- W empik go
W zaklętem zamczysku. Tom 2 - ebook
W zaklętem zamczysku. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 339 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
ŚMIERĆ TUROBOJSKIM!
W sypialnej izbie starosty korystyszowskiego na łazuńskim zamku płonął na kominie suty ogień, do którego przysunięto łoże, by chory korzystać mógł z ciepła w tej ogromnej izbie, pełnej wilgoci. Noc była jeszcze, choć drugie kury dawno już oznajmiły zbliżający się poranek. W zamku jednak czuwano. Stary burgrabia Ciszewski, równolatek starosty, bezgranic nie panu swemu oddany, był zarazem komendantem załogi i, odparłszy zamach Szczepanka na Turobojskiego, gotował się na nowy napad. Podwoił więc straże, wysłał konnych, by czatowali na gościńcach i wracali z wieścią, dostrzegłszy coś podejrzanego, sam zaś postanowił czuwać przez całą noc, naprzód ze względu na zdrowie starosty, którego stan zdawał się groźny, powtóre zaś i dlatego także, że nie miał na kogo spuścić się wśród załogi. Pomocnik jego, przez młodszego Turobojskiego narajony, oddany mu był duszą i ciałem, a i reszta załogi – stary sługa starościński wiedział o tem bardzo dobrze – oglądała się raczej za wschodzącem słońcem, niż zatem, co dogasało w ciszy narożnej sypialnej komnaty.
Chory leżał bez ruchu na wysoko spiętrzonych po duszkach wezgłowia, oczy miał przymknięte, a żółta twarz zmarszczkami okryta, nad miarę wychudzona i zawiędła, zdawała się raczej twarzą trupią, niż obliczem żyjącego jeszcze człowieka. Przy kominie drzemał, przykucnąwszy na posadzce, kozaczek, mający obowiązek ogień podsycać, co też czynił, budząc się co pewien czas i mechanicznym, sennym ruchem dorzucając kilka drewek do wielkiej, płonącej czeluści. U wezgłowia siedział w poręczowem krześle ojciec Symforjan, przesuwając w palcach ziarna różańca. W głębi, plecami oparty o drzwi, stał stary Ciszewski, patrząc posępnem, osowiałem okiem na zmartwiałą postać starosty i zaciskając kurczowo dłonie, jakby chciał niemi zagrozić jakiemuś niewidzialnemu nieprzyjacielowi. Naprzeciw, przez uchylone drzwi alkierza, widać było nieruchomą postać leżącej Hanusi, którą na czas musiało zmóc znużenie.
W izbie panowało milczenie, przerywane jeno szeptem modlitwy ojca Symforjana i głuchem rzężeniem, wydobywającem się z piersi chorego.
– Czy śpi? – spytał cicho burgrabia.
– Nie! – odparł również szeptem bernardyn. – Jest to chwilowe obezwładnienie wskutek braku sił, ale Szmul mówił i ja z własnego doświadczenia sądzę, że jeszcze przyjdzie do siebie na czas jakiś, może jutro, może za parę dni, albo tygodni.
– A potem?
Bernardyn ramionami ruszył.
– Potem będzie, co Bóg da. Wedle obliczeń ludzkiego rozumu – śmierć i sąd.
Stary sługa westchnął głucho.
– Pięćdziesiąt lat jemu służę! Od małegom tu nastał.
– Skoro tak – zauważył z odcieniem surowości ksiądz – módlże się teraz gorąco za tę grzeszną duszę, którą Chrystus wnet zawoła, a i za siebie też, bo siła złego musiały w takiej służbie oczy twoje widzieć, a ręce dokonać.
Ciszewski głową pokiwał, a potem oczy wdał utkwił w zadumie.
