W zamknięciu - ebook
W zamknięciu - ebook
Skrzętnie skrywane sekrety, przerażające zachowania z pogranicza opętania, transu i histerii oraz wstrząsający obraz destrukcyjnej siły miłości. Kate Simants, była dziennikarka śledcza, stworzyła niepokojący thriller psychologiczny, który trzyma w napięciu i mrozi krew w żyłach, a ponadto zaskakuje zwrotami akcji i nieoczekiwanym rozwiązaniem.
Ellie Power sprawia wrażenie zwykłej dziewiętnastolatki – mieszka z matką, z którą łączą ją dobre relacje, spotyka się z odpowiedzialnym, kochającym chłopakiem i ma przed sobą przyszłość rysującą się w jasnych barwach. Ale to idealne życie to tylko pozory.
Spokojna i sympatyczna dziewczyna pod osłoną nocy przemienia się w potwora. Wpada w furię, staje się agresywna i nieprzewidywalna. Christine, matka Ellie, przez lata wypracowała skuteczny, choć przerażający sposób panowania nad emocjami córki. Co wieczór zamyka na klucz drzwi od jej sypialni. Z troski o nią i ze strachu o siebie. Dla bezpieczeństwa ich obu.
Pewnego ranka Ellie budzi się przerażona. Zamek wyłamany od środka, ubłocone ubrania wciśnięte w kąt pokoju, ślady po drucie na skórze i rozmazana wizja ostatnich kilku godzin. Dziewczyna wie, że minionej nocy musiało się wydarzyć coś strasznego. Po raz kolejny. Rosnący niepokój potęguje fakt, że chłopak Ellie, Matt, zniknął bez śladu… Koszmar sprzed lat powraca ze zdwojoną siłą.
„Mistrzowska intryga, genialny styl”
Harriet Tyce, autorka „Krwawej pomarańczy”
„Ambitna, wielowarstwowa powieść, która wciągnęła mnie od pierwszej strony”
S.E. Lynes, autorka thrillera „Matka”
„Jeden z najlepszych literackich debiutów”
Clare Empson, autorka „Nie powiem”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1434-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chcesz wiedzieć, co to strach?
Wyobraź sobie, że każdego dnia, gdy się budzisz, ktoś tam jest. Wyobraź sobie, że nawet nie otwierając oczu, wiesz, że ktoś cię obserwuje.
Nie spiesz się. Pozwól, by umysł oswoił się ze świadomością.
Dziewczyna. O, tam. Nie w korytarzu, nie w drzwiach ani nie przy oknie. Nawet nie po drugiej stronie łóżka.
Bliżej.
Patrzy, a jej oczy bez mrugnięcia wnikają w twoje oczy, choć powieki masz zamknięte. Ruszasz się, a ona na moment umyka. Ale nie znika. Już to wiesz.
W myślach prosisz – tylko nie to. Zaciskasz zęby tak mocno, że wydają zgrzyt. Nie chcesz się bać, ale odczuwasz autentyczny lęk, tu i teraz, bo ciała nie obchodzi, czy tego sobie życzysz, czy nie. Serce nie pompuje ci teraz krwi, a strzela kulkami łożyskowymi. Otwórz oczy – mówisz sobie.
Wymawiasz jej imię, a ona zastyga. Czujesz, jak to robi, jak czujna sztywnieje ci w żołądku. Jest w tobie. Zawsze jest w tobie i nasłuchuje pod skórą.
Kiedy byłaś mała, lekarze powiedzieli, że to znane schorzenie, że będą mogli ci pomóc. Że ta druga ty, twój sobowtór, ta, która zawsze tam jest niczym nieproszona wyobrażona przyjaciółka, da się wydobyć na powierzchnię. Że ta inna dziewczyna, którą czasami się stajesz, jest tam, ponieważ w pewnym momencie życia musiałaś wyłączyć się z rzeczywistości. Jak mówili, musiało wydarzyć się coś, co sprawiło, że doznałaś silnej traumy, związanej z jakimś impulsem, jakąś ekscytacją. Nigdy nie doszłaś, co to mogło być. W końcu lekarze się poddali i powiedzieli, że nie powinnaś jej się bać, że można nad nią zapanować, można sobie z nią poradzić, można ją poskromić.
Mylili się.
