała swoje przybycie wykrzyknikami; znano ją taką nietylko w rodzinie, ale i na dworze berlińskim, i też na dworze petersburskim, gdzie przyjmowana na stopie bardzo znajomej przez Katarzynę, należała do jej wieczorków „intimes” w Ermitażu; później zaszczycona przyjaźnią obu cesarzowych, Marji i Elżbiety, nadawała im i cesarzowi Aleksandrowi różne przydomki, których oni używali, pisząc do niej, wzajemnie nazywając Adoracją, od wyrazu używanego przez nią. Nie żenowała się bynajmniej z w. ks. Konstantym i mówiąc o nim lub do niego, nazywała go publicznie „Hurluberlu”. A gdy raz „Hurluberlu” ofiarował jej sanki swoje na szlichtadę, a siebie za woźnicę (a było to na balu), Księżna, zwracając się do policmajstra, rzekła mu, wskazując na Wielkiego Księcia: „Nie sadź tego… młodzika do kozy, bo to mój furman”.
Miała ona oprócz Antoniego, żonatego z księżniczką Pruską, jeszcze trzech synów: Walentego, Ludwika i Michała, i trzy córki: Krystynę i Różę, zmarłe pannami, i Anielę, wydaną za księcia Konstantego Czartoryskiego. Chociaż siostra rodzona Księżny Wojewodziny, nie była do niej podobną babka moja Tyzenhauzowa. Słusznej urody, pięknego, ale poważnego lica, ciemne gęste jej włosy sięgały prawie ziemi, a ręce były tak kształtne, że je równie pięknemi zachowała do późnej starości. Cicha, nieśmiała, lubiła żyć na ustroniu, zabawy światowe ją nużyły, ruch męczył, a wczesna otyłość czyniła ociężałą. Najmłodsza z rodzeństwa, straciwszy rodziców w niemowlęctwie, wychowała się z dziećmi swojej najstarszej siostry, Chreptowiczowej: Adamem, Ireneuszem i siostrą ich wydaną za hr. Brzostowskiego. Były to dzieci Joachima Chreptowicza, kanclerza, który swą pieczęć złożył dobrowolnie, by nie podpisać aktu Targowicy. Babunia miała jeszcze dwóch braci Przezdzieckich: młodszy, Dominik, żonaty z Anną Radziwiłłówną (później Mostowską), miał jedynego tylko syna Michała; starszy Michał żonaty z Marją Mostowską, wojewodzianką mazowiecką, zostawił dwóch synów: Konstantego i Karola.
Babka moja, Marjanna z Przezdzieckich Tyzenhauzowa, rodziła się z Ogińskiej, a Ogińska z Wiśniowieckiej.
Natem niech będzie przerwa familijnego wywodu, a w miarę opowiadania dalsze stosunki i koligacje rozwiną się same.LATA 1816–1820
Zimę 1816-go roku czteromiesięczna już Albina Gabrjelka przepędzała z rodzicami w Wilnie. Urodzona tamże 24-go września 1815-go roku, ochrzczona wodą Ś-to Jańską, trzymaną była do chrztu przez hrabinę Felicję z Morykonich Ploterową, już wdowę po Wacławie Platerze, i przez Karola Przezdzieckiego, ciotecznego brata mojej matki. Przyjście na świat trzeciej zrzędu córki niemałym było zawodem dla rodziny, której protoplasta, Michał Günther von Hejdelshelm, przeniesiony z nad Renu do Litwy za Sobieskiego, jednego już tylko miał potomka tego nazwiska w moim ojcu. Ale „Benjaminka” pieszczona narówni z siostrami starszemi nie uczuła nigdy skutków tego zawodu na sobie, hodując się w pogodnej atmosferze wracającego do pokoju i pomyślności kraju. Już było wojsko nasze w Królestwie, już i Litwa miała swoich żółtych ułanów pod nazwą korpusu litewskiego – a naczelnikami gubernij byli Polacy. W Wilnie sprawował urząd wicegubernatora hr. Zyberg-PIater, jeden z synów kanclerza, a było ich 7-miu braci wcale „nieśpiących,” bo kilku z nich zaliczało się nawet do uczonych, a wszyscy byli to ludzie starannie ukształceni i salonowi. W tej właśnie epoce tworzył się na nowo Uniwersytet Wileński, jak roślina za – sadzona przez Batorego, kwitnąca za Aleksandra I-go, którą miał ściąć Mikołaj po 1831 roku. Dwóch Franków (ojciec i syn), sprowadzonych z Wiednia do Wilna, bracia Śniadeccy z Krakowa – datują z tej epoki, słynnej dla Uniwersytetu, pod zarządem kuratora księcia Czartoryskiego i pod opieką samego Cesarza.