– Hej, widziały te stare oczy, widziały – mruknął cicho, jakby sam do siebie. – I pewnie, że złego więcej, niż dobrego. Wiadomo, jak to na pańskim dworze! I gwałtów wszelakich, i płaczu pohańbionych dziewek, i wyrzekania chłopów a sąsiadów, i mężobójstwa, i z dymem puszczania… Wszystko bywa! A co pan, to i sługa. I choćby, na ten przykład, z Miśniakowskimi… Ktoby przeczył? Ale czyż to tu jeno działy się takie rzeczy? Czemże to pan starosta gorszy od tych, co na niego nastają? A Miśniakowcy – nie broiliż, nie uciskali gorzej, za jednego tylko wielkiego Hrehora, niż starosta przez cały swój żywot? Nie mówię o panu Szczepanie, bo w tym djabeł siedzi, ale moje stare panisko, cóż on takiego broił, czego nie broili inni? Winny on, wiem, ale czy niema winniejszych? Kto z nas bez winy? Ten, kto nie ma mocy! Ot i ta szlachta, co słyszę, na Łazuń się zbiera, jak o tem jegomość więcej pewnie wiesz ode mnie, czemuż to ona na pana korystyszowskiego tak gniewna? Czy dlatego, że pan korystyszowski przeciw prawu czyni? Jako żywo! Jej złość, bo nie może tak dokazywać, jak pan korystyszowski dokazywał dawniej i jak dokazuje teraz jego bratanek. Oj, gdyby jeno mogła, dokazywałażby, dokazywała! A choć tyle nie mogą, natężają się niebożątka, ile potrafią: nie mogą głów ścinać, to szablą je sieką: nie mogą braci szlachty gnębić, to gnębią i batożą chłopa, żyda, cygana, chodaczkowego szlachetkę, jak się zdarzy i uda, a na większych idą społem. Czego nie dokona szlachcic w pojedynkę, tego dokona zajazd. I wtedy niema opresji, gdy wybiorą się w stu na jednego, ale gdy pana brata kto tknie, oho, wtedy gwałt idzie na całe województwo! Wolność szlachecka podeptana, iniuria niewinnym się dzieje! A każdy z tych niewinnie uciśnionych uciska mniejszych od siebie i mniema, że to jego prawo, na którem ład i byt Rzeczypospolitej oparty.
Ojciec Symforjan wpatrzył się w starego i głową smutno pokiwał.
– Gorzkie słowa waści, ale prawdziwe – przyznał.– Mało sto razy toż szlachcie mówiłem, która istotnie podobne ma sentymenty i defekty, jakeś to arcyroztropnie wywiódł. I o panów nie będę się spierał, choć coprawda, niekażdy dwór do łazuńskiego podobny i niekażdy dwór ma tyle łez i krwi na sumieniu, co ten. Ale Bóg o tem niech sądzi. To jeno pewna, że crimen, choćby przez wielu popełniany, nie przestaje być obrazą Bożą, za którą czeka sąd i kara.
Ciszewski głowę spuścił i milczał przez chwilę.
– Jać nie neguję i sam w grzechach się kajam i wiem, żem na potępienie zasłużył. Ale i to wiem, że on żył nie samym jeno grzechem i że, gdyby mu inni nie dawali powodów, nie byłoby i połowy tych przewinień, które mu teraz obciążają duszę. Dobra czynił on też niemało i serce miał dobre, jeno trzeba mu było w porę szczęśliwą utrafić. Prawda, że kiedy bies go opętał, wtedy nikt mu nie poradził, nikt go i nie powstrzymał.
– Kogo bies opętał, temu człowiek nie pomoże, chyba Bóg! – mruknął więcej do siebie, niż do burgrabiego bernardyn.
– Ale Mes na czas tylko na niego nachodził, a gdy precz szedł, z pana inny robił się człowiek. Nie siedzieliby przy nim ludzie przez cały swój wiek, ot, jako i ja, gdyby nie był taki, bo któżby wytrzymał z zawsze wściekłym człowiekiem? I gdyby pan Szczepan został był na tej Siczy, z której na zgubę pańską i utrapienie ludzkie wrócił, byłoby na inszy koniec przyszło panu staroście. I zgoła inszym stał się on człowiekiem na starość, niźli był w letnich upałach życia. Bo i to wiedz jegomość, że ostatniemi laty widywałem go nieraz bijącego się w piersi i starającego się krzywdy wyrządzone w gniewie naprawić. A jeśli dla wrogów bywał niemiłosierny, a w zapalczywości nie znał pomiarkowania, by i o najbliższych szło, poza tem nie było lepszego pana, czulszego małżonka. A gdyby zeń był naprawdę taki wilkołak… za jakiego okrzyczało go sąsiedztwo, skądże wyhodowałby się przy nim ów cudny kwiatuszek, którym Bóg pocieszył jego starość?
– Kwiatuszek, którym on obdarował Szczepanka – mruknął z cichym wyrzutem ksiądz.
– Bóg na czas go jeszcze oświecił i nie dopuścił do zaguby tego niebożątka! – odparł Ciszewski, oczy wznosząc w górę.
Burgrabia oczy wbił w ziemię, nic nie odpowiadając, i przez kilka pacierzy trwało milczenie. Przerwał je nagły rozruch w dalszych izbach, bieganie, okrzyki, wreszcie odgłos wystrzałów. Zamek, cichy przed chwilą, zawrzał nagle życiem.
Ciszewski nasłuchiwał, przyłożywszy dłoń zakrzywioną do ucha, bo słuch mu z wieku stępiał, potem porwał się ku drzwiom i za głowę się schwycił.