Czujesz, jak wzbiera. I nie ma znaczenia, że dobrze wiesz, że to nie schorzenie fizyczne, i że to wszystko dzieje się w twojej głowie: kiedy zaczyna z tobą walczyć, boli. A jeśli chcesz, by twoje ciało należało do ciebie, nie do niej, to musisz jej stawić opór.
Teraz nadchodzi napięcie, gęstnienie, puchnięcie szpiku w kościach. Zaciskasz pięści na pościeli, wciskasz pięty w materac. Jest sztywna, wyje w twoich żyłach, wyje w komórkach twojej krwi. Próbujesz krzyknąć, ale głos więźnie ci w gardle, brakuje ci tchu. Jej dłonie tkwią w mokrych głębinach twojego gardła i zaciskają sztywną chrząstkę twojej tchawicy.
I nagle rozpływa się w dymie. Cichnie. Zostajesz sama z chropowatym odgłosem własnego oddechu, a w uszach dudni ci bicie serca. Nawet gdy tętno się uspokaja, wiesz, że ona nie zniknęła. Ona nie znika. Nigdy.
Nauczyłaś się przenigdy nie ufać ciszy, przenigdy nie odpuszczać czujności. Nawet kiedy śpisz.
Zwłaszcza kiedy śpisz.
Chcesz poznać strach?
Strach ma imię.
Nazywa się Siggy.ROZDZIAŁ 1
ELLIE
Londyn, rok 2011
Obudziłam się zdyszana, ze ściągniętym prześcieradłem ciasno owiniętym wokół nóg.
Uwolniłam je, kopiąc w cienką ściankę dzielącą mój pokój od kuchni. Zza ściany usłyszałam brzmienie wyłączanego radia.
– Ellie? – odezwał się stłumiony przez płytę gipsową głos mamy.
Siggy ucichła, stając się zimną, cienką warstwą u podstawy mojego mózgu. Przez parę chwil milczała, po czym zniknęła niczym płomień w próżni, pozostawiając jedynie rwany odgłos mojego oddechu.
– Ellie, skarbie? Nie śpisz?
Otworzyłam oczy, rozruszałam szczękę i wymamrotałam ochrypłe „nie”.
Było później, niż myślałam. Chłodna płachta wczesnozimowego światła przecinała mój malutki pokój na pół. Drobinki kurzu tańczyły na jej ostrej krawędzi. Rozczapierzyłam dłoń na pustej ścianie. Wszystkie nasze ściany były puste, we wszystkich mieszkaniach i domach, w których mieszkałyśmy od czasu, gdy byłam dzieckiem. Nigdy nie zostawałyśmy na długo, a gdy się wynosiłyśmy, to zawsze w pośpiechu.
– Poszła sobie? – zawołała mama. Zawsze potrafiła nadać swojemu głosowi radosny ton.
– Aha. – Wyplątałam się z prześcieradła i spróbowałam zwiesić nogi znad łóżka, ale nie dałam rady. Były zbyt ciężkie. Tego ranka było trudniej, gorzej niż zwykle. Ból mięśni rozlewał się po prawym barku i promieniował do ramienia. Z trudem chwytałam oddech.
– Właśnie robię kawę – oznajmiła, a jej głos już się oddalał. Z powrotem włączyła radio. Utwór się skończył, ustępując miejsca łagodnemu, śpiewnemu głosowi prezentera. Usłyszałam, jak mama otwiera szafkę z naczyniami, wyciąga kubki, zamyka ją i stawia kubki na stole.
Przez minutę leżałam zwinięta w literę S, starając się ocalić ze snu tyle, ile mogłam. Było w nim błękitne niebo, no i ten budynek. Zawsze ten sam, ten, który w dzieciństwie rysowałam raz za razem: długi i niski, niezmienny i dokładny niczym fotografia, za każdym razem. Noc w noc.
Powoli przesunęłam się pod kołdrą. Lecz gdy próbowałam podźwignąć się do pionu, ostry, rażący ból buchnął mi w ręce, doprowadzając do łez.
Dłoń przecinała mi poszarpana szrama, przerywana, lecz sięgająca aż po podstawę kciuka. Głębokie nakłucia, czerwone i obrzękłe. Dotknęłam jej i się wzdrygnęłam: była zupełnie świeża, krew jeszcze nie zaschła.
Ostrożnie odsunęłam przykrycie i przyjrzałam się sobie. Z prawej strony podbrzusza widniał paskudny, niebieskoczarny siniak. Czubkiem palca nacisnęłam środek jego najciemniejszej części. Naciskowi odpowiedział ból promieniujący aż do kości.
