- W empik go
W zatoce - ebook
W zatoce - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 190 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bardzo wczesny poranek. Słońce jeszcze nie wzeszło i cała zatoka Crescent leży ukryta pod białą nadmorską mgłą. Ogromne, porosłe krzakami wzgórza są zamglone: nie widać wcale, gdzie się kończą, a gdzie zaczynają ogrody i bungalowy. Zniknęła piaszczysta droga, ogródki i bungalowy; nie ma białych wydm, pokrytych z jednej strony czerwonawą trawą; nic nie wskazuje, gdzie kończy się wybrzeże, a zaczyna morze. Opadła ciężka rosa. Trawa jest niebieska. Ogromne krople zwisają na krzakach i ledwo się trzymają, srebrzyste włochate toitoi chylą się bezwładnie na długich łodygach, a wszystkie nagietki i goździki w ogródkach zginają się ku ziemi, ciężkie od rosy. Chłodne fuksje są przesiąknięte wilgocią, okrągłe perełki rosy leżą na płaskich listkach nasturcji. Wygląda to, jak gdyby morze w ciemnościach wystąpiło cicho ze swych brzegów, jak gdyby jedna olbrzymia fala rozlała się szemrząc… szemrząc… jak daleko? Może gdyby ktoś zbudził się w środku nocy, dostrzegłby ogromną rybę, stukającą w okno i znikającą znowu w oddali…
A – ach! – szemrze senne morze. A z zarośli dochodzi odgłos maleńkich strumyków, które płyną szybko, lekko, ślizgają się między gładkimi kamykami, wpadają w porosłe paprocią jeziorka i wypływają znowu; wielkie krople rozpryskują się na szerokich liściach – i coś innego jeszcze… co to może być? – delikatny ruch i wstrząs, trzask gałęzi, a potem takie milczenie, jakby ktoś nasłuchiwał…
Nad brzegiem zatoki, między stłoczonymi masami postrzępionych głazów, drepcze stado owiec. Zwierzęta zbiły się razem – mała, miotająca się, wełnista masa – cienkie jak patyki nóżki drepczą prędko, jak gdyby wystraszone chłodem i ciszą. Za nimi biegnie z nosem przy ziemi stary pies owczarski, jego zmoczone łapy oblepia piasek. Pies porusza się niedbale, jakby myślał o czymś innym.
A potem w skalnym wąwozie ukazuje się sam pastuch. Chudy, wyprostowany starzec w bajowym palcie pokrytym tkaniną maleńkich kropelek; w welwetowych spodniach, ściągniętych pod kolanami i w kapeluszu o szerokim rondzie, obwiązanym niebieską chustką. Jedną rękę wsunął za pas, w drugiej trzyma cudownie gładki żółty kij. Kroczy powoli, nie śpiesząc się, i pogwizduje cicho i lekko: powiewny, daleki dźwięk, który brzmi żałośnie i tkliwie. Stary pies próbuje kilku niedołężnych podskoków, a potem zatrzymuje się gwałtownie, zawstydzony swą płochością – i idzie dystyngowanie przy boku swego pana. Owce wybiegły naprzód małymi kroczkami, zaczynają beczeć, a z głębi morza odpowiadają im widmowe stada i trzody.
Bee… Bee…
Przez jakiś czas zdają się dreptać wciąż na jednym i tym samym miejscu. Przed nimi ciągnie się piaszczysta droga usiaina płytkimi kałużami; po obu jej stronach wciąż te same kapiące od rosy krzewy wznoszą się nad zasnutymi mgłą parkanami. Nagle wyłania się coś ogromnego; jakiś olbrzym z wiechciem włosów i z rozpostartymi ramionami. Jest to wielkie drzewo obok sklepu pani Stubbs. Gdy je mijają, dociera do nich silny zapach eukaliptusa. A teraz wielkie plamy światła błyszczą wśród mgły. Pastuch przestaje gwizdać, pociera czerwony nos i mokrą brodę o mokry rękaw – i mrużąc oczy spogląda w kierunku morza. Słońce wschodzi. Jak cudownie szybko rzednie mgła, rozprasza się, podnosi z płytkiej równiny, zwija się z krzaków i znika, jak gdyby było jej gdzieś spieszno. Wielkie jej sploty i loki popychają się i kłębią, w miarę jak srebrzyste smugi światła stają się coraz szersze. Dalekie niebo – jasny, czysty błękit – odbija się w kałużach, a krople spływające wzdłuż słupów telegraficznych wyglądają jak punkciki świetlne. Teraz już rozfalowane błyszczące morze jest tak jasne, że ażoczy bolą. Pastuch wyciąga z kieszeni na piersiach fajkę o cybuchu malutkim jak żołądź, szuka woreczka z tytoniem, bierze szczyptę i napycha fajkę. Pastuch jest poważnym, przyjemnym staruszkiem. Kiedy zapala fajkę i niebieski wieniec dymu otacza mu głowę, pies spogląda na niego z dumą.