– Szczepanek! – wrzasnął rozpaczliwie. – A ja tu, a na murze komendę ma ten pies Gondek, zaprzedany Szczepankowi!
I pędem wybiegł z sypialnej izby.
Tymczasem huk muszkietów zagłuszył działa i cicha przed chwilą noc napełniła się straszliwym ich rykiem.
Bernardyn podniósł wybladłą twarz i wpatrzył się w czarny otwór rozwartych drzwi.
– Z nami krzyż Pański i Najświętsza. Panienka! – szepnął. – To nie Szczepanek! To nasi!
I, zwracając oczy na dziewczę, uśpione w alkierzyku, dodał z tkliwym wyrazem, który dziwnie odbijał od jego surowej, ascetycznej twarzy.
– Azali to dla ciebie na szczęście i radość kwiatuszka miły, czyli raczej, czego Boże chroń, na gorszą jeszcze troskę a niedolę?
Huk dział wzmagał się tymczasem, a palba muszkietotowa nie ustawała. Załoga, wbrew obawom burgrabiego, stawiła widocznie mężny opór napastnikom i walka musiała być krwawa. Zakonnik wahał się, co ma uczynić. Na odgłos strzałów podbiegł ku drzwiom otwartym, jakby chcąc wypaść pomiędzy walczących, zatrzymał się jednak u progu i obejrzał na dziewczynę, która mimo strasznego zgiełku, spała wciąż, zmożona znużeniem.
– Nie mogę! – szepnął. – Tamtych, co giną, niech Bóg wspomaga i niech im będzie miłosierny w ostatniej godzinie. A tej nie godzi mi się opuszczać, skoro suknia moja sama jedna dla niej może być ochroną przed rozuzdaniem zwycięstwa.
Wyszedł jednak na krużganek, okalający główny dziedziniec zamku, i próbował przebić okiem gęstą mgłę nocną, szukając walczących, ale walka toczyła się widocznie na zewnętrznych wałach, bo dziedziniec był pusty. Bernardyn podniósł obie ręce w górę i trwał w cichej modlitwie, póki wrzała bitwa i z wałów dochodził huk armatnich wystrzałów. Zwolna jednak zgiełk się uciszał, strzały ustały i z zewnętrznych dziedzińców słychać już było tylko ludzkie wrzaski, śmiechy i okrzyki.
Ojciec Symforjan poruszył parę razy głową, jakby chciał powiedzieć: „Czekałem na to!” i cofnął się na próg sypialnej izby, zasłaniając wstęp do niej całem ciałem.
Stał w tej pozycji dość długo, wciąż nasłuchując, ale nikt nie nadchodził. Widocznie zwycięzcy zajęci byli grabieżą i ucztowaniem, a służba zamkowa rozbiec się musiała w popłochu i nawet ze służebnych niewiast żadna nie nadbiegła do Hanusi, oprócz starej niańki, towarzyszki Hanusinego jasyru i powrotnej podróży pod osłoną pana Kazimierza. Teraz dopiero dzieweczka obudziła się i, przerażona wrzawą, rzuciła się w objęcia Todoski, jakby w nich była pewna ostoja przeciw wszelkiemu niebezpieczeństwu. Todoska okryła ją swoim czerwonym fartuchem i zastawiła sobą w najciemniejszym kącie alkierza.
Ksiądz patrzył na obie kobiety, rozszalałe trwogą, i głową kiwał, uśmiechając się smutno. Widział on wiele, wiedział, jak bywa na zajazdach i jak ludzie dobrzy i spokojni w zwyczajnem życiu, przemieniają się w bestje dzikie, krwi i gwałtu chciwe, gdy mózg zalał trunek, a nozdrza upiły się wonią krwi i prochu. Silniej jeno rozparł się w progu, jedną ręką uchwycił się za uszak od drzwi, drugą ukrył w zanadrzu, i zdawał się ją cisnąć, jakby w niej coś trzymał. Wciąż też dalej patrzył w otwartą czeluść drzwi, wiodących na krużganek, i nasłuchiwał głosów, dochodzących z zewnątrz.
Teraz nie czekał już długo. Hałas nagle wzmógł się. Zdawało się, jakby otwierano z łoskotem jedne za drugiemi jakieś oddalone drzwi, przez ciemne okna izb… wychodzących na krużganek, zaświeciły liczne ruchome światełka, niby świętojańskie robaczki, iskrząc się na leśnej gęstwie o północnej godzinie; słychać było wyraźnie głośne, natarczywe pytania, zbliżające się co – raz to bardziej. Wreszcie na zagięciu krużganku ukazały się czerwone ognie smolnych pochodni, oświecając tłum ludzi. Tłum ten nadbiegał z dzikim wrzaskiem, błyskając w świetle nagą stalą dobytych pałaszy. Z ogólnego ryku pojedyńcze sołwa tylko można było rozeznać.