Salon moich rodziców w zimie 1816-go roku stykał się z salonem ks. Ludwikostwa Radziwiłłów. Te dwa domy, te dwie rodziny pokrewne tworzyły dom jeden i jedną rodzinę. Książę Ludwik, najstarszy z rodzeństwa, żonaty był z wdową, p. Walewską; oprócz trzech pasierbów było tam jeszcze dwoje dzieci z drugiego małżeństwa. Księżna była rzadkiej dobroci, Książę wesoły i towarzyski – dom zatem miły i ożywiony. Panny Zofja i Gabrjela Walewskie (później Kamińska i Tymowska), już dorodne panny, ożywiały dom rozmową, wdziękami i muzyką. Helenka Radziwiłłówna, piętnastoletni podlotek, zapowiadała już niezwyczajną piękność; blask cery nieporównanej świeżości nie był jednak dowodem zdrowia i wydana za swego kuzyna Wilhelma, syna Antoniego, niebawnie umarła z suchot. Za towarzyszkę nauk i zabaw miała ona równą sobie wiekiem – córkę emigranta Francuza, Jana de Neve, który zajmował się wychowaniem brata Helenki, księcia Leona. Mówiono, że młodziutka Aleksandryna była śliczną jak pączek róży – o czem nikt nie wątpił nawet wówczas, gdy miała lat 50.
Ojciec mój miał swoje dobra, Starzycę, Pokorszew, Zamość, w gubernji mińskiej. Babka moja, z Wołodkowiczów Güntherowa, już wdowa, mieszkała stale w Starzycy, a rodzice moi spędzali lato w Pokorszewie, znajomym mi tylko z widoczku, rysowanego ręką mojej matki, gdyż tam już od roku 1817-go nie mieszkali, przeniósłszy się do Wilna. A w roku 1818-tym nabyli majętność Dobrowlany, w gubernji wileńskiej, w powiecie święciańskim (naówczas zawilejskim, bo za Wilją) – i tam już odtąd zamieszkali, sprzedawszy na tenże cel posagowy majątek mojej matki Sawiczuny, w powiecie wiłkomierskim, drugi zaś, Ihumenów w dziśnieńskim, zostawiając w ręku rządców. Dobrowlany zostały nabyte od Ignacego Abramowicza, któremu tak pilno było użyć swojej wolności i miljonów, iż zaledwie ośmnastoletni, pozbywszy się własności w kraju, poleciał do Paryża, by tam całą wartość dziedziczną, rozłożoną na raty, przez lat kilka zjeść, przehulać, jednem słowem, puścić z dymem.
Dobrowlany… położone o mil 10 od Wilna, za trzema rzekami, Oszmianką, Wilenką i Wilją, między Święcianami a Smorgoniami, były starą rezydencją książąt Sanguszków, a lipy, równowieczne z topolami króla Jana w Wilanowie, figurowały już w inwentarzu, spisanym 1700 roku, wraz z pałacem murowanym.
Jakem się znalazła w Dobrowlanach, pamięć półtrzecioroczna tego nie zachowała, budząc się zaledwo zimą wobec okrągłego stołu, na którym gatunkowały się nasiona kwiatowe i ziarna pszeniczne, lub bawiąc się z kartami polskiemi o złoconych brzegach i na widok wiewiórek łaskawych, które, choć wypuszczone do ogrodu, wracały napowrót bialutkie od śniegu i w łapkach jadły orzechy i sucharki w czasie naszego śniadania.
Była to zima 1819-go roku.
Drugim obrazkiem już w całości zapamiętanym była podróż w Wiłkomierskie do dziadunia Tyzenhauza w Rakiszkach.