Skąd się to wzięło?
Poczułam ostre draśnięcia drzemiącego we mnie strachu. Usiadłam prosto, postawiłam stopy na podłodze. Zebrałam się na odwagę i spojrzałam na drzwi.
Powinny być zamknięte. Musiały być zamknięte. Czyżbym nie słyszała, jak mama je zamyka? W pamięci przewinęłam sobie ostatnie chwile poprzedniego dnia. Matt podrzucił mnie do domu po krótkim wypadzie do pubu nieopodal łodzi mieszkalnej, którą wynajmował. Mama przygotowała kolację – coś z makaronem, co razem zjadłyśmy w kuchni. Wcześnie poszłam do łóżka, aby chwilę poczytać. Mama zamknęła mnie, nim wyszła na nocną zmianę. Musiała.
Obróciłam głowę, a krew huczała mi w skroniach. Otworzyłam oczy.
Szczelina miała szerokość zaledwie palca, ale drzwi były otwarte. Na białej błyszczącej framudze ujrzałam coś, co sprawiło, że wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. Trzema krokami pokonałam pokój i sięgnęłam do ciemnych śladów na framudze.
Czerwonobrunatne smugi, chropowate na brzegach. A na wierzchach moich dłoni – teraz to dostrzegłam – to samo, dokładnie tego samego koloru.
Błoto.
Siggy wyprowadziła mnie na zewnątrz.
W korytarzu pojawiła się mama z kubkami w dłoniach. Stanęła jak wryta, po czym stopą otworzyła drzwi na oścież.
– Co? – spytała.
Odszukałam jej spojrzenie.
– Zamknęłaś je.
Na sekundę zacisnęła powieki, jak gdyby odblokowując obraz.
– Zamknęłaś je – powtórzyłam głośniej. – Zamknęłaś. Sama słyszałam.
Odstawiła kubki z kawą i nachyliła się, by dotknąć drzwi. Po nocnej zmianie w szpitalu, w którym pracował Matt, wciąż miała na sobie strój sprzątaczki – poplamiony wybielaczem fiołkowy fartuch na niebieskim komplecie medycznym.
– Jasny gwint – wyszeptała, a krew odpłynęła jej z twarzy. Wyszła, by przyjrzeć się wszystkiemu z zewnątrz. – Co się tu, u diabła, stało?
Podążyłam za nią. W korytarzu rygiel, który powinien znajdować się po zewnętrznej stronie moich drzwi powyżej zamka, leżał na podłodze, a jego dwie osobne części wciąż łączyła kłódka. W miejscu, z którego je wyrwano, zwisały strzępki farby oraz drzazgi. Kilkanaście centymetrów wyżej na zerwanym łańcuszku, bujając się, zwisała zasuwka. Jakiej trzeba było siły, by go wyłamać, by pchnąć drzwi do środka na tyle mocno, że rozwaliły się zamki po zewnętrznej stronie…
Drobne paluszki Siggy trącały włókna moich bicepsów. Gdybym jej tak dobrze nie znała, to zastanawiałabym się, czy w tym momencie się uśmiecha.
– Niczego nie pamiętasz? – spytała mama.
– Nie, ale… popatrz. – Podniosłam rękę, a ona zrobiła wielkie oczy.
Pozwoliłam, by chwyciła ją i obróciła.
– Jezu – wymamrotała bezgłośnie, po czym zdecydowanym tonem rzuciła: – Umyj to. No już.
Trzymając mnie za nadgarstek, tak aby nie dotknąć rany, poprowadziła mnie do łazienki i pociągnęła za sznurek włączający światło. Opuściła deskę sedesową i posadziła mnie na niej niczym dziecko, po czym podwinęła rękawy, odsłaniając żylaste, umięśnione przedramiona, zahartowane latami pompek, które robiła, by mieć pewność, że będzie silniejsza od Siggy.
– To cię, skarbie, zapiecze. – Kran zaskrzypiał przy odkręcaniu, po czym szeroki warkocz zimnej wody runął do umywalki koloru awokado. – Daj ją tutaj.
Zrobiłam, jak mi kazała.
Marszcząc brwi, wskazała na moją dłoń.
– Podejrzewam, że to drut kolczasty. Popatrz na odstępy. – Miała rację: nakłucia były równo rozmieszczone, każde o centymetr od poprzedniego.