– Śmierć staroście!
– Gdzie pan?
– Gdzie starosta?
– Dawaj go tu!
– Bigosować go!
– Na dzwona pociąć!
– Jak szczukę!
Była to szlachta, zmieszana z czeladzią, pijana do nieprzytomności, z oczyma zaszłemi krwią i płonącemi jak żagwie, z pianą rozpasanej wściekłości na ustach. Już miała zderzyć się z habitem, zagradzającym jej drogę i byłaby, zwaliwszy przeszkodę, przeszła po niej, jako przechodzi górski potok, wezbrany na wiosnę, nad stojącym mu na zawadzie krzem dzikiej jedliny, ale w tej chwili zakonnik podniósł dłoń, trzymaną w zanadrzu i zasłonił siebie i wejście do komnaty krzyżem.
Tłum cofnął się, kołysząc, jak odbita od skały fala, zahuczał jednak groźnie.
– Z drogi, popie!
– Tu i święty Boże nie pomoże!
– Wstyd ci, poświęconą sukienką łotrów zasłaniać!
– Na nic ochrona! Choćby go i sam Ojciec święty zasłaniał, zginie ten kat szlachty!
– Śmierć Turobojskiemu!
– I jego poplecznikom!
– Kto łotrom aljant, sam taki!
Wzburzenie rosło. Tłum, powstrzymany na chwilę w swym rozpędzie, napierał teraz z nową mocą, i tylko niezwykła siła, jaką minio wieku okazywał zakonnik, pozwalała mu opierać się i odpychać nacisk napastników.
Wtem z dalszych szeregów zabrzmiały nowe okrzyki:
– Wszakże to ten sam zdrajca, co nas od najazdu na zamek odwodził?
– I chciał z nas aljantów starościńskich uczynić!
– I na przywileje stanu szlacheckiego nieczystą gębą bluźnił!
– I złotej wolności przygarniał!
– Precz z nim!
– Na niego!
Tłum ze zdwojonym impetem runął naprzód, unosząc po drodze wyniosłą postać bernardyna i zalewając izbę sypialną morzem głów i migotliwym blaskiem setki szabel. Ponad ohydny wrzask pijanej, krwi spragnionej tłuszczy podniosły się dwa okrzyki. Ojciec Symforjan, rzucony o przeciwległą ścianę, wyrwał się z żelaznej obręczy gniotących go ramion i wołał rozpaczliwie:
– Na rany Chrystusowe! Uszanujcie konanie tego starca! Uszanujcie dziewkę, umiłowaną przez Miśniakowskiego!
Hanusia zaś wydarła się z objęć Todoski, darmo próbującej powstrzymać ją i zasłonić, przyskoczyła do łoża umierającego i rzuciła się na ojca, przykrywając go własnem ciałem.
– Nie dam! Nie dam! – krzyczała donośnie swym srebrnym, napoły dziecięcym jeszcze głosem. – Mnie zabijcie! Jego nie śmiejcie ruszać!
Oba głosy słyszeli wszyscy. W mniej pijanych znalazły one oddźwięk i wzbudziły litość, ale takich było niewielu. Ogół był nieprzytomny a rozbestwiony. Na błagalne prośby starego zakonnika, jak i na rozpaczne wołanie Hanusi odpowiedziano śmiechem i urąganiem.
– Ona nietylko przez Miśniakowskiego będzie umiłowana! – krzyknął jeden z młodszych. – My ją wszyscy umiłujemy!
– Pocieszymy ją po stracie rodzica!
– Kark mu wprzódy utrąciwszy należycie!
– Tak, tak! Naprzód on, potem ona!
Nad dziewczyną, obejmującą bezwładne ciało starca, pochyliło się kilkanaście czerwonych twarzy, zalanych potem i dymiących winem. Kilkanaście rąk chwyciło ją, gdzie która popadła, za szatki, za ramiona, za włosy, odciągając przemocą od łoża.
Od wejścia jednak dały się słyszeć okrzyki, próbujące powstrzymać swawolników.
– Czekajcie! Nie bijcie!
– Żywym bierzcie!
– Niech starszyzna stanowi!
– Dość krwi, a mali płynąć, to z ogólnego konsensu!
Nad wszystkiemi jednak górował trwogą nabrzmiały głos Deręgiewicza:
– Szanujcie dziewkę! Na Boga, mości panowie, nie dajcie dziewce krzywdy uczynić! Toć Miśniakowskiego sponsa!