Dziadunio mój, Ignacy Tyzenhauz, kiedy przepędzał lato w Rakiszkach, zbierał dokoła siebie całą rodzinę, t… j… dwie córki zamężne – moją matkę, Aleksandrę i młodszą od niej o lat 10 Zofję hrabinę deChoiseul, – dwóch synów jeszcze kawalerów, Rudolfa i Konstantego – a na święty Ignacy przyjeżdżali też do Rakiszek i dalsi krewni: wdowa po Feliksie Potockim z hrabiów Paców, córka rodzonej siostry mego dziada, Przezdzieccy i t… d… i t… d. Tam były moje najpierwsze wrażenia, bo tam rzeczywiście jeżeli nie przyszłam na świat, to świat stanął przede mną i snać pamięć ta jest wierną, kiedy, nie będąc już odtąd nigdy w Rakiszkach, widzę, zda się, każdą budowlę – ów pałac w stylu włoskim ze wschodami nazewnątrz i z kopułą obitą blachą świecącą na słońcu, którą zwaliśmy po dziecinnemu bombelą, zbierając z ziemi blaszki, łamiącego się dachu, które z domu spadały, – i ów piękny młyn holenderski z kamienia i kościół murowany, patrzący oko w oko pałacowi. Pachną mi dotąd bukiety rezedy, lewkonij, goździków i róż, odnawiane codzień na gotowalni mojej matki. Stoją mi w oczach te duże pokoje, a w nich obrazy mistrzów i sala z freskami egipskiemi i ów gabinet mały, gdzie dziadulko uczył czytać Idalkę, znacząc litery trześniami… Dziadunio, synowiec podskarbiego Tyzenhauza, mógł mieć natenczas lat 60; słusznej urody, o trochę siwej czuprynie, o pięknych rysach, brwiach gęstych, palący tytoń z długiej fajki, wyglądał srogo, lękałam się go trochę… Był to (jak o tem słyszałam później) pan całą gębą i szarmant nielada. Lubił wystawę i, zimując w mieście z córkami, dawał bale i obiady świetne, trzymał piękne konie, hojnie sypał za loże i krzesła na dobroczynność, był dumny, grzeczny, ale w stosunkach z dziećmi chłodny. Wujowie moi wiekiem trzymali środek między moją matką a ciocią Zosią. Starszy, Rudolf, nie miał bystrości młodszego brata, ani starszej siostry, jednak czego nie dało przyrodzenie, wyrobiła praca. Grał ładnie na skrzypcach, pisał zręczne listy, nawet czasami wierszem, i pomimo mrukłiwości, która zrażała panny, wcale był miłym w towarzystwie dam, a serce miał najlepsze. Młodszy, Konstanty, dzikus, unikający salonów, lubił polowanie i towarzystwo uczonych; już zawczasu zdradzał się w nim przyszły ornitolog. Z twarzy przypominał najwięcej swego ojca, a rozumem sympatyzował z moją matką. Bardziej lepki napozór od swego brata, zimniejszym był w gruncie, ale weselszy od niego, lubił się bawić, drażnić z nami dziećmi, rysował nam konie i psy zawsze w karykaturach i lepił z chleba całe gospodarstwo z wielkim talentem rzeźbiarskim. Ciocia Zosia, jednoroczna dopiero mężatka, piękna, wesoła i wracająca z Paryża, nawiozła nam ładnych cacek. Lubiłyśmy ją bardzo i męczyły niemiłosiernie fryzując jej włosy, tak, że nieraz od nas uciekać i zamykać się musiała. Małżonek jej, syn starego emigranta, dziedzic wielkich dóbr na Żmudzi, Płotele, nadanych jego ojcu przez cesarza Pawła, był niemłody już i powtórnie żonaty. Pierwszą jego żoną była hrabianka Wiktorja Potocka, córka nieszczęsnego Szczęsnego, później żona Bachmietjewa – a rozwód z pierwszym mężem nastał pomimo, że mieli już trzech synów i córkę. Cóż mogło skłonić młodą, piękną i posażną ciotkę naszą do poślubienia rozwodnika i niemłodego?… Chyba tylko wielka chęć poznania Paryża, co jednak mogłaby uskutecznić nie wychodząc za Francuza, wbrew niechęci całej rodziny… Dość że się uparła i wyszła za niego. Hrabia Oktaw de Choiseul Gouffier, potomek sławnego ministra za Ludwika XV, był typem starych arystokratów francuskich. Nieurodziwy, z sokolim i trochę zarosłym nosem, miał oczy czarne, duże i wypukłe, włosy zawsze w nieładzie, ubierał się zwykle do fraka, nosił buty ze stemplami i zakładał nogę na nogę. U stołu przypominał księcia de Chaulnes z listów p… de Sevigne, jadł brudno, rozrywając dziesięciu palcami nietylko chleb, co jemu służył, ale i ciasto, które inni po nim brać mieli. Mówił głośno, prędko, niezrozumiale, krzyczał, śmiał się też hałaśliwie, amplifikując swe opowiadanie, a gdy się postrzegał, cofał się, mówiąc: „Quand je dis que c'est ainsi, ce n'est pas absolument comme cela, mais à peu près!”… Wszystko też u niego było à peu près, nieporządne, niedokończone tak w domu, tak w ubraniu i w interesach, które pojmował „en grand seigneur d'autrefois”, a zbywał lada czem wierzycieli, w dobrej wierze, że jego słowa, to pieniądze, bo jednak oszukać nikogo nie chciał. Pożycie jego z moją ciotką nie było bardzo szczęśliwe, chociaż przykładne. On gwałtowny, ona żywa i samowolna, sprzeczali się wzajemnie, ale to nie trwało długo: on ją przepraszał, ona przebaczała i znowu był pokój, zgoda – a punktem zawartego kontraktu nowa podróż do Paryża, nowe wydatki, nowe długi i kłopoty, które co św. Jerzy (termin wypłat w Wilnie) zwykle sprowadzały ciotkę moją do Litwy, ale to należy do lat późniejszych.