Odwróciła się i z wściekłością ściągnęła ręcznik z grzejnika elektrycznego, który przez osiem miesięcy, czyli odkąd tu mieszkałyśmy, nie zadziałał ani razu. Wytarła ręce i kopniakiem posłała ręcznik na stertę obok kosza na pranie.
– Pierdolona Siggy! – rzuciła, zdecydowanym ruchem przeciągając palcami po głowie. – Co tym razem ci zrobiła?
Nie oczekiwała odpowiedzi. Nazywałyśmy te sytuacje fugami i nigdy nie pamiętałam, do czego w ich trakcie Siggy mnie zmuszała ani dokąd mnie zabierała. I dlaczego. Mogłam jedynie, na podstawie bałaganu, jaki zostawiała po sobie, składać do kupy szczątkowe informacje, by dojść do przyczyny poprzez ocenę skutków i spróbować znaleźć w tym jakiś sens. Kiedy byłam młodsza, fakt, że takie fugi zdarzały się zawsze nocą, zaskakiwał kolejnych psychologów, neurologów i specjalistów od snu, aż tak bardzo wkurzyli mamę, że w ogóle przestałyśmy do nich chodzić. Tego okresu w moim życiu prawie nie pamiętam, ale mama zachowała dzienniki: wszystkie leki, wszyscy spece, wszystkie sesje, techniki i zadania domowe. Nic się nie sprawdziło. Leki, które miały mi pomóc radzić sobie z dysocjacją, niczego nie zmieniły. Fugi trwały dalej; koszmary powracały. Choć przez długi czas nie pogarszało mi się – prześladowały mnie napady paniki, ale nie zaczęłam się „przełączać” w ciągu dnia, czego od zawsze panicznie się bałam – to wcale mi się też nie polepszyło. W końcu specjalistom wyczerpały się wszelkie sposoby. Nie uzyskałyśmy ani remedium, ani odpowiedzi – odprawiono nas jako przypadek anomalii.
Tyle że tak było wtedy, gdy Siggy była skora do zabawy i dopuszczała się drobnych figli bez znaczenia. Na przykład kiedy spałyśmy, ona nalała nam mleka do butów albo pościągała z półek wszystkie książki i poukładała je w stosy według koloru. Takie drobnostki, z których niemalże mogłyśmy się śmiać.
To było, zanim pojawiła się konieczność zakładania zamków.
To było przed sprawą z Jodie.
Od zimna traciłam czucie w palcach, lecz rozdarcie na dłoni paliło mnie i ręka zaczynała puchnąć. Pod wpływem wody zasuszone błoto zmieniało konsystencję i odpadało, aż została tylko czysta, różowa i podrażniona skóra. Zabrałam się za zmywanie go z drugiej ręki, tu było go więcej, bo aż po łokieć.
Gdzie ja byłam zeszłej nocy?
Co robiłam?
W końcu zimno stało się nie do wytrzymania, wyciągnęłam rękę z umywalki i odrzuciłam włosy do tyłu. Mamine spojrzenie powędrowało w stronę mojego gardła.
– Co, u licha, stało ci się z szyją?
Wstałam i wyminęłam ją, aby dostać się do lustra. Uniosłam podbródek.
– Tylko się nie przeraź. – Mama stanęła za mną i położyła mi rękę na ramieniu. – Zapanuj nad tym. I się nie przeraź.
Ciemne ślady wielkości winogron z niebiesko-białymi półksiężycami wygniecionymi na ich zewnętrznych brzegach. Sińce: cztery w jednej linii po jednej stronie tchawicy, jeden po drugiej. Tuż ponad starą, nierówną blizną sprzed lat.
Cztery i jeden. Cztery palce i kciuk.
– Dalej, skarbie, postaraj się – powiedziała nieco rozgniewana. – Postaraj się sobie przypomnieć.
Przyjrzałam się siniakom, dotknęłam ich palcami, przykładając je w odpowiednie miejsca, po czym spojrzałam w oczy odbiciu w lustrze: jedno zielone, jedno niebieskie. Jedno moje, jedno Siggy.
Myśl.
Błoto.
Drut kolczasty na dłoni.
I odcisk palców na mojej szyi.
Kiedy w głowie zakwitało wytłumaczenie, rozwijając się swoim torem, oddech zamarł mi w piersi.
– Mamo, a jeżeli to ktoś próbował powstrzymać…?