Wtórował Deręgiewiczowi całą potęgą tubalnego głosu Harkosiej, a z krużganka dolatywał przeraźliwym falsetem krzyk Jarosińskiego, który darmo usiłował przedostać się w ścisku naprzód, odpychany i poniewierany z powodu nikczemnej swej natury przez tę samą hałastrę, która niewiele godzin wstecz z takim zapałem obwoływała go wodzem. Nic jednak nie skutkowało, bo szlachta nie słuchała nikogo, a najmniej wybranego przywódcy. Ojca Symforjana olbrzymi jakiś hajduk chwycił za gardziel i, zgiąwszy we dwoje, nieprzytomnego wepchnął w kąt za kominem i tam go hojnie kopnięciem buta i szturchańcami potężnej pięści częstował, zgoła nie troszcząc się o immunitatem duchownego stanu. Deręgiewicza i Harkosieja za drzwi wypchnięto, gdzie wpadli na próżno szamocącego się Jarosińskiego. Nad osiwiałą głową, bez ruchu spoczywającą na wezgłowiach, podniosły się, świszcząc i zawadzając jedna o drugą, mnogie szable. A dziewczynę ciągnął każdy w swoją stronę, miotając najbezecniejsze przekleństwa, kilku pijanych hultajów, rwąc jej długie, splątane teraz i zmierzwione włosy, wyciągając ze stawów ręce, rzucając całem ciałem o ziemię i znów unosząc w powietrzu. Stara Todoska szamotała się pomiędzy walczącymi, próbując wydrzeć im swoją panienkę, kąsając te drapieżne dłonie, co szarpały nieszczęsne dziewczę tak nielitościwie, a gotowały jej gorsze jeszcze męki i nad wszelką mękę straszliwszą hańbę.
W tej chwili jednak stało się coś niespodziewanego. Tłum w krużganku zakołysał się i rozdarł, zostawiając w środku wolną ulicę. Ulicą tą biegł w największym rozpędzie, rozpychając głownią miecza stojących mu na drodze, siekąc bez litości ostrzem po łbach tych, co mu próbowali się opierać, mąż potężnego wzrostu i nadludzkiej niemal siły, skoro potrafił zapanować nad całą tą zgrają, zmuszając wszystkich do posłuchu i napełniając przerażeniem. Mąż ten odkrytą miał głowę i włos zwichrzony, odzież starganą i pyłem okrytą, jakby długą, nad miarę szybką odbył drogę, oczy mu gorzały, a na wybladłem obliczu malowało się przerażenie i rozpacz. Znużony być musiał śmiertelnie, bo do piersi zdyszanych i rzężących z trudem ledwo mógł zaczerpnąć oddechu i głos mu ledwo wydobywał się z gardzieli ochrypły i głuchy, jakoby z głębokiej, podziemnej otchłani; wołał jednak wciąż, odkąd wbiegł na krużganek, tak, iż rozlegało się po całym zamku:
– Wara od panny! Śmierć temu, kto jej dotknie! W tłumie rozległy się przerażone okrzyki.
– Ratuj się, kto żyw! To opętaniec.
– Czart! Czart! – wołali drudzy.
– Miśniakowski! To Miśniakowski! – krzyczeli ze zdumieniem inni.
W istocie on to był, ale zmieniony całkiem. Nawet wówczas, gdy Hanusię zemdloną unosił zpośród stada rozżartych pogonią wilków, nie było w nim tak bezmiernego strachu i gniewu. Teraz biegł jakby w zapamiętaniu, kroki swe krwią znacząc, aż stanął we drzwiach starościńskiej sypialni i przez rozdzierającą się przed nim ludzką falą ujrzał straszną scenę przy łożu Turobojskiego.
– Stój! – ryknął nieludzkim głosem.
Szable zawisły w powietrzu nieruchome, a z rąk napastników wyślizgnęło się bezwładne ciało dziewczyny i opadło ciężko na ziemię. Ci, co ją sobie wydzierali, nie ruszyli się z miejsca, osłupieni, z oczyma wlepionemi w straszliwego męża, który zbliżał się do nich z podniesionym mieczem. On zaś szedł do nich wolniej, szym już krokiem, przeszywając ich stalową źrenicą, szedł, jako idzie przeznaczenie. Stanął wreszcie i miecz podniósł nad ich głowami, a, oni, jak urzeczeni, nie poruszali się, ani próbowali schronić przed nim. Wtedy miecz opuścił do połowy i krzyknął wielkim głosem, żeby się bronili. Oni jakby mechanicznym ruchem szable podnieśli ponad głowami, zasłaniając je, ale błyskawica nie rozświetli tak szybko czarnego płaszcza nocy złocistym zygzakiem, jako on mdłe one zapory jednym kolistym ruchem szabli odtrącił, a potem wzniósłszy oręż wyżej, dał parę strasznych ciosów, po których obok Hanusinego inne ciężkie ciała opuściły się na dół. Potem ciało dziewczyny podniósł i ostrożnie złożył w poręczowem krześle starosty, przy którem, podtrzymując omdlałą, przyklękła stara piastunka. Wtedy zwrócił się ku łożu, przy którem, jak psy na uwięzi, stali wciąż napastnicy, trzymając szable podniesione, ale nie opuszczając ich dla śmiertelnego ciosu.