Bee… bee… – Owce ustawiły się w wachlarz. Minęły właśnie Kolonię Letników, zanim pierwszy letnik zbudził się ze snu i uniósł zaspaną twarz… Beczenie owiec rozlega się w snach małych dzieci, które podnoszą ramiona, aby przyciągnąć do siebie, aby utulić kochane, maleńkie, wełniste owieczki snu. Ukazuje się pierwszy mieszkaniec Kolonii: kotka Burnellów, Florrie. Siada przy furtce – jak zwykle o wiele za wcześnie – czekając na mleczarkę. Na widok starego owczarka zrywa się, najeża grzbiet, wciąga swój pręgowany łepek i wstrząsa się lekko, jakby z obrzydzeniem. Uf! Co za ordynarne, wstrętne stworzenie – zdaje się mówić. Ale stary owczarek nie patrzy na nią i przebiega obok, machając ogonem i przebierając łapami. Tylko jedno jego ucho drga na dowód, że ją spostrzegł i że uważa ją za głupią istotę.
Poranny wiaterek porusza się w krzaku, a zapach liści oraz mokrej, czarnej ziemi miesza się z ostrym zapachem morza. Śpiewają miriady ptaków. Szczygieł przelatuje nad głową pastucha i zawiesiwszy się na gałęzi obraca łepek ku słońcu, wygładzając piórka na piersiach. Teraz przechodzą koło chaty rybaka, mijają małą zadymioną budę, gdzie mieszka mleczarka Leila ze swoją starą babką. Owce zawędrowały na żółte bagno, ale Wag, pies owczarski, popędził za nimi, otoczył je i zgonił znowu na spadzistą, wąską ścieżkę skalną, prowadzącą od zatoki Crescent ku słonecznej Grocie. Bee… Bee… Gdy tak idą po wysychającej szybko drodze, rozbrzmiewa słabe beczenie. Pastuch wyjmuje z ust fajkę i wkłada ją w kieszeń na piersi, ale maleńki cybuch zwisa na zewnątrz. W tej samej chwili delikatne ciche gwizdanie rozpoczyna się znowu. Wag biegnie po krawędzi skały za czymś, co drażni jego powonienie, a potem wraca zniechęcony. Popychając się, śpiesząc, po – trącając, owce tworzą krąg na zakręcie, a pastuch idzie za nimi i znika z oczu.II
W parę chwil później otworzyły się tylne drzwi jednego z bungalowów i jakiś mężczyzna w kostiumie kąpielowym W szerokie pasy przebiegł plac, przeskoczył parkan, pomknął wśród gęstej, wysokiej trawy, wspiął się na piaszczystą wydmę i pędził, jakby chodziło o życie, po wielkich porowatych kamieniach, po zimnym mokrym żwirze – na twardy piasek, błyszczący jak oliwa. Plusk… plusk… plusk… plusk… Gdy uszczęśliwiony Stanley Burnell brodzi po wodzie, woda rozpryskuje mu się koło nóg. Jak zwykle jest pierwszy. Znowu wyprzedził wszystkich! I rzuca się naprzód, chcąc dać nurka w wodę.
– Bywaj, bracie! Bywaj! O, ty wielki i potężny! – poprzez wodę zadudnił aksamitny bas.
Do diabła! Bodaj to licho! Stanley uniósł się i zobaczył w dali wystającą ciemną głowę i podniesione ramię. Był to Jonatan Trout – on go wyprzedził!
– Wspaniały poranek – śpiewał głos.
– Tak, bardzo piękny – rzekł krótko Stanley. Czemuż, u diaska, ten drab nie trzyma się swojej części morza? Dlaczego pęta się akurat w tym miejscu? Stanley odepchnął się nogami, zanurzył i popłynął przed siebie, wyrzucając ramiona. Ale Jonatan potrafił mu sprostać. Podpłynął szybko. Jego czarne włosy były przylepione gładko do czoła, miał krótką lśniącą bródkę.
– Miałem niezwykły sen – wykrzyknął.
Co jest z tym człowiekiem? Ta mania rozmowy irytowała Stanleya ponad wszelką miarę. I zawsze to samo; zawsze jakieś bzdury o tym, co mu się śniło, jakiś idiotyczny pomysł, który mu wpadł do głowy, jakieś nonsensy, o których czytał. Stanley obrócił się na plecy i bił wodę nogami, aż zamienił się w żywą trąbę morską. Ale nawet wtedy…
– Śniło mi się, że wisiałem na okropnie spadzistej skale, wołając do kogoś na dole.
„Szkoda, że nie naprawdę” – pomyślał Stanley. Nie potrafił już słuchać tego dłużej. Przestał bryzgać wodą.