Rakiszki – ogromny, żyzny majątek, szczególnie na len (bo jest sławny do tej pory w Rydze Jen rakiski) – miał kształt niewygodny dla gospodarowania, ale bardzo przyjemny ze względu na towarzyskość. Dożynki w Rakiszkach były uroczystością nielada, gdy na jednej tacy podawano panu wieniec, złożony z 18-tu wianków mniejszych, a w każdym z nich była karteczka z wymianą fo|warku, z którego wianek pochodził. Zabawa odpowiadała ofierze, przybierając rozmiary uroczystości napoleonowskich.
Wracając do Dobrowlan, zwiedziliśmy kilka znajomych domów. W Sołach, majątku starosty hr. Morykoniego, bawiła bratowa jego, siostra Księcia „Panie Kochanku”, pisarzowa litewska – Morykonina. Wesoła, otyła matrona, najlepszego apetytu, w ciągłych dystrakcjach i mówiąca przez nos – z ogromnemi chustkami do nosa, w całej szerokości płótna Webe, któremi zagartywała chustki i rękawiczki całego towarzystwa, przepraszając za każdym razem przy oddaniu ich napowrót. Bawiła też i pani Józefowa Łopacińska z Morykonich, dobrze znana w Wilnie, dawniej jako panna Dorota, później jako filar salonów wileńskich. Wyszedłszy zamąż już nie młodo, miała wówczas dwie córeczki: Marynię i Józię.
W Postawach przyjmował nas wuj Konstanty, jeszcze kawaler. Z Postaw do Dobrowlan już tylko mil 8, a to zbliżenie siostry do brata niemało wpłynęło na kupno majątku, gdyż dawniej mil kilkadziesiąt dzieliło ich z sobą. Dziwnym zaś trafem sąsiedztwo Dobrowlan składało się po największej części z osób, z któremi matka moja znała się dawniej w Warszawie, a które, drogą małżeństwa dostawszy się na Litwę, tęż samą stronę zamieszkały. Były to: pierwsza, w Wornianach, szambelanowa Abramowiczowa, niegdyś piękność „z pod Blachy”, Bachmińska z domu, lo vo Cichocka, która wyszedłszy powtórnie za młodszego od siebie o łat 20, nieraz z tego powodu gorzko zapłakała; drugą była ostatnia z domu Siekierzyńskich, wdowa po Józefie Mostowskim, bracie Tadeusza, ministra, aż z Galicji do Litwy przybyła nato, by ze światowej damy stać się skrzętną nawet gospodynią dla ocalenia bardzo nadwerężonej już przez męża i syna młodszego, Władysława, fortuny, w czem posag synowej – Wańkowiczówny z domu – niemało jej dopomógł.
Trzecia zaś to senatorowa Ogińska, lo vo Nagórska, Włoszka rodem. Michałostwo ks. Ogińscy mieli trzy piękne córki, a dom, pełen nauczycieli i nauczycielek cudzoziemców, wesoły, ożywiony, czynił piękne Zalesie rajem ziemskim.
Wprawdzie te damy, zamieszkałe o mil 5 i 7 od Dobrowlan, liczyć się nie mogły za sąsiadki, ale że kilka razy do roku odwiedzały się wzajemnie, że co zimę spotykały się w Wilnie, a nie widząc się komunikowały listownie przy zamianie książek i nasion kwiatowych, więc nie inaczej jak sąsiadkami nazywały się między sobą.