– Szable do pochew! – rozkazał krótko. – I wszyscy ichmościowie precz stąd! Ten człowiek do mnie należy! Wara go tknąć!
Nikt nie zaprotestował. Szlachta, opuściwszy głowy i pochowawszy oręż, rozpłynęła się zwolna i cicho, dążąc ku dolnym komnatom, w których spodziewała się znaleźć łup nowy. W izbie zostało kilku poważniejszych i bliższych pana Kazimierza. On przedewszystkiem zajął się zemdloną panienką, którą Todoska darmo próbowała otrzeźwić, trzymając w objęciach i okrywając pieszczotami i łzami. Rotmistrz huknął na służbę zamkową, i jakby na czarodziejskie zaklęcie wyrósł gdzieś z pod ziemi cyrulik Szmul, a wraz z nim z jakiejś kryjówki pojawiły się dwie dziewki garderobiane. Panienkę ułożono na poduszkach, poczęto rozcierać i wodą opryskiwać, aż odzyskała przytomność i ze słabym okrzykiem wyciągnęła dłonie do pochylonego nad nią rycerza.
– Pan Kazimierz! – szepnęła, a uśmiech radosny opromienił jej wybladłą twarzyczkę. – To pan mnie wydarł tym niedobrym ludziom, prawda?
– Bóg cię ocalił, dziecko drogie! – odparł z pobożnem przekonaniem rotmistrz.
– To pan i tatusiowi nie da zrobić krzywdy? Nie da pan, prawda?
– Włos mu z głowy nie spadnie, pókim tu żyw! – zapewnił rycerz.
– Bógże ci zapłać!
I, mówiąc te słowa, pochyliła ku niemu złotą główkę i zanim mógł jej przeszkodzić, przytknęła usta do jego dłoni.
– Dajże waćpanna pokój! Co czynisz? – ofuknął ją skonfundowany Miśniakowski.
Ale i ona zawstydziła się postępku, na które tyle oczu obcych patrzało, wnet podniosła się z posłania i, objaw szy za szyję piastunkę, zwróciła się ku drzwiom.
– To już pójdę, – szepnęła z zakłopotaniem. – A tatusia waćpanu ostawiam i nie będę o niego nic się trwożyć, nic a nic! Bo waćpan go obronisz!
Rycerz jej nie wstrzymywał, poleciwszy jeno Todosce, by wszystkie wejścia do panieńskiej komnaty zawarła dobrze i mocno zabezpieczyła, krom tego jednego, które wiodło do sypialni starosty, potem zaś zajął się ratowaniem bernardyna, który leżał w kącie bez czucia i mimo krzątania się koło niego pozostałej w izbie szlachty, nie powracał do siebie. I tym razem jednak interwencja Szmula okazała się skuteczną nawet bez puszczania krwi, do czego Żyd miał wprawdzie wielką ochotę, ale dla braku czasu i narzędzi musiał to odłożyć i starego księdza otrzeźwiać, jak panienkę, rozcieraniem i wodą. Gdy mnich już zupełnie przyszedł do siebie, przyjaciele zwrócili się do pana Kazimierza i jęli go jeden po drugim brać w ramiona.
– Z nieba nam spadłeś! – wołał Deręgiewicz. – Strach pomyśleć, coby się stało, gdybyś spóźnił się o niewiele pacierzy. Toż dzieweczki o mało na kawałki nie porwali, ciągnąc ją każdy ku sobie, a starego byliby zarąbali konającego, na wieczną hańbę nam wszystkim!
– Bóg łaskaw – westchnął młody rycerz – i póki żywota, póty mojej wdzięczności i modlitwy.
– Skądżeś się wziął jednak? – zagadnął pan Harkosiej. – Boć to wiem wprawdzie, że Walek do ciebie śpieszył, nie nie mógł przecież w tak krótkim czasie nawet dojechać do Horodyszcza, temci bardziej sprowadzić cię tutaj.