– Słuchaj no – rzekł – śpieszy mi się dzisiaj.
– Coo? – Jonatan był tak zdumiony, czy też udawał tak zdumionego, że zanurzył się pod wodę, a potem wyłonił się parskając.
– Chodzi o to – tłumaczył Stanley – że nie mam czasu na… na głupstwa. Chcę prędko skończyć. Spieszy mi się. Mam dziś rano robotę, rozumiesz?
Jonatan znikł, zanim Stanley skończył mówić. – Do widzenia, przyjacielu – zawołał łagodnie swoim głębokim basem i odpłynął, nie pozostawiając prawie śladu na wodzie. Ale do diabła z tym drabem! Zepsuł Stanleyowi kąpiel. Jakiż z niego nieżyciowy idiota. Stanley znowu wypłynął na morze, szybko zawrócił – i pogonił przez plażę. Czuł się oszukany.
Jonatan pozostał w wodzie nieco dłużej. Pływał poruszając delikatnie rękami niby płetwami, a fale kołysały jego długie, kościste ciało. Ciekawe, że pomimo wszystko lubił Stanleya Burnella. Prawda, że czasem ogarniało go złośliwe pragnienie, by mu dokuczać i natrząsać się z niego, ale w głębi duszy było mu go żal. Jego upór, by wszystko robić na serio, po prostu budził litość. Nie można było oprzeć się uczuciu, że pewnego dnia zostanie schwytany w potrzask, a wówczas – jak się wymknie? W tym momencie olbrzymia fala uniosła Jonatana, przemknęła koło niego i rozprysnęła się o plażę z radosnym szmerem. Jaka piękna! A teraz nadchodzi inna. W taki sposób należy żyć – niedbale, rozrzutnie, szczodrze. Stanął i zaczął brodzić ku plaży, wciskając palce stóp w twardy, pomarszczony piasek. Brać wszystko lekko; nie walczyć z przypływami i odpływami życia, ale poddawać się im – tego właśnie potrzebuje. Najgorsze jest to naprężenie! Żyć! Żyć! I ten skończenie piękny poranek, taki świeży i jasny, wygrzewający się w słońcu, jak gdyby śmiejący się ze swojej urody, zdawał się szeptać:
„A czemużby nie?”
Ale teraz, wyszedłszy z wody, Jonatan zsiniał z zimna. Wszystko go bolało, jak gdyby ktoś wyciskał z niego krew. Kuśtykając po plaży, rozdygotany, ze zdrętwiałymi mięśniami, miał również uczucie, że zepsuto mu kąpiel. Za długo siedział w wodzie.III
Beryl była sama w jadalni, gdy zjawił się Stanley, ubrany w granatowy szewiotowy garnitur, sztywny kołnierzyk i krawat w kropki. Wyglądał niewiarygodnie czysto i porządnie: wyjeżdżał na cały dzień do miasta. Rzucił się na krzesło, wyciągnął zegarek i położył go obok swego talerza.
–- Mam jeszcze dwadzieścia pięć minut – rzekł. – Mogłabyś zobaczyć, czy owsianka już gotowa, Beryl.
– Matka właśnie po nią poszła – powiedziała Beryl. Usiadła przy stole i nalała mu herbaty.
– Dziękuję – Stanley łyknął trochę herbaty. – O! – rzekł zdumionym głosem. – Zapomniałaś o cukrze.
– Och, bardzo mi przykro. – Ale nawet i teraz Beryl nie naprawiła przeoczenia, tylko podsunęła cukierniczkę. Co to ma znaczyć? Gdy Stanley brał cukier, jego niebieskie oczy rozszerzyły się, zdawały się drżeć. Rzucił szybkie spojrzenie na szwagierkę i przechylił się do tyłu.
– Nic się nie stało złego, co? – zapytał niedbale, poprawiając kołnierzyk.
Beryl siedziała ze schyloną głową; obracała palcami talerz.
– Nie, nic – rzekła lekko. Podniosła również głowę i uśmiechnęła się do Stanleya. – A cóż by miało się stać?
– O – och! Nic specjalnego nie miałem na myśli. Zdawało mi się, że ty jesteś jakaś… taka…
W tej chwili otworzyły się drzwi i weszły trzy maleńkie dziewczynki, każda z talerzem owsianki. Ubrane były wszystkie jednakowo, w niebieskie sweterki i krótkie spodenki; ich brązowe nóżki były gołe, włosy zaplecione w warkoczyki i upięte w małe koczki. Za nimi kroczyła pani Fairfield z tacą.
– Ostrożnie, dzieci – ostrzegła. Ale one i tak szły niesłychanie ostrożnie. Były szczęśliwe, gdy im pozwalano coś nieść. – Czy powiedziałyście dzień dobry ojcu?