O mil 5 był też brat cioteczny mojej matki, Karol Przezdziecki, mój ojciec chrzestny, z kresą na czole, otrzymaną w kampanjach napoleońskich, przy boku ks. Józefa Poniatowskiego. Niepiękny, już niemłody, z żoną nie żył, bo ta miała obłąkanie. Wielbiciel dam w duchu średnich wieków, na ich pochwały używał frazesów ze starych romansów, które mu przed nocą czytał kamerdyner, Francuz, co mu nie przeszkadzało zaprowadzić w swoich dobrach, Smorgoniach i Wojstomiu, wzorowej gospodarki, fabryki pojazdów, berlinkami zwanych, stada koni z ujeżdżalnią i gatunkowego bydła. Smorgonie były wzorem gospodarki na kilkanaście mil dokoła, a hrabia Karol uczynny, gościnny, serdeczny nietylko nie zazdrościł, ale cieszył się, gdy innym się powodziło.. Trzymał na dworze swoim kozaków, prawdziwych Ukraińców, farbował wąsy i resztę swoich siwych włosów i tańcował nie w takt, ale z wielkim ogniem mazura.
Najbliżej Dobrowlan były aż dwa domy Sulistrowskich; w Wiszniewie mieszkała pani szambelanicowa, z domu Przeuska, już wdowa, znana w Warszawie za czasów pruskich, która miała córkę Celinę o klasycznym profilu, i syna Edmusia mojego wieku.
W Czurlonach mieszkała pani pisarzowa Sulistrowska, wdowa po Aloizym (zobacz „Dworki na Antokolu” Ignacego Chodźki). Sędziwa ta matrona przeżyła też i syna swego Kazimierza, który będąc w Mińsku gubernatorem, najpiękniejszą po sobie zostawił pamięć. Jego to córką była owa Antonina Śniadecka, której zgon Wilno opłakując w roku 1853-im uczciło nietylko przez pamięć synowej Andrzeja Śniadeckiego, ale więcej może jako córki czcigodnego Kazimierza Sulistrowskiego. Pani pisarzowa kończyła swój długi żywot zwyczajem dawnych matron, otoczona licznym fraucymerem, a odwiedzana raz na rok przez cafe sąsiedztwo w dniu jej imienin na św. Antoni. Chociaż to święto przypada latem, jednak z powodu nie reperowanych dróg i mostów, od czasu jak pani pisarzowa nie wyjeżdżała z domu, odwiedziny te nie były wcale przyjemnemi, ale na usilne prośby pana komisarza goście kłamali na potęgę, chwaląc dobrą drogę, a solenizantka dziękowała mu publicznie, że jej wolę tak święcie wypełnił. Podobna komedja odegrywała się też przy obiedzie i podwieczorku, bo goście uprzedzeni przez fraucymer, by nie zdradzić ogrodnika, dziwili się wobec późnych szparagów i melonów, jak gdyby to była nowalja. „Czy doprawdy?” pytała, niedowierzając, zdziwiona staruszka.
Do kilkomilowych sąsiadów zaliczał się Olszew Chomińskich, w którym mieszkała natenczas tylko samotna wdowa, Teresa z Oskierków chorążyna Chomińska z córką, a trzech synów uczyło się w Uniwersytecie Wileńskim.
Najbliższem sąsiedztwem Dobrowlan były Niestaniszki, o milę nad Wilją, majętność poważnej matrony z Kontrymów Święcickiej. Już wdowa, miała syna jedynaka Adolfa, lat 19-tu, ale tak był otyły, że wyglądał na 30. Każdej niedzieli albo my do nich, albo oni do nas przybywali w poczwórnych fartuchowych drążkach.
Wszystko w domu pani Święcickiej i sam jej dom nosił cechę staropolską: dach był łamany z wysokiemi szczyty, wewnątrz wysoko stalowane izby, okna duże, a w sali jadalnej, trzymającej środek domu, drzwi szklane prowadziły do ogrodu, którego ozdobą – stare kasztany Na oknie w bawialni leżały kokosowe jabłka, na stole – dzieło księdza Kluka, założone próbką farbowanej w domu wełny. Kantorki były rococo, a piece na dużych toczonych nogach, którym, biorąc je za szachy, dziwiłam się, że takie duże i że pod piecem.