– Nie Walek mnie też tu sprowadził, choć napotkałem go tam, gdzie było zapowiedziano, że będzie i gdzie mi obecność jego znaczną oddała usługę, bo bez niego nie byłbym w czas trafił do tej izby w tem ogromnem zamczysku.
– Któż ciebie więc uprzedził? Czy może bez uprzedzenia przybyłeś?
– Przeczucie złe miałem, ale pewniebym ostał się w domu pomimo tego, bom nie chciał w sprawie tej rąk maczać, ale ostrzeżenie otrzymałem.
– Od kogóż, na Boga?!
Rotmistrz popatrzył przez chwilę na pytającego Deręgiewicza, nic nie odpowiadając.
– Kto ostrzegł, to ostrzegł – odrzekł wreszcie wymijająco. – Nie czas teraz o tem gadać. Może kiedyś… Ale satis! Powiedzcież wy mi teraz, jakeście to mogli dopuścić do tego, co się stało? Bo że na zajazdach nie obywa się bez rozgardjaszu i warcholstwa, o tem wszyscy wiemy, ale tego, co tu się stało, nie oczekiwałem. Walek mówił mi po drodze, że waszmość, panie Błażeju, obrany byłeś przez szlachtę na wodza?
– At, za moje ciężkie grzechy! – odparł, ociągając się i z bardzo rzadką miną Jarosiński – Co prawda, wolałbym kozactwu, ba nawet i świniom być atamanem, niż takim opcjom i swawolnikom, którzy od pierwszej chwili ni komendy, ni perswazji nie chcieli słuchać.
i tylko każdy w pojedynkę leciał łup brać, niszcząc, czego nie mógł zrabować, i wszelką rozpustę płodząc. Sodoma, mówię, Sodoma i nic więcej!
– Sodoma to była, concedo, ale któż to Sodomie tej winien, jeśli nie waszmość? – przerwał jego żale Harkosiej, który, choć wielce dobroduszny z natury, niełacno w zawziętości folgował, gdy mu coś raz dopiekło do żywego. – Któż to szlachtę zbałamucił i narzucił się jej na wodza?
– Brzechwa wszczął tumult, nie ja! – tłumaczył się mały szlachcic, któremu jakoś zabrakło argumentów, choć niemi zazwyczaj sypał, jak z rękawa.
– Brzechwa wszczął tumult, ale Brzechwa nie byłby niczego dokonał, bo to zwykły krzykacz i swawolnik, z którym dalibyśmy rady – odezwał się Deręgiewicz. – Waćpan co innego! Brzechwa jeno krzyczał, a waćpan perorowałeś, jako Cycero!
– Na gębę to on rycerz, – szkoda jeno, że gębą wojska nie prowadzić! – mruknął ktoś ze szlachty.
– Gęba wyparzona nie lubi z rozumem komitywy trzymać – dorzucił zgryźliwie Harkosiej.
Jarosiński nasrożył się i chciał już coś odburknąć o pobożnem cielęciu, któremu wyrosły rogi, nie mógł jednak jakoś konceptu wykrztusić przez ściśnięte gardło, wolał tedy udać, że nie słyszy, zwłaszcza, że pan Bartłomiej, człowiek dobrego serca i małej zawziętości, pośpieszył mu na pomoc, upominając, by zaprzestać próżnych rekryminacyj i podać sobie dłonie do współnej roboty. A roboty było wiele, bo zamek był wprawdzie w ręku szlachty, ale szlachta była pijana i do Bóg wie jakich ekscesów skłonna, a z dolnego dziedzińca i krużganków dochodziły nieludzkie ryki… dowodzące dobrej myśli panów braci.I.
SŁUGA GODNY PANA.
Turobojscy mieli losy dość podobne do tych, które w zmiennej ich kolei przebywał ród Miśniakowskich, acz w ostatnich pokoleniach daleko pomyślniejsze. W końcu XV w. byli to możni władykowie o szeroko rozrzuconych włościach, a moc ich i bogactwa rosły, dopóki nieszczęsna wojna z horodyskimi panami nie zmogła ich i za strasznego wojewody Hrehora nie przyprowadziła do żebraczego kija. Natomiast później znów uśmiechnęła się do nich fortuna, odwracając oblicze swe od ich przeciwnika, ale z minionych przewrotów i niepowodzeń pozostało na łazuńskich panach znamię niestałości ich losów, i znamię to odbiło się i na zamku Łazuńskim.