Zamilkłam. Matt. Zajrzałam do pokoju.
Mój telefon nie leżał obok łóżka, nie było go też w jeansach, które miałam na sobie minionej nocy. Poszłam sprawdzić w kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego, który – byłam pewna – powiesiłam na drzwiach, ale ani telefonu, ani płaszcza tam nie było. Wbiegłam do salonu. Dostrzegłam, że moja komórka ładuje się w kącie, wyszarpnęłam kabel, wybrałam numer i przyłożyłam telefon do ucha, powtarzając w myślach: Odbierz, na miłość boską, odbierz.
– Dobra, stop – powiedziała stojąca za mną mama. – Przez chwilę się nad tym zastanów. Ellie. Stop!
Odwróciłam się w jej stronę.
– Co?
– Musimy myśleć rozsądnie – oznajmiła, sięgając po telefon.
Zanim przetworzyłam to, co do mnie powiedziała, zrobiłam unik. Sądziłam, że musiało dojść do walki, że stało się coś, co mogłam naprawić. Ale matka pomyślała o Jodie. O tym, co Siggy już kiedyś zrobiła.
Pomyślała, że zrobiła to raz jeszcze.
Mgła spowijająca mój umysł nagle się rozwiała i usłyszałam łagodny szkocki akcent Matta: Tu Matt Corsham. Prawdopodobnie jestem w moim lochu – chodziło o pracownię diagnostyki obrazowej w podziemiach szpitala – zostaw wiadomość. Rozłączyłam się przed sygnałem i wybrałam numer jeszcze raz. Spojrzałam na zegar: siódma czterdzieści trzy. Miał ranną zmianę, zaczynał o ósmej, powinien właśnie jechać do szpitala drogą numer 267. Telefon powinien mieć w dłoni! Opadłam na kanapę. Powinien do mnie pisać!
Mama usiadła obok i ujęła moją twarz w dłonie.
– Co robimy? – spytała cicho. – Co robimy, gdy robi się ciężko?
– Radzimy sobie – odpowiedziałam szeptem.
– Właśnie tak. Ty i ja. – Westchnęła, wzięła mnie za zdrową dłoń i kolejno odkleiła palce od telefonu, aż go upuściłam. Odłożyła go na stół, poza moim zasięgiem, a następnie przysunęła się, przyciągając mnie blisko siebie. Poddałam się i oparłam głowę na jej piersi.
– Proszę cię, mamo, nie pozwól, by to się znowu stało.
– Ćśś. Nic mu nie jest. Pewnie pracował do późna albo zaczął wcześniej czy coś takiego. – Lekko mnie trąciła. – Nie martw się. To tylko trochę błota. Tylko parę zadrapań.
Nawet wtedy żadna z nas nie dawała temu wiary.ROZDZIAŁ 2
MAE
Sierżant Ben Kwon Mae zatrzymał się na światłach. Uniósł brwi, spoglądając w lusterko wsteczne, a kopanie w tył jego fotela ustało. Miś, jego ośmioletnia córka, podejrzanie pochłonięta obserwacją własnej dłoni, powoli podniosła głowę i napotkała jego spojrzenie.
– No co? – Szeroko otworzyła oczy z miną urażonej niewinności. – To nie ja!
Zaśmiał się. Zajęcia teatralne, za które była żona kazała mu bulić, kosztowały trzydzieści funtów każde, a oto wyniki.
– Koszmarna z ciebie aktorka, Miś. Naprawdę koszmarna – bąknął, ponownie skupiając uwagę na drodze zakorkowanej przez opiekunów odwożących dzieci do szkoły. Należało iść piechotą. Kopanie wróciło, aż odkręcił się gwałtownie. – Ej! Przestań!
Roześmiała się, ale dostrzegł okruchy czipsów na jej dopiero co wypranym szkolnym sweterku. Przyłapana na gorącym uczynku, zaczęła strzepywać je na dywanik pod fotelem.
Wydął policzki. Nic nie powiedział. Nie musiał.
– Jestem głodna.
– No ale czipsy, dziewczyno?
Wolał zostawić ten temat, bo według zegara na desce rozdzielczej miał jeszcze osiem minut, aby na czas dowieźć Miś do szkoły, a poświęcenie minuty na narzekanie na temat jej nawyków żywieniowych wszystko by zaprzepaściło. Od dzwonka o 8:45 będzie miał przed sobą półtora tygodnia wolnego, aż znowu przejmie nad nią opiekę. Tyle że Nadia wiele razy już mu wyrzucała, że sama musi sobie radzić z, jak to nazywała, „kwestią BMI”. Nie byłoby więc z jego strony fair, gdyby po prostu sprawę zignorował.