Pomiędzy gośćmi w Niestaniszkach bywała osoba wysoka, koścista, z ogromnym nosem, spotykającym się z brodą na wklęsłych ustach, w czepcu spadającym na zapadłe oczy, okręcona w długi szal szafirowy w drobne palmy, a suknia wełniana, popielata, związana pod szyją, oszyta była prawdziwą brabancką koronką. Była to niegdyś piękność z czasów „Panie Kochanku”, pamiętająca bale nieświeskie, których była ozdobą, jako panna Zuzanna Mirska, później pułkownikowa Dederkowa. W późnej swojej starości ks. Karol Radziwiłł chciał ją, jako wówczas niezamężną, poślubić, gdyby intrygi familji Księcia nie stały temu na przeszkodzie; jedynym śladem i dowodem tego sentymentu są listy Księcia, pisane do „kochanej Zulki” własną jego ręką, z których kilka, udzielonych nam przez samą bohaterkę, posiadamy u siebie, a jeden jest w ręku pana Aleksandra Przezdzieckiego.
Pani pułkownikowa, niegdyś zamożna, znosiła zmianę losu filozoficznie, a raczej po chrześcijańsku. Dowcipna, wesoła, serdeczna, przejeżdżała się z domu do domu krewnych i przyjaciół, których liczyła dużo na Litwie, ale miała zawsze swój własny kątek w Nieświeżu, a nawet domek, najęty blisko kościoła, w Niestaniszkach, aby zachować swą niezależność. Całem jej bogactwem była stara bryczka kryta, z dwoma chudemi końmi i kuferkiem od „nieboszczki karety” (jej własne wyrażenie), a ulubionem zajęciem robienie piernika toruńskiego i cudownego plastra, któremi po kolei i według potrzeby chorych i zdrowych traktowała przyjaciół. Nieprzebrany też był repertuar staroświeckich piosenek, które śpiewała napamięć grubym donośnym głosem i bez fortepianu; na każdą okoliczność była pieśń inna.
Pałac dobrowlański, zabytek po książętach Sanguszkach, stał bez dachu i miał ledwo kilka pokojów całych, mogących służyć na składy i kuchnię. Zamieszkaliśmy sami w oficynie. Ogród zaś o starych, wspominanych już lipach, urządzony świeżo na wzór ogrodów francuskich XVII wieku, cały w kondygnacjach sypanych, murowanych, drzewa wszystkie miał nietylko podkrzesane, ale strzyżone w gałki, arkady, słupy, piramidy – przytem był labirynt lipowy bez Minotaura wprawdzie, ale że służył za niepotrzebną kryjówkę dla próżniaków, rodzice moi go zburzyli z wielkim żalem niektórych sąsiadów, którzy w nim upatrywali jeden z cudów świata. Matka moja zajęła się przeistoczeniem tego klasycyzmu w romantyzm, zaczynając od odkopania lip, które były zasypane na kilkanaście łokci ziemią; jedne zasadzane były w długą i szeroką ulicę, drugie w kształcie altany, niby świątyni… zasklepionej u góry gałęziami tak gęsto, że ani słońce, ani deszcz przebić tej gęstwiny nie mogły, a wszystkie rosły tak prosto do góry, jakby kościelne kolumny. Niektóre pnie takiej były objętości, iż trzy osoby dorodne, trzymając się za ręce, zaledwie objąć je mogły.
Ogród cały oblewał ruczaj rozkopany szeroko, który obracał młynkiem i płynął dalej łąką pod Świr. Matka moja patrząc na „ten bieg wody”, już w myśli zasadzała u brzegu „brzóz kilka” i wierzby płaczące srebrne i złote, których koły i gałązki przywiozła z sobą z Rygi.
Osobliwsze też rady spotykały moją matkę względem ogrodu. Zjawił się do Dobrowlan pod te czasy jakiś stary ogrodnik, tak stary, że pamiętał ostatniego króla, a porównywując lipy nasze do wilanowskich, radził, aby je ścięto do połowy, dla wymoszczenia góry na altankę. „Jak to będzie ślicznie!” mówił szepietliwym głosem (bo już nie miał ani jednego zęba) „jedni się będą bawić na dole, a drudzy na giózie!” a na poparcie tej rady opowiadał jak królowi Stanisławowi zrobił „siupryzę”, ścinając jedną lipę wilanowską, aby w jej pniu posadzić „juzię” (miało to znaczyć różę), z czego król bardzo się śmiał. Ów ogrodnik nazywał się Bolman.
Odtąd z każdym rokiem ubywał jakiś zabytek złego smaku, a tworzyły się masy drzew, krzewów; wiły się z wdzięcznym zakrętem ścieżki żwirowane, zakwitały klomby kwiatowe na aksamitnej murawie koszonej razy kilka w czasie lata, a gładzonej starannie żelaznym walcem. Dziwnym trafem śród płaszczyzny kilkowiorstowej ogród był cały w pagórkach, co na obszarze całej włóki z drzewami i wodą nadawało mu fizjognomję, jakby jakiego kraiku.
Z całego dawnego ogrodu pozostawiono tylko, jakby na pamiątkę, półkole przed starym pałacem, z jedlinek strzyżonych z otworami, niby okna, z łebkami okrągłemi, które, gdy śnieg ubielił, wyglądały jak markizy upudrowane z dworu Ludwika XV, a gdy mój ojciec marzył o przerobieniu starych murów na pałac nowoczesny, matka moja stroiła oficynkę o małych oknach i niskich sufitach, gdzie duże taflowe zwierciadła, pokrywające całe ściany, wazy porcelanowe sewrskie i obrazy mistrzów w złoconych ramach, przywiezione z Pokorszewa, wyglądały jak nie u siebie, ale zato czyniły saloniki bardzo eleganckiemi a nawet wykwintnemu Sam dom był niepokaźny, pełen, mrówek i grzybów od wilgoci, bo stawiany bez fundamentu; a jednak, z wyjątkiem zim, które dla naszego wychowania rodzice przepędzali w mieście, dwanaście lat upłynęło nam w tej oficynie, a na jej ganeczku bez podpór, a nawet bez okapu, co miłych gości z Litwy i Korony witaliśmy i żegnaliśmy z radością lub żalem! Dotąd we śnie lub marzeniu staje w oczach kochana oficyna i widzę ów pierwszy pokój z okrągłym stolikiem na środku, z zielonemi po rogach kanapami, od których poduszki za koniki nam służyły, i szafkę, w której zaklęte cacka i pamiątki patrzyły na nas przez gotyckie szklane okienka, jak jaka zaczarowana księżniczka; po drugiej stronie za salą jadalną pokój ojca, zastawiony szafami, a w szafach książki; w głębi stało biuro do pisania, a przed biurem krzesło wybite safjanem zielonym, okręcające się wraz z siedzącym, jeżeli trzeba było zwrócić się do stojącego za poręczem; za biurkiem tyle tylko miejsca, jak na przejście jednej osoby dla dobycia książki z półek, lub dla zobaczenia barometru, cel częstych odwiedzin dzieci szczególnie w dnie słotne, w nadziei widzenia idącej pod górę gałeczki żywego srebra.
W salonie rogowym była sofa obita niebieską wełnianą morą, na niej zwykle siadała matka z robotą frivolité lub z batystu tworząc kwiaty, jak naturalne. Zdaje się, widzę ją dotąd w szlafroczku białym bez fałd, o rękawach obcisłych, w czepeczku z prawdziwych koronek, które sama prała na butelce. Na białych jej delikatnych palcach było dużo pierścionków, oprócz obrączki ślubnej i zaręczynowej, same tylko pamiątkowe. Perły o brylantowym fermuarze nosiła zawsze na szyi, aby leżąc nie martwiały. Inne zaś familijne kosztowności spoczywały w małej szkatułce, okutej w stalowe obręcze, a otwierającej się tylko w mieście przed balem lub nawet i na wsi, jeżeli jakie nastawało przebieranie.
Ogród dobrowlański posiadał też oranżerje i trep – hauzy, założone w kwadracie niegdyś labiryntu, któremu zostawiono, jako ogrodzenie, jeden rząd lip, formujący gęsty szpaler. Każdy piękniejszy kwiat, wykwitły w oranżerji czy w ogrodzie, przechodził zaraz na papier zapomocą pędzla mojej matki, która, będąc uczenicą Norblina i Orłowskiego, ślicznie malowała akwarelą à la gouache i olejnemi farbami. W ten sposób unieśmiertelniły się dotąd w familijnych tekach Yucca gloriosa ze swym żyrandolem o dwustu tulipanach, kaktus, na godzin 6 tylko i to nocnych wykwitający pachnącym wanilją słońcem, lilje i t… p. Dużo było pięknych roślin w Dobrowlanach, a wszystko przywiezione z Pokorszewa, bo mój ojciec, będąc jeszcze kawalerem, lubił i zajmował się bardzo kwiatami. Intrygowały nas bardzo listki mimozy, kurczące się za lada dotknięciem i zbliżeniem ręki; zachwycał Bryophylum cristalinum, błyszczący jakby brylantami, lub pod szronem śnieżnym na słońcu.