Głównemu korpusowi zamkowemu nie brakło jednak okazałości i powagi. Budował go za czasów mądrej królowej Bony jakiś domorosły architekt, nie nazbyt wprawdzie wprawie, ale oczywiście włoską modą; że mu jednak widocznie doborowego materjału i roboczych rąk nie brakło, budowa nie ustępowała najpoważniejszym zamkom okolicznym. Były więc ogromne kwadratowe dziedzińce i kolumny jońskiego stylu, i odrzwia zdobne bujna, choć nieco niezgrabną roślinną ornamentacją, i attyka nad frontonem w obramieniu mnogich zakrętów i figlasów. Na wspaniały krużganek wiodły z głównego dziedzińca schody kamienne, szerokie i prawdziwie pańskie.
Ale wnętrze przedstawiało się mniej korzystnie. Panowały tu zaduch i ciemność, pleśń okrywała mury… wilgoć sączyła się z nich kroplami na omszoną posadzkę. Przez szereg łat podstarościowie Miśniakowskich używali sal zamkowych jako śpichrzy i składów rupieci, potem dawni właściciele, powróciwszy, przez długie lata musieli myśleć wyłącznie o obronie zamku przed najazdami swych adwersarzy, nie mając ani czasu, ani środków na jego restaurację. Wreszcie starosta korystyszowski, jeszcze jako stolnik, połatał nieco szczerby, pozostawione przez czas i niepomyślne konjunktury, ale jako mąż surowy i wojenny, a do zbytku nienawykły, troszczył się jeno o trwałość murów, a nie o piękno lub wygodę. Mimo restauracji, gmach pozostał taką ruderą, że po wypędzeniu Miśniakowskich z Horodyszcza, pośpieszyli przenieść się do tamecznego zamku, choć już podówczas wielce opuszczonego, nietylko trzej młodzi Turobojscy, rezydujący dotąd w drewnianych dworach z okrąglaków za dębowym częstokołem, ale i pan stolnik, i jeżeli później wrócił do Łazunia, to dlatego, że go stamtąd wygnały, podług jednych nuda i tęsknota po zgonie towarzyszki żywota, podług drugich władające zamkiem duchy i biesy.
W narożniku, przeciwległym sypialnej komnacie starosty, po obszernej, ośmiokątnej izbie przechadzał się wielkiemi krokami Szczepan Turobojski. Wzburzony był i blady, a zęby miał tak zaciśnięte, że wargi mu przekrzywiły się konwulsyjnie, nadając i bez tego już brzydkiej twarzy jakiś wprost szatański wyraz. Pięść miał też ściśniętą i, chodząc, podnosił ją w górę od czasu do czasu, jakby nią chciał wygrażać jakiemuś niewidzialnemu wrogowi. W małych, złośliwych oczach płonął mu gniew, hamowany wysiłkiem woli.
Przed drzwiami wyprostowany po wojskowemu stał niedawno jeszcze zastępca Ciszewskiego, obecnie komendant załogi, burgrabia i totumfacki młodego Turobojskiego, Gondek.
Był to chłopak wiejski, z chodaczkowej szlachty, wzięty do koni dworskich w Łazuniu, potem pożyczony na czas do Perehińska… gdzie tak umiał stać się pożytecznym i niezbędnym Szczepankowi, że zjednał sobie szybko jego łaskę i nieograniczone zaufanie, a poste pując coraz wyżej z szczebla na szczebel, dostał się na drugą godność w zamku Łazuńskim. Narzucił go na to stanowisko stryjowi pan Szczepan, choć stary zżymał się, a służba sarkała mocno na brutala, który trzymał ją żelazną reką i plagi sypał codzień setkami. Najbardziej krzywił się na swego pomocnika Ciszewski i byłby go może ciągłemi zabiegami i knowaniami wysadził z siodła, gdyby nie wzmagające się niedołęstwo starosty, który nie umiał już opierać się silniejszej woli bra – tanka, choć czasami wybuchał przeciw niemu resztą straszliwego niegdyś gniewu.
Ale teraz starosta, pozbawiony władzy i czucia, czekał na zbliżającą się śmierć, a Ciszewski, ciężko ranny przy zdobywaniu zamku przez szlachtę, lizał się w swej izdebce na służbowem skrzydle, Gondek zaś rządził zamkiem, nad którym panował Szczepan.
Był to chłop młody jeszcze, ogromnego wzrostu, i niedźwiedziej siły, obrosły twardym, rudawym włosem, o twarzy pospolitej i zuchwałej, której przebiegłego wyrazu dodawały przenikliwe, bokiem nieco patrzące oczy. Ale na zuchwałej twarzy olbrzyma malował się teraz niepokój i oczy jego śledziły ukradkiem ruchy i spojrzenia pana, kręcącego się po izbie jak tygrys po klatce.