– Podałem ci przyzwoite śniadanie. Wydawało mi się, że lubisz jajecznicę.
– Przestałam ją lubić, gdy miałam jakieś trzy lata. Nie cierpię jajecznicy.
Widział teraz tylko czubek jej głowy, ale był przekonany, że ledwo powstrzymuje łzy.
– W tym swoim głupim mieszkaniu nigdy nie masz niczego dobrego do jedzenia. Kiedy muszę u ciebie nocować, to potem zawsze w szkole jestem głodna.
– Okej, następnym razem odpowiednio się zaopatrzę. – Światła się zmieniły, ponownie patrzył na drogę. – Chodzi mi o to, że trzeba wybierać to, co jest zdrowe.
– Ty tylko mówisz, że jestem gruba i nikt mnie nie lubi. – Wyjrzała gniewnie przez okno, obgryzając podrażnioną skórę wokół paznokcia na kciuku.
– To wcale nie tak. – Fantastycznie, Supertato. Zgadnijmy, co zapamięta z tych odwiedzin. W lusterku dostrzegł, jak Miś opiera głowę o szybę, podróż dokończyli w milczeniu. A może mogliby się na godzinkę urwać? Zabrałby ją do parku, załagodził sprawę, aby rozeszli się w zgodzie. Nie. Jasne, że nie. Zaczynając od tego, że Nadia by się dowiedziała, a jego notowania i tak szorowały brzuchem po ziemi. W dodatku ostatnimi czasy ich relacje jeszcze bardziej się popsuły, nie mógł więc do listy przewinień dorzucać jeszcze wagarów.
Z zaledwie trzyminutowym spóźnieniem zatrzymał się na jakimś cudem wolnym miejscu blisko wejścia szkoły. Wysiadł i obszedł wóz, aby otworzyć zabezpieczone blokadą drzwi od strony Miś.
– Boli mnie brzuszek – zajęczała.
– No dobrze. To się odrobinę przewietrzymy i za minutkę może poczujesz się lepiej.
– Ale boli mnie głowa. – Ściszyła głos. Podążył za jej spojrzeniem na plac zabaw i zauważył dwóch starszych od córki chłopców, którzy stali na wprost nich. Odwrócili się, gdy tylko nawiązał z nimi kontakt wzrokowy. Miś westchnęła i spuściła oczy.
Sięgnął, by odpiąć jej pasy.
– Jacyś koledzy?
– Nie! Odczep się, Ben – odparowała, wywijając się.
Postarał się, by nagłego ukłucia w piersi nie dało się odczytać na jego twarzy.
– Mówi się tato – przypomniał, wyciągając z tylnego siedzenia jej torbę oraz teczkę z czytankami. Ta maniera z Benem pojawiła się właśnie podczas tej wizyty. Nadii nigdy w życiu nie nazwałaby po imieniu. Nie słyszał nawet, by kiedykolwiek zeszła poniżej formy „mamusia”. Nie zamierzał do tego dopuścić. – Masz mówić do mnie tato.
– Jak tam sobie chcesz. – Przecisnęła się koło niego i ciężkim krokiem ruszyła ku bramie szkoły. Dogonił ją i sięgnął do jej ramienia, ale opuścił rękę, zanim go dotknął. Lepiej nie przeginać.
– Coś ci powiem. Jeżeli mnie nie przytulisz, przyłożę ci w łeb gaśnicą. – Zabrzmiało to nieco zbyt humorystycznie, ale pozwoliła mu się dogonić. Odkaszlnął i zniżył trochę głos. – Wyłupię ci oczy łyżką stołową. Zrobię to. Już to kiedyś zrobiłem. W prowincji Helmand.
Uśmiechnęła się mimowolnie.
– Nie byłeś w prowincji Helmand.
– A właśnie, że byłem.
– I już mi to mówiłeś.
– Racja, racja. Niezdara ze mnie. – Włożył ręce do kieszeni. – W takim razie po prostu będę musiał zetrzeć ci nos.
– Tak? A niby jak?
– Tarką do sera. Tak jak to zrobiłem podczas operacji Pustynne Gacie.