Życie nasze w Dobrowlanach było bardzo patrjarchalne. Matka moja zajmowała się chorymi włościanami, szczególnie dziećmi, lecząc ich z własnego doświadczenia i z dzieł Franka i Dzierzkowskiego. W dolnej szufladzie wielkiego biura o taflach malowanych ze złotem było dużo bielizny, a ta szła na bandarze dla kalek i na odzież dla żebraków, których codzień po kilku zachodziło lub zajeżdżało z rozmaitych stron.
Wieczorem po wieczerzy matka moja siadała do fortepianu, by śpiewać będące w modzie w jej młodości romanse królowej Hortensji, Blanginiego, Paerra i Michała Ogińskiego, lub coś ze „Śpiewów historycznych” Niemcewicza, w czem i starsza córka jej pomagała. Po koncercie następował bal, skoczne mazury i anglezy, a gdy córki tańcowały ze sobą, przed matką wywołani tą muzyką stawali w pamięci parami towarzysze jej zabaw: kuzynki Radziwiłłówny z Nieborowa, Anna Tyszkiewiczówna, później Potocka, spółzawodniczka rozumu, Morykonianki, sąsiadki Rakiszek, siedmiu braci Platerów, towarzysze lekcyj tańców i nauk, Józef Szymanowski, późniejszy generał, pierwszy adorator, Seweryn Houwald, który w szabałtasie swoim nosił trzewiczki białe na zmianę dla swoich tan – cerek, i Karol Czapski, starający się na serjo o rękę i pomimo rekuzy stały do końca życia przyjaciel i t… d.
Gdy matka tak marzy, córki bez wspomnień jeszcze i bez nadziei nawet skakały, bez innej myśli jak ta, że jutro jeszcze tańcować będą.
Z ojcem graliśmy czasem w „kalebraka”, co oprócz zabawy wprawiało jeszcze do liczby. Jesienią rozbierałyśmy groch i pszenicę na zasiew, lub nasiona ogrodowe. Każda z nas miała swój ogródek.ROK 1822
Zima 1822 roku zebrała prawie całą naszą rodzinę do Wilna. Na czele jej był dziadunio, już bardzo zapadający na zdrowiu; zbierano się u niego wieczorem i na obiady, ale sam z domu nie wyjeżdżał. Wujostwo Rudolfostwo zajęli pierwsze piętro domu Dmochowskiego przy ulicy Zamkowej, my dom Woelka przy ulicy Niemieckiej. Wuj Konstanty przywiózł na tydzień swoją młodziutką, a poważną żonę, ale, nie dając jej ani razu ukazać się w pysznych turkusach, odwiózł ją napowrót do swoich Postaw, gdzie pałac, zabudowany w kwadrat, raczej na więzienie, niż na mieszkanie młodego małżeństwa, wyglądał. Tam jednak miało im upłynąć lat dwadzieścia życia, ściśle obowiązkowego. Brakowało nam cioci Zosi, cieszyła się swoim pierworodnym w willi, którą pan de Choiseul posiadał pod Epernay w Szampanji z własną winnicą. W miejscu jednej była druga ciocia Zosia, Feliksowa Potocka, Pacówna z domu; rodziła się z rodzonej siostry dziada naszego, Tyzenhauza. W dzieciństwie straciwszy rodziców, wychowana przez bezdzietną ciotkę, wojewodzinę Chomińską, pieszczona i psuta przez nią, miała dużo dziecinnych dziwactw. Słusznej urody, otyła, aż do kilkopiątrowego podbródka, miała duże, wypukłe, siwe oczy, nos orli i usta drobne, zaciśnięte; z tego korpusu rzymskiej matrony wychodził głosik cienki, piskliwy, kwaskowaty i zbiedniony, którym przymawiała się u krewnych o wieczorki i obiadki nato, by, przybywszy na nie, kaprysić, wymyślać, wąchać potrawy i odtrącać półmiski, na co już wkońcu nikt nie uważał. Była natenczas wdową i, podobno, nie miała lat 40-tu. Jedyna jej córka Izabela, suchotnica po ojcu, była nawet ułomną, ale wykształcona moralnie i dziwnej dobroci.