Parsknęła śmiechem i spojrzała na niego. Jej oczy miały kształt niemalże europejski, ledwie dawało się w niej zauważyć jakiekolwiek cechy koreańskich przodków. Jak gdyby nawet jego geny były rozwadniane, wypłukiwane z jej życia.
Ale ten skrzywiony uśmiech odziedziczyła po nim. Wzięła głęboki wdech. – Ugotuję cię żywcem, obedrę ze skóry i sprzedam ją do szewca, żeby mogli zrobić z ciebie buty.
Gdy zdał sobie sprawę, że wcześniej już to zaplanowała, że to przećwiczyła, poczuł, jak gdyby w brzuchu rozżarzyła mu się bryłka węgla.
– Nieźle. – Spojrzał na nią poważnie i powoli skinął głową. – To jaki wynik? Siedemnaście do dwunastu?
– Chciałbyś – powiedziała, już udobruchana. – Dziewiętnaście do dwunastu. – Radośnie machnęła w jego stronę torbą, nieświadomie prawie trafiając go w jaja.
Miś ruszyła w podskokach, ale stanęła, gdy dotarła do bramy. Rozglądała się po podwórku w poszukiwaniu tamtych chłopców.
Mae przykucnął.
– Słuchaj, jeżeli jest coś, co mógłbym dla ciebie załatwić…
Posłała mu poważne spojrzenie.
– Nie. Nic takiego nie ma. Nic.
– Bo jeśli…
– Tato, proszę.
Wzruszył ramionami i wyprostował się, zapisując sobie tych dwóch w pamięci: ich torby, fryzury, uśmieszki. Ostatnia spóźnialska wyminęła ich w biegu, zaganiana przez pomocnika nauczyciela (pan Walls, lat dwadzieścia dziewięć, świeżo przyjęty w zeszłym roku, kawaler, wcześniej ogrodnik, w wieku trzynastu lat upomniany za kradzież w sklepie). Mae schylił się, by poprawić córce nierówno zapięty płaszczyk, na co ona łaskawie mu pozwoliła.
– Dzięki, Miś, że spędziłaś ze mną czas. – Uścisnął jej ramiona. – Widzimy się w przyszłym tygodniu.
Wymknęła mu się i pognała ścieżką, starając się wtopić w grupkę dziewczynek, które ledwie rozpoznawał. Na moment uniosła dłoń w geście pożegnania. Parę razy zacisnął palce w kieszeniach, po czym wrócił do auta.
Nie czuł się dotknięty. To, że się pożegnali i nawet go nie przytuliła – nic wielkiego. Dzień za dniem skutecznie załatwiał sprawy rozbojów, samobójstw i wypadków drogowych. Zabójstwa, wykorzystywanie nieletnich, przemoc domowa, pełen repertuar. Cały, kurwa, czas. No i co, jego mała córeczka zapomniała go przytulić przed dziewięciodniową rozłąką, mimo że dopiero co miała trzy latka i zasypiała mu w ramionach, gdy po raz osiemnasty czytał jej bajkę o Gruffalo? Jezu! Kto jak kto, ale on się z takiego powodu nie rozpłacze.
Z siedzenia kierowcy patrzył, jak Miś znika wewnątrz budynku.
Muzyka. Sięgnął, by wyciągnąć jakieś CD z kieszeni za fotelem, i zacisnął palce na płycie w kwadratowej kopercie z plastiku. Najwyraźniej zostawiła ją tam przez pomyłkę. Wyciągnął ją: podpis markerem: Lady Gaga dla Miś!, a poniżej: żart, tak naprawdę to mixtape z najlepszym PRZYZWOITYM hip hopem od tatusia.
Bo był przyzwoity; dwa razy sprawdził każdy kawałek, żeby nie było tam ani jednego przekleństwa. Trochę się przy tym namęczył.
Wcisnął płytę do schowka w desce, zanurkował raz jeszcze i pod grubą warstwą okruchów z czipsów ziemniaczanych znalazł Doggystyle Snoopa Dogga. Płyta była porysowana jak cholera, ale ostatnio dała się odtworzyć bez problemów aż do Who Am I (What’s My Name)?, a tyle wystarczało, by dojechał do komendy. Głośniki były niemal tak samo zjechane jak hamulce, ale wydawały głośne dźwięki, a to znaczyło, że uda mu się oczyścić umysł.
Zapłon, ramię za zagłówek, wsteczny. I jazda.
Robota i nic więcej